Bogusław Sygit

Kto zabija człowieka...

Najgłośniejsze procesy o morderstwa w powojennej Polsce

 

1989

 

(...)

 

"...lubiłem pić ciepłą krew i zabijałem, jak nikt inny z Krakowa"

 

Prawie świtało, gdy Karol z rodzicami zakończył świętować zdaną maturę. Spałby więc jeszcze, ale nie mógł dłużej znieść łomotania do drzwi.

- Obywatel Karol Kot? - spytał wytworny jegomość w nienagannie skrojonym płaszczu, stojący w otoczeniu kilku cywili.

- Tak, słucham - odparł młodzieniec.

Funkcjonariusze milicji, którym polecono doprowadzenie 19-letniego Karola Kota do komendy, zdumieli się. Zobaczyli przed sobą sympatycznego chłopca, o niezwykle przyjemnej twarzy, miłego i grzecznego, którego powierzchowność musiała wzbudzać zaufanie.

- Jesteśmy z milicji, obywatel jest zatrzymany, proszę się ubrać, jedziemy do komendy - padła powtarzana zwyczajowo formuła.

- Panowie, ale o co chodzi? - zdziwił się Karol.

- Wyjaśnimy na miejscu - uspokajali go milicjanci.

- No dobrze, ale tylko szybko wyjaśniajcie, bo złożyłem papiery do Wyższej Szkoły Oficerskiej i chcę w terminie przystąpić do egzaminów wstępnych.

Tymczasem do wyjaśnienia zebrało się sporo, na początek dwa dokonane zabójstwa, cztery usiłowane oraz jedna groźba zabójstwa. Gdy w komendzie zdradzono, o co chodzi, Karol Kot nie zaprzeczył temu. Przyznał się również przed prokuratorem. Nie były to zresztą wszystkie krwawe owoce jego krótkiego życia.

12 lipca 1966 r. Kraków odetchnął. Komunikaty prasowe obwieściły bowiem o wielkim sukcesie, o ujęciu szalejącego od dwóch lat potwora. Skończył się dręczący niepokój, ustąpił paniczny strach i groza. W każdym przecież zaułku, w każdej bramie i klatce schodowej, w każdym miejscu i o każdej porze czaił się złowieszczy cień tego zwyrodnialca. W najmniej spodziewanym miejscu czyhała z jego ręki nagła śmierć. Ból i dramat, tych, których dosięgnął, były udziałem wszystkich. Błyskawiczne ciosy jego noża godziły w mieszkańców Krakowa, w ich serca i poruszały do głębi sumienie każdego. Kraków żył dotąd w ustawicznym napięciu, drżał przed następnym atakiem, zastanawiając się, kto będzie kolejną ofiarą potwora. Wszyscy głęboko przeżywali i wstrząsającą, okrutną śmierć zaledwie 11-letniego Leszka, i 8 kłutych ran, których doznała malutka Małgosia, cios noża zadany w przedsionku klasztoru, który trafił w serce zniedołężniałej staruszki, i nagłe bolesne uderzenie nożem w plecy innej starszej kobieciny, powodujące trwałe kalectwo, i ból, jaki dosięgnął jeszcze inną kobietę po ugodzeniu jej nożem podczas modlitwy w kościele.

Następną ofiarą mogło być każde dziecko i każda bezbronna staruszka.

Wiele kobiet, zwłaszcza starszych, wkładało pod ubrania, na plecy, metalowe płyty, poduszki lub inne przedmioty, aby chronić swoje życie przed ciosami krwawego wampira.

Kraków miał zawsze "szczęście" do głośnych morderców, ale żaden dotąd nie poważył się targnąć na życie dzieci. Karol Kot był pierwszym. Toteż komunikat o jego ujęciu wywołał spodziewaną reakcję. Telefony, listy i osobiste wizyty mieszkańców Krakowa w KW MO z podziękowaniem za ulgę, za przywrócenie bezpieczeństwa dzieciom i starszym nie miały końca. Wszystkich intrygował jednak wiek mordercy, zastanawiano się, w którym momencie zrodziło się to, co wyzwoliło w nim zbrodniarza, przecież chodził do szkoły, zdał maturę. Pytano, czemu nikt w porę nie wytrącił mu noża z ręki, gdzie byli rodzice, koledzy, wychowawcy, a w konsekwencji, czy ofiary te były konieczne.

Spodziewano się, że na pytania te odpowie proces. Tak się niestety nie stało, przeszkodziła temu postawa oskarżonego.

Rozprawa rozpoczęła się 3 maja. Urząd prokuratorski zarzucił Kotowi 2 zabójstwa dokonane, 10 zabójstw usiłowanych (w tym 6 przez otrucie) oraz 4 zbrodnicze podpalenia. W toku przewodu przesłuchano 64 świadków oraz wysłuchano opinii biegłych psychiatrów.

Przemówienia stron trwały wiele godzin. Prokurator Zygmunt Piątkiewicz, wnosząc o wymierzenie Karolowi Kotowi kary śmierci, powiedział na zakończenie "(...) Niech wyrok Wasz Obywatele Sędziowie, wyrok jedyny, jaki może zapaść w tej strasznej, ponurej, sprawie (...) usunie raz na zawsze rozpostarty nad Krakowem cień krwawego wampira, przywróci poczucie bezpieczeństwa w starych zaułkach naszego miasta, da satysfakcję tak strasznie sponiewieranemu poczuciu prawnemu i moralnemu społeczeństwa, przywróci zachwianą wiarę w człowieczeństwo natury ludzkiej. A zarazem wyrok Wasz - który z tej koszmarnej od oparów zbrodni sali, za pośrednictwem prasy, radia i telewizji, wybiegnie na szeroki słoneczny świat, od krańca po kraniec Polski - niech będzie też groźnym memento - ostrzeżeniem dla wszystkich tych tchórzliwych bohaterów, którzy kierując się egoistycznymi pobudkami poważyliby się targnąć na najwyższe dobro społeczne, jakim jest życie człowieka targnąć na życie staruszek, targnąć na życie dzieci!!!"

Wyrok ogłoszono 14 lipca 1967 r. Przewodniczący składu orzekającego - sędzia Sądu Wojewódzkiego A. Olesiński, uzasadniając skazanie Karola Kota na karę śmierci, powiedział, że: "(...) czyny jakie oskarżony popełnił wykazują, że jest groźniejszy od dzikiej bestii, bo obdarzony rozumem, (...) ten drugi jego życiorys pisany był męczeństwem, cierpieniem i krwią niewinnych ofiar, życiorys ujawniający cechy okrucieństwa i narastającego chłodu uczuciowego życiorys, którego treścią było zabijanie, niszczenie, podpalanie i trucie (...)."

Wyrok uspokoił społeczeństwo. Czyny Kota tak mocno wstrząsnęły miastem, że nie było człowieka, który miałby choć cień litości dla tego zwyrodnialca. Długo jeszcze powtarzano słowa prokuratora Piątkiewicza: "Kot urodził się na nieszczęście ludzi, na swoje własne i swoich bliskich."

Przypadek Karola Kota nie dawał jednak spokoju tym, którzy chcieli go poznać, chcieli wiedzieć, kim był naprawdę, wtargnąć do jego mrocznego wnętrza i rozszyfrować psychikę, tym, którzy szukali jego prawdziwej twarzy. Licząc na więcej szczerości ze strony Karola Kota, aniżeli okazał to na rozprawie, przeprowadzono z nim wiele rozmów.

Karola Kota zobaczyłem po raz pierwszy na sali rozpraw. Wiedziałem już o nim sporo od prokuratora, z gazet i z opowiadań funkcjonariuszy MO. Ciągle jednak czegoś brakowało w wiedzy o nim. Jaki jest zwyrodnialec prywatnie, w rozmowie sam na sam, czy jest równie nonszalancki, cyniczny i zadufany w sobie, jak to pokazał przed sądem?

Niektóre fragmenty rozmowy z nim zachowałem do dzisiaj.

- Kilka miesięcy temu Sąd Wojewódzki w Krakowie skazał Pana, nieprawomocnym co prawda wyrokiem, na karę śmierci. Rozmowy, na którą się Pan zgodził, proszę nie traktować jako objawu współczucia czy wyróżnienia. Z tego bowiem, co wiem. Pana młode życie pisane było suto krwią, sprowadziło wiele nieszczęść, bólu i strachu. Niewarte jest przypomnienia. Jeśli jednak powracam do niego, to jedynie dlatego, że, chcąc ustrzec się podobnych przypadków, należy bliżej poznać Pana, poznać Pana poglądy na wiele spraw i w ten sposób może doszukać się prawdziwej Pana twarzy i znaleźć źródła zbrodniczej działalności.

Mój przykład jest ostatnim w historii tego miasta. Lepszego ode mnie nie będzie, choć jestem przegrany. Niewiele dni mi zostało, może to i moja ostatnia rozmowa. Co chce Pan wiedzieć?

- Proszę powiedzieć coś o sobie.

No cóż, chyba się najpierw urodziłem. Było to krótko przed gwiazdką 1946 r. Tu w Krakowie. Jestem spod znaku Koziorożca. Przez 8 lat byłem jedynakiem. Potem urodziła się siostra. Matka nie pracowała, nie chodziłem do przedszkola. Łatwo zaliczyłem podstawówkę i startowałem do technikum łączności. Z braku miejsc nie zostałem jednak przyjęty. Długo nie mogłem tego zrozumieć. Potem zdawałem do technikum energetycznego na Loretańskiej. Przyjęli mnie. Chodziłem tam aż do zdania matury.

- Czy Pan chorował w tym czasie, gdzieś się leczył?

Pamiętam, że mając 10 lat zachorowałem na dyfteryt. Leżałem nawet w szpitalu. Poza tym zawsze byłem sprawny i zdrowy, jak żołnierz.

- Jak szła nauka?

Nigdy nie miałem kłopotów. Lubiłem przedmioty techniczne. Byłem średnim uczniem. W technikum byłem słaby z języka polskiego i z przedmiotów elektrycznych. Niepowodzenia w nauce przeżywałem mocno. W ostatniej klasie w budzie przeżyłem załamanie psychiczne, bo miałem poprawkę z "polaka". Matka chciała nawet zaprowadzić mnie do psychiatry.

- Czy należał Pan do szkolnych organizacji?

Tak, byłem członkiem ZMS, LOK, a od czwartej klasy należałem nawet do ORMO przy Komendzie Dzielnicowej Kraków - Stare Miasto.

- W czasie rozprawy mówił pan na temat swojego niecodziennego hobby.

To długi temat, pewno nie skończylibyśmy go omówić do kolacji. Powiem tylko, że interesowało mnie to, co służy na wojnie niszczeniu człowieka i jego dobrobytu, a więc: trucizny, noże, broń palna oraz sposoby ich najskuteczniejszego używania. Miałem sporą kolekcję noży: finki, noże sprężynowe, monterskie, rybackie i inne. Milicja zwinęła mi 17 sztuk. Należałem do sekcji strzeleckiej w klubie "Cracovia". Byłem najlepszym strzelcem z k.b.k.s w Krakowie. Zbierałem atlasy medyczne i podręczniki z medycyny sądowej, studiowałem przebieg żył i umiejscowienie narządów, których rażenie powoduje nagłą śmierć. Czy Pan wie, że najłatwiejsza droga do serca prowadzi przez plecy?

- Miał Pan też wiele szczególnych upodobań.

Widzę, że coś Pan wie o tym, więc w skrócie. Przyjemność sprawiał mi widok zarzynanych zwierząt i ich rozbierania. Z rodzicami jeździłem na wakacje do Pcimia (to taka dziura pod Myślenicami). Było nudno, chodziłem więc do tamtejszej rzeźni i asystowałem przy zabijaniu cieląt. Lubiłem ten widok i w końcu zasmakowałem w ciepłej krwi. Piłem krew z cielęcia i wieprza. Dawali mi rzeźnicy, ile chciałem. Wiedziałem, że ich to bawiło, i dziwili się mi, a ja z tego korzystałem. Zabijałem potem żaby, kury, gawrony, krety i cielęta. Matka o tym nic nie wiedziała, a dla niepoznaki odmawiałem jej zabicia ryby czy drobiu na obiad, choć to powstrzymywanie się dużo mnie kosztowało, bo przecież tak lubiłem wydłubywać oczy ptakom, pruć ich flaki i lizać krew. Inne upodobanie, to namiętne rysowanie noży, gilotyn, szubienic i broni palnej. Gdy wiatrówkę miałem w domu, strzelałem do książek, do mięsa, które matka przynosiła na obiad, aby zbadać energię i siłę pocisku. Dobrze operowałem nożem. Nosiłem go zawsze ze sobą. Wiele ćwiczyłem, np. refleks wyrabiałem sobie, uderzając nożem między swoimi rozłożonymi palcami. Doszedłem do takiej wprawy, że przebijałem na wylot 3 cm deskę. Bardzo lubiłem niszczyć bilon. Miałem tego całą kolekcję. Rzucałem nożem do kart od gry - zawsze wybierałem na ofiary damy. Od czwartej klasy ćwiczyłem karate. Zbierałem też truciznę, bo to przecież jeden z rodzajów broni wojskowej. Miałem także proch strzelniczy.

- Co na to mówili koledzy, nauczyciele, rodzice?

Wszyscy traktowali moje upodobania jako niewinne dziwactwo. Koledzy z klubu byli zdania, że rzucanie nożem to takie samo ćwiczenie, jak wiele innych. Kiedy zaś nauczycielka w technikum odebrała mi nóż, którym dziobałem po ławce, powiedziała coś w rodzaju, że jestem za duży na zabawy w Indian.

Rodzice też nie mieli nic przeciwko temu, matka nigdy nie odmawiała forsy na nabycie nowego noża lub na jego zrobienie. Wiedziałem, że się cieszyli, że syneczek ma jakieś zamiłowanie.

- Czy były takie osoby, którym Pan ufał, komu się zwierzał, jakie było miejsce w tym rodziców?

Pewnie, że miałem, byłem przecież normalnym człowiekiem. Najbliższe mi osoby to rodzice, dwóch kolegów szkolnych, koleżanka klubowa oraz trener klubu strzeleckiego "Cracovia". Matka była mi bliższa od ojca. Miałem odwagę zwracać się do niej o usprawiedliwienie opuszczonych lekcji. Była nieraz zła na mnie, gniewała się, ale pisała fałszywe oświadczenia tłumaczące moją nieobecność. Jej zwierzałem się z niepowodzeń, mówiłem o tym, że koledzy mi dokuczają. W ogóle to rodzice nie mieli zbyt wiele czasu dla nas. Bardziej zajęci byli pracą zawodową i społeczną. Poniekąd ich rozumiałem, przecież nawet się nie domyślali, kim jestem naprawdę. Pamiętam, że jak w domu czytaliśmy o kolejnych napadach wampira, to matka mówiła, że jest to wyjątkowy drań. Ojciec był podobnego zdania, powiedział kiedyś "tylko drań może zdobyć się na takie ohydne czyny". Co ja wtedy sobie myślałem, to łatwo się domyśleć. Byłem zwyczajnym chłopcem, może nie geniusz, ale i nie głupi, choć, przepraszam, w sprawach wojskowych nie było w szkole większego znawcy ode mnie.

Do rodziców miałem pretensje tylko o jedno - że więcej kochali moją siostrę. Była ode mnie młodsza o 8 lat. Nie powiem, też ją lubiłem, troszczyłem się o nią jak była mała. Gdy trochę podrosła, denerwowała mnie, z byle powodu ją karciłem, gdy rodziców nie było w domu, bo u mnie dyscyplina wojskowa to rzecz pierwsza i święta. Biłem ją też, aby się wyładować po jakichś niepowodzeniach na strzelnicy czy w budzie. Tłukłem ją czym popadło - ręką, paskiem a nawet kiedyś, pamiętam, wieszakiem. Waliłem byle gdzie, kiedyś o mało nie wybiłem jej oka. Gdy beczała, zamykałem ją w pokoju, jak żołnierza, który przeskrobał, wsadza się do celi. Jak już mówię o pretensjach do rodziców, to powiem Panu, że nie zapomnę im tego, iż nie chcieli kupić mi skórzanej kurtki strzeleckiej. Wiem, że nie było ich stać na to, była droga, ale przecież jak ja chciałem, to powinno być to ważniejsze. Proszę nie myśleć, że byli chytrusami, o nie, regularnie dawali mi przecież kieszonkowe, a gdy np. zapragnąłem sportowego karabinka, to mi kupili. Widzi Pan dlaczego nie mogę im wybaczyć tej kurtki.

Z kolegów poważałem Roberta i Andrzeja. Przychodzili do mnie, razem się uczyliśmy, ale w ogień za nimi bym nie skoczył.

Gdy będę już tam, w grobie, wspominać będę sobie o moim trenerze klubowym, był to fajny chłop. Nie poznał się na mnie, tak jak i rodzice. Wyróżniał mnie ze wszystkich, może dlatego że miałem talent, że byłem najlepszym strzelcem. Zrobił mnie nawet swoim zastępcą do spraw gospodarczych sekcji. Miałem więc klucze od pomieszczeń, w których przechowywany był sprzęt i amunicja. To wszystko było moje, mogłem wytłuc cały Kraków, a wie Pan, że tego nie zrobiłem.

Trenerowi dużo pomagałem. Bywałem u niego w domu. Miał on syna jedynaka i nieraz mówił do niego "popatrz, bierz przykład z Karola, chcę żebyś był taki, jak Karol". Kiedy coś przeskrobał, to trener kazał mi go karcić, nieraz więc złoiłem mu skórę. Trener był mądry chłop, literat i malarz, ale nie wiedział, że jego syneczek był na mojej liście straceń, tyle że nie na medalowym miejscu.

Gdy czytałem akta śledztwa, widziałem pismo trenera wystosowane do Ministerstwa Sprawiedliwości i paru innych osobistości, w którym protestował przeciwko mojemu aresztowaniu. Szczerze się uśmiałem. Ale i on chyba przejrzał, bo w kilka miesięcy później przysłał mi list pełen oburzenia i wymówek. Pisał, abym odpiął odznakę sportową; i ją oddał, bo niegodny jestem miana sportowca. Wiedział on o moim zamiłowaniu do noży, nawet sam dał mi swój nóż fiński, za to zrewanżowałem mu się później i podarowałem nóż z zakrzywioną rękojeścią. Dajmy mu spokój i tak dostał za swoje.

Bardziej szkoda mi mojej dziewczyny. Była ode mnie starsza. Studiowała sztuki piękne. Poznałem ją na treningach. Była to miłość platoniczna, nieskonsumowana, choć bardzo tego chciałem. Jej perswazje łagodziły moje zapędy. Ona znała moją tajemnicę. Zimą 1966 r. w czasie pobytu w Tyńcu pod Krakowem zwierzyłem jej się ze swoich skłonności sadystycznych, mówiłem jej, że zadawanie ran sprawia mi przyjemność. Zresztą doznała tego na sobie. Kiedyś znów pojechaliśmy do Tyńca. Chciała coś tam rysować. Szliśmy jakimś wałem, przewróciłem ją na ziemię i przytknąłem nóż do jej gardła, Powiedziałem, że ją zabiję. Była spokojna, mówiła, że to nie ma sensu, przecież ludzie znajdą ciało, a milicja mnie złapie, bo wiadomo, że byłem z nią. Darowałem jej życie, jednak gdy wracaliśmy, znów ją dusiłem, ale ponownie puściłem ją wolno. Widziałem, że moje zachowanie traktowała jako żart, wtedy pokazałem jej szkło, które miałem w kieszeni. Zgłupiała kompletnie, a ja mówię, że przygotowałem je po to, aby po morderstwie poprzecinać jej żyły i upozorować czyn samobójczy, a potem ciało rzucić do rzeki. Gdyby ją znaleźli, wszyscy by potwierdzili, że z miłości do mnie to zrobiła. Przeraziła się wtedy chyba na dobre. Następnego dnia namówiła mnie, abym poszedł z nią do lekarza. Dali mi jakieś witaminy. Więcej juz nie byłem i powiedziałem jej, że i tak to już za późno.

Ona jedna wiedziała przed napadem na tę małą, chyba Małgosię, że muszę kogoś zgładzić. Wtedy jeszcze nie dowierzała. Nie mogłem jej zawieść, więc jak powiedziałem, tak zrobiłem.

- Jaki miał pan stosunek do nauczycieli?

Szanowałem wszystkich, byłem zdyscyplinowany i usłużny. Pilnie wykonywałem różne ich polecenia. Bywało też, że informowałem ich o różnych wybrykach kolegów. Gdy to się wydało, mówili na mnie "donosiciel". Byłem średnim uczniem, nie mieli ze mną kłopotu. Myślę, że ładnie ich zaskoczyła wiadomość o moim aresztowaniu.

- Porozmawiajmy teraz choć chwilę o koleżankach z klasy, z klubu.

Tak na dobrą sprawę nie miałem prawdziwej dziewczyny, bo tak myślę, czy plastyczka, o której mówiłem, była rzeczywiście moja. Nazywali mnie w związku z tym "Lolo erotoman". Byłem chyba wulgarny wobec koleżanek. Jak się nawinęły, klepałem je po pośladkach, szczypałem po piersiach, na siłę całowałem. Na przerwie robiłem często taki numer, wyciągałem 20 złotych i pokazywałem dziewczynom, których pożądałem. Nienawidziły mnie za to, a ja inaczej nie umiałem ich zdobywać. Czy pan wie, że do dziś nie znam smaku spełnionej miłości z kobietą i odchodząc z tej ziemi tego najbardziej żałuję. Jak na złość tego, czego pożądałem więcej niż moi koledzy, nigdy nie zdobyłem. Oni mieli więcej szczęścia, choć nie zabiegali i nie gonili za spódniczkami.

- Czy lubił Pan zwierzęta?

W domu mieliśmy dwa koty. Były to koty siostry. Może dlatego znęcałem się nad nimi. Kopałem je, rzucałem z pokoju do pokoju, uderzałem o ścianę. Nie mogłem natomiast patrzeć jak prowadzili na rzeź cielęta, jak zabijano kury i świniaki. Płakałem jak bóbr. Może dla złagodzenia ich bólu i ze współczucia lubiłem ich krew. To prawdziwy napój bogów. Świadomość, że pijesz krew, która przed chwilą była żywa, to coś wzniosłego. Wy, którzy zostajecie wśród żywych, nie pojmiecie tego, zrozumieć to mogą tylko wybrani. Ja byłem naznaczony na tej ziemi, aby to odczuwać i sycić swój organizm odchodzącym życiem innych istot.

- Szkoła - to nie sama nauka, jest też czas na zabawy, na uczestnictwo w kółkach zainteresowań, a jak to było z Panem?

Nie należałem do żadnych kółek, bo nie było takich, które mnie interesowały. Wyżywałem się więc w przerwach między nauką i na wspólnych wycieczkach.

Jak już mówiłem, zaczepiałem dziewczyny, ale przede wszystkim sprawdzałem swoje umiejętności na kolegach. Zaskakiwałem ich z tyłu i dusiłem. Kiedyś Jackowi zarzuciłem sznurek na szyję i tak ścisnąłem, że przez wiele dni miał ślad na szyi, albo Mańka podduszałem przewodem elektrycznym. Czerwienił się, dusił, ale oswobodzić się nie mógł - taką miałem wprawę. Zabawiałem się w Indian, wydawałem dzikie okrzyki, fingowałem atak, składałem ręce, jakbym celował. Nosiłem z sobą noże, wyciągałem je zawsze na przerwie i pozorowałem rozpruwanie ciała, podrzynanie gardła i zadawanie ciosów. Chciałem, pokazać, aby się mnie bali, dziewczynom chciałem tym zaimponować, bo one lubią brutali, i to najbardziej te niewinne, nieśmiałe, co to nie wiedzą rzekomo, po co są stworzone. Lubiłem jak piszczały, chowały się, podniecało mnie to. Goniłem je wtedy, a jak dopadłem, udawało mi się nieraz dotknąć ich miejsc niedostępnych i osamotnionych. Dziewczyny mi się podobały. Planowałem różne orgietki z nimi, ale nie zdążyłem ich zrealizować. Wyjeżdżałem też na wycieczki ze szkołą. Byliśmy kiedyś w Oświęcimiu. Zachwyciła mnie organizacja i idea obozów koncentracyjnych. Ja wymyśliłbym jeszcze okrutniejsze tortury.

- Przyzna Pan, że nie było to normalne zachowanie, czy spotykały Pana za to jakieś przykrości?

Na początku budy może tak, ale później... niechby się jakiś znalazł. Choć już w II klasie, gdy pobił mnie silniejszy Janusz, nie dałem za wygraną, wyciągnąłem nóż i zraniłem go w rękę. Już od wtedy wiedzieli, że ze mną to nie przelewki. Wiedzieli, że jestem silny, na ich oczach przebijałem nożem ławki i rzucałem nim celnie, czego oni nie potrafili. W związku z moimi licznymi upodobaniami różnie mnie nazywali. Przede wszystkim byłem określany jako "Lolo" lub "Lolek", do tego dodawali "rozpruwacz", "krwawy", "erotoman", "wariat", "benzyna".

Sam nazywałem siebie: "Lolo-rozpruwacz", "Lolo-pirotechnik", "Anastazja" i "Al Capone". Mnie to nie obrażało, no może poza przezwiskiem "Lolo-donosiciel", choć była to prawda.

- No tak, prawda boli najbardziej. Pomówmy teraz o Pana marzeniach i planach życiowych.

Zaskoczę Pana, byłem cholernie ambitny, chciałem być kimś, mieć dobre stanowisko, coś znaczyć w tym społeczeństwie. Pierwszym moim marzeniem było zostać komandosem. Przypadła mi do gustu ich odwaga, zimna krew, żelazna dyscyplina i twarde życie. Potem marzyłem o karierze wojskowej, chciałem skończyć szkołę oficerską i zostać wysokim dowódcą. Złożyłem nawet podanie do takiej szkoły.

Z moich marzeń zdążyło się spełnić jedno, chciałem i byłem katem ludzi, choć myślałem o większej rzezi, o prawdziwym dużym krematorium. Gdyby była wojna, chciałbym być szefem obozu koncentracyjnego, obcinałbym piersi kobiet i kładł je pod hełmy żołnierzy, aby nie uciskały ich w głowę. Marzyły mi się masowe mordy w komorach gazowych, łapanki, ćwiartowanie ludzi. Chciałem wymordować wszystkie kobiety, może poza dwoma - moją siostrą i kuzynką. Niestety, nie zdążyłem. Nie wiem, kto na tym stracił.

- Ciekaw jestem Pana poglądów i rozumienia pewnych pojęć i zjawisk; czy wie Pan, że morderstwo jest czynem potępianym?

Wiem dobrze, o ile pamiętam, to kodeks zakazuje takiego rozstawania się ludzi z życiem

- Jak Pan ocenia swoje czyny?

Nie mam i nie miałem żadnych obiekcji moralnych.

- Co to w takim razie jest postępowanie etyczne, zgodne z moralnością?

Według mnie jest to takie postępowanie, które sprawia przyjemność, które odpowiada człowiekowi. Co jest przyjemne, to jest moralne. Jeśli więc mnie sprawiało satysfakcję i zadowolenie zgładzanie ludzi, to było to postępowanie zgodne z moją moralnością. Byłem oburzony, gdy rodzice komentowali opisywane w gazetach wypadki mordu i mówili, że robi to drań. Ja siebie nie uważam za drania. Drań to taki, który jest pijakiem, złym człowiekiem. Ja zaś uważam siebie za dobrego człowieka. Dokonywane przeze mnie mordy to była moja prywatna sprawa. Byłbym złym człowiekiem, gdybym pił wódkę i zadawał się z prostytutkami. Można więc być mordercą i zarazem dobrym człowiekiem, tak jak ja.

- Przezywano Pana wampirem.

Tak, mówiły tak na mnie dziewczęta. Dla mnie wampir to taki osobnik, który zabija młode kobiety, rozkoszuje się widokiem krwi i ją pije.

- Czy Pan się modli?

Teraz już nie, bo i tak nic już nie wymodlę. Kiedyś tak, nieczęsto może, ale tak. Modliłem się o to, aby w szkole nie być pytanym, czy o to, aby planowane morderstwo się udało.

- Czy rozumie Pan uczucie miłości?

Myślę, że tak, przecież kochałem rodziców.

- W śledztwie mówił Pan jednak, że nie lubi matki i pragnie śmierci ojca.

Faktycznie tak mówiłem, ale było to co innego. Robili ze mną takie dziwne testy, pytali o skojarzenia i tak powiedziałem, ale mogę zapewnić, i to będzie chyba jedyna pociecha dla moich rodziców, że ich kochałem faktycznie.

- A ból i cierpienie?

Samo cierpienie jest pięknem, a zadawanie komuś bólu lub cierpienia jest dziełem sztuki, a nie każdy to potrafi.

- Pana credo życiowe?

Powiem krótko: zabijać i pić krew ofiar, niszczyć ludzi i ich majątek.

- Jak zrodziła się w Panu chęć zabijania ludzi?

Początkowo było to upodobanie, bardzo lubiłem patrzeć na nienaganny profil noży. Było to wiele lat temu. Zbierałem je, kupowałem, wymieniałem, zamawiałem noże według moich projektów. Nosiłem je zawsze przy sobie. Kochałem je i tak myślę, że była to moja największa chyba miłość - miłość do przedmiotu. Dla mnie nóż był żywym tworem, lubiłem jego mowę, cieszyłem się jego dziełem, równo uciętą połacią mięsa, przebitą deską. Nóż to byłem ja. Tak mnie coś ciągnęło i namawiało, abym spróbował jak nóż wchodzi w ciało człowieka. Bałem się jednak. Obawa przed karą hamowała moją rękę, bo wiedziałem, że za to wieszają. Rozpocząłem więc od istot nieludzkich, chodziłem na łąki, gdzie było dużo żab. Wbijałem im ostrze kozika w wypukłe brzuszki i rzucałem za siebie. Potem były krety, ptaki i gołębie. Kiedyś spostrzegłem, że krew tych istot robi na mnie dziwne wrażenie. Lubiłem patrzeć, jak spływa po nożu, jak krople padają w ziemię i jeszcze do niedawna żywe wsiąkają w podłoże. Krew ciągle żyła, była ciepła. Potem była rzeźnia w Pcimiu. Patrzyłem jak ubijali cielaki i świnie. Krwi było pełno, jej ciepły zapach podniecał mnie. Piłem szklankami. Kiedyś, będąc z dziadkiem na wsi, złapałem cielaka za mordkę i zarżnąłem. Była to pierwsza większa sztuka. Stale prześladowała mnie myśl, aby spróbować tego z człowiekiem. Pamiętam, że będąc nieletnim jeszcze chłopcem, nieraz w czasie zabawy z Janką przymierzałem swoją finkę do jej pleców. Nie miałem jednak odwagi wbić noża w jej drobne ciało. Postanowiłem ćwiczyć obycie z ciałem przeciwnika, dusiłem więc kolegów, rzucałem się na nich, uderzałem karate. Ale to ciągle nie było to, bo pragnąłem krwi człowieka.

- No właśnie, czy tylko dlatego Pan mordował?

Wie pan, początkowo po to, aby zdobyć odwagę, jak również dla własnej przyjemności, dla pokonania samego siebie.

Później przyczyną była niechęć do ludzi. Wydawało mi się ciągle, i to mnie męczyło, że nikt mnie nie lubi, i dlatego ja nikogo nie lubiłem. Pamiętam, że mówiłem o tym do plastyczki, mówiłem jej, że będę mordercą, będę zabijał, bo ludzie są dla mnie źli, mam z tego powodu kompleksy i będę się mścił za najlżejsze szyderstwo, za każde złe słowo. Kto tego nie przeżywa, to nie zrozumie moich natarczywych myśli, które nurtowały mnie, nie dawały spokoju, które mówiły, że muszę kogoś zabić. Było to bardzo męczące, a po to, żeby się od tego uwolnić, musiałem wybiec na miasto i gonić za ofiarą. Niektórzy mówili, że wampir działa bez motywów, ale to nieprawda, przecież dogadzałem swoim zachciankom i uwalniałem się od obezwładniających mnie myśli. Pasjonował mnie widok krwi, cierpienie ofiary i dzieło zniszczenia. Prawdę powiedział o tym prokurator: "gdyby Kot chciał, to mógł odmówić sobie przyjemności zabijania, lecz nie chciał, bo wolał zabijać".

- Pokrótce wiemy dlaczego Pan zabijał, wiemy też, że był Pan świadomy, iż nie wolno zabijać, że za to wieszają - czym w takim razie usprawiedliwia Pan zabijanie, jak można było dokonać tak potwornych zbrodni, przecież trzeba do tego odwagi, a i możliwość uniknięcia kary jest minimalna?

Rozumiem, o co Panu chodzi. Zbrodniarze hitlerowscy usprawiedliwiali przed sobą i przed sumieniem świata swoje niesłychane zbrodnie oddaniem i wierną służbą dla Fuhrera i Vaterlandu, a czym tłumaczy swoje zbrodnie Karol Kot, czyż nie tak?

- aśnie o to spytałem.

Wytłumaczenie jest we mnie, w moim wnętrzu, w mojej filozofii, w moich poglądach na dobro i zło. Mówiłem już dzisiaj, że dobrem jest to, co sprawia przyjemność, w takim razie, skoro zabijanie dawało mi zadowolenie, więc jest dobrem, a ja porządnym człowiekiem. Nie jestem więc draniem czy zbrodniarzem, ale tylko mordercą. Wierzę w to, że jestem porządnym człowiekiem. To, że mordowałem niewinnych, to moja osobista, prywatna sprawa.

- Jak tę filozofię wcielał Pan w życie, czyli po prostu, co ma Pan na sumieniu?

Zaraz, mam tu ze sobą akt oskarżenia, to będzie łatwiej o wszystkim powiedzieć.

Był wrzesień 1964 r. Coś od rana chodziło za mną, gnało mnie i nakłaniało, aby kogoś ugodzić nożem. Zabrałem dwa noże i wyszedłem szukać obiektu. Pomyślałem, że najpewniej będzie zamordować w pustym kościele jakąś starą, modlącą się kobietę. Wpierw zajrzałem do kościoła Kapucynów, a potem do Sercanek. Wszedłem do wnętrza, uklękłem, przeżegnałem się i tak bezmyślnie czekałem na jakąś starowinę. Jak na złość żadna nie przychodziła. Już wychodziłem, gdy w drzwiach zobaczyłem starą kobietę. Gdy uklękła, podszedłem do niej, wyjąłem bagnet i ciosem od dołu dźgnąłem ją silnie w plecy, mierząc na wysokości serca, tak aby cios był śmiertelny. Wyszedłem zaraz z kościoła. W jednej z bram otarłem bagnet palcem, a krew zlizałem.

Jeszcze w tym samym miesiącu, kilka dni później musiałem znów kogoś zabić. Spostrzegłem staruszkę i szedłem za nią. Gdy weszła do kamienicy i była na półpiętrze, uderzyłem ją nożem w plecy. Również kolejną ofiarę przyuważyłem na ulicy. Wszedłem za nią do przedsionka klasztoru Prezentek i tam uderzyłem nożem w plecy. Potem w najbliższej bramie starłem krew z noża i palec oblizałem.

W lutym 1966 r., było to w niedzielę, nie mogłem usiedzieć w domu. Pojechałem na Kopiec Kościuszki. Dzień był ładny, leżało sporo śniegu. Gdy dochodziłem do Kopca, słyszałem odgłosy jakiś zawodów. Szedł akurat mały chłopczyk, ciągnął za sobą sanki. Spytałem "czy są tu jakieś zawody lub spartakiada". Odpowiedział, że tak, i wskazał jak mam iść. Gdy się odwrócił, przyciągnąłem jego główkę do siebie i prawą ręką uderzałem go nożem w okolicach łopatek i nerek. Wracając, kupiłem ciastka i zawiozłem do domu.

W kwietniu tego roku znów poczułem "natchnienie". Wszedłem do jednej z kamienic. Po chwili zeszła mała dziewczynka do skrzynki z listami. Lewą ręką złapałem ją za szyję, a prawą zadawałem nożem ciosy w plecy, brzuch i okolice serca. Noża nie schowałem od razu do pochwy, aby nie zetrzeć krwi. Wracając do domu, wszedłem do KW MO, aby przedłużyć zezwolenie na broń.

Muszę też powiedzieć o próbach zabójstwa na koleżankach. Oprócz wspomnianych już dziś dwóch zamachów na plastyczkę, przypominam sobie również trzeci, było to w piwnicy, gdy odmówiła zbliżenia, strzeliłem do niej z biodra, ale chybiłem.

Myślałem też o zamordowaniu czterech innych dziewczyn, dwie odmówiły pójścia ze mną na spacer i to je uratowało. Trzecia, której chciałem pomóc zejść z tego świata, nie była sama w domu, a czwartą uratowało to, iż chciałem brzytwą rozciąć jej głowę "od ucha do ucha", ale nie miałem pieniędzy na brzytwę.

Jak Pan wie, próbowałem też zabijać trucizną. Podjąłem cztery próby, ale chyba żadna się nie udała, choć doprawdy nie wiem jak to było możliwe. Kupiłem kiedyś dwie butelki piwa i wsypałem do nich po około łyżeczce uwodnionego arsenianu sodu. Jedną butelkę postawiłem w bramie przy ul. Wawrzyńca, a drugą przy ul. Bożego Ciała. Stałem i czekałem, aż się ktoś złakomi. Dopóki wytrzymałem, nikt nie skusił się na piwo. Innym razem butelkę piwa z trucizną postawiłem w bramie przy ul. Dzierżyńskiego, gdzie mieszkała moja koleżanka - w nadziei, że może ona da się złapać. Kolejny raz zadziałałem inaczej.

Zabrałem ze sobą sproszkowaną truciznę i po spożyciu obiadu w restauracji "Sielanka" wsypałem ją do stojącej na stole oranżady, ale znów nic z tego chyba nie wyszło. Ostatni raz wsypałem truciznę do buteleczki z octem w barze "Przy Błoniach". Myślałem tak, jak posmakuje ktoś oranżadę, to może nie dopić i wylać, a w occie to nigdy nie wykapuje. Czytałem potem gazety, pytałem, ale nikt nie słyszał o żadnym otruciu. Może ono poszło na konto kogo innego, a może lekarze uznali, że to zawał serca, nie wiem, choć chciałbym wiedzieć. Najgorzej jest przecież wtedy, gdy robota idzie na marne albo coś się zrobi, a z wyniku korzysta ktoś inny. Może już starczy o tych truciznach, muszę się sprężać, więc teraz o moim zamiłowaniu do ognia. Od najmłodszych lat lubiłem zabawy z ogniem. Pamiętam, ojciec nauczył mnie takiej sztuczki: w usta nabierałem naftę, potem ją rozpraszałem w powietrzu i zapalałem zapałkę albo umywalkę napełniałem wodą, na to lałem naftę lub benzynę i podpalałem. Efekty były wspaniałe i tak przyzwyczajałem się do płomienia. Ogień na wojnie jest jednym ze środków niszczenia nieprzyjaciela, to i ja pomyślałem, że trzeba go też wykorzystać w moich planach. Gdy pierwszy raz spróbowałem, był to pamiętam maj, było już ciepło. Wyszedłem ze szkoły, kupiłem ćwierć litra rozpuszczalnika i chodziłem po różnych bramach w poszukiwaniu najlepszego obiektu na podpalenie. Pamiętam, że na ul. Gołębiej znalazłem poddasze z drewnianym schowkiem i jakimiś papierami. Polałem je rozpuszczalnikiem i podpaliłem. Wyszedłem, a gdy po jakimś czasie wróciłem, aby zobaczyć jak pali się dom, zdziwiłem się, nie było nawet dymu. W tydzień później podpaliłem drewnianą ubikację na strzelnicy, ale ugasił ją dozorca. W czerwcu wszedłem do piwnicy domu przy Straszewskiego. Leżało tam sporo szmat i papierów. Polałem je benzyną i podpaliłem. Czekałem potem długo na ulicy, ale też bez efektu. Widzi Pan, jak miałem się nie denerwować, skoro nic mi nie wychodziło, nie miałem po prostu szczęścia, a teoretycznie to wszystko wyglądało tak oczywiście. Po co te moje przygotowania; studiowanie podręczników, wyrabianie zręczności, kiedy nie mogłem tego wykorzystać. Czuję taki niedosyt, a głupio umierać ze świadomością, że nie spełniło się swojego posłannictwa na tym świecie, może na tamtym, w uznaniu zasług, będę jakimś szefem destrukcji, ale Pan i tak mi w tym nie pomoże. Wezmę z sobą akt oskarżenia i wyrok, może to Ich przekona.

- Co Pan czuł w momencie zabijania?

Chce Pan dotknąć moich czułych miejsc, a niech tam. Każdy mój czyn poprzedzała dziwna myśl, taka natrętna, drążąca cały mózg, dręczyła mnie, prześladowała, chodziła za mną, krępowała moje poczynania. Nie mogłem spać, uczyć się, cierpiałem okrutnie. Musiałem więc szybko myśleć, gdzie i kogo zabić. Warunki zbrodni były niby proste, musiałem być ja, musiała być ofiara i musiał być spokój. Szukałem ofiary w miejscach odludnych, a więc w kościołach, na oddalonych peryferiach miasta czy na pustej klatce schodowej. Z ofiarą musiałem być sam na sam, choćby przez ułamki sekundy, ale sam. Gdy tak nie było, potrafiłem zrezygnować. Prokurator w związku z tym, że potrafiłem zaatakować tylko słabszych ode mnie i gdy byli sami, nazwał mnie tchórzem. A co - miałem zabijać na oczach setek, kto wtedy za mnie zabijałby następnych. Czcza demagogia. Przed samym momentem uderzenia, gdy stwierdziłem, że są do tego warunki, ogarniało mnie silne podniecenie, którego nie mogłem opanować. W chwili zaś uderzania miałem jakieś zakłócenia w widzeniu, choć cios pierwszy i ostatni rejestrowałem dobrze, a te środkowe to waliłem na oślep. Przyjemności doznawałem, gdy nóż wchodził w mięso, jest to uczucie nie do opisania, przeżycie warte jest szubienicy. Zazdroszczę chirurgom, jak tak na okrągło tną ciało, tyle że brak im tej atmosfery, tego napięcia, że ktoś ich nakryje, a w dodatku pacjent nic nie przeżywa, bo jest uśpiony. Kiedy przykładałem nóż do gardła plastyczki, chciałem widzieć obłędny strach i grozę w jej oczach, słyszeć krzyk rozpaczy i przerażenia, błaganie o darowanie życia, a po wbiciu ostrza - słyszeć rzężenie konającej. Dlatego też tak rzadko uciekałem się do innych narzędzi. W przypadku użycia trucizny przyjemnie byłoby jedynie przeczytać w gazecie, że ktoś się otruł w restauracji, bo można wyobrazić sobie jego cierpienia przed śmiercią.

- Czy mordowanie dawało Panu zadowolenie seksualne?

Cierpienie ofiary dawało mi zadowolenie, ale czy było to zadowolenie ze sfery seksualnej, tego nie wiem, bo nigdy nie doznałem zadowolenia z kobietą. Mogę jedynie opisać, jak się czułem po mordzie. Momentalnie się uspokajałem, byłem jakiś swobodny, złe głosy odstępowały ode mnie, lepiej spałem, nie czułem potrzeby biegania za ofiarą, byłem zadowolony jak po otrzymaniu oczekiwanego prezentu.

- Z tego, co słyszałem w sądzie i co dziś Pan mówi, można wnioskować, że przestępcze działanie Pana było przemyślane, podstępne i chytre. W Tyńcu przed próbą zamachu na plastyczkę udawał Pan zwichnięcie nogi, przed atakiem pod Kopcem Kościuszki uśpił Pan czujność tego chłopca, zagadując go na temat zawodów, gdy Małgosia dochodziła do skrzynki z listami, udawał Pan, że jej nie widzi, przed wbiciem noża w ciało jednej ze staruszek klęczał Pan i odmawiał modlitwę itd. itd.

- Ma Pan rację, bo ja potrafiłem zabijać, robiłem to jak nikt inny. Proszę zauważyć, że działałem w otoczeniu tysięcy ludzi, a jednak nie ujęto mnie na gorącym uczynku. Nie byłem przecież szaleńcem - jak słusznie mówił prokurator - który opętany żądzą mordu biega po mieście z nożem w ręku i uderza bez zastanowienia, gdzie popada. Ja działałem z rozeznaniem, przez to byłem groźny i nieuchwytny.

- Jak Pan scharakteryzowałby swoje zachowanie się po czynie?

Jako czujne i ostrożne, ale był i czas na cieszenie się z dobrej roboty. Przede wszystkim uciekałem z miejsca przestępstwa, a odprężenie, jakiego doznawałem po czynie, pozwalało mi zachowywać się normalnie i nie popełniać błędów. Dlatego też, jak już dzisiaj mówiłem, po ataku na Małgosię spokojnie poszedłem do KW MO przedłużyć ważność pozwolenia na broń, a potem zjadłem obiad, po zabiciu Leszka pod Kopcem pojechałem do kolegi, oglądaliśmy albumy i prospekty, a potem kupiłem ciastka i pojechałem do rodziców. Po każdym czynie przez jakiś czas nie nosiłem ze sobą noży, a nóż, którym zabiłem Leszka, oddałem nawet na przechowanie plastyczce. Zwłok nie starałem się nawet ukrywać, przecież małego Leszka mogłem wrzucić do pobliskiego wąwozu i długo by go nie znaleźli. Jedynie gdy chodzi o plastyczkę, planowałem upozorować samobójstwo i wrzucić jej ciało do Wisły, ale to zrozumiałe, bo gdybym tego nie zrobił, to zabójstwo skojarzono by zaraz ze mną, a tak to jeszcze współczuliby mi, że straciłem dziewczynę.

Chwilą radości dla mnie po czynie było, gdy ścierałem palcem krew z noża, a potem go oblizywałem. Robiłem to jak najszybciej, w pierwszej lepszej bramie.

- Jak dziś ocenia Pan swoje zachowanie, czy wyraża żal lub skruchę z tego powodu?

Ja się cieszyłem z tego, co udało mi się zrobić. Gdy w gazecie ukazało się zdjęcie Leszka, pobiegłem do kolegi i pochwaliłem się, że to moje dzieło, planowałem nawet tymi zdjęciami wytapetować swój pokój. Gdy zaś nożem podźgałem Małgosię, to nie mogłem powstrzymać się, aby nie powiedzieć o tym plastyczce.

Nie żałuję niczego, a gdybym mógł, mordowałbym dalej. Do żalu musi być jakiś powód, fakt zaś ewentualnej kary śmierci nie wzbudza we mnie żalu, bo wierzę w przeznaczenie, będzie tak, jak być musi. Jak się coś robi dla przyjemności lub z namiętności, to według mojego pojmowania prawa nie jest to przestępstwo. Nie wiem, dlaczego nie rozumie tego prokurator i twierdzi, że to art. 225. Gdyby chodziło o zabójstwo na tle rabunkowym lub z zemsty, to tak, trzeba dawać dookoła wojtek lub huśtawkę - tzn. dożywocie lub karę śmierci, ale mnie, za co, no za co, czy ktoś zdoła mi to przetłumaczyć.

Pytał Pan też o skruchę - otóż powiem, że nigdy skruchy nie czułem. Prawdą jest, że w śledztwie mówiłem, że żałuję tego, co zrobiłem, ale tylko dlatego, że milicjanci tak nudzili mnie napominaniem o skrusze, że wreszcie powiedziałem, jak chcieli. Ale za to już przed sądem mówiłem prawdę, że nie czułem i nie czuję żadnej skruchy, no bo niby dlaczego.

- Czy współczuł Pan ofiarom, tym które przeżyły, one przez wiele miesięcy walczyły ze śmiercią, cierpiały?

Uczucie współczucia znam dobrze, ale jeśli komuś współczułem, to tylko sobie. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że należy współczuć ofiarom czy ich rodzinom. Cieszyła mnie moja robota, krew, śmierć, cierpienie ofiar i to było najważniejsze. Powiem więcej, gdy się dowiedziałem, że niektórzy wylizali się z moich uderzeń, to byłem zły na siebie, że mogłem tak spartaczyć robotę.

- A obawa przed ujęciem?

Mógłbym powiedzieć, że się nie bałem, i musiałby Pan przyjąć to za dobrą monetę, ale ja powiem prawdę, bałem się przez jakiś czas po czynie, stąd - jak mówiłem - nie nosiłem ze sobą tego noża, którym zabiłem, przez kilka dni. Potem wszystko ustępowało i czekałem, kiedy najdą mnie myśli, żeby ruszyć w Kraków na polowanie.

- Pana krwawe konto stale się powiększało, czy nie było momentów refleksji, że należy się opamiętać i zaprzestać dalszych morderstw?

Wie Pan, ze mną było jak w tym porzekadle "ciało puszczone w ruch puszcza się dalej". To był taki nałóg, jak w niego wpadłem, nie mogłem żadną miarą z niego się wydostać. Zresztą muszę szczerze powiedzieć, że nawet na myśl mi nie przyszło, aby z niego się wygrzebać, myśli były ode mnie silniejsze, one dowodziły moim umysłem, ja byłem jak posłuszny żołnierz. Prawdą jest, że zwierzałem się z moich wyczynów, ale nie po to, aby osoby, którym to mówiłem, ratowały mnie. Najwięcej wiedziała plastyczka. Powiedziałem jej nawet o tym, że wsypałem truciznę do butelki octu w restauracji. Ona chyba chciała mnie ratować. Wiedziałem, że już za późno, ale dla świętego spokoju byłem z nią u lekarza. Jeden raz, więcej nie poszedłem.

- Czy utkwiły w Pana pamięci jakieś szczególne momenty ze śledztwa?

Tak, chodziło o okazywanie mnie staruszkom, które uderzyłem w kościele i które przeżyły. Jedna, pamiętam, wskazała na mnie i powiedziała "to bydlę napadło mnie w kościele". Zdenerwowało mnie to, że mówiła prawdę, a ja jej to umożliwiłem, partacząc robotę. Gdy druga staruszka też wskazała na mnie, nie wytrzymałem i przy milicjantach walę prosto z mostu: "dobrą ma pani pamięć, niech pani podejdzie do mnie, to do reszty z pani farbę wytoczę".

- Pomówmy chwilę o procesie, o Pana zachowaniu się na rozprawie.

Sądowi i dziennikarzom nie podobało się moje pogodne usposobienie. Chcieli, abym wył z bólu, szlochał i mdlał. To co, miałem udawać i wtedy byłbym "dobrym"? Ja byłem sobą. Co w tym złego, że gdy sąd kazał mi wyjaśniać, ja spytałem, czy dobrze słychać przez te mikrofony i czy mogę już zaczynać. Nieraz sąd przywoływał mnie do porządku i żądał powagi. Albo gdy sąd pytał jak z moim zdrowiem w więzieniu, a ja powiedziałem, że jem, śpię dobrze, a nawet przytyłem - to co, miałem powiedzieć nieprawdę, że schudłem, bo przeżywam tragedię życiową.

Prawda, że nieraz śmiałem się i bawiłem, gdy zeznawali świadkowie. Śmiałem się z kłopotliwej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Śmieszył mnie schocking profesorów, trenera, kolegów, gdy w układnym, grzecznym chłopcu odkryto przed nimi twarz okrutnego mordercy. Nie obyło się bez incydentów. Matka Leszka dwukrotnie próbowała mnie uderzyć torebką w twarz, ja również zaatakowałem fotoreportera, bo mnie sprowokował, huknąłem go dwa razy w brodę, chyba popamiętał Kota.

Wybaczy Pan, że nie powiem o dwóch krytycznych momentach w procesie, gdy zrobiło mi się słabo. Kolega mówił o planowanych przez nas orgietkach i nie wytrzymałem.

- Dużo czasu w toku procesu zajęła sprawa Pana poczytalności.

Nie jest to przecież chyba normalne, że 19-letni chłopak ma już tak zapaćkane sumienie. Mówiłem o tym plastyczce, powiedziałem jej, że jestem chyba chory na schizofrenię lub psychopatię, bo zabiłem dwóch lub trzech ludzi. Biegli byli innego zdania, twierdzą, że nie jestem chory. Ja myślę sobie tak, czemu moi koledzy, rówieśnicy nie popełniali takich czynów jak ja, a skoro ja mordowałem i jestem zdrowy psychicznie, jak i oni, to chyba dla nich jest krzywdzące, że zaliczam się do tego samego grona normalnych chłopaków, ale trudno, biegli są mądrzejsi. Prokurator miał na to gotową odpowiedź. Mówił, że przecież wielu groźnych przestępców też było normalnych. Mówił o jakimś dusicielu 8 pielęgniarek z Chicago, o facecie, który ukrył bombę w samolocie, powodując śmierć 44 osób, oraz o pielęgniarzu z Niemiec, który dla popsucia reputacji lekarzowi otruł arszenikiem kilkunastu operowanych przez niego pacjentów. Widzi Pan, w jakim jestem towarzystwie. Nie wiem, czy Pan wie, że siedziałem w sądzie na tej samej ławie oskarżonych, na której byli przede mną Mazurkiewicz i Zdanowicz. Czyżby do trzech razy sztuka?

- Wróćmy do Pana ostatniego słowa w procesie.

Nie powiedziałem nic, przecież to nie miało sensu. Sąd mnie wyraźnie naciągał na wypowiedź, pytano, czy mam może prośbę w sprawie wyroku - powiedziałem też, że nie.

- Czy znalazłby Pan jakieś pozytywne cechy u Karola Kota?

Sam prokurator powiedział, że nie miałem amputowanego sumienia i miał rację, mogę wymienić wiele dobrego u Kota, choćby to, że był bardzo wrażliwy, użalał się nad losem cieląt i trzody chlewnej pędzonej na rzeź, płakał z powodu otrucia psa, potępiał zadawanie się z prostytutkami, kradzieże, picie alkoholu, przebywanie w złym towarzystwie, nieuctwo i brak zdyscyplinowania, był prawdomówny i ambitny, marzył o karierze wojskowej, uprawiał sport i osiągał w nim liczące się wyniki, przeżywał niepowodzenia w nauce, darzył sympatią plastyczkę, był religijny.

Gdy tak mówię o Karolu Kocie, to aż nie chce mi się wierzyć, że to ja, bo tyle tego pozytywnego, a tymczasem skazany jestem, choć nieprawomocnie, na karę śmierci.

- Dlaczego w takim razie tak ułożyły się losy Karola Kota, czemu nie pielęgnował i nie rozwijał tych cech pozytywnych?

W ten sposób wracamy do początku rozmowy, może więc powiem tylko, że dużo nad tym myślałem i doszedłem do tego, że niemało w tym winy mojej rodziny, a konkretnie mojego dziadka, który był tęgim rozrabiaką. Jestem więc może dziedzicznie obciążony, choć dziadkowi daleko do moich wyczynów. Przerosłem go. Dobrze, że ja nie miałem dzieci, co by z nich wyrosło, gdyby miały mnie prześcignąć w zbrodniach. Czy to nie jeszcze jedna pozytywna cecha Kota, że nie zostawił po sobie zbrodniczego potomstwa?

- Czego się Pan obawia obecnie?

Śmierci, własnej śmierci, choć staram się o tym nie myśleć, a gdy takie chwile przychodzą, odsuwam je od siebie.

- A więc strach przed karą, boi się Pan, bo sytuacja zagraża życiu, a to, że Pan sam tylu wysłał na tamten świat, to nie robiło na Panu wrażenia?

W chwili zbrodni nie myślałem o karze dla siebie, lecz o przyjemności. Teraz boję się kary, chcę żyć, ale wiem, że mój los został przesądzony już w chwili pierwszego mordu. Co mi teraz zostało, to tylko przygotować sobie watę, żeby stryczek za bardzo nie uwierał.

- Co by Pan robił w razie zwolnienia z więzienia?

Kpi Pan sobie ze mnie, dlatego na więcej pytań już nie odpowiem. Choć muszę dodać na pożegnanie, że miałem bogate plany zbrodnicze, o których myślę z ubolewaniem, że ich nie zrealizowałem. Przede wszystkim miałem mordować młode dziewczyny. Wymyśliłem cały przebieg poszczególnych morderstw, wiele miało mieć postać orgietek, zakończonych torturami i śmiercią. Planowałem też wysadzanie wiaduktów kolejowych, mordowanie dzieci i starych. Nie zdążyłem, trudno.

- Skoro kończymy już naszą rozmowę, powiem szczerze, iż według mojej orientacji będzie Pan najprawdopodobniej stracony. Trudno przecież nawet myśleć, że wyrok Sądu Wojewódzkiego ulegnie zmianie w drugiej instancji, przed Sądem Najwyższym. Rozstanie się więc Pan z życiem, mając tyle zła na koncie, tyle wyrządzonych nieszczęść i bólu. czy nie widzi Pan potrzeby choćby moralnej rekompensaty tym osobom, ich rodzinom?

Niedługo spotkam się z ofiarami, tam gdzie się wybieram, to sobie pogadamy, tu na ziemi nie mam z kim rozmawiać.

 

Po tej rozmowie rewizję od wyroku Sądu Wojewódzkiego w Krakowie wnieśli do Sądu Najwyższego prokurator (bo sąd skazał Kota na karę śmierci jedynie za zabójstwo Leszka C.) oraz obrońcy. Sąd Najwyższy w składzie zwykłym, wyrokiem z 22 listopada 1967 r., zmienił wyrok i skazał Karola Kota na karę łączną dożywotniego więzienia. Zdaniem bowiem sądu młodociany wiek oskarżonego i stwierdzona u niego psychopatia stanowią przesłanki przemawiające przeciwko wymierzeniu mu kary śmierci. Od tego prawomocnego wyroku rewizję wniósł Prokurator Generalny PRL. W dniu 11 marca 1968 r. Sąd Najwyższy w składzie siedmioosobowym ogłosił wyrok: Karol Kot został skazany łącznie na karę śmierci (w tym za zabójstwo Leszka C. i usiłowanie zabójstwa Małgosi P. na karę śmierci) i utratę praw obywatelskich na zawsze. W uzasadnieniu sąd podał m. in. że "szczególnie okrutny sposób działania oskarżonego przy zabójstwie 11-letniego Leszka C. i próba zabicia 7-letniej Małgorzaty P., godzenie w bezbronne istoty, jego cynizm i brak skruchy sprawiają, że jedynie słuszną karą za nie jest kara śmierci".

Rada Państwa PRL nie skorzystała wobec Karola Kota z prawa łaski i wyrok wykonano w dniu 16 maja 1968 r.

Przerażenie ogarnia na myśl, co by się stało, gdyby Karol Kot pozostał wśród żywych.

 

 

"... z takimi, co dzieci wybili w pasterkę, to nie zabawa"

 

Wacek Kalita mógł powiedzieć, że jest szczęśliwym człowiekiem; Zaraz po wojsku trafiła mu się uczciwa i gospodarna żona, a i z teściami znalazł wspólny język, wybudowali razem dom w Zrębinach. Ziemi nie było za wiele, ale dorabiał na państwowej posadzie jako cieśla i starczało na wszystko. Najbardziej cieszyły go dzieci. Młodszy Miecio był jeszcze w podstawówce, a już wszyscy uważali, że jest bardzo pojętny i na ten przykład wymieniali jego niespotykaną bystrość z geografii i religii. Na oficera chciał się kształcić. Nawet dziadek Jan Rój twierdził, że ma to po nim i jest nawet mądrzejszy od ojca.

Córka Krystyna była sporo starsza, latem 1976 r. wyszła za mąż. W opinii miejscowych była przedobra, stateczna, nie przeszła obok, żeby nie powiedzieć innym "dzień dobry". Miała przecudne loki. Jako pierwsza w Zrębinach nosiła kożuch za 16 tysięcy i była przy tym kształcona po linii gastronomicznej. Wypiekała najlepsze ciasto na wsi. Nie dziwili się tedy ludziska, że dostał jej się fajny mąż, postawny był, wysoki, a i technikum akurat kończył. Wyglądali razem - jak mówiła babka - jak "sosna ze świerkiem". Od wesela zamieszkał w Zrębinach z żoną i od razu zakazał jej jakiejkolwiek pracy, "bo po to cię brałem, żeby starczyło dla nas z mojej pracy". Babcia, choć już stara była, rozumiała go dobrze, bo "tyle na tym świecie zepsucia, między starymi a młodymi jeno kawy po biurach spijają i na siebie gorszycielsko patrzają". Nie dziw było babci, że Stasio chciał mieć Krychnę w domu jeno dla siebie, bo choć jej wierzył, wolał na ten kwiat spoglądać sam. Sam był w porządku, stronił od wszelkich uciech, a kiedy raz przytrafiło mu się wypić cztery kieliszki, to zaraz wrócił do żony, podniósł ręce do góry, powiedział "poddaję się" i poszedł spać. Czuły był przy tym i ludzki, nie zjadł nic, by nie spytać: "a dziadunio jadł, a babunia jadła."

Starzy Kalitowie, jak tylko poznali się na Staszku, nie byli przeciwni żeniaczce i nie żałowali na weselisko. Zaprosili 180 osób, goście bawili się w pokojach, w kuchni i pod namiotem, który Wacek ustawił na podwórku. Jedzenia naszykowali w bród, ubili dwa prosiaki, jałówkę, sporo kur, gęsi i kaczek. Do wędlin i mięsa najęli Bolka Zalińskiego z Kłodawy, on też rządził wódką pana młodego. Kiełbasy trzymał w stodole na dwóch żerdziach, napełniał sam półmiski i roznosił. Kucharzeniem zajęła się Helcia Adaś. Była to nie byle jaka persona, siostra samego Jaśka Sojdy, pierwszego człowieka we wsi. Już od czwartku krzątała się przy gotowaniu, robiła bigos, ciasta, przyprawiała zupy, piekła mięso. W dniu ślubu podawała to wszystko do stołu. Najważniejszym gościem był oczywiście Jan Sojda, spokrewniony z Wackiem Kalitą. Tego wieczoru był jakiś nieswój, markotny do tego, ludzie to przyuważyli i mówili: "co nasz Jasio jeno siedzi i nic nie mówi i humor zagubił". Spostrzegła to też matka panny młodej - Zdzisława Kalita (żona Wacka) i jak nie zacznie mu podawać napoje, podsuwać zakąski i ciepłego rosołu nalewać, ale on, nie wiedzieć dlaczego, wiecznie taki samiutki. Pan Jasio miał jedyny ciągnik na wsi, a i umiał pole geodezyjnie wymierzyć, pomagał przy cieleniu się bydła - to i wymagał sprzyjania. Kalicina dobrze to pojmowała, choć obowiązków tej nocy miała niemało. Do tego Miecio doniósł, że pan Bolek - ten co rządził wódką i mięsem - przyłapał kucharkę Helcię Adasiową jak podkradała wędliny i inne wyroby. Zrobiło się nieprzyjemnie i siostra Sojdy około północy opuściła wesele. Dla Adasiowej nie była to chyba jednak wielka kompromitacja, bo zaraz po weselu oświadczyła Kalitowej, że weźmie to, co z jedzenia zostało, budują dom, to i ciężko nadążyć z podawaniem posiłków. Pani Zdzisia "wstydziła się naprzeciwiać", boć to krew Sojdowa, i uległa we wszystkim. Helcia widać nie miała skrupułów, bo "słuchajcie - mówi - zabiorę też dwa dzbanki, a wy powiecie w wypożyczalni, że one się stłukły i zapłacicie za nie". Kiedy Zdzisia już nie wytrzymała i chciała coś wreszcie powiedzieć, usłyszała od niej: "nie dasz, to nasze stosunki już się popsują na zawsze". Pani Kalitowa wiedziała, że musi się zgodzić też na to, ale jak tu - myśli - przekonać o tym dziecko. "Krychna, słuchaj córuniu, one tacy są, że cała rodzina od nas się odwróci, jak nie dasz im czego ony chcą" i dały. Krótko po tym Kalitowa spotkała Adasiową na rynku w Połańcu i nasłuchała się wymówek, że przez nią ludzie gadają, że kradła na weselu. Helcia tłumaczyła, że prawdziwie to wszystko wzięła, bo przecież jej brat podarował 500 zł jako ślubny prezent dla Krysi i miała prawo wszystkiego nabrać. Innego zdania była Kalitowa: "jeśli o to chodzi, to moja córka nie prosiła się o prezenty i może zwrócić te 500 zł". Tak od słowa do słowa i... od tego dnia nikt z rodziny Sojdów i Adasiów nie odzywał się do Kalitów i ich teściów Rojów.

Wacek był też dumny z teścia - Jana Roja. Był to pierwszy pepeerowiec na terenie Połańca. Nieraz w długie zimowe wieczory dorzucali drzewa do pieca i rozprawiali z dziadkiem o przeszłości. Wiele z tego udało się Wackowi zapamiętać... Było to jeszcze w 1948 r.

Do mieszkania Roja przyszło trzech milicjantów. W ręku mieli decyzję sądu dotyczącą Jana Sojdy, który nie stawiał się do odbycia kary 8 miesięcy więzienia wymierzonej mu za gwałt. W tym czasie była na wsi zabawa i dziadek dobrze wiedział, gdzie szukać Jasia. Poszedł tam z milicjantami, którzy publicznie wobec wszystkich odczytali wyrok. Zrobił się szum i młodzi w popłochu zaczęli uciekać w pole. Dziadek Rój strzelił wtedy w powietrze. Dziś wie, że zrobił tak na postrach bandytom, którzy mogli odbić Sojdę. Milicjanci zaprowadzili Jasia do mieszkania dziadka. Jego dom był jak urząd, dziadek przecież był ormowcem i sekretarzem partii. Tutaj znów odczytano wyrok, po czym jeden z gospodarzy odwiózł Sojdę i milicjantów aż do Niekrasowa.

Dziadek może zapomniałby o tym wydarzeniu, gdyby nie śmierć jego syna Mariana, który zginął w trzy lata później. Jan Sojda był już wówczas na wolności. Marian przygnał krowy do zagrody i, jak to młody, z ciekawości pobiegł do obejścia Sojdy, gdzie przygotowywano się do publicznej zabawy. Za nim poleciał jego ulubiony pies. Na podwórku było już sporo osób. Różnie ludziska opowiadali o tym, co się tam działo potem, ale dziadek ma na to swój pogląd. Upiera się, że Jan Sojda, gdy zobaczył Marysia z psem, wziął z rąk Bronka Cambera karabin, naładował go i oddał właścicielowi, a ten strzelił do psa. Jakby nie było, trafił przy tym chłopca. Synek i pies nie żyli. Bronek posiedział za to w więzieniu, a gdy tylko wyszedł... zginął tragicznie w wypadku.

Dziadek opowiadał także, że przez wiele lat był wybierany do rady narodowej. Kiedyś Jan Sojda miał powiedzieć: "wybieracie ciągle tego Roja, jakby nikogo innego we wsi nie było, ja tam się Roja nie boja" i dziadka słowa te wtedy mocno dziwiły, bo przecież nie chciał Jasia nigdy zabić, to i czego miał się on obawiać. Co innego, że przy okazji dziadek osłabiał w ten sposób we wsi pozycję Jasia - jako nieformalnego przywódcy.

Zdarzenia te nie przeszkodziły w dalszym utrzymywaniu stosunków przez rodziny Rojów i Sojdów, bo gdyby było inaczej, dziadek nie zaprosiłby przecież Sojdów na wesele wnuczki, a że ludzie gadali co innego, to "niech sobie godali, przecież po to są ludźmi, żeby godali". Gdyby dziadek miał się tym przejmować, to nie pracowałby społecznie jako kontroler społecznych komisji przy skupie żywca i zboża. Bywało, że Wacek miał nawet o to pretensje: "po co tato tam stoisz, ludziom do potrzebnej wagi prosiaka czy cielaka brakuje małowiela, a przez was nikt nie dopisze i ludzie o to są złe." Wacek pamięta też, że na pochodach kumple mówili mu: "zobacz, jak twój teściu niesie sztandar, ty mu jeno powiedz, niech się nie wynosi przed wszystkich." Dziadkowi tego nie śmiał powtarzać, tylko tamtym jeszcze odpyskował: "idź i ty czemuś taki mądry, ale tobie nie dadzą chorągwi na pochód."

Dzień wigilii 1976 r. u Kalitów nie zapowiadał się pogodnie. W tę noc, gdy ludzie łamią się opłatkiem, składają sobie życzenia i nawet zwierzęta przemawiają ludzkim głosem, Wacek był poza domem. Rozeszło się o wódkę, której ostatnio pił coraz więcej. Żona goniła go z tym, bo w życiu kieliszka do ust nie doniosła i przez to go nie rozumiała. Najbardziej przeżywały to dzieci, a Miecio był tak zapobiegliwy, że nawet wykradł od babci marynarkę i spodnie ojca, byle tylko tato wrócił do domu. Wigilię spędzali Kalifowie osobno. Krysia z mężem, Mieciem i matką z ukazaniem się pierwszej gwiazdki na niebie zapalili świeczki na choince, spożyli wieczerzę, trochę pośpiewali kolędy. Około dwudziestej pierwszej młodzi wyszli do Połańca, aby przed pasterką odwiedzić jeszcze rodziców Staszka. W domu została matka.

Pan Wacław wigilię spędzał u siostry pod Pacanowem. Było mu smutno i nieswojo, popłakał sobie w ukryciu na wspomnienie dzieci, które bez niego dzielą się opłatkiem, myślał o Mieciu, który rósł na jego następcę, i o Krysi, która już pięć miesięcy nosi pod sercem jego wnuczka. Nie cieszyło go nic, toteż gdy wybijała północ, już dobrze spał. Niespieszno mu było też wstawać, ale że siostra naszykowała śniadanie, herbatę zaparzyła, to i podniósł się ze swojego posłania. Dochodziła ósma, gdy siedzieli przy stole, a tu ktoś wali do drzwi. Wacek nie zwracał na to uwagi, a i siostra orzekła, że "pewnikiem to sąsiedzi z życzeniami", gdy tymczasem do izby weszli szwagier Wacka i jego brat Stanisław. Od razu spostrzegł, że jeden jakiś zapłakany i przelękniony, drugi blady, przerażony i ledwo co mogą z siebie wydobyć. Siadajta - zachęca siostra, a Stachu, widać się przemógł, i rzecze: "Wacek twoje wszystkie dzieci wybite." W Kalitę jakby piorun strzelił, odruchowo podniósł się ze stołka i zaraz klapnął na posadzkę.

Po paru godzinach był pod Zrębinem, gdzie po północy znaleziono zwłoki jego dzieci. Miecio ze Stachem mieli leżeć w rowie, rozgniecione przez autobus, a Krychna trochę obok, ponoć przejechana i rozebrana z bielizny. Na miejscu zwłok już nie było, jedynie wyżłobione ślady i krew na białym śniegu. Poznał, bo to była krew jego dzieci. Musiał jednak zobaczyć jak były pomordowane i pognał do kostnicy w Staszowie. Portier nie rozumiał jego ojcowskiej potrzeby i nie chciał go wpuścić. Dopiero na drugi dzień wymusił zgodę od dyrektora. Do prosektorium wszedł z bratem. W normalnych okolicznościach nie odważyłby się nigdy przekroczyć tego progu, ale teraz wszelką grozę przytłumiała jego tragedia. Dla niego dzieci były ciągle żywe - a może tylko śpią i je przebudzi. Teraz wreszcie miał je przed sobą. Córka okryta była prześcieradłem, tylko dziwnie jakoś trzymała rękę nad głową, jakby się zasłaniała przed kimś albo broniła, a miała co bronić, bo nosiła w sobie maleństwo, co się jeszcze nie narodziło. Dalej ciało Miecia, zmiażdżona twarz, a obok płaty mózgu. Dużo tego mózgu - pomyślał Wacek - w życiu nigdy nie widział niczyjego mózgu, a tu przyszło mu zobaczyć mózg własnego syna. Były też zwłoki zięcia. I co z tego, że kawał chłopa, kiedy nie uchronił ich i siebie przed zgubą. Dotykał ich włosów, rąk, mówił coś jeszcze do nich, co rozkleiło go całkiem, a gdy przyszły dreszcze, zdążył tylko ucałować swoich i wyszedł. To nie był już ten sam Kalita - silny, solidny chłop spod Połańca. Cóż z tego, że jeszcze miał siły sprawić im ładne trumny, a potem przewiózł ich Jelczem i pogrzeb wyprawił dostojny, kiedy nie zostało mu już nic, "chyba ino mogiła i nic więcej". Siostra radziła nawet: "weź swoje 3 ha, walizkę i wróć do nas, co ci po Zrębinie, kiej dzieci wybite, a ze Zdzisią już nic cię nie łączy". Mówili nawet, że "przecież Miecio do ciebie nie był podobny, co innego Krychna". Wackowi to się nie podobało: "przecież tyle Miecio mój, co Krysia i Stasio i czego robicie przeciwieństwo między moimi dziećmi". Odparł im więc stanowczo, że nie da się wyrwać z tego domu, który razem budowali i ze Zdzisią musi ten straszliwy los taszczyć do końca. Śmierć dzieci na nowo ich zjednała, a chwilowa uraza poszła w zapomnienie. Wszystko w nich zgasło i w tej ciemności byli sobie bardziej jeszcze potrzebni.

Na pogrzeb przyszli ludzie nawet z kilku sąsiednich wsi, sam Jan Sojda był w kondukcie. "Zostawcie - mówił - jestem z ich rodziny, wiem jak w kolejności nieść trumny". I niósł. Kalitowie stali nad trzema mogiłami znieruchomiali, obezwładnieni, bo ból był zbyt duży, aby płakać.

Dzieci już nie mają, tylko stratę straszliwą, a wszystkiego nie idzie zacząć od początku. Jedno co Kalicina zapamiętała to to, że przysięgała nad tymi grobami znaleźć bandytów i zaprowadzić ich na stryczek. Nie robili żadnej stypy, tyle co najbliżsi przyszli połagodzić ich ból. Nic nie szykowali. Ze świąt zostało różnych wypieków, które na przeczyniała jeszcze Krysia, nie wiedząc, że ludzie zjedzą to na jej pogrzebie. Goście jedli i chwalili, że tak ją w tych szkołach "wyuczyli nawypiekać różności". Wszyscy żałowali zmarłych, a babcia powtarzała, że "do kochania nie wybierałam Krychny ani Miecia czy Stasia na osobno, serca miałam dla każdego po równości". Płakał też dziadek Rój, bo jak to przykro, że "Stasio przyszedł do nas jako obcy, a odszedł tak bardzo jako swój".

Już następnego dnia po pogrzebie Kalicina była na posterunku milicji z zapytaniem, czy mają bandytę, i tak chodziła przez kilka dni, a kiedy komendant powiedział, że też chciałby wiedzieć, kto ręce maczał w krwi jej dzieci, zrozumiała, że musi szukać na własną rękę, i co tylko ustaliła, chybcikiem przekazywała władzy. Ktoś jej doniósł, że autobusem kierował mąż Helci - Adaś, a od kogoś innego usłyszała, że to Sojda pomordował jej dzieci. O pomoc prosiła też duchownych, była nawet u biskupa z prośbą, aby z ambony zawezwał tych, co widzieli zbrodnię, by mówili o niej prawdziwie. Uspokajano ją - jeśli nie na tym świecie, to na pewno na tamtym spotka zabójców zasłużona kara. Chodziła dniem i nocą po wsi, aby jakieś słówko od ludzi pochwycić, ale oni "jak zaklęte jakie, nic nie mówili, czy z dziećmi zrobiło się tak przez wypadek, czy jakieś bandziory dzieciom zaszkodziły".

Krewni doradzali Kalitom: "dojta spokój, dzieci wam i tak nikt już nie wróci, a jeszcze jakich żywych chłopów wpakujeta do więzienia". Babcia oburzała się, "czemu ten Wacek tak na Sojdę nastaje i na niego miarkuje, przecież dzieci mu nikt z groba nie podniesie, a on tylko wiecznie wśród żywych burzy i diabła drażni". Kiedy indziej zaś radziła: "wiesz co Wacek, Sojda wczoraj przyszedł i za flaszkę miodu pomógł naszej krowie się wycielić, on dobry, daleki krewny, on krowę wyratował, wy na niego nie gadajta, to nieładnie, dzieci nikt nie wróci, a twoja żona niech nie lata na posterunki". Doszło i do tego, że Kalitowie otrzymywali anonimy: "(...) nie znam, a piszę, bo ludzie o Was dużo, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje, tak zrujnowała Was, cóż Wam pozostało? Te ładne wybudowane budynki i cóż z tego. Zrobiliście rozwód w rodzinie. Diabeł wszedł w Waszą rodzinę, nie pozostawił Wam nic. Jak twierdzą Wasze dzieci same podeszły pod pekaes, a teraz macie kwaskiem wyparzać mu oczy (...). Pan Bóg miłosierny. Dlatego i Wy nie bądźcie niemiłosierni. Bądźcie dobrzy (...)". Kalitowie nie bali się, upierali się przy swoim i nic nie mogło ich z tej drogi zepchnąć, tym bardziej że i milicja robiła swoje.

Jeszcze w dwa miesiące po nocy wigilijnej organy ścigania były pewne, że dzieci Kality i jego zięć zginęli w wypadku drogowym. Zaczęło się wszystko od doniesienia o wypadku drogowym i wszyscy szli tym tropem. Dał się na to nabrać nawet anatomopatolog. W czasie sekcji nie zauważył, że ofiary, oprócz śladów przejechania przez pojazd, miały też inne obrażenia, a Krysia w dodatku w chwili znalezienia miała opuszczoną dolną część ubrania, co przecież nie mogło być dziełem autobusu. Milicja nie wyciągnęła również wniosku z tego, że niedaleko od Krysi leżała jej torebka z urwanym paskiem. Przekonanie o zaistnieniu wypadku doprowadziło też do tego, że nie obejrzano dokładniej autobusu, pod którym leżały zwłoki Miecia i Staszka. Już po dziesięciu dniach od zdarzenia zakwalifikowano go do kasacji i ślad po nim zaginął. Dopiero zeznania świadków, głównie kilkunastoletniego Stasia, który widział Józefa Adasia w nocy przy zwłokach, zaczęły wyprowadzać sprawę na właściwe tory. Zarządzono nawet ekshumację. Nowy biegły znalazł szereg poważnych obrażeń wykluczających śmierć w wypadku komunikacyjnym, a i usytuowanie zwłok na miejscu zdarzenia nie wskazywało na to, aby doszło do potrącenia dzieci Kalitów przez autobus. Prokurator ze Staszowa tłumaczył te uchybienia tym, że nastawiono się na jedną wersję zdarzenia i to ona sprowadziła wszystkich na manowce, a Zrębiny nie wyglądały przecież na siedlisko sycylijskiej mafii i dlatego nawet nie podejrzewano, aby śmierć trzech osób mogła być wynikiem celowego działania.

W wyniku takich ustaleń śledztwo przejęły wojewódzkie organa ścigania z Tarnobrzegu. Pracownicy tych organów natrudzili się przy nim niemało, bo świadkowie ukrywali obraz tragedii z tamtej nocy. Wydzierano go więc siłą "z gardła i sumienia" mieszkańców wioski. Wiązała ich wszystkich przysięga, którą złożyli zaraz po zdarzeniu, że w razie przesłuchań będą mówić nieprawdę, powoływać się na osoby, których nie było podczas mordowania, "bo kiedy będą tak plątać i mieszać, to ani prokurator, ani sąd nie dojdą do jasności i rozprawa się nie odbędzie".

Po wielu miesiącach śledztwa ustalono najbardziej prawdopodobny przebieg zdarzenia i okoliczności śmierci dzieci Kalitów.

Jan Sojda od chwili, gdy Jan Rój przyczynił się do jego publicznego aresztowania podczas zabawy przed wielu laty, pałał żądzą zemsty. Pierwszą jej namiastką był udział w spowodowaniu śmierci kilkunastoletniego Mariana - syna Jana Roja. Czas może i zatarłby tę żądzę, gdyby nie wydarzenie na weselu Kalitów. Ujawnienie kradzieży żywności dokonanej przez Helenę Adaś rodzina Sojdów potraktowała jako wielką obrazę dla ich honoru. Odrodziła się dawna nienawiść. Dochodziła do tego złość na dziadka Roja z powodu przeszkadzania w objęciu przez Sojdę formalnego przewodnictwa wsi. Sojda dążył więc do "wybicia Kalitowych dzieci", bo w jego ocenie byłaby to najdotkliwsza zemsta na rodzinie Rojów. Okazję do spełnienia tego planu dostrzegł w Wigilię. Wiedział, że Wacław Kalita noc spędzi w Srodzkowie koło Pacanowa, a ludzie przybyli na pasterkę będą pijani. Postanowił więc, że jeśli tylko dzieci Kality będą w kościele, to je "wybije". Do realizacji tego planu niezbędny był samochód, ściągnął więc zięcia Jerzego Sochę, dysponującego Fiatem 125 p, na święta do swojego domu. Po wieczerzy Jerzy przewiózł do Połańca Jana Sojdę i Józefa Adasia z żonami, potem zawrócił i dowiózł swoją żonę i małżonków Kulpińskich. Spora część mieszkańców Zrębina dojechała do kościoła autobusami; jednym kierował Feliks Stefaniak, a drugim Maciej Wysocki. Autobusy te zaparkowali na ulicy Zrębińskiej w Połańcu, jeden za drugim, a przed nimi Jerzy Socha zaparkował swojego Fiata. W tych stronach od dawna panował zwyczaj zabierania na pasterkę wódki i spożywania jej w gronie znajomych przed kościołem. Tak więc Sojda, Socha i Adaś, zamiast do kościoła, weszli do jednego z autobusów i pili tam wódkę. Dołączali do nich inni, tak że z czasem prawie cały wóz zapełniony był ludźmi. Pili wszyscy, bez różnicy, młodzi i starzy. Niektórzy zaczęli nawet już drzemać.

Kalitowie dotarli do kościoła przed północą i zajęli miejsce po lewej stronie, nazywanej tutaj stroną męską. Gdy Sojda zorientował się, że są już w kościele, poprosił Zofię B., aby wywołała Krystynę, mówiąc jej, że w domu ojciec wywołał awanturę. Zofia była cioteczną siostrą Krystyny i nawet nie wiedząc, o co Sojdzie chodzi, nie chciała spełnić jego prośby. Ten jednak nalegał i w końcu młoda dziewczyna ustąpiła. Weszła do kościoła i po odszukaniu Krystyny przekazała jej informację od Sojdy. Krystyna wyszła, a w jakiś czas za nią jej mąż oraz brat i wszyscy ruszyli w kierunku wioski. Gdy uszli około 300 metrów, na ulicy Zrębińskiej zauważyli autobus i ucieszyli się, bo mógł on przyspieszyć ich powrót do domu, tym bardziej, że wiadomość wydawała się prawdopodobna i pomoc matce była na pewno konieczna. Weszli więc do autobusu, a Jan Sojda widać tylko na to czekał, bo zaczął wykrzykiwać, że Kality obrazili na weselu jego rodzinę, czego im nie daruje, dosyć jego wstydu i dlatego autobusem nie pojadą. Zdenerwowało to Krystynę, ale powiedziała tylko, że łaski nie potrzebują, i opuścili wóz. Szli pieszo w stronę domu oddalonego o trzy kilometry. Mietek szedł od strony jezdni, w środku Staszek, z prawej zaś, przy poboczu Krystyna. Było ciemno, wiatr zacinał od północy i zwiewał śnieg w zaspy. Z trudem pokonywali drogę w taką pogodę, choć czas ich naglił. Staszek przy tym hamował tempo, boć przecież Krychna była przy nadziei.

W tym czasie Sojda zaproponował wyjazd po wódkę do sołtysa we wsi Zrębin. Zgromadzeni w autobusie chętnie się na to zgodzili, byli już pijani i mieli dobry nastrój, nie baczyli więc dokąd jadą, byle zdobyć jeszcze trochę gorzałki. Tak Sojda tłumaczył ten wyjazd przed ludźmi, naprawdę zaś chodziło mu o to, aby podążyć w ślad za Kalitami. Weseli, rozbawieni ruszyli więc w stronę Zrębina. Pierwszy jechał Fiat kierowany przez Jerzego Sochę. Zanim ruszył, Sojda nakazał zięciowi, aby po dogonieniu Kalitów najechał na nich. Za Fiatem podążał autobus z pijanym towarzystwem, który prowadził Feliks Stefaniak; wśród ludzi byli Jan Sojda i Józef Adaś. Na końcu jechał pusty autobus, kierowany przez Macieja Wysockiego. Ten ostatni jeszcze trzeźwo myślał i nie widział potrzeby wyjazdu, ale Sojda powiedział mu, że ma porachunki z Kalitowymi dziećmi i dlatego "nawet go nie prosi, ale zmusza, aby jechał za nim swoim autobusem". Kalitowie zdążyli już przejść około kilometra, nim dogonił ich Fiat. Gdy Socha zauważył pieszych, bokiem samochodu potrącił 12-letniego Mietka, po czym zatrzymał się na poboczu. Za nim stanęły autobusy. Silne uderzenie złamało nogę chłopca i padł on na jezdnię. Wystraszyło to Krystynę i Stacha, ale po chwili nachylili się nad małym, aby mu pomóc. Nie zdążyli jeszcze nic zrobić, a już z autobusu wyskoczyli Sojda i Adaś. Dopadli do Stacha, oderwali go od chłopca i zaczęli okładać pięściami po całym ciele. Z autobusu zaczęli wychodzić ludzie. Opuszczenie jednak wozu przez wszystkich zostało udaremnione przez Sochę i Kulpińskiego. Tłumaczyli oni ludziom, że to nie ich sprawa, mają siedzieć spokojnie, bo może ich spotkać to samo.

Pokonanie Staszka nie przychodziło łatwo, więc Adaś wziął z autobusu ważący około 3 kg klucz do kół i kilkakrotnie uderzył nim Staszka w okolicę szyi i w głowę, czym dopiero zwalił go na ziemię. Stanisław żył jednak, bo nawet siedzący w zamkniętym autobusie ludzie słyszeli jego jęki. Krystyna struchlała, a gdy jej prośby "wujku, nie zabijaj mi męża" nie odnosiły skutku, pomyślała o swoim dziecku, które nosiła pod sercem, i zaczęła uciekać przez łąkę w stronę najbliższych zabudowań. Nie zdążyła przebiec nawet dwudziestu metrów, gdy ją dopadli. Sojda schwycił ją za gardło, Adaś walił kluczem od kół, a Henryk Witek przyświecał latarką, aby ciosy były celne. Krystyna walczyła o życie dwóch istot, toteż jej wołanie roznosiło się daleko. Wśród nocnej ciszy słychać było "wujku, nie zabijaj mnie, wujku zabrałeś mi męża i brata, zostaw chociaż mnie matce". Wkrótce i ono ucichło, bo Krysia straciła przytomność i pokonana legła na śniegu. Ludziska w autobusie przecierali oczy i zaszronione szyby, nie rozumiejąc, o co chodzi, a gdy ten i ów zdradzał chęć pomocy maltretowanej dziewczynie, Kulpiński ostudzał te zapędy grożąc, że może podzielić los tych ludzi. Tymczasem zbrodniarze przeciągnęli ciało nieszczęsnej bliżej autobusu. Nie dawała znaków życia i to im wystarczało. Inaczej ze Stanisławem - życie jeszcze się w nim tliło, słychać było pojękiwanie i widać było drobne ruchy ciała przywartego do ośnieżonej drogi. Sojda był tym zaniepokojony, przecież mąż Krystyny też nie miał prawa żyć. Dołożył więc mu kluczem do kół w głowę i to dopiero skróciło jego mękę.

Pozostał jeszcze Miecio, ciągle leżał biedny na szosie, skręcał się z bólu i wołał: "mamo, mamusiu, ratuj mnie." Jego błagalny, rozpaczliwy głos roznosił się jak echo dzwonu po okolicy, ale nie dotarł do żadnego sumienia, choć w trzech pojazdach stojących na poboczu niemało było kobiet i matek. Podziałał natomiast na zbrodniarzy, którzy czym prędzej przeciągnęli zbolałe ciało chłopca bliżej środka jezdni, ale bynajmniej nie po to, aby go ratować. Sojda polecił bowiem zięciowi Sosze odjechać Fiatem trochę do tyłu, a następnie ruszyć do przodu na wprost leżącego chłopca. Sam zaś stanął na środku jezdni i tak naprowadzał zięcia, aby ułatwić mu trafienie kołem samochodu w jego głowę. Mały ciągle jeszcze wzywał swoją matkę, ale po chwili znieruchomiał i zamilkł, bo głowa jego została zmiażdżona przez koło samochodu. Poza kierowcą w Fiacie siedziały w tym czasie żona Sochy oraz żona Kulpińskiego.

Niektórzy z obserwujących to zdarzenie chcieli uciec z miejsca zbrodni, ale czujne oko Sojdy wyłapało każdy ruch niezgodny z jego planem, toteż doganiał uciekinierów i groził, że jeśli jeszcze raz się to powtórzy, uczyni z nimi to samo.

Była to dopiero część planu Sojdy i akcja rozwijała się dalej. Sojda polecił części ludzi przejść do drugiego autobusu, aby zrobić miejsce na ciała zabitych. Gdy wrzucono zwłoki do wozu, pojazdy ruszyły w kierunku Zrębina. Po paru minutach jazdy Sojda zatrzymał oba wozy, gdyż, jak oświadczył, "trzeba tu upozorować wypadek i gwałt na Krystynie". Po wyniesieniu zwłoki ułożono w rowie, po czym Józef Adaś najechał na nie autobusem. Część świadków wyszła w tym czasie z wozu i z niedowierzaniem obserwowała poczynania zbrodniarzy.

Kiedy zwłoki zostały zmiażdżone ostatecznie, Sojda zapędził wszystkich do autobusu i zagroził, że jeżeli opowiedzą komukolwiek o tym, co się tu stało, podzielą los Kalitowych dzieci. Dla pewności polecił im uklęknąć w autobusie i złożyć przysięgę. Z kieszeni wydobył różaniec i kazał powtarzać, że "to co się stało, każdy za tajemnicę weźmie i będzie trzymał tylko dla siebie". Potem dawał do ucałowania swój krzyżyk, medalik i obrazek święty. Każdemu, kto to uczynił, nakłuwał palec agrafką i odciskał krwawy ślad na kartce papieru, aby przysięga nabrała mocy. W tym czasie zięć Sojdy przywiózł teczkę wypchaną pieniędzmi, które Sojda rozdawał wśród obecnych. Niektórym trafiło się nawet po 20 tysięcy złotych. Ludzie zachowywali się przy tym jak ogłupiali, pomimo wypitego alkoholu byli obezwładnieni ze strachu, ale na długo każdy zapamiętał, że przyrzekł niczego nie wydać. Sojda obserwował ich bacznie i nabierał pewności, że za pieniądze kupił ich sumienia. Mógł więc spokojnie bawić się w doradztwo. "Ludzie - mówił - trzeba tera jechać tym drugim busem do Połańca i przyłączyć się do stojących w kościele, żeby wiedzieli, że byliśta cały czas na pasterce, a autobus Felka zostanie tu w rowie". Usłuchali go i na około 10 minut przed końcem nabożeństwa w Połańcu śpiewali z innymi "przybieżeli do Betlejem pasterze...". Kilku, a wśród nich Henryk Witek, załapało się jeszcze na pasterkę w innym kościele, w Buszowej, aby mieć alibi, że tej nocy nie byli w ogóle w Połańcu. Na miejscu zbrodni pozostali jeszcze Sojda, Adaś i Kulpiński, którzy ułożyli ciało Krystyny za autobusem i obnażyli ją dla stworzenia pozorów, że została zgwałcona i zbezczeszczona. Po tych zabiegach Sojda i Kulpiński oddalili się, a Adaś jeszcze przez jakiś czas pozostał przy zwłokach.

Po zakończeniu nabożeństwa w Połańcu część świadków znająca tajemnicę tej Nocy, kiedy to anioł objawia pasterzom Nowinę, powróciła do autobusu, aby dojechać do swoich domostw. Na parking przyszedł też Feliks Stefaniak i udając zdenerwowanego szukał swojego wozu, po czym wobec zgromadzonych oświadczył, że pewnie ktoś zrobił mu kawał i ukradł jego pojazd. Gdy zebrało się więcej ludzi, autobus Wysockiego ruszył do Zrębina. Po kilkunastu minutach dojechali do porzuconego w rowie Sana. Udając zainteresowanie tym, co to się niby tu stało, Wysocki zatrzymał pojazd i ze Stefaniakiem wyszli na zewnątrz. Inni też opuścili autobus. Stefaniak wszedł do swojego wozu i próbował go uruchomić, ale bez skutku. Ktoś zauważył leżącą za wozem kobietę, ale na nikim nie zrobiło to wrażenia, nikt nawet nie zainteresował się, czy żyje. Jedynie Stefaniak pochylił się nad ciałem, ale tylko po to, aby sprawić wrażenie, że widzi tę sytuację pierwszy raz i nie wie, co tu się wydarzyło. Obok leżącego ciała ktoś znalazł damską torebkę, ale nikogo nie obchodziło, co w niej jest, bo przecież wszyscy dobrze wiedzieli, kto leżał na szosie. Wysocki zadecydował, że należy o tym zdarzeniu powiadomić milicję. Poparł go Stefaniak, bo przecież to jego wóz utknął w rowie. Wyprosili więc ludzi z autobusu i powrócili do Połańca. Dotarli tam około drugiej w nocy. Obok posterunku zatrzymali dwóch funkcjonariuszy. Stefaniak powiedział im, że przyjechał autobusem do Połańca, aby zabrać żonę, która była na pasterce. Wóz zaparkował na ul. Zrębińskiej i udał się do kościoła. Gdy wrócił z żoną, wozu już nie było. Pomyślał, że ktoś zrobił mu kawał i dlatego zabrał się z Wysockim, aby zobaczyć, czy autobus nie stoi porzucony gdzieś na drodze. Gdy dojeżdżali do Zrębina, zauważył w rowie swój pojazd. Obok niego leżało jakieś ciało, chyba kobiety. Była obnażona i dlatego sądzi, że chyba ją zgwałcono.

Funkcjonariusze niezwłocznie zawiadomili o wypadku komisariat MO w Staszowie i pojechali na miejsce zdarzenia, aby zabezpieczyć ślady przestępstwa.

Kiedy wokół sprawców tego mordu zaciskała się powoli pętla, imali się przeróżnych form wyegzekwowania złożonej przez świadków przysięgi. Do Prokuratury Wojewódzkiej wpłynął anonim następującej treści: "Zwracam się do prokuratury z prośbą, a zarówno z upomnieniem o zwrócenie uwagi matce zabitych o powołanki za ludźmi, którzy nie mają nic wspólnego z wypadkiem, tylko są niewinnie wkopane (...). Matka zginie tak, jak zginęły jej dzieci, to było upomnieniem dla nich wszystkich, dla całej rodziny. Proszę ją upomnieć, i to jak najszybciej, bo nie doczekają obydwie z mężem rozprawy sądowej (...). I nawet nie będą wiedzieć jak ktokolwiek dostał. Proszę tę sprawę rozstrzygnąć jak najszybciej i proszę ją o to jak najszybciej upomnieć, bo będzie straszna tragedia". Gdy to nie pomogło, Sojda organizował przysięgi religijne. Zwoływał na nie ludzi, kazał im klękać, a sam stawał na środku izby z krzyżem w ręku. Światło wtedy gasił, a cała "impreza" odbywała się przy zapalonych świeczkach. Gdy odebrał przysięgę, dawał krzyż do całowania, wręczał medaliki i pieniądze. Powtarzał wszystkim, aby "musowo w razie milicji nikt do niczego się nie poczuwał". Ludzie chodzili z tą tajemnicą przez wiele miesięcy, jeden stracił nawet zmysły z powodu tego, że widział, a nie mógł mówić, chciałby zniszczyć zbrodnię, a zbrodnia zniszczyła jego.

Wszyscy bali się, "oby ze strony Sojdy i jego ludzi nie napatoczyć sobie dużej złości, bo dopóki bandyt na wolności, trzeba być ostrożnym". Wiedzieli świadkowie tej nocy, że "z takimi, co dzieci wybili, to nie zabawa". Wątpiący zaś w moc Sojdów otrzymywali anonimy z pogróżkami. Pewien mieszkaniec Zrębina znalazł kiedyś rano list: "coś spróbujeta powiedzieć, to pójdzieta z dymem". Natomiast ci, którzy zaczęli coś mówić, bali się wychodzić z domu po zachodzie słońca, a i niemało nasłuchali się od sąsiadów: "wy głupie, odwołajta zeznania, trzeba ratować honor, powiedzą że my barany, wszystko widzieli, całe to mordowanie i nic się nie sprzeciwili, jeszcze przysięgali w autobusie na krew. Co sobie o nas świat pomyśli, jak to wszystko pójdzie w telewizję".

Główny atak sprawców, będących ciągle na wolności, dotykał jednak Kalitów. Socha mówił do Kaliciny: "patrz głupia kobieto, jak mi się z twoich dzieci chce śmiać", a Kulpiński nazwał ją "głupią matką" i odgrażał się, że z "wami niedługo się też obłatwię". Kiedy zaś nieszczęsna kobieta nie wytrzymała, dobiegła do nich i w oczy im wypaliła: "bandyci, to wy mi pewnie dzieci moje zamordowaliście", chcieli ją poturbować. Postawa Kalitów szukających po wsi prawdy o wydarzeniach tej nocy zagrażała rodzinie Sojdów, a kiedy wreszcie aresztowano pierwszego z nich, Józefa Adasia, nastała wrogość nie do wysłowienia. Jednocześnie strach zajrzał Sojdzie w oczy, rzucił więc wszystko na jedną szalę, aby go od siebie odpędzić. Zaproponował 100 tysięcy złotych za prowadzenie śledztwa w kierunku wskazanym przez niego. Wyjechał z rodziną do klasztoru na Jasnej Górze, gdzie zamówił mszę na intencję odnalezienia sprawcy i za Józefa Adasia, żeby jak najszybciej do domu powrócił. Zakupił sporo medalików, które potem wręczał świadkom z życzeniem, "oby ich Matka Boska broniła". Nagrał na taśmie wypowiedź jednego ze świadków, że na miejscu odnalezienia zwłok nie widział Adasia, lecz Stefaniaka, a następnie nagranie to zawiózł do prokuratury. Wysłał do Prokuratury Generalnej ludzi ze skargą na funkcjonariuszy milicji rzekomo wymuszających zeznania. Wręczał świadkom pieniądze, aby zeznawali, że sprawcą zabójstwa jest Ryszard Stefaniak. Napadał też w nocy na świadków i przystawiał im nóż do gardła, grożąc śmiercią w razie zdradzenia tajemnicy.

Jednym z odpornych na poczynania Sojdy był Leszek B. Poszedł więc na milicję, "wyspowiadał się" i mógł odtąd oddychać jak człowiek. Krystynę znał osobiście, chodził z nią do szkoły, była w jego ocenie całkiem fajną panienką. Największe pretensje do Sojdy i Adasia miał o to, że na tak uczciwej dziewczynie mieli śmiałość pozorować gwałt, że rozebrali ją na tym mrozie, jakby chcieli powiedzieć: patrzcie, czego ona tam nie ma. I bez tego wszyscy wiedzieli, że nie zdążyła jeszcze urodzić, i to było przede wszystkim widać.

Potem znalazło się więcej odważnych, którzy powiedzieli: stop! dość tych kołomyjek, zamętu, trzeba wreszcie karty wyłożyć na stół. Ale kiedy już wydawało się, że stopniowo pryska "zmowa milczenia", mniej wytrzymali odwoływali wcześniejsze zeznania, mętlik stawał się okropny i natworzyło się wiele nowych supłów do rozplatania. Pierwsza odwołała zeznania Zofia B., która Krystynę wywołała z kościoła. Kiedy zamykano śledztwo, pod kluczem był już nie tylko Adaś, ale dobili do niego: Kulpiński, Socha, Witek, a przede wszystkim Sojda. Adaś nie rozumiał "o czym śledcze go pytają, przecież o 23.00 już spał i żona na pewno to czuła". Sojda prawie do północy patrzył w telewizor, może nawet powiedzieć o jednej takiej, co była w chuście i na środku ekranu śpiewała. Kulpiński i Socha byli po prawdzie na pasterce, ale kulturalnie wracali do domu, bo trzeba szacunek oddać nocy, podczas której nawet zwierzęta gadają ludzkim głosem. Jedynie Witek zapomniał się i powiedział prawdę, ale jeszcze przed zakończeniem śledztwa wszystko odwołał.

Prokurator był innego zdania. W akcie oskarżenia zarzucił Sojdzie, Adasiowi, Sosze i Kulpińskiemu, że "w dniu 25 grudnia 1976 r. w Zrębinie woj. tarnobrzeskie, działając wspólnie w zamiarze pozbawienia życia Stanisława i Krystyny Łukaszków oraz Mieczysława Kality, po podstępnym wywołaniu ich z kościoła w Połańcu, udali się za idącymi w stronę Zrębina i po dojechaniu do nich potrącili Mieczysława samochodem fiat 125 p, a następnie zaatakowali Stanisława i Krystynę, zadając im ciosy kluczem do kół autobusowych w okolice głowy, oraz przejechali samochodem Stanisława, Mieczysława i Krystynę, przy czym Jerzy Socha i Stanisław Kulpiński uniemożliwiali również udzielenie pomocy atakowanym, w następstwie czego Krystyna doznała złamania czwartego kręgu szyjnego i rozległego złamania kości czaszki, Stanisław - złamania kości czaszki z wgnieceniem do mózgu, Mieczysław - rozległego złamania kości czaszki ze zmiażdżeniem i stłuczeniem tkanki mózgowej".

Henrykowi Witkowi zaś prokurator zarzucił, że w tym samym czasie i miejscu udzielił mordercom pomocy w zabójstwie Krystyny, Mieczysława i Stanisława w ten sposób, że w czasie atakowania pokrzywdzonych uczestniczył w pościgu za Krystyną i w momencie zadawania ciosów w okolicę głowy oświetlił ją latarką elektryczną oraz przenosił ofiary w inne miejsce w celu najechania kołem autobusu.

Proces rozpoczął się w listopadzie 1978 r. i nim zapadł wyrok minął rok. Już na samym początku rozprawy, kiedy jeszcze na sali nie było sędziów, Sojda z ławy oskarżonych zagadnął na głos Kalitową: "a jak się będziesz czuć Zdzisia, gdy ja wyjdę z więzienia". To na pozór niewinne pytanie zdradziło taktykę oskarżonego, nadawało ton całej rozprawie i było ostrzeżeniem dla świadków, którzy odważyliby się zdradzić tajemnicę, że oskarżeni najprawdopodobniej wyjdą na wolność i co wtedy... Sojda nie przewidział jednak, że wzmoże to czupurność biednej Kaliciny, zrodzi jej nieufność dla każdego dowodu i każdego świadka, że sprawi, iż będzie walczyć o ukaranie zabójców swoich dzieci z niewiarygodnym uporem i stanowczością. "Nie popuszczę - mówiła - żeby one oskarżone zostały wolne, bo wyjdzie na to, że wypadek się zdarzył". Oskarżeni Sojda, Adaś, Socha i Kulpiński na pytanie sądu, czy przyznają się do winy, jak również na inne towarzyszące temu pytania odpowiadali krótko: "nie oświadczam". Jedynie oskarżony Witek, jakby chciał nawiązać dialog z sądem, podał, że nie przyznaje się do winy, bo tej nocy był na pasterce w Buszowej, ale dlaczego zmienia swoje wyjaśnienia, to tego już nie wie, bo "jestem niedorozwinięty i nie mam takiego dogadania".

W toku rozprawy przesłuchano kilkudziesięciu świadków. Już pierwsze zeznania wykazały, że sprawdzała się krążąca wypowiedź "będziemy godać, że w śledztwie nas przymuszali do zeznań, a przed sądem podamy wersję, że nic nie widzieliśmy, gdyż zamknięta gęba to gęba bezpieczna". Sąd dwoił się i troił, odbierał przysięgi, odczytywał zeznania ze śledztwa, pytał o przyczyny rozbieżności zeznań, a kiedy świadkowie bezczelnie odmawiali zeznawania lub kręcili - upominał, przywoływał do porządku, groził karami. Gdy i to nie odnosiło skutku, posypały się kary pieniężne i areszty. Siedziały nieraz całe rodziny - za fałszywe zeznania, za uporczywe uchylanie się od składania zeznań czy za nakłanianie do fałszywych zeznań. Bywało, że konfrontowano matki z dziećmi: "Mamusiu, jak ty możesz tak kłamać" - pyta dorosły syn, "Synku, to tobie się w głowie psuje", "Nie - nic mi się w głowie nie psuje, tam wszystko gra, porządek tam". Nieraz przynosiło to efekt: "Mówię teraz prawdę, trochę z siebie, a trochę z dzieci (...), bo wstyd, dzieci pierwsze zeznały, a matka skrywa (...)." Ci, co zrozumieli wreszcie, że to nie zabawa w sąd, a sąd najprawdziwszy, że oskarżeni niewarci są, aby za nich siedzieć w pudle, odkrywali tę prawdę, brutalną i ciężką. Wieś nieprędko to zaaprobowała - tych, co zeznawali, wyzywano od niezdrowych, brudasów, ślepych i "innych gorszych postrzelonych na cały mózg". Jeden ze świadków przyznał dziennikarzowi, że "jego matka od tej sprawy zmarła na serce, babcia ma lat 80 i tylko kawałek zdrowego serca, tacie popsuł się pęcherz, a on siwieje, bo wszyscy od niego się odwrócili i na wsi nie ma dla niego miejsca".

Całe zło rodziło się w rodzinach oskarżonych. Podtrzymywały one atmosferę z sali sądowej, że oskarżeni i tak nie będą odpowiadać, bo "przez Warszawę i pieniądze sprawę się wygra". Uczyły jak tłumaczyć zmianę zeznań - najlepiej zwalać na milicję. Na początku bywały takie zeznania: "(...) jeśliby wszystko spamiętać, to nie wiem, jaką by trzeba mieć głowę, ja nie jestem szkolony, obywatel władza śledcza sam pisał protokół, a ja tylko podpisałem". Nie krępowała ich też powaga sądu. Żony Sochy i Kulpińskiego wygrażały świadkom, a ojciec Kulpińskiego wyzywał zeznających od chamów. Udzieliło się to nawet ich dzieciom. Kuzyn oskarżonego Adasia kopnął w twarz Tadeusza Stefaniaka za to, że jego brat złożył obciążające zeznania. Gdy przybywało świadków odwołujących zeznania ze śledztwa, wielu cieszyło się, że "idzie na nasze", że oskarżeni będą uniewinnieni. Opinia społeczna była jednak podzielona. Podczas wizji lokalnej przeprowadzonej przez sąd na miejscu zdarzenia jedni ubolewali nad losem aresztowanych, inni zaś krzyczeli: "wyprowadzić ich z więźniarki, bo chcemy ich tu powitać", "zostawcie nam bandytów na 15 minut to będzie po sprawie", "ciemne chłopy ze wsi, a już 3 lata wodzą uczonych prokuratorów i sąd".

Oskarżeni ciągle jeszcze byli pewni swego. W przerwie rozprawy Sojda powtarzał, że nie ma do czego się przyznać, a przez te wszystkie ceregiele to tylko schudł i nic więcej. Do rodziny Rojów i Kalitów nic nie ma, to "Rój przecież ostrzegał mego tatusia przed łapanką niemiecką i bawiłem się na weselu jego wnuczki, jakże bym więc dziadkowi taką kobrę z wnuczkami odegrał. To wszystko to sprawka Stefaniaków, a na mnie spada jeno zemsta, czas więc by sąd spojrzał na to jak na życie, a nie jak na kobrę. Wiem, że teraz ci, co fałszywie mnie obciążyli, nie wycofają tego, bo siedzieliby za fałszywe zezna nie i płacili za krzywdę rodu Sojdów, i dlatego jadą na mnie".

Kiedy sąd spytał Sojdę, co myśli o tym, że niektórzy świadkowie jednak go obciążają, wypalił wprost: "co tu powiedzieć, jak to wszystko jest namowa, to gazety namawiają świadków".

Kulpiński i Socha marzyli o wolności, bo mogliby "pokończyć parę zawodowych kursów, a tu siedzą niewinnie". Kulpiński uważał, że "to wszystko to komedia, ukrzywdzą tylko moją rodzinę, a świadkowie liczą tak: jak zaśpiewają tak jak chce sąd, to wyjdą na wolność i dlatego śpiewają i gdzie tu jest sprawiedliwość. Zapominają, że człowiek powinien mieć czułość do człowieka".

Socha "pod celą" doszedł do tego, że "ustalić prawdę tamtego zdarzenia to lepiej worek soli wylizać i najlepiej niech każdy za siebie odpowiada. A w ogóle to wplątali mnie przez zazdrość, bo tata kupił mi samochód, obym życie miał na medal, i mam medal - siedzę za darmo".

Adaś rwał się do ukończenia budowy domu, bo "może tak przyjść, że zanim wyjdę na swobodę, to ściany od piętra już się zarysują. Szkoda, że nie przyznałem się do zrobienia wypadku, dziś nie byłoby tego przedstawienia". Witek zaś miał ponoć problem, dlaczego jego "ręce robią się takie fioletowe".

Kalicina jeździła na każdą rozprawę przez cały rok, pilnowała każdego słowa, do każdego miała pytanie. "Ja już naprzód te ich wypowiedzi przeczuwam, w domu przemyślam i jestem przygotowana". Nie dość, że była przeraźliwie pokrzywdzona, to jeszcze nadenerwowała się w sądzie, "oby oskarżeni uszanowali jej żałobną prawdę". Co poniektórzy odradzali. "Kalitowa - mówili - po co ci to, przecie dzieci z piachu i tak się nie podniosą", ale ona stawiała na swoim, bo do końca nie mogła zrozumieć, że tylu ludzi widziało ten mord, a nikt nie pomógł jej dzieciom, i pytała, "czy wam wszystkim ze strachu władzę we łbach i rękach odjęło, a w śledztwie gęby pomurowało, czemu nikt z was nie poddał otuchy, żeby tych sojdowych rozedrzeć na strzępy". Tłumaczyli się, że "mieli wypite" i choć "jak mordują, to człowiek zawsze trzeźwieje, ale jest tez bardziej niewładny, bezruchomy jakiś, Sojdy my sie bali i strach nas znieczulał, mózg nam mroził i ręce".

Kalitowa miała wyrobioną opinię o "królu Zrębina". Pytana w sądzie zeznała, że Sojda miał "odporny charakter, mógł sobie odrzynać rękę i nogę po kawałku, oby się tylko stało na jego". Był też mściwy. Gdy mu "pies zjadł kury, to chciał psa kroić i te kury dostawać". I wyrafinowany był, "na pogrzebie dzieci niósł trumnę i ludzie wiedzą, na którym ramieniu". Uchodził za człowieka wszechmocnego - "po wsi gadają, iż Sojdy mają wszędzie obłatwione i im nikt nic nie zrobi, one mają gruby portfel" - oraz za znawcę w urzędach, "bo za ławnika zasiadał po sądach, to prawo on zna i z nim nikt nie wygra". Słynął też z religijności, różaniec nosił na szyi, dźwigał "chorągwie i księdza pod rękę prowadzał, a po aresztowaniu Adasia ludzi z kościoła wygnali, bo Sojda miał się w głos spowiadać".

Wacław Kalita towarzyszył żonie w jej wyprawach do Sandomierza, siedział z nią na pierwszej ławie i nieruchomo wpatrywał się w twarze morderców. W środku wszystko w nim było jeszcze ciepłe, wrzało z tej złości i niemocy, a na zewnątrz był jak wygaszona przed chwilą świeczka.

Kiedy na moment zapomniał o stracie dzieci, w myśli dodawał, ile to już się wykosztował przez ten cały bałagan na te dojazdy do województwa, na nowe trumny po ekshumacji, na przenoszenie zwłok, grobowiec i świeczki na trzy mogiły.

Inaczej cierpiały rodziny oskarżonych. O tym, co przeszła, matka Witka nie chce mówić: "całe dni kotłuje się to wszystko w głowie, dopiero na noc żal człowieka popuszcza, w głowie się poluzuje i jak świta człowiek zaśnie". Syna wspomina dobrze: "nie był on żaden chuligan, a to, że popić lubił, to prawda, tyle że na nogę nikomu nie wszedł, chętny do pracy był i jakiś lepszy widok wychodził już z tej nędzy, a tu masz, taki szkopuł i taki wstyd".

Żona Kulpińskiego uskarżała się, że wyzywają ją od Zakrzewskich, że krowę przebili widłami, a koledzy syna grożą, że będzie z nim to samo, co z Mietkiem wtedy pod autobusem.

Kiedy wreszcie sąd doszedł do przekonania, że sprawa ponurego mordu została dostatecznie wyjaśniona, w 109 dniu rozprawy udzielił ostatniego głosu stronom.

Prokuratorzy Jacek Świercz i Franciszek Bełczowski przez 5 godzin trzymali wszystkich w napięciu, nim zażądali dla Sojdy, Sochy, Adasia i Kulpińskiego łącznej kary śmierci, a dla Witka - kary 15 lat pozbawienia wolności. Prokuratorzy przypomnieli, że polską tradycją jest, iż w wieczór wigilijny człowiek człowiekowi wiele przebacza, a nawet obcy składają sobie życzenia, tymczasem oskarżeni, spośród których część była spokrewniona z ofiarami, zemścili się na niewinnych dzieciach Kalitów. Jeszcze na parę godzin przed zbrodnią matka życzyła Mieciowi dużo piątek, a gdy dorośnie - wymarzonych podróży zagranicznych, Krystynie udanego porodu i pociechy z maleństwa. Oskarżeni to wszystko zburzyli.

Prokuratorzy rozprawili się też ze wzniesionym przez Sojdę murem milczenia, który podpierał wymuszanymi przysięgami, groźbą i łapówkami. W sumie wydał na to około pół miliona złotych. Tym bardziej więc - mówił prokurator - zasługuje na wyróżnienie i pochwałę czternastoletni Stasio, który już drugiego dnia po zbrodni, pod oknem oskarżonego Adasia krzyczał: "bandyto, to ty zamordowałeś Kalitów (...)", oraz postawa jego rodziców, najbiedniejszych we wsi ludzi, którym Sojdowie za milczenie obiecywali pieniądze, kupno mebli i krowę, a oni mimo to pouczali syna, aby przed sądem mówił tylko to, co widział.

Potem przemawiali dwaj pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych (czyli Kalitów). Licząc się z tym, że obrońcy będą podtrzymywali wersję, iż Kalitowie zginęli w wypadku, zauważyli, że świat nie zna jeszcze takiego pojazdu, który podczas kolizji rozbierałby ofiary w dwóch przeciwnych kierunkach, a przecież tak właśnie stało się z Krystyną. Pełnomocnicy pytali też, gdzie my żyjemy, skoro zrębinianie wiedzą z telewizji o podboju kosmosu, ale w autobusie dają sobie przekłuwać palec agrafką. Na końcu swoich przemówień poparli oni wnioski prokuratorów co do winy oskarżonych i co do kary za tę zbrodnię.

Ostatnią nadzieję oskarżonym chcieli dać ich obrońcy. Za pewną uznali jedynie śmierć trzech osób, bo "reszta to same wątpliwości". Zakwestionowali przede wszystkim wiarygodność ludzi, którzy raz po raz zmieniali swoje zeznania, a dopiero po aresztowaniu przyrzekali, że powiedzą prawdę. Mieli też zastrzeżenia do innych dowodów; skoro: nie zabezpieczono śladów na miejscu zdarzenia, skasowano autobus przed jego dokładnym obejrzeniem, a szereg protokołów z przebiegu czynności procesowych zawiera uchybienia procesowe i formalne. Zdaniem mecenasa Zbigniewa Dyki, orzekając w każdej sprawie, trzeba stać na twardym gruncie dowodów, a w tej sprawie grunt ten jest wyjątkowo grząski i choć Temida ma przepaskę na oczach, to jednak musi być krytyczna. Do takiej też oceny zachęcał on sąd, twierdząc, że "bardziej wiarygodne wydaje się to, że osoby zmarłe powstaną z grobu, niż to, że ich śmierć miała taki przebieg jak przedstawiono na rozprawie". Obrońcy wnieśli zgodnie o uniewinnienie swoich klientów," bo dziwni to musieliby być mordercy, którzy planując zabójstwo zabierają na jego świadków kilkadziesiąt osób, w tym ormowca, wiejskiego aktywistę i kobiety, (...) bo dziwni byliby to mordercy, którzy od początku planowaliby, iż milczenie świadków trzeba okupić blisko półmilionem złotych".

Po przemówieniach obrońców po sali przeszedł szmer. Czyżby - myśleli Sojdowie i ich świta - "rzeczywiście szło na nasze". Nawet Kalitowie zwątpili.

W ostatnim słowie Jan Sojda poprosił sąd o umożliwienie powrotu do domu, aby w najbliższą Wigilię połamać się z rodziną opłatkiem. Józef Adaś stwierdził, że nie zasłużył sobie na żaden wyrok i prosi o uniewinnienie. Jerzy Socha prosił sąd o zwolnienie do domu. Stanisław Kulpiński oświadczył, że jest niewinny, ma dzieci i żonę i chce wrócić do domu. Henryk Witek poprosił Wysoki Sąd o uniewinnienie.

W oczekiwaniu na wyrok ludzie różnie mówili, ale mówili też, że oskarżeni nie uronili ani jednej łzy, nie okazali ani cienia żalu i skruchy, byli twardzi, bez serca, jak wtedy w pasterkę, gdy wołanie dziecka o pomoc przerwali zmiażdżeniem mu głowy.

Dyskusje i posiane przez obronę wątpliwości przerwał sędzia Marek Maciąg, który odczytał wyrok. Oskarżeni Sojda, Socha, Adaś i Kulpiński skazani zostali na karę śmierci, a oskarżony Witek na karę 5 lat pozbawienia wolności.

W ustnych motywach wyroku stwierdzono, że ten ponury, mroczny proces wymierzony był nie tylko przeciwko skazanym, ale i przeciwko wsi Zrębin. Oskarżeni mogli nie składać wyjaśnień, to przecież ich prawo, które w procesie w pełni uszanowano, ale żeby mieszkańcy wsi milczeli - mówił sędzia Maciąg - tego pojąć nie sposób. Takie zachowanie jest przecież przestępstwem i choć utrudniło ono ustalenie prawdy, to jednak nie uniemożliwiło ustalenia roli oskarżonych w tej makabrycznej zbrodni. Co zaś się tyczy zagadnienia wysokości kary, to sąd nie dopatrzył się wobec oskarżonych jakichkolwiek okoliczności łagodzących.

W pisemnym uzasadnieniu wyroku stwierdzono na ten temat: "(...) wprawdzie oskarżeni nie byli dotychczas karani, bo wobec Jana Sojdy nastąpiło zatarcie skazania, jednakże fakt ten nie mógł stanowić okoliczności łagodzącej, podobnie jak i dobre stosunki rodzinne wszystkich oskarżonych. Inne było bowiem ich postępowanie w kręgu własnej rodziny, zaś inaczej odnosili się oni do pozostałych osób. O ile bowiem Jan Sojda, Stanisław Kulpiński czy Jerzy Socha byli dobrymi mężami i ojcami, o tyle ich zachowanie wobec innych nosiło cechy bezwzględności i braku poszanowania godności osobistej innych ludzi. Sytuacja rodzinna nie mogła również stanowić okoliczności łagodzącej z uwagi na działanie podjęte również i przeciwko nieletniemu (...). Zabójstwa dokonali oni w wyjątkowo bestialski sposób. Zabijanie bowiem Stanisława Łukaszka na oczach jego nieletniego szwagra, czy wreszcie najeżdżanie Jerzego Sochy naprowadzanego przez Jana Sojdę na bezbronne i wzywające matki dziecko, z takim wyliczeniem, by koła samochodu przetoczyły się przez jego główkę, nie mieści się w normalnych kategoriach moralnych. Tym większej wymowy nabiera fakt, że przecież biorący udział w zabójstwie oskarżeni byli kochającymi swe dzieci ojcami, a samochód Jerzego Sochy obciążony był przez żony oskarżonych, które były matkami małych dzieci. Dopuścili się oni również zbezczeszczenia zwłok przez najechanie na nie autobusem, celem zatarcia śladów zabójstwa, a dodatkowo obnażyli zwłoki Krystyny. Obnażenie to miało dodatkowy aspekt w postaci poniżenia jej nawet po śmierci. Jest to tym bardziej naganne, że oskarżeni doskonale wiedzieli, że znajduje się ona w zaawansowanej ciąży (...). Działali przy tym oskarżeni pod wpływem alkoholu (...). Swym postępowaniem doprowadzili oni do powstania (...) wyjątkowo szkodliwej społecznie atmosfery nieposzanowania prawa i lekceważenia tak organów ścigania, jak i wymiaru sprawiedliwości oraz przyczynili się do powstania w miejscowym społeczeństwie przekonania o bezsilności wymiaru sprawiedliwości wobec przekupstwa i przestępczej zmowy świadków (...). Niezbędne więc było orzeczenie takiej kary, która spełniłaby również funkcję społeczno-prewencyjną w miejscowym środowisku (...). Wszyscy oskarżeni są już ludźmi posiadającymi znaczne doświadczenie życiowe i w pełni ukształtowaną osobowość, której nie można by zmienić w trakcie odbywania kary pozbawienia wolności (...). Wszyscy oskarżeni wykazali brak jakiejkolwiek skruchy, a ich zachowanie w toku procesu wykazało wyraźnie, że nawet okres pobytu w areszcie nie spowodował u nich żadnych refleksji nad popełnionym czynem i nie wpłynął na zrozumienie przez nich niewłaściwości dotychczasowego postępowania (...). W tej sytuacji za jedyną współmierną karę (...) sąd uznał karę śmierci (...)."

Po zakończeniu ustnych motywów, gdy publiczność opuszczała salę, Sojda krzyczał: "ludzie zostania z Bogiem, odchodzimy i nie wiemy, kiedy wrócimy." Większość się jednak pocieszała, że "już nas nie najdą, już my się od nich uspokoili".

Sąd Najwyższy wyrok Sądu Wojewódzkiego utrzymał w mocy. Uzasadniając to, sędzia Jan Pustelnik wywodził: "(...) są jednak czyny, są okoliczności dokonania tych czynów, które swoim bestialstwem przerastają wszystko. Bywa, że sprawiedliwość domaga się ceny, jakiej nikt nie jest w stanie zapłacić, nawet gdy płaci cenę własnego życia (...)."

Wyrok ten, choć już prawomocny, nie utrzymał się jednak, bo Rada Państwa skorzystała z przysługującego jej prawa łaski i zamieniła karę śmierci orzeczoną wobec Jerzego Sochy i Stanisława Kulpińskiego na kary po 25 lat pozbawienia wolności.

Karę śmierci wobec Jana Sojdy i Józefa Adasia wykonano.

Kalitowie osiągnęli więc sprawiedliwość, ale ziemia nie zwróciła im dzieci.

Długo jeszcze potem z niedowierzaniem mówiono o tej sprawie, pytano, czy to możliwe, aby tacy ludzie żyli między nami i byli do tego normalni. Jan Sojda w chwili czynu miał 58 lat, Józef Adaś - 24, Jerzy Socha - 29, Stanisław Kulpiński - 28, a Henryk Witek - 25. Zdaniem biegłych psychiatrów wszyscy oskarżeni byli zdrowi psychicznie.

"W Zrębinie był jeden rolnik - mówił naczelnik gminy - który chwycił trend nowoczesności, to Jan Sojda. Zawiodłem się na nim, nie mógłbym na poczekaniu wymyśleć czegoś złego na Sojdę. Wszędzie on pierwszy (...)." Tymczasem stało się z nim tak, jak sam wykrakał: "ta krew nie urodzonego dziecka jeszcze się odezwie, to dziecko nie urodzone jeszcze się upomni o sprawiedliwość". Tylko Wacław Kalita nieraz się zamyśli, czy gdyby w tamtą wigilię był z rodziną, doszłoby do tej tragedii?