Henry Kuttner

Świat należy do mnie

 

 

- Wpuśćcie mnie! - piszczało królikowate stworzonko za oknem. - Wpuśćcie mnie! Świat należy do mnie!

Gallegher automatycznie stoczył się z tapczanu, chwiejąc się pod ciężarem potężnego kaca, i rozejrzał się dookoła zamglonymi oczami. Znajome laboratorium, ponure w szarym świetle poranka, przybrało w jego oczach realne kształty. Dwa generatory, ozdobione cynfolią, jakby patrzyły nań z oburzeniem wywołanym owym świątecznym wystrojem. Skąd ta cynfolia? Na pewno z powodu wczorajszej popijawy. Gallegher z trudem zbierał myśli. Pewnie wczoraj zdecydował, że to już Wigilia.

Gdy się nad tym zastanawiał, do rzeczywistości przywołał go taki sam piskliwy okrzyk, jak ten, który go obudził. Gallegher obrócił się ostrożnie, trzymając głowę między stabilizującymi ją dłońmi. Poprzez pleksiglas najbliższego okna wlepiała weń wzrok twarz: mała, porośnięta sierścią i niesamowita.

Po pijaństwie lepiej nie oglądać takiej twarzy. Uszy miała ogromne, okrągłe i porośnięte sierścią, oczy olbrzymie, a pod nimi w miejscu nosa różowy guziczek, który nieustannie drżał i marszczył się.

- Wpuść mnie! - krzyknęło ponownie stworzenie. - Muszę podbić świat!

- I co teraz będzie? - mruknął Gallegher idąc do drzwi, które następnie otworzył. Podwórko było puste, jeśli nie liczyć trzech osobliwych zwierzaków, które stały teraz przed nim w rzędzie. Ich ciała, pokryte białym futrem, były grube i wypchane jak poduszki. Trzy różowe nosy zmarszczyły się. Trzy pary złotych oczu przyglądały się uporczywie Gallegherowi. Trzy pary pękatych nóg poruszyły się jednocześnie, stworzenia przeskoczyły przez próg i mijając Galleghera omal go nie przewróciły.

To wystarczyło. Gallegher pośpiesznie skoczył do dystrybutora trunków, zmiksował sobie szybko drinka i wlał go w siebie. Poczuł się trochę lepiej, ale niewiele. Trójka gości siedziała czy stała, jak zwykle w rzędzie, patrząc na niego bez zmrużenia oczu.

Gallegher usiadł na tapczanie.

- Kim jesteście? - zażądał wyjaśnień.

- Jesteśmy Liblami - powiedział najbliższy.

- Aha. - Gallegher zastanowił się chwilę. - A co to są Lible?

- My - powiedziały Lible.

Był to wyraźny impas, który został przełamany, gdy bezkształtny stos koców w jednym z kątów poruszył się, obnażając pomarszczoną twarz o barwie orzecha, na której zmarszczek było o wiele za dużo. Pojawił się mężczyzna, chudy, stary i bystrooki.

- Ty durny - powiedział - wpuściłeś je, co?

Gallegher spróbował przypomnieć sobie wszystko. Starszy gość był oczywiście jego dziadkiem, który przybył z wizytą na Manhattan ze swojej farmy w Maine. Wczoraj wieczorem... Hmmm. Co było wczoraj wieczorem? Jak przez mgłę przypominał sobie przechwałki dziadka, ileż to on może wypić, oraz naturalny tego rezultat - zawody. Dziadek wygrał. Ale co było jeszcze?

Zapytał o to.

- A co, nie wiesz? - powiedział dziadek.

- Nigdy nie wiem - odrzekł Gallegher znużonym głosem. - Tak właśnie dokonuję wynalazków. Schleję się i wynajduję. Nigdy nie wiem dokładnie, jak. Na węch.

- Wiem - kiwnął głową dziadek. - Właśnie to zrobiłeś. Widzisz to? - wskazał ręką kąt laboratorium, gdzie stała wysoka, tajemnicza maszyna, której Gallegher nie potrafił zidentyfikować. Maszyna cicho sobie szumiała.

- O? Co to jest?

- Ty to zrobiłeś. Ty sam. Wczoraj wieczorem.

- Ja to zrobiłem? Po co?

- A ja skąd mam wiedzieć? - dziadek spojrzał na niego ze złością. - Zacząłeś majstrować przyrządami i w końcu to zbudowałeś. Potem powiedziałeś, że to machina czasu. Następnie włączyłeś ją. Skierowałeś ją dla bezpieczeństwa na podwórko. Wyszliśmy, aby popatrzeć, i nagle, nie wiadomo skąd, wyskoczyło tych trzech maluchów. Wróciliśmy do domu, w pośpiechu, jak pamiętam. Co dasz do picia?

 

Lible zaczęły podskakiwać niecierpliwie.

- Na dworze wczoraj było zimno - powiedział jeden z nich z wyrzutem. - Powinieneś był nas wpuścić. Świat należy do nas.

Długa końska twarz Galleghera wydłużyła się jeszcze bardziej.

-Więc tak. Skoro zbudowałem machinę czasu, choć wcale tego nie pamiętam, zapewne pojawiliście się tu z jakiegoś innego czasu. Mam rację?

- Oczywiście - przytaknął jeden z Libli. - Pięćset lat czy coś koło tego.

- Ale wy nie... jesteście ludźmi? To znaczy, my się w was nie przekształcimy?

- Nie - powiedział najgrubszy Libl z zadowoleniem. - Wam trzeba by było tysięcy lat, abyście mogli stać się gatunkiem dominującym. My jesteśmy z Marsa.

- Mars... przyszłość. O! Mówicie... po angielsku?

- W naszych czasach na Marsie są Ziemianie. Czemu nie? Czytamy po angielsku, mówimy, wszystko wiemy. 

Gallegher mruknął coś pod nosem.

- I jesteście rasą dominującą na Marsie?

- No, niezupełnie - jeden z Libli zawahał się. - Nie na całym Marsie.

- Nawet nie na połowie - dodał inny.

- Tylko w Dolinie Koordy - obwieścił trzeci. - Ale Dolina Koordy jest ośrodkiem Wszechświata. Bardzo wysoka cywilizacja. Mamy książki. O Ziemi i tak dalej. Nawiasem mówiąc, chcemy podbić Ziemię.

- Naprawdę? - zapytał Gallegher machinalnie.

- Tak. Nie mogliśmy tego zrobić w naszych czasach, rozumiesz, bo Ziemianie nie chcieli nam pozwolić, ale teraz pójdzie łatwo. Wszyscy będziecie naszymi niewolnikami - powiedział Libl błogim tonem. Miał około trzydziestu centymetrów wzrostu.

- Macie jakąś broń? - zapytał dziadek.

- Nie potrzebujemy jej. Jesteśmy mądrzy. Wiemy wszystko. Nasza pamięć jest bardzo pojemna. Możemy zbudować dezintegratory, miotacze termiczne, statki kosmiczne...

- Nie możemy - odrzekł inny Libl. - Nie mamy palców. - To była prawda. Lible miały tylko kosmate łapki, dość nieprzydatne, pomyślał Gallegher.

- No to - powiedział pierwszy Libl - zmusimy Ziemian, żeby zbudowali nam broń.

Dziadek golnął sobie whisky i zadygotał.

- Czy zawsze zdarzają ci się takie rzeczy? - zapytał. - Wiedziałem, że z ciebie ważny uczony, ale myślałem, że uczeni robią trzepaczki do atomów i inne takie. Na co komu machina czasu?

- Ona nas przyniosła - powiedział Libl. - Ach, cóż to za szczęśliwy dzień dla Ziemi.

- To zależy - powiedział Gallegher - od punktu widzenia. Zanim wyślecie ultimatum do Waszyngtonu, może mógłbym was czymś poczęstować? Może spodeczek mleka, czy co?

- Nie jesteśmy zwierzętami! - oburzył się najgrubszy Libl. - Pijemy z filiżanek, słowo!

Gallegher przyniósł trzy filiżanki, podgrzał trochę mleka i rozlał. Po chwili wahania postawił filiżanki na podłodze. Dla tych niewielkich stworzonek stoły były o wiele za wysokie. Piszcząc uprzejmie "dziękujemy" Lible ujęły filiżanki w tylne łapki i zaczęły chłeptać mleko długimi, różowymi języczkami.

- Dobre - powiedział jeden.

- Nie gadaj z pełnymi ustami - skarcił go najgrubszy, który wyglądał na szefa.

 

Gallegher wyciągnął się ma tapczanie i spojrzał ma dziadka.

- Ta machina czasu... - zaczął. - Nic z tego nie pamiętam. Trzeba będzie odesłać Lible do domu. Opracowanie odpowiedniej metody zajmie mi trochę czasu. Niekiedy wydaje mi się, że za dużo piję.

- Precz z takimi myślami - powiedział dziadek. - Kiedy byłem w twoim wieku, nie musiałem mieć machiny czasu, żeby zobaczyć trzydziestocentymetrowe zwierzaki. Starczyła mi żytniówka - dodał, oblizując pomarszczone wargi. - Za ciężko pracujesz, ot co.

- No... - rzekł bezradnie Gallegher - nic na to nie poradzę. A po co w ogóle toto budowałem?

- Nie wiem. Gadałeś o mordowaniu własnego dziadka, czy coś. Albo o przepowiadaniu przyszłości. Ni cholery nie mogłem z tego skapować.

- Chwileczkę. Coś sobie słabo przypominam. Znany paradoks podróży w czasie. Zamordowanie własnego dziadka...

- Kiedy zacząłeś o tym gadać, złapałem trzonek od siekiery - powiedział dziadek. - Nie mam na razie zamiaru kojfnąć. - Zachichotał. - Pamiętam jeszcze erę benzyny... ale nadal czuję się rześko.

- I co się potem stało?

- Z maszyny czy skądś tam wyskoczyły te maluchy. Powiedziałeś, że maszyna jest źle ustawiona i poprawiłeś to.

- Ciekawe, co mi przyszło do głowy - zamyślił się Gallegher. 

Lible skończyły mleko.

- Już - powiedział gruby. - Teraz podbijemy świat. Od czego mamy zacząć?

Gallegher wzruszył ramionami.

- Obawiam się, że nie mogę służyć panom radą. Mnie nigdy do tego nie ciągnęło. Zupełnie nie wiem, jak się do sprawy zabrać.

- Najpierw zniszczymy wielkie miasta - powiedział najmniejszy Libl z ożywieniem - a potem schwytamy piękne dziewczęta i będziemy je trzymać dla okupu albo co. Wszyscy się przestraszą i my wygramy.

- Jak to wymyśliłeś? - zapytał Gallegher.

- To wszystko jest w książkach. Tak się zawsze robi. My wiemy. Będziemy tyranami i będziemy wszystkich bić. Poproszę jeszcze mleka.

- Ja też - rozległy się dwa inne głosiki. 

Gallegher nalał im, uśmiechając się.

- Zdaje się, że nie dziwi was specjalnie, że się tu znaleźliście.

- To też jest w książkach. - Chlip-chlip.

- To znaczy... to, co się tu dzieje?

- O, nie. Ale wszystko o podróżach w czasie. Wszystkie powieści z naszych czasów są o nauce i podobnych rzeczach. Dużo czytamy. W Dolinie jest niewiele więcej do roboty - zakończył Libl, trochę smutno.

- Czy tylko o tym czytacie?

- Nie, czytamy wszystko. Książki naukowe oraz powieści. Jak się robi dezintegratory i tak dalej. Powiemy ci, jak masz zrobić dla nas broń.

- Dziękuję. Takie książki są dostępne dla wszystkich?

- Pewnie. Czemu nie?

- Moim zdaniem to może być niebezpieczne.

- Moim też - powiedział gruby Libl z namysłem - ale z jakiegoś powodu nie jest.

Gallegher zamyślił się

- Czy możecie mi powiedzieć, jak się robi miotacz termiczny?

- Tak - brzmiała podniecona odpowiedź - a potem zniszczymy wielkie miasta i schwytamy...

- Wiem. Piękne dziewczęta i będziecie je trzymać dla okupu. Po co?

- My wiemy, jak się zachować - powiedział bystrze jeden z Libli. - Czytamy książki, słowo daję. - Mleko wylało mu się z filiżanki; Libl spojrzał na kałużę i ze strapienia uszy mu opadły.

Dwa pozostałe Lible pośpiesznie poklepały go po plecach. - Nie płacz - nalegał największy.

- Muszę - powiedział Libl. - Tak napisali.

- Wszystko pokręciłeś. Nie płacze się nad rozlanym mlekiem.

- Płacze się. Ja będę - upierał się krnąbrny Libl i zaczął szlochać.

Gallegher przyniósł mu jeszcze mleka. - A co do tego miotacza termicznego...

- To proste - powiedział gruby Libl i wyjaśnił.

Było to proste. Dziadek oczywiście nic nie zrozumiał, ale z zaciekawieniem przyglądał się, jak Gallegher pracuje. W ciągu pół godziny dzieło było skończone. I faktycznie był to miotacz termiczny. Wypalił dziurę w drzwiach szafy.

- Fiu! - gwizdnął Gallegher patrząc, jak nad zwęglonym drewnem unosi się dym. - To jest coś! - Przyjrzał się metalowemu cylindrowi, który trzymał w dłoni.

- Człowieka też tym można zabić - mruknął gruby Libl. - Tak jak tego na podwórku.

- Tak, mo... co? Kogo na...?

- Na podwórku. Przez jakiś czas siedzieliśmy na nim, ale potem ostygł. Ma dziurę wypaloną w piersi.

- To wasza robota - rzekł Gallegher oskarżycielskim tonem, przełykając ślinę.

- Nie. On też chyba przybył tu z innego czasu. Miotacz termiczny wypalił w nim dziurę.

- Kto... Kto to był?

- Nigdy go nie widziałem - powiedział gruby Libl tracąc zainteresowanie tą sprawą. - Chcę jeszcze mleka. - Wskoczył na stół warsztatowy i wyjrzał przez okno na wieżowce Manhattanu. - Juhuuuu! Świat należy do nas!

Rozległ się dzwonek u drzwi.

- Dziadku, zobacz, kto to - powiedział Gallegher, lekko blady. - Zapewne inkasent. Oni są przyzwyczajeni do odprawiania z kwitkiem. O, Boże! Nigdy jeszcze nikogo nie zabiłem...

- Ja już - mruknął dziadek na odchodnym. Nie wyjaśnił, co miał na myśli.

 

Gallegher wyszedł na podwórko w towarzystwie drepczących małych figurek Libli. Stało się najgorsze. Pośrodku różanego ogrodu leżały zwłoki mężczyzny, starego i brodatego, zupełnie łysego, ubranego w dziwaczny strój wykonany z czegoś podobnego do elastycznego, barwionego celofanu. W jego bluzie i piersi ziała wyraźna dziura wypalona przez miotacz termiczny.

- On mi kogoś przypomina - stwierdził Gallegher. - Nie wiem, czemu. Czy wypadł z czasu już martwy?

- Martwy, ale jeszcze ciepły - powiedział Libl. - To było miłe.

Gallegher powstrzymał dreszcz zgrozy. Wstrętne małe potworki. Jednak były zapewne nieszkodliwe, inaczej w ich czasach nie zostałyby dopuszczone do niebezpiecznych informacji. Obecność Libli niepokoiła Galleghera daleko mniej niż obecność zwłok. Do jego uszu doleciały protesty dziadka.

Lible skryły się pod najbliższymi krzaczkami i były już niewidoczne, gdy na podwórku pojawili się trzej mężczyźni towarzyszący dziadkowi. Na widok niebieskich mundurów i mosiężnych guzików Gallegher cisnął miotacz termiczny na grządkę i ukradkiem narzucił nań nogą trochę ziemi. Na twarzy wywołał to, co jego zdaniem było przymilnym, uśmieszkiem.

- Cześć, chłopcy. Miałem właśnie zadzwonić do komendy. Ktoś mi podrzucił na podwórko trupa.

Jak Gallegher zauważył, dwaj spośród nowo przybyłych byli policjantami: dobrze zbudowani, nieufni i bystroocy. Trzecim był mały, elegancki człowieczek z jasnymi włosami przylepionymi do wąskiej czaszki oraz cienkimi wąsikami pod nosem. Nieco przypominał lisa.

Na piersi miał przypiętą Honorową Odznakę Policyjną, co znaczyło dużo albo niewiele, w zależności od tego, kto ją nosił.

- Nie mogłem ich zatrzymać - powiedział dziadek. - No to już po tobie, młody człowieku.

- On żartuje - powiedział Gallegher do policjantów. - Słowo honoru, właśnie miałem...

- Wystarczy. Jak się pan nazywa? 

Gallegher powiedział, że Gallegher.

- Mhm. - Policjant ukląkł, aby obejrzeć ciało. Gwizdnął. - Fiu! Co mu pan zrobił?

- Nic. Gdy wyszedłem rano, już tu leżał. Może wypadł z któregoś okna. - Gallegher nieokreślonym gestem wskazał na otaczające ich wieżowce.

- Nie wypadł. Ani jedna kość nie jest złamana. Wygląda, jakby pan go przewiercił rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem - zauważył policjant. - Kto to jest?

- Nie wiem. Nigdy go nie widziałem. Kto wam powiedział...

- Niech pan nigdy nie zostawia trupów na widoku, panie Gallegher. Ktoś na górze - na przykład tam - może go zobaczyć i zadzwonić na policją.

- Aha. A, rozumiem.

- Dowiemy się, kto go zabił - powiedział ironicznie policjant. - Niech się pan o to nie boi. I dowiemy się, kto to był. Chyba że będzie pan mówił i zaoszczędzi sobie kłopotu.

- Poszlaki...

- Wystarczy. - Olbrzymia dłoń klasnęła w powietrzu. - Zadzwonię do chłopców, żeby ściągnęli koronera. Gdzie wideofon?

- Dziadku, pokaż mu - powiedział Gallegher zmęczonym głosem. Elegancki człowieczek o jasnych włosach postąpił krok naprzód. Jego głos aż dudnił autorytetem.

- Groarty, rozejrzyjcie się po domu, kiedy Bannister rozmawia przez wideo. Ja tu zostanę z panem Gallegherem.

- Tak jest, panie Cantrell - policjanci oddalili się za dziadkiem.

- Przepraszam - powiedział Cantrell i szybko ruszył naprzód. Zanurzył wąskie palce w ziemię u stóp Galleghera i wyciągnął miotacz termiczny. Lekko się uśmiechając, przyjrzał się mu. Gallegherowi zamarło serce.

- Ciekawe, skąd to się tam wzięło - wyjąkał, na gwałt szukając wykrętów.

- Pan to tam schował - odrzekł Cantrell. - Widziałem. Na szczęście policjanci nie widzieli. Myślę, że to zatrzymam. - Wsunął cylinder miotacza do kieszeni. - Dowód rzeczowy A. Ta rana w pańskich zwłokach jest bardzo osobliwa...

- To nie moje zwłoki!

- Leżą na pańskim podwórku. Bardzo mnie interesuje wszelka broń, panie Gallegher. Co to za przyrząd?

- To... tylko latarka.

Cantrell wydobył cylinder i wymierzył w Galleghera. - Rozumiem. Jeśli nacisnę ten guzik...

- To miotacz termiczny - powiedział szybko Gallegher, robiąc unik. - Rany boskie, niech pan uważa!

- Hmmm. Pan to zrobił?

- Ja... tak.

- I zabił pan tym człowieka?

- Nie!

- Radzę - rzekł Cantrełl wkładając z powrotem cylinder do kieszeni - żeby pan na ten temat trzymał język za zębami. Kiedy tylko policja położy łapy na broni, będzie po panu. W chwili obecnej żadna znana broń nie robi takich ran. Trudno im będzie dowieść, że to pan. Z jakiegoś powodu wierzę, że pan nie zabił tego człowieka, panie Gallegher. Nie wiem czemu. Może ze względu na pańską reputację. Wiadomo, że jest pan dość ekscentryczny, ale wiadomo również, że jest pan niezłym wynalazcą.

- Dziękuję - powiedział Gallegher. - Ale... to mój miotacz.

- Czy mam go zgłosić jako dowód rzeczowy A?

- Należy do pana.

- W porządku - powiedział Cantrell z uśmiechem. - Zobaczę, co będę mógł dla pana zrobić.

 

Jak się okazało, mógł niewiele. Prawie każdy mógł wystarać się o Honorową Odznakę Policyjną, ale koneksje polityczne niekoniecznie równały się chodom w policji. Gdy machina prawa została raz puszczona w ruch, niełatwo było ją zatrzymać. Na szczęście w owych czasach prawa jednostki były święte, ale głównie w wyniku rozwoju telekomunikacji. Po prostu żaden przestępca nie mógł uciec. Gallegherowi polecono nie opuszczać Manhattanu i policja miała pewność, że gdyby tylko spróbował, system wideotelefoniczny wkrótce będzie deptał mu po piętach. Nawet nie trzeba było zostawiać strażników. Trójwymiarowe zdjęcie Galleghera znajdowało się już w kartotekach ośrodków komunikacji Manhattanu, tak że jeśli spróbowałby wykupić bilet na stratoplan lub poduszkowiec, natychmiast by go rozpoznano, zbesztano i odesłano do domu.

Zbity z tropu koroner nadzorował przewiezienie zwłok do kostnicy. Policjanci i Cantrell oddalili się. Dziadek, trójka Libli i Gallegher siedzieli w laboratorium i patrzyli na siebie w oszołomieniu.

- Machina czasu - powiedział Gallegher naciskając guziki dystrybutora trunków. - Ba! Po co ja to wszystko robię?

- Nie mogą ci nic udowodnić - zwrócił uwagę dziadek.

- Procesy kosztują. Jeśli nie znajdę dobrego adwokata, to leżę.

- Czy sąd nie może dać ci adwokata?

- Pewnie, ale w ten sposób nic z tego nie będzie. Prawoznawstwo w naszych czasach stało się podobne do gry w szachy. Trzeba współpracy wielu specjalistów, aby poznać wszystkie podejścia. Mogą mnie skazać, gdy przeoczę jeden tylko kruczek. Prawnicy kontrolują władzę polityczną, dziadku. Mają też swoje grupy nacisku. Wina i niewinność niewiele znaczą wobec faktu posiadania najlepszych adwokatów. A na to trzeba pieniędzy.

- Pieniądze ci niepotrzebne - powiedział najgrubszy Libl. - Kiedy podbijemy świat, wprowadzimy własny system monetarny. 

Gallegher nie zwrócił na niego uwagi.

- Dziadku, masz jakąś forsę?

- Nie. W Maine nigdy mi wiele nie było trzeba.

Gallegher potoczył zdesperowanym wzrokiem po laboratorium.

- Może coś sprzedam. Ten miotacz termiczny... ale nie. Byłoby po mnie, gdyby ktoś się dowiedział, że to mam. Mam nadzieję, że Cantrell nie pokaże tego nikomu. Machina czasu... - Podszedł do zagadkowego przyrządu i przyjrzał się mu. - Szkoda, że nie pamiętam, jak to działa. I po co.

- Przecież ty ją zrobiłeś, nie?

- Moja podświadomość ją zrobiła. Moja podświadomość robi najdziwaczniejsze rzeczy. Ciekawe, do czego ta dźwignia. - Gallegher sprawdził. Nic się nie stało. - To strasznie skomplikowane. Skoro nie wiem, jak to działa, nie mogę na tym zarobić.

- Wczoraj wieczorem - powiedział dziadek z namysłem - wykrzykiwałeś coś o jakimś Hellwigu, który coś u ciebie zamówił.

W oczach Galleghera pojawił się błysk, ale szybko zgasł. - Pamiętam. Nadęty ważniak, który jest kompletnym zerem. Ma potworny kompleks próżności. Chce być sławny. Powiedział, że da mi kupę forsy, jeśli mu to załatwię.

- To czemu tego nie zrobisz?

- Jak? - zapytał Gallegher. - Mógłbym coś wynaleźć i dać mu, żeby podał się za wynalazcę, ale nikt nigdy nie uwierzy, że taki bałwan jak Rufus Hellwig umie coś więcej, niż ile jest dwa razy dwa. O ile w ogóle tyle umie. Ale...

 

Gallegher siadł do wideotelefonu. Wkrótce na ekranie pojawiła się wielka, tłusta, blada twarz. Rufus Hellwig był ogromnie grubym, łysym mężczyzną z perkatym nosem, który ogólnie sprawiał wrażenie idioty w ostatnim stadium mongolizmu. Pieniędzmi zapewnił sobie władzę, ale ku jego najwyższej rozpaczy nie udało mu się zyskać powszechnego uznania. Nikt go nie podziwiał. Po prostu śmiano się z niego, ponieważ nie miał nic poza pieniędzmi. Niektórzy potentaci dobrze to znoszą. Hellwig nie potrafił. Spojrzał wilkiem na Galleghera.

- Dobry. Jest coś?

- Pracuję nad jedną rzeczą. Ale to kosztuje. Potrzebna mi zaliczka.

- Aha - powiedział Hellwig niemiłym tonem - potrzebuje pan, co? Dostał pan jedną w zeszłym tygodniu.

- Może i tak - rzekł Gallegher. - Nie pamiętam.

- Był pan pijany.

- O, naprawdę?

- Cytował pan Omara.

- Którą część?

- Coś o wiośnie przemijającej z różami.

- To byłem pijany - powiedział Gallegher ze smutkiem. - Na ile pana zahaczyłem?

Hellwig mu powiedział. Konstruktor pokręcił głową.

- Forsa przecieka mi przez palce jak woda. No, dobrze. Niech pan mi da jeszcze trochę.

- Chyba pan zwariował - warknął Hellwig. - Najpierw niech pan pokaże rezultaty. Potem może pan zaśpiewać, ile pan chce.

- W komorze gazowej mogę faktycznie dużo śpiewać - rzekł Gallegher, ale potentat przerwał już połączenie. Dziadek łyknął sobie i westchnął.

- A co z tym Cantrellem? Może on będzie mógł pomóc?

- Wątpię. Miał mnie na muszce. Zresztą nadal ma. Ja o nim nie wiem nic.

- No to wracam do Maine - powiedział dziadek. 

Gallegher westchnął. - Tak mnie zostawiasz?

- No, chyba że masz jeszcze trochę wódy...

- I tak nie możesz wyjechać. Wspólnik przestępstwa czy coś w tym rodzaju. Na pewno nie znajdziesz żadnej forsy?

 

Dziadek był tego pewien. Gallegher spojrzał jeszcze raz na machinę czasu i westchnął żałośnie. Zresztą niech diabli porwą jego podświadomość! Oto co wychodzi ze znajomości nauki ze słyszenia, a nie tak jak trzeba. To, że Gallegher był geniuszem, nie przeszkadzało, by wciąż wpadał w nieprawdopodobne tarapaty. Przypomniał sobie, że kiedyś już wynalazł jakąś machinę czasu, ale tamta nie działała tak jak ta. Ta przycupnęła sobie posępnie w kąciku: niewiarygodnie skomplikowane urządzenie z błyszczącego metalu, którego ognisko materializacji wymierzone było gdzieś w podwórko.

- Ciekawe, po co Cantrellowi był ten miotacz termiczny - zadumał się Gallegher.

Lible, które ciekawskimi złotymi oczkami i marszczącymi się różowymi nosami, badały wnętrze laboratorium, usiadły teraz szeregiem przed Gallegherem.

- Kiedy podbijemy świat, nie będziesz musiał się martwić - powiedziały mu.

- Dziękuję - odrzekł Gallegher. - To mi bardzo pomogło. Jednak w tej chwili najbardziej potrzebuję forsy i to dużo. Muszę wziąć adwokata.

- Po co?

- Żeby mnie nie skazali za morderstwo. To trudno wytłumaczyć. Nie znacie tego przedziału czasowego... - Gallegher otworzył usta. - Och, och, mam pomysł.

- Jaki?

- Powiedzieliście mi, jak zrobić ten miotacz termiczny. No więc gdybyście mogli mi dać jakieś namiary czegoś innego... czegoś, co przyniosłoby szybkie pieniądze.

- Oczywiście. Zrobimy to z przyjemnością. Ale lepsze byłoby sprzężenie mózgowe.

- Nieważne. No to zaczynajcie. Albo lepiej ja będę pytał. Jakie urządzenia macie w swoim świecie?

Rozległ się dzwonek u drzwi. Gość był detektywem policyjnym nazwiskiem Mahoney; był to wysoki facet o ironicznym spojrzeniu i wypielęgnowanych kruczoczarnych włosach. Lible, które nie chciały się ujawniać, zanim nie opracują do końca planów podboju świata, umknęły z pola widzenia. Mahoney powitał obu mężczyzn zdawkowym skinieniem głowy.

- Dobry. Mamy mały zgryz na komendzie. Nieduży bałagan, nic poważnego.

- To nieprzyjemne - powiedział Gallegher. - Napije się pan?

- Nie, dziękuję. Chciałbym zdjąć pańskie odciski palców. Również rysunek siatkówki, jeśli można.

- Dobrze, proszę bardzo.

Mahoney przywołał technika, który z nim przyszedł. Palce Galleghera zostały odciśnięte na specjalnej błonie, a aparat fotograficzny ze specjalnym obiektywem zrobił zdjęcie pręcików, stożków i naczyń krwionośnych w jego oku. Mahoney patrzył nachmurzony. Wkrótce technik pokazał detektywowi wyniki swoich trudów.

- No i klops - powiedział Mahoney.

- Z czym? - chciał wiedzieć Gallegher.

- Nic takiego. Te zwłoki z pańskiego podwórka...

- Tak?

- Mają takie same odciski palców jak pan. Podobnie rysunek siatkówki. Nawet chirurgią plastyczną nie da się tego wytłumaczyć. Kim był ten sztywniak, panie Gallegher?

Konstruktor zamrugał oczami. - Do wszystkich diabłów! Moje odciski? To wariactwo!

- Zupełne wariactwo - zgodził się Mahoney. - Na pewno nie zna pan odpowiedzi?

Technik stojący przy oknie gwizdnął przeciągle. - Hej, Mahoney - zawołał. - Chodź tu na chwilę. Chcę ci coś pokazać.

- Może poczekać.

- Przy tej pogodzie niezbyt długo - odrzekł technik. - Mamy jeszcze jedne zwłoki w ogrodzie.

Gallegher wymienił z dziadkiem przerażone spojrzenie. Siedział nieruchomo nawet wtedy, kiedy detektyw i jego towarzysz z hałasem wybiegli z laboratorium. Z podwórka dobiegły go ich okrzyki.

- Jeszcze jeden? - zapytał dziadek.

Gallegher skinął głową. - Faktycznie na to wygląda. Lepiej...

- Lepiej pryskajmy!

- Mowy nie ma. Lepiej chodźmy zobaczyć, co to takiego tym razem.

 

Były to, jak już Gallegher wiedział, zwłoki. Również w tym przypadku śmierć zadano przez wypalenie wąskiego otworu w kamizelce z plastikordu i znajdującej się pod nią klatce piersiowej. Bez wątpienia strzał z miotacza termicznego. Wygląd zabitego spowodował w Gallegherze silny szok - nie bez powodu. Konstruktor spoglądał na swe własne zwłoki.

Niezupełnie. Zabity wyglądał na starszego o dziesięć lat od Galleghera, jego twarz była szczuplejsza, a czarne włosy przetykane były siwizną. Jego ubiór zaś miał osobliwy krój, nieznany i dziwaczny. Ale podobieństwo było niewątpliwe.

- Taaak... - powiedział Mahoney przyglądając się Gallegherowi. - Pański brat-bliźniak zapewne?

- Jestem tak samo zdziwiony jak i pan - powiedział konstruktor słabym głosem.

Mahoney szczęknął zębami. Wyjął cygaro i zapalił je drżącymi palcami.

- Słuchaj pan - powiedział. - Nie wiem, co to za żarty, ale wcale mi się to nie podoba. Ciarki mnie przechodzą. Jeśli i tego sztywniaka odciski palców i wzór siatkówki będą takie jak pańskie, to mi się to cholernie nie spodoba. Cholernie. Nie mam zamiaru dojść do wniosku, że tracę zmysły. Jasne?

- To niemożliwe - rzekł technik.

Mahoney zapędził wszystkich do domu i zadzwonił do komendy.

- Inspektor? Ja w sprawie tego ciała, które przywieziono godzinę temu... sprawa Galleghera, wie pan...

- Znalazł je pan? - zapytał inspektor.

Mahoney zamrugał oczami. - Słucham? Chodzi o to ciało ze zwariowanymi odciskami palców.

- Wiem, o które chodzi. Znalazł je pan, czy nie?

- Ale ono jest w kostnicy!

- Było - powiedział inspektor - jeszcze dziesięć minut temu. Potem zostało skradzione. Prosto z kostnicy.

Mahoney, zwilżając wargi, powoli przetrawił wiadomość.

- Inspektorze - powiedział po chwili - mam dla pana jeszcze jedno ciało. Tym razem inne. Właśnie je znalazłem na podwórku Galleghera. W takich samych okolicznościach.

- Co?!

- Właśnie. Wypalony otwór w piersi. Mężczyzna podobny jest do Galleghera.

- Podobny do niego... A co z tymi odciskami, które poleciłem panu sprawdzić?

- Sprawdziłem. Odpowiedź jest twierdząca.

- To niemożliwe!

- Zaczekajmy, aż zobaczy pan nowe zwłoki - warknął Mahoney. - Niech pan podeśle chłopców, dobrze?

- Natychmiast. Cóż to za wariactwo...

Połączenie zostało przerwane. Gallegher rozdał drinki i padł na tapczan, majstrując przy dystrybutorze. Czuł zawroty głowy.

- Jest jedna sprawa - powiedział dziadek. - Nie można cię oddać pod sąd za zabójstwo dokonane na tym pierwszym ciele. Jeśli je skradziono, nie ma corpus delicti.

- Niech mnie... no jasne! - Gallegher nagle usiadł. - Czy to prawda, Mahoney?

Detektyw zmrużył oczy. - Tak. Praktycznie. Tylko niech pan nie zapomina, co przed chwilą znalazłem na dworze. Gdy zostanie pan skazany, to pójdzie pan do komory gazowej za niego.

- Och - Gallegher ponownie opadł na tapczan. - Jasne. Ale ja go nie zabiłem.

- To pan tak twierdzi.

- Oczywiście. I nadal będę tak twierdzić. Obudźcie mnie, gdy awantura się skończy. Muszę pomyśleć. - Gallegher włożył ustnik dystrybutora między wargi, wyregulował go na wolny ciek i odprężył się, przełykając koniak. Zamknął oczy i zadumał się, ale na odpowiedź nie mógł trafić.

 

Gallegher bezwiednie zdawał sobie sprawę, że pokój znowu wypełnił się ludźmi, że ponownie rozpoczęły się rutynowe działania policji. Na pytania odpowiadał używając tylko części mózgu. W końcu policja odjechała zabierając ze sobą drugie ciało. Wzmocniony przez alkohol umysł Galleghera wyostrzył się. Jego podświadomość zaczynała przejmować kontrolę.

- Kapuję - powiedział do dziadka. - Chyba tak. Zobaczymy. - Podszedł do machiny czasu i pomajstrował w dźwigniach. - Ech. Nie mogę jej wyłączyć. Pewnie jest ustawiona na określony model cyklu. Zaczynam sobie przypominać, o czym mówiliśmy wczoraj wieczorem.

- O przepowiadaniu przyszłości? - zapytał dziadek.

- Mhm. A nie zaczęliśmy się spierać, czy człowiek potrafi przewidzieć własną śmierć?

- Owszem.

- I oto jest odpowiedź. Ustawiłem maszynę tak, aby przepowiedziała moją własną śmierć. Maszyna posuwa się wzdłuż linii temporalnej, dogania moją przyszłość in articulo mortis i przerzuca moje ciało do naszego przedziału czasowego. To znaczy, moje przyszłe ciało.

- Chyba zwariowałeś - stwierdził dziadek.

- Nie, to jest właśnie to, zgadza się - utrzymywał Gallegher. - To pierwsze ciało to byłem ja. W wieku siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu lat. Wtedy umrę. Zostanę najwidoczniej zabity z miotacza. Za czterdzieści lat czy coś koło tego - zakończył w zamyśleniu. - Hmmm. Cantrell ma ten miotacz...

Dziadek wykrzywił się z niesmakiem.

- A co w takim razie z tym drugim ciałem? Na pewno nie wiesz, co z tym fantem zrobić.

- Oczywiście że wiem. Równoległe tory czasowe. Zmienna przyszłość. Linie prawdopodobieństwa. Słyszałeś o tej teorii?

- Nie.

- Hmmim, No więc chodzi w niej o to, że istnieje nieskończenie wiele możliwych wariantów przyszłości. Jeśli zmieniamy czas teraźniejszy, automatycznie wchodzimy w inny wariant przyszłości. Coś jak przerzucanie zwrotnicy kolejowej. Gdybyś się nie ożenił z babcią, mnie by tu teraz nie było. Rozumiesz?

- Nie - powiedział dziadek biorąc następnego drinka, ale Gallegher i tak mówił dalej.

- Zgodnie z wariantem A zostanę zabity przez strzał z miotacza termicznego w wieku około siedemdziesięciu lat. To jeden wariant. No i sprowadziłem moje zwłoki po linii temporalnej do teraźniejszości. I naturalnie zmieniały one teraźniejszość. Uprzednio w wariancie A nie było miejsca na osiemdziesięcioletnie zwłoki Galleghera. Zwłoki się pojawiły i zmieniły przyszłość. Automatycznie przenieśliśmy się na inny tor czasu.

- To zupełnie głupie, co? - wymamrotał dziadek.

- Cicho, dziadku. Myślę. W chwili obecnej działa drugi tor, wariant B. A na tym torze zostanę zabity z miotacza w wieku około czterdziestu pięciu lat. Ponieważ maszyna jest tak ustawiona, że przynosi moje ciało, jak tylko jest już martwe, postąpiła właśnie w ten sposób - zmaterializowała moje czterdziestopięcioletnie zwłoki. Jednocześnie zwłoki osiemdziesięcioletnie zniknęły.

- Ha!

- Musiały. Po prostu nie istniały w wariancie B. Kiedy wariant B utrwalił się, wariant A po prostu przestał istnieć. Podobnie jak pierwsze zwłoki.

Oczy dziadka rozjaśniły się nagle. - Już wszystko rozumiem - powiedział mlaskając wargami. - To bardzo mądre. Będziesz robił wariata w sądzie, co?

- Ba! - parsknął Gallegher i podszedł do machiny czasu. Bezskutecznie próbował ją wyłączyć. Nie poddawała się. Zdawało się, że nieodwołalnie poświęciła się sprawie materializacji możliwych przyszłych zwłok Galleghera.

Co się teraz stanie? Rządzi teraz wariant czasowy B. Ale zwłoki B nie miały istnieć w tej konkretnej teraźniejszości. Był to czynnik X.

AB + X = C. Nowa zmienna i nowy trup. Gallegher pośpiesznie wyjrzał na podwórko. Było puste, przynajmniej na razie. Bogu dzięki i za to.

Tak czy inaczej, myślał Gallegher, nie mogą go skazać za zamordowanie siebie samego. A może mogą? Czy ma tu zastosowanie prawo zabraniające samobójstw? Bzdura. Nie popełnił samobójstwa, wciąż jeszcze był żywy.

Ale skoro był żywy, nie mógł być martwy. Gallegher zupełnie skołowany skoczył w stronę tapczanu, golnął mocnego drinka i zatęsknił za śmiercią. Oczyma duszy widział już sąd i walkę nieprawdopodobnych sprzeczności i paradoksów - proces wieku. Jeśli nie będzie miał najlepszego adwokata na tej planecie, to już po nim.

Pojawiła się nowa myśl; Gallegher zaśmiał się ironicznie. Powiedzmy, że zostanie skazany za morderstwo i stracony? Jeśli umrze w teraźniejszości, naturalnie jego przyszłe zwłoki zaraz znikną. Nie będzie corpus delicti. Nieuchronnie, oczywiście, zostanie zrehabilitowany po śmierci.

Jakoś go to nie ucieszyło.

 

Przypomniawszy sobie o potrzebie działania, Gallegher rykiem wezwał Lible. Stworzonka dobrały się do pudełka z ciastkami, ale na jego wezwanie stawiły się z poczuciem winy, strzepując kosmatymi łapkami okruchy z wąsików.

- Chcemy mleka - powiedział najgrubszy. - Świat należy do nas.

- Tak - odezwał się drugi - zniszczymy wszystkie miasta, a potem schwytamy piękne dziewczęta dla...

- Dajcie spokój - powiedział Gallegher zmęczonym głosem. - Świat może poczekać. Ja nie mogę. Muszę szybko coś wynaleźć, żeby trochę zarobić i wziąć adwokata. Nie mogę sobie pozwolić na spędzenie reszty życia w roli oskarżonego o mordowanie moich przyszłych zwłok.

- Już gadasz jak wariat - odezwał się dziadek, zawsze skory do pomocy.

- Idź sobie. Daleko stąd. Jestem zajęty.

Dziadek wzruszył ramionami, włożył kapelusz i wyszedł. Gallegher powrócił do przesłuchiwania trójki Libli.

Wkrótce stwierdził, że będzie z nich wyjątkowo mały pożytek. Nie chodziło o to, że Lible były oporne; wręcz przeciwnie, bardzo chciały pomóc. Ale nie potrafiły pojąć, czego chciał Gallegher. Poza tym małe główki wypełnione były bez reszty ich ulubioną obsesją, tak że na nic innego miejsca nie starczało. Świat należał do nich. Trudno im było uświadomić sobie, że są jeszcze jakieś inne problemy.

Mimo to Gallegher nie ustawał w wysiłkach. W końcu chwycił trop tego, czego mu było trzeba, gdy Lible ponownie wspomniały o sprzężeniu mózgowym. Te urządzenia, jak się dowiedział, są dość powszechnie spotykane w przyszłym świecie. Dawno temu wynalazł je jakiś człowiek nazwiskiem Gallegher, powiedział bezmyślnie gruby Libl nie chwytając oczywistego skojarzenia.

Gallegher zakrztusił się. Najwyraźniej musiał zbudować maszynę do sprzężenia mózgowego teraz, skoro tak ma być zapisane. Z drugiej jednak strony, co się stanie, jeśli tego nie zrobi? Przyszłość znowu ulegnie zmianie. Jak to się stało, zastanawiał się, że Lible nie zniknęły wraz z pierwszymi zwłokami, kiedy wariant A zmienił się w model B?

Pytanie to nie było bez odpowiedzi. Czy Gallegher miał dożyć sędziwych lat, czy też nie, Liblom w ich marsjańskiej dolinie nie robiło to różnicy. Kiedy muzyk zagra fałszywy ton, odejdzie może od pierwotnej tonacji na kilka taktów, ale wróci do niej, jak będzie mógł najprędzej. Wyglądało na to, że czas dąży do normy. Dalejże więc!

- Na czym polega to sprzężenie mózgowe? - zapytał.

Lible powiedziały mu. Gallegher zebrał dane z ich, bezładnych informacji i stwierdził, że urządzenie jest dziwaczne, ale praktyczne. Powiedział coś pod nosem o zwariowanych talentach. Do tego się wszystko sprowadzało.

Mając do dyspozycji sprzężenie mózgowe, każdy tępak mógł w kilka chwil zostać matematykiem. Stosowanie tej wiedzy wymagało oczywiście praktyki - należało wpierw wykształcić w sobie sprawność umysłową. Murarz o zesztywniałych palcach mógł zostać pierwszorzędnym pianistą, co jednak wymagało czasu, zanim jego ręce staną się elastyczne i dostatecznie czułe. Jednak najważniejszy był fakt, że talent można było przekazywać z jednego mózgu do drugiego.

Polegało to na indukcji, drogą wykresów, impulsów elektrycznych emitowanych przez mózg. Krzywa zmienia się. Kiedy człowiek śpi, krzywa się prostuje. Kiedy na przykład tańczy, jego podświadomość automatycznie steruje jego stopami - jeśli jest dobrym tancerzem. Taką krzywą można wyróżnić. Jeśli się go już zapisze i rozpozna, można go potem utrwalić; czynniki tworzące umiejętność tańca można przenieść, jak pantografem, na inny mózg.

Fiu, fiu!

Było tam jeszcze wiele rzeczy, jak ośrodki pamięci i inne, ale Gallegher złapał już najważniejsze. Z niecierpliwością chciał natychmiast rozpocząć pracę. To pasowało do pewnego planu...

- W końcu nauczysz się momentalnie rozpoznawać linie wykresów - powiedział jeden z Libli. - To... to urządzenie jest często używane w naszych czasach. Ludziom, którzy nie chcą się uczyć, pompuje się do głów wiedzę z mózgów uznanych mędrców. Był raz w naszej Dolinie Ziemianin, który chciał być słynnym pieśniarzem, ale nie miał za grosz słuchu. Ani jednej nuty nie umiał powtórzyć. Użył sprzężenia mózgowego i po sześciu miesiącach mógł wszystko zaśpiewać.

- Dlaczego aż po sześciu miesiącach?

- Miał niewyszkolony głos. Na to trzeba było czasu. Ale kiedy już wpadł w rytm, to...

- Zrób nam sprzężenie mózgów - zaproponował gruby Libl. - Może przyda się nam do podboju Ziemi.

- To właśnie - powiedział Gallegher - mam zamiar zrobić. Przy paru zastrzeżeniach.

 

Gallegher zadzwonił do Rufusa Hellwiga mając nadzieję, że uda mu się skłonić potentata, aby rozstał się z częścią swej fortuny, ale nic mu to nie dało. Hellwig był oporny. - Niech mi pan pokaże - powiedział. - Wtedy dostanie pan czek in blanco.

- Ale ja potrzebuję pieniędzy teraz - nalegał Gallegher. - Nie będę mógł dać panu tego, co pan chce, jeśli zostanę stracony za morderstwo.

- Morderstwo? Kogo pan zabił? - chciał wiedzieć Hellwig.

- Nie zabiłem nikogo. Wrabiają mnie...

- Mnie też. Ale tym razem nie dam się nabrać. Proszę o gotowy wynik. Nie dostanie pan żadnych nowych zaliczek, Gallegher.

- Niech pan posłucha. Czy chce pan śpiewać jak Caruso? Tańczyć jak Niżynski? Pływać jak Weissmüller? Przemawiać jak sekretarz stanu Parkinson? Robić sztuczki jak Houdini?

- Ale pan umie ładnie gadać - powiedział Hellwig w zamyśleniu i przerwał połączenie. Gallegher obrzucił ekran nienawistnym spojrzeniem. Wyglądało na to, że mimo wszystko trzeba się będzie wziąć do roboty.

Tak też zrobił. Jego wytrenowane, umiejętne palce śmigały dotrzymując tempa lotnemu mózgowi. Wspomagał go alkohol, wyzwalając piekielną podświadomość. Gdy Gallegher miał wątpliwości, pytał Libli. Jednak i tak zadanie wymagało czasu.

Nie miał w domu całego potrzebnego sprzętu, więc zadzwonił do firmy zaopatrzeniowej, zdoławszy wyłudzić z niej tyle kredytu, by otrzymać zamówione towary bez płacenia. Nie zaprzestawał pracy. Raz przerwał mu łagodny mały człowieczek w meloniku, który przyniósł wezwanie sądowe, a raz zjawił się dziadek, aby pożyczyć pięć kredytek. W mieście był cyrk i dziadek, jako stary i gorący entuzjasta, nie mógł sobie pozwolić na przegapienie takiej okazji.

- Ty też pójdziesz? - zapytał. - Może zagram w kości z kilkoma chłopcami. Zawsze byłem w dobrych stosunkach z cyrkowcami. Raz wygrałem pięćset kredytek od kobiety z brodą. Nie pójdziesz? No to powodzenia.

Dziadek wyszedł, a Gallegher zajął się przyrządem do sprzężenia mózgowego. Lible z upodobaniem kradły ciastka i dobrodusznie spierały się o podział świata, kiedy go już podbiją. Maszyna nabierała kształtów powoli, lecz nieuchronnie.

Co do machiny czasu, podejmowane co jakiś czas próby jej wyłączenia dowiodły tylko jednego: machinę ogarnęła staza. Wyglądało na to, że zamarła w pewnym określonym układzie czynności, z którego nie sposób było ją odwołać. Machina została nastawiona na sprowadzanie różnych zwłok Galleghera. Dopóki nie wykonała tego zadania całkowicie, uparcie odmawiała wykonywania innych poleceń.

- Raz pewna modelka z Bostonu... - mamrotał Gallegher w roztargnieniu. - No, popatrzmy. Muszę tu mieć wąski snop... Tak. Lecz kłopot był wielki, bo dla tej modelki... Jeśli zmienię czułość receptorów na toku elektromagnetycznym... Hmmm... Ten pan miał za dużo bon tonu. Tak, wystarczy.

Była już noc. Gallegher nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. Lible, opchane kradzionymi ciastkami, nie odzywały się, jeśli nie liczyć powtarzanych co jakiś czas żądań dalszych spodeczków mleka. Gallegher pił przez cały czas, trzymając podświadomość na chodzie. Dotąd nie zdawał sobie sprawy, że jest głodny. Westchnąwszy, popatrzył na ukończony przyrząd do sprzężenia mózgowego, potrząsnął głową i otworzył drzwi. Przed nim znajdowało się puste podwórko.

Chociaż...

Nie, było jednak puste. Zmienna czasowa B funkcjonowała w dalszym ciągu. Gallegher wyszedł i chłodził rozgrzaną twarz zimnym nocnym powiewem. Jarzące się wieżowce Manhattanu odgradzały go od ciemności nocy. Latające pojazdy śmigały nad głową jak zwariowane świetliki.

W pobliżu rozległ się stłumiony łoskot. Zaskoczony Gallegher odwrócił się. Nie wiadomo skąd pojawiło się następne ciało i oto leżało pośrodku ogrodu różanego patrząc ślepo w górę. Czując chłód w żołądku, Gallegher podszedł bliżej, aby się przyjrzeć. Były to zwłoki mężczyzny w średnim wieku, pomiędzy pięćdziesiątką a sześćdziesiątką, z jedwabistym, czarnym wąsem i w okularach. Mimo to nie było wątpliwości: był to znowu Gallegher. Postarzały i zmieniony przez zmienną czasową C - już C, a nie B - i w dalszym ciągu z dziurą wypaloną w piersi przez miotacz termiczny.

Gallegher uświadomił sobie, że właśnie w tym momencie zwłoki B musiały zniknąć z kostnicy policyjnej, podobnie jak poprzednie.

Mhm. W takim razie w modelu czasowym C Gallegher miał umrzeć dopiero powyżej pięćdziesiątki, ale nawet w tym przypadku śmierć miał spowodować strzał z miotacza. Przygnębiony Gallegher pomyślał o Cantrellu, który zabrał miotacz, i lekko zadrżał. Wszystko plątało się coraz bardziej.

Na pewno wkrótce policja zjawi się. Gallegher poczuł głód. Rzuciwszy ostatnie, dalekie spojrzenie na swą własną, martwą starą twarz, konstruktor wrócił do laboratorium, po drodze zabrał Lible i zagonił je do kuchni, gdzie przygotował szybką kolację. Na szczęście w lodówce były befsztyki i Lible łapczywie pożarły swe porcje, szybko trajkocząc o swoich fantastycznych planach. Postanowiły już, że Gallegher zostanie ich wielkim wezyrem.

- Czy on jest okrutny? - zapytał gruby.

- Nie wiem. A jest?

- Powinien być okrutny. W książkach wielki wezyr zawsze jest okrutny. Juhuuu! - gruby Libl zakrztusił się kawałkiem befsztyka. - Ug-uggle-ulp! Świat należy do nas!

Cóż za obsesja! zadumał się Gallegher. Niepoprawni romantycy. Ich optymizm jest, łagodnie mówiąc, wyjątkowy.

Ponownie opadły go jego własne problemy, gdy wrzucił talerze do zmywarki i wzmocnił się piwem. Przyrząd do sprzężenia mózgowego powinien działać. Nie widział powodu, żeby nie działał. Jego genialna podświadomość rzeczywiście go zbudowała.

Psiakrew, musi działać. Inaczej Lible nie wspominałyby, że tę sztuczkę wynalazł Gallegher w ich odległej przeszłości. Ale nie mógł zrobić z Hellwiga królika doświadczalnego.

Łomot do drzwi sprawił, że Gallegher pstryknął triumfująco palcami. Dziadek, oczywiście. To było rozwiązanie. Pojawił się dziadek cały rozpromieniony.

- Fajnie było. W cyrku zawsze jest fajnie. Masz tu dwieście, ciapciaku. Pograłem w pokera z wytatuowanym człowiekiem i drugim facetem, który skacze z drabiny do wanny z wodą. Fajne chłopy. Idę jutro do nich.

- Dzięki - powiedział Gallegher. Dwie setki to było nic, ale nie chciał teraz robić przykrości staruszkowi. Udało mu się zwabić dziadka do laboratorium i wyjaśnić mu, że chce przeprowadzić eksperyment.

- A rób sobie co chcesz - powiedział dziadek, który dobrał się do dystrybutora.

- Wykonałem kilka wykresów moich własnych krzywych mózgowych i udało mi się ustalić położenie moich zdolności matematycznych. Na to wychodzi. Struktura atomowa czystej nauki, może... To trochę zawikłane. Ale potrafię przekazać zawartość mojego mózgu do twojego i to wybiórczo. Mogę ci dać mój talent matematyczny.

- Dziękuję - powiedział dziadek. - Tobie już niepotrzebny?

- U mnie i tak zostanie. To tylko matryca.

- Materac?

- Matryca. Wzór. Po prostu odtworzę ten model w twoim mózgu. Rozumiesz?

- Jasne - powiedział dziadek i dał się zaprowadzić do fotela, gdzie Gallegher nałożył mu opleciony przewodami hełm. Konstruktor włożył inny hełm i zaczął majstrować przy aparacie. Urządzenie zabuczało i błysnęło lampkami. Po chwili wysokość dźwięku zaczęła rosnąć aż do crescendo pisku, który następnie ucichł. To było wszystko.

Gallegher zdjął oba hełmy. - Jak się czujesz? - zapytał.

- Znakomicie.

- Nic się nie zmieniło?

- Chcę się napić.

- Nie dawałem ci mojej odporności na alkohol, bo masz już własną. Chyba że ją podwoiłem... - Gallegher pobladł. - Jeśli jeszcze dałem ci moje pragnienie, nie wytrzymasz tego. Będzie po tobie.

Mrucząc coś o cholernej głupocie dziadek zwilżył wyschnięte gardło. Gallegher poszedł w jego ślady i stropiony popatrzył na staruszka.

- Nie mogłem się pomylić. Wykresy... Ile wynosi pierwiastek z minus jeden? - rzucił nagle.

- Mam jedną krowę pierwiastkę - powiedział dziadek - ale dlaczego minus?

Gallegher zaklął. Maszyna na pewno zrobiła swoje. Musiała, z wielu powodów, z których głównym była logika. Może...

- Spróbujmy jeszcze raz. Tym razem ja będę przedmiotem doświadczenia.

- Może być - powiedział dziadek z zadowoleniem.

- Tylko... hmmm. Ty nie masz żadnych talentów. Nic niezwykłego. Nie będę wiedział, czy coś z tego wyszło czy nie. Gdybyś był pianistą albo śpiewakiem - jęknął Gallegher.

- Ba!

- Jedną chwileczkę. Mam pomysł. Mam dobre układy w telewizji... może coś mi się uda załatwić. - Gallegher usiadł do wideofonu. Zajęło to trochę czasu, ale wkrótce udało mu się nakłonić argentyńskiego tenora Ramona Fireza, aby wziął aerotaksówkę i szybko zjawił się w laboratorium.

- Firez! - Gallegher napawał się tą myślą. - To będzie dowód albo w jedną, albo w drugą stronę. Jeden z największych tenorów na tej półkuli! Jeśli nagle okaże się, że śpiewam jak skowronek, będę wiedział, że mogę tego użyć na Hellwigu.

 

Firez zapewne wizytował nocne kluby, ale na prośbę telewizji odłożył na pewien czas swoje nocne zajęcia i pojawił się w ciągu dziesięciu minut. Był to potężny, przystojny mężczyzna z szerokimi, ruchliwymi ustami. Uśmiechnął się do Galleghera.

- Mówił pan, że jest źle, że moim wielkim głosem mogę coś pomóc, a więc jestem do usług. Nagranie, prawda?

- Coś w tym rodzaju.

- Jakiś zakład?

- Można to i tak nazwać - odrzekł Gallegher sadzając Fireza w fotelu. - Chcę zapisać wzór cerebralny pańskiego głosu.

- Ach, to coś nowego! Proszę o bliższe wyjaśnienia.

Konstruktor posłusznie zagłębił się w całkowicie pozbawiony sensu wywód, który spełnił swój cel, czyli zaspokoił ciekawość seńora Fireza w czasie sporządzania wykresów. Nie zajęło to wiele czasu. Łatwo było wyróżnić znaczące krzywe i przebiegi. Był to wykres umiejętności wokalnych Fireza, jego wielkiego talentu.

Dziadek sceptycznie przyglądał się, jak Gallegher dostraja urządzenie, umieszcza na głowach hełmy i włącza maszynę. Ponownie zaświeciły lampki i zabrzęczały przewody. I przestały.

- Czy się udało? Czy mogę zobaczyć?...

- Trzeba jakiś czas wywoływać rysunki - skłamał Gallegher bez skrupułów. Nie chciał w obecności Fireza buchnąć śpiewem. - Gdy będę miał gotowe wyniki, przyniosę je do pana.

- Ach, to dobrze. Muy bueno. - Zabłysły białe zęby. - Zawsze jestem do usług, amigo!

Firez wyszedł. Gallegher usiadł i wbił wzrok w ścianę, czekając. Nic się nie stało. Trochę go bolała głowa, i tyle.

- Już po wszystkim? - zapytał dziadek.

- Tak. Do-re-mi-fa-so...

- Co?

- Cicho bądź. Che bella cosa...

- Jesteś głupi jak but.

- Wdziej strój pajaca - zawył dziko Gallegher łamiącym się głosem. - ...za rumieniec weź szminką. A, cholera!

- Glory, glory Hallelujah! - włączył się uprzejmie dziadek. - Glory, glory Hallelujah!

- Kto za to płaci, ten prawo śmiać się ma 

Choćby ci więc porwali ukochaną...

- Glory, glory Hallelujah!...

- Śmiej się, pajacu, a tłum oklaski da!

- Jego duch żyje pośród nas! - zabeczał dziadek, dusza każdego przyjęcia. - Gdy byłem młody, całkiem nieźle sobie podśpiewywałem. Dawaj, zaśpiewamy w duecie. Znasz "Frankie i Johnny"?

Gallegher ledwie opanował się, aby nie buchnąć płaczem. Rzuciwszy lodowate spojrzenie dziadkowi, wszedł do kuchni i otworzył pojemnik z piwem. Chłodny miętowy posmak odświeżył go, ale nie podniósł na duchu. Nie potrafił śpiewać. W każdym razie nie tak jak Firez. Na pytanie, czy sześć miesięcy ćwiczenia krtani przyniesie jakieś istotne zmiany, znał już odpowiedź. Maszyna po prostu nie działała. Sprzężenie mózgowe, guzik prawda.

Rozległ się piskliwy okrzyk dziadka.

- Hej! Znalazłem coś na podwórku!

- Na pewno zgadnę, co - powiedział ponuro Gallegher i zajął się piwem.

 

Policja przyjechała trzy godziny później, o dziesiątej. Powód tego opóźnienia był prosty: ciało zniknęło z kostnicy, ale przez pewien czas faktu tego nie wykryto. Potem nastąpiły dokładne poszukiwania, które oczywiście nie przyniosły żadnych rezultatów. Zjawił się Mahoney ze swoją kohortą; Gallegher wskazał im gestem podwórko.

- Tam leży - westchnął.

Mahoney obrzucił go wściekłym spojrzeniem. - Znowu jakieś sztuczki, co? - warknął.

- To nie moja robota.

Towarzystwo wyroiło się z laboratorium pozostawiając szczupłego, jasnowłosego człowieczka, który w zamyśleniu przyglądał się Gallegherowi.

- Jak leci? - zapytał Cantrell.

- A... dobrze.

- Schował pan tu gdzieś jeszcze parę tych... zabawek?

- Miotaczy termicznych? Nie.

- No to jak pan zabija tych ludzi? - zapytał Cantrell płaczliwym tonem. - Nic z tego nie rozumiem.

- On mi to wyjaśnił - powiedział dziadek - ale wtedy nie rozumiałem, co gada. Wtedy nie. Teraz oczywiście rozumiem. To po prostu kwestia zmiennych linii temporalnych. Wchodzi w to zasada nieokreśloności Plancka i zapewne również Heisenberga. Prawa termodynamiki jasno wskazują, że wszechświat dąży do powrotu do normy, którą jest nasze znane tempo entropii, a odchylenia od tej normy muszą z konieczności zostać skompensowane odpowiednimi zakrzywieniami w czasoprzestrzennej strukturze powszechnej równowagi kosmicznej.

Nastała cisza.

Gallegher podszedł do ściany, nalał szklankę wody, którą powoli wylał sobie na głowę. - Rozumiesz to, co powiedziałeś, prawda? - zapytał.

- Jasne - rzekł dziadek. - Czemu nie? Sprzężenie mózgowe dało mi twój talent matematyczny, łącznie z odpowiednią terminologią, jak sądzę.

- Ukrywałeś to przede mną?

- Nie, psiakrew. Mózg musi mieć trochę czasu, aby przystosować się do nowych wartości. Sądzę, że to taki zawór bezpieczeństwa. Nagły przypływ zupełnie nowego zespołu wzorów myślowych mógłby całkowicie umysł zniszczyć. To zapada w głąb; proces trwa trzy godziny czy coś koło tego. Tyle mniej więcej trwało, prawda?

- Tak - powiedział Gallegher. - Tak. - Dostrzegł spojrzenie Cantrella i udało mu się uśmiechnąć. - To taki żart między dziadkiem a mną. Nic wielkiego.

- Hmmm - powiedział Cantrell przymykając oczy. - Tylko tyle?

- Tak. No jasne. Tylko tyle.

Z podwórka wniesiono zwłoki i przeniesiono je przez laboratorium. Cantrell przymrużył oko, poklepał się znacząco po kieszeni i zaciągnął Galleghera w kąt.

- Gdybym ten pański miotacz komuś pokazał, byłoby już po panu, Gallegher. Niech pan o tym nie zapomina.

- Nie zapominam. Czego pan w ogóle chce, do cholery?

- Och... nie wiem. Taka broń może się bardzo przydać. Nigdy nic nie wiadomo. Tyle teraz napadów. Czuję się pewniej, gdy mam to w kieszeni.

Odsunął się, kiedy wszedł Mahoney przygryzając wargi. Detektyw był wyraźnie zaniepokojony.

- Ten facet z podwórka...

- Tak?

- On jest trochę do pana podobny. Tylko starszy.

- A co z odciskami palców, Mahoney? - zapytał Cantrell.

Detektyw burknął coś pod nosem. - Odpowiedź jest z góry znana. Jak zwykle niemożliwa sprawa. Wzory siatkówek też się zgadzają. Niech pan posłucha, Gallegher; chcę zadać panu kilka pytań i proszę o jasne odpowiedzi. Niech pan nie zapomina, że jest pan podejrzany o morderstwo.

- A kogo zamordowałem? - zapytał Gallegher. - Tamtych dwóch, którzy zniknęli z kostnicy? Nie ma corpus delicti. Zgodnie z nowym kodeksem, naoczni świadkowie i fotografie nie wystarczą do udowodnienia morderstwa.

- Pan dobrze wie, dlaczego to wprowadzono - odrzekł Mahoney. - Trójwymiarowe obrazy, które uważano za prawdziwe zwłoki... była o to cała rozróba pięć lat temu. Ale te trupy na pańskim podwórku to nie obrazki. Są prawdziwe.

- Są?

- Dwa były. Jeden jest. W dalszym ciągu wisi to na panu. I co?

- Nie... - zaczął Gallegher, ale przerwał. Jego gardło zaczęło się poruszać. Nagle wstał z zamkniętymi oczami. - Twoim jest serce me i cały świat niech o tym wie - śpiewał Gallegher grzmiącym tenorem, który, choć nieszkolony, brzmiał czysto i dźwięcznie. - Jak nieodłączny cień na drodze swej odnajdziesz mnie...

- Hej! - krzyknął Mahoney, zrywając się na nogi. - Uspokój się! Słyszysz mnie!

- W tobie jest życia treść i blask, i mrok, i milczenie, i pieśń...

- Przestań! - krzyczał detektyw. - Nie jesteśmy tu po to, by słuchać twych śpiewów.

A jednak słuchał, podobnie jak pozostali. Gallegher schwytany w uścisk obłędnego talentu seńora Fireza, śpiewał i śpiewał, a jego nienawykłe gardło rozkurczało się coraz bardziej i wydawało już takie tony, jak dziób słowika. Gallegher... śpiewał!

Nie mogli go powstrzymać. Uciekli więc, miotając groźby. Mieli niebawem powrócić - z kaftanem bezpieczeństwa.

Dziadek zresztą również wyraźnie znajdował się w kleszczach jakiegoś, niezwykłego ataku. Wypadały z niego słowa, dziwne terminy semantyczne, matematyka przełożona na słowa - symbole, od Euklidesa do Einsteina i jeszcze dalej. Wyglądało na to, że dziadek naprawdę przejął ogromny talent matematyczny Galleghera.

Nadszedł wreszcie koniec, tak jak w przypadku wszystkich rzeczy, dobrych i złych. Gallegher skrzypiał i skrzeczał zaschłym gardłem i po kilku ostatnich wdechach zamilkł. Opadł bez sił na tapczan patrząc na dziadka, który leżał skulony w fotelu, z szeroko otwartymi oczami. Z ukrycia wyszły trzy Lible i stanęły w szeregu. Każdy trzymał ciastko w kosmatych łapkach.

- Świat należy do mnie - obwieścił najgrubszy.

Następowały kolejne wydarzenia. Zadzwonił Mahoney informując, że załatwia specjalny nakaz aresztowania i że Galleghera wsadzą do paki natychmiast, gdy tylko uda się ruszyć całą machinę prawniczą. To znaczy jutro.

Gallegher zadzwonił do adwokata, najlepszego na wschodnim wybrzeżu. Tak. Persson mógł unieważnić nakaz i bez wątpienia również wygrać sprawę, albo... w każdym razie Gallegher nie musi się niczego obawiać, jeśli weźmie tego właśnie obrońcę. Opłatę należy częściowo uiścić z góry.

- Ile?... O!

- Niech pan do mnie zadzwoni - powiedział Persson - kiedy pan zechce, żebym się zajął pańską sprawą. Czek może pan wysłać już dziś.

- Dobrze - powiedział Gallegher i pośpiesznie zadzwonił do Rufusa Hellwiga. Potentat na szczęście był w domu.

Gallegher wyjaśnił, w czym rzecz. Hellwig nie chciał wierzyć. Zgodził się jednak przyjść do laboratorium z samego rana na próbę. Wcześniej nie mógł. Nie chciał też dać więcej pieniędzy, póki nie otrzyma niewątpliwych dowodów.

- Niech pan mnie zrobi pierwszorzędnym pianistą - powiedział - a zostanę przekonany.

Gallegher następnie znów zadzwonił do telewizji i udało mu się skontaktować z Joey Mackenzie, piękną, jasnowłosą pianistką, która ostatnio błyskawicznie podbiła serca nowojorczyków i natychmiast została zaangażowana do telewizji. Joey powiedziała, że przyjdzie rano. Gallegher musiał ją długo namawiać, ale wspomniał o tylu rzeczach, że zainteresowanie dziewczyny osiągnęło stadium gorączki. Wyglądało na to, że kojarzyła naukę z czarną magią, a obie sprawy ją interesowały.

Powiedziała, że przyjdzie.

Na podwórku pojawiły się kolejne zwłoki, co oznaczało, że działała linia prawdopodobieństwa D. Bez wątpienia jednocześnie trzecie ciało zniknęło z kostnicy. Gallegher nieomal współczuł Mahoneyowi.

Szalone talenty uspokoiły się. Najwyraźniej niepohamowany wybuch następował tylko na początku, około trzech godzin po wstępnym zabiegu. Potem daną umiejętność można było do woli włączać i wyłączać. Gallegher nie czuł już przemożnej ochoty wybuchania śpiewem, ale stwierdził, że umie śpiewać, i to dobrze, kiedy zechce. Dziadek zaś zdradzał doskonałe umiejętności matematyczne, kiedy tylko chciał ich używać.

W końcu o piątej nad ranem przybyły Mahoney z dwoma policjantami aresztował Galleghera i odprowadził go do więzienia.

Gallegher przebywał w zamknięciu przez trzy dni.

 

Wieczorem trzeciego dnia przybył adwokat Persson z nakazem zwolnienia i mnóstwem obelg na ustach. Jakoś mu się jednak udało wydostać Galleghera, zapewne dzięki reputacji. Później, w aerotaksówce, załamał ręce i jęknął ze skargą w głosie!

- Cóż to za cholerna sprawa! Naciski polityczne, kruczki prawne, obłęd! Zwłoki pojawiające się na pańskim podwórku, już siedem, i znikające z kostnicy. Co się za tym kryje, Gallegher?

- Nie wiem. Pan... hm... pan występuje jako mój obrońca?

- Oczywiście. - Taksówka ryzykownie śmignęła obok wieżowca.

- Czek... - zaryzykował Gallegher.

- Pański dziadek mi go dał. Aha, kazał mi również coś przekazać. Powiedział, że poddał zabiegowi Rufusa Hellwiga zgodnie z pańskim projektem i odebrał wynagrodzenie. Ja wszakże nie uważam, żebym już zasłużył choć na część swego wynagrodzenia. Pozwolić panu siedzieć w ciupie przez trzy dni! Ale ścierałem się z silnym naciskiem politycznym. Sam musiałem ruszyć parę chodów.

A więc to tak. Dziadek oczywiście przejął talent matematyczny Galleghera i wiedział wszystko o sprzężeniu mózgowym i jak ono działało. Poddał Hellwiga zabiegowi - z powodzeniem, jak się zdawało. Przynajmniej byli teraz przy forsie. Ale czy to wystarczy?

Gallegher wyjaśnił tyle, na ile starczyło mu odwagi. Persson pokiwał głową.

- Mówi pan, że to wszystko przez machinę czasu? No to musi ją pan jakoś wyłączyć. Sprawić, żeby te zwłoki się nie pojawiały.

- Nawet nie mogę jej roztrzaskać - przyznał się Gallegher. - Próbowałem, ale zapadła w stazę. Znajduje się całkowicie poza naszym sektorem czasoprzestrzennym. Nie wiem, jak długo to potrwa. Została ustawiona na przynoszenie moich zwłok i przy tym pozostanie.

- Więc tak. Dobrze. Zrobię, co będę mógł. W każdym razie jest pan teraz wolny. Ale nie mogę niczego gwarantować, dopóki pan nie wyeliminuje tego nieprzerwanego strumienia pańskich zwłok, panie Gallegher. Ja tu wysiadam. Do zobaczenia jutro. Może u mnie w biurze, w południe? Dobrze.

Gallegher uścisnął mu dłoń i podał pilotowi swój adres. Czekała tam na niego nieprzyjemna niespodzianka. Drzwi otworzył mu Cantrell.

Jego wąska, blada twarz skrzywiła się w grymasie uśmiechu. - Dobry wieczór - powiedział promiennie, odsuwając się. - Niech pan wchodzi, Gallegher.

- Już wszedłem. Co pan tu robi?

- Przyszedłem z wizytą. Do pańskiego dziadka.

Gallegher rozejrzał się po laboratorium. - Gdzie on jest?

- Nie wiem. Niech pan sarn poszuka.

Przeczuwając jakieś niebezpieczeństwo, konstruktor ruszył na poszukiwania. Znalazł dziadka w kuchni jedzącego precelki i karmiącego Lible. Staruszek unikał jego wzroku.

- No dobra - powiedział Gallegher - gadaj.

- To nie była moja wina. Cantrell powiedział, że odda miotacz na policję, jeśli nie zrobię, czego chce. Wiedziałem, że wtedy będzie już po tobie.

- Co tu się działo?!!!

- Spokojnie. Już wszystko sobie obmyśliłem. To nikomu nie zaszkodzi...

- Co? Co?!!!

- Cantrell zmusił mnie do użycia twojego przyrządu na nim - przyznał się dziadek. - Zajrzał przez okno, kiedy poddawałem zabiegowi Hellwiga, i wszystko sobie wykoncypował. Zagroził, że doprowadzi do skazania ciebie, jeśli nie dam mu innych talentów.

- Czyich?

- Och... Gullivera, Morleysona, Kottmana, Denysa, St. Mallory'ego...

- To wystarczy - powiedział Gallegher słabym głosem. - Najwięksi inżynierowie naszych czasów, ot co! I wiedza ich wszystkich w mózgu Cantrella! Jak ich do tego namówił?

- Szybką gadką. Nie powiedział, o co mu chodzi. Wymyślił jakąś sprytną historyjkę... Ma również twój talent matematyczny. Ode mnie.

- To znakomicie - powiedział Gallegher z ponurą miną. - O co mu chodzi, do diabła?

- On chce podbić świat - odrzekł ze smutkiem najgrubszy Libl. - Och, nie pozwól mu na to. My chcemy podbić świat.

- Niezupełnie tak - powiedział dziadek - ale i tak za dobrze nie jest. On ma teraz tę sarną wiedzę, którą my mamy; dość, aby zbudować następny aparat do sprzężenia mózgowego. A za godzinę leci stratoplanem do Europy.

- Znaczy, że będą kłopoty - powiedział Gallegher.

- Tak, wiem. Zaczynam myśleć, że Cantrell jest cokolwiek pozbawiony skrupułów. To on jest odpowiedzialny za przetrzymywanie ciebie w pace przez ostatnie dni.

Drzwi się otworzyły i zajrzał Cantrell.

- W ogródku są nowe zwłoki. Właśnie się pojawiły. Ale nie będziemy sobie nimi teraz zawracać głowy. Czy są jakieś wieści od van Deckera?

- Van Decker! - zakrztusił się Gallegher. - Jego nie... Człowiek z najwyższym ilorazem inteligencji na świecie!

- Jeszcze nie - uśmiechnął się Cantrell. - Przez wiele dni próbowałem się z nim skontaktować, ale dopiero dziś rano dzwonił do mnie. Bałem się, że nie zdążę się z nim zobaczyć. Ale powiedział, że przyjdzie dziś wieczorem - Cantrell popatrzył na zegarek. - Mam nadzieję, że przyjdzie na czas. Stratoplan nie poczeka.

- Jedną chwileczkę - powiedział Gallegher postępując naprzód. - Chciałbym znać pańskie zamiary, Cantrell.

- On chce podbić świat - zapiszczał jeden z Libli.

Cantrell popatrzył w dół, rozbawiony. - Jak się okazuje, to nie takie fantastyczne - przyznał. - Na szczęście jestem całkowicie amoralny, więc mogę w pełni wykorzystać tę okazję. Talenty największych umysłów ludzkości bardzo się przydadzą, będę najlepszy prawie we wszystkim. To znaczy, we wszystkim - dodał, przymrużając oko.

- Kompleks dyktatorski - skrzywił się dziadek.

- Jeszcze nie - odrzekł Cantrell. - Może kiedyś. Dajcie mi trochę czasu. Już jestem w znacznym stopniu nadczłowiekiem, jak wiecie.

- Nie może pan... - zaczął Gallegher.

- Nie? Niech pan nie zapomina, że mam ten pański miotacz.

- Owszem - odrzekł konstruktor - a te wszystkie ciała z podwórka - moje ciała - wszystkie zostały zabite wystrzałem z miotacza. Jak dotąd, jest pan jedyny, który go ma. Najwidoczniej sądzone mi jest, że w końcu, mnie pan z niego zabije.

- "W końcu" to chyba brzmi lepiej niż "teraz"? - zapytał cicho Cantrell.

Gallegher nie odpowiedział. Cantrell mówił dalej.

- Zebrałem śmietankę najlepszych umysłów wschodniego wybrzeża, a teraz zrobię to samo w Europie. Wszystko się może zdarzyć.

Jeden z Libli, widząc w strzępach swój plan podboju świata, zaczął gorzko płakać.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Na skinienie Cantrella dziadek wyszedł i powrócił z krępym mężczyzną z zakrzywionym nosem i krzaczastą rudą brodą.

- Ha! - ryknął przybysz. - Przyszedłem! Chyba się nie spóźniłem? Dobrze.

- Dr van Decker?

- A któż by inny? - krzyknął rudobrody.- A teraz szybko, szybko, szybko. Jestem bardzo zapracowany. Ten pański eksperyment; sądząc z pańskiego opisu nic z niego nie wyniknie, ale zgadzam się na próbę. Projekcja czyjejś duszy to głupota.

Dziadek szturchnął Galleghera. - To Cantrell wymyślił to wytłumaczenie - mruknął.

- Tak? Słuchaj, nie można...

- Uspokój się - powiedział dziadek przymykając znacząco oko. - Mam teraz twój talent, synku. Pomyślałem o rozwiązaniu. Spróbuj, czy ty też potrafisz. Ja wykorzystałem twoją matematykę. Ćśśś...

Nie było czasu na dłuższą rozmowę. Cantrell wszystkich zapędził do laboratorium. Gallegher, zmarszczony i zagryzający wargi, rozważał cały problem. Nie mógł pozwolić, żeby Cantrellowi uszło to na sucho. Ale z drugiej strony dziadek powiedział, że wszystko jest w porządku, że trzyma rękę na pulsie.

Lible oczywiście zniknęły, zapewne w poszukiwaniu ciastek. Spojrzawszy na zegarek, Cantrell usadził van Deckera w fotelu. Znacząco trzymał rękę na kieszeni i co jakiś czas spoglądał w stronę Galleghera. W kieszeni miał miotacz termiczny; jego kształt wyraźnie odznaczał się przez ubranie.

- Pokażę panu, jakie to łatwe - zachichotał dziadek, kuśtykając na pokracznych nogach ku urządzeniu do sprzężania mózgowego, w którym przesunął kilka wyłączników.

- Ostrożnie, dziadku - ostrzegł Cantrell napiętym głosem. Van Decker wytrzeszczył oczy.

- Coś nie tak?

- Nie, nie - powiedział dziadek. - Pan Cantrell obawia się, że zrobię jakiś błąd. Ale nie. Ten hełm...

Włożył go na głowę van Deckera. Rysik maszyny wykreślił faliste linie na diagramach. Dziadek sprawnie zebrał je razem, potknął się o własne nogi i przewrócił, rozrzucając arkusze dookoła. Zanim Cantrell zdołał się poruszyć, staruszek był już na nogach i mamrocząc przekleństwa zbierał wykresy.

Położył je na stole. Gallegher przesunął się do przodu i zajrzał Cantrellowi przez ramię. Fiu, fiu! To było rzeczywiście coś! Współczynnik inteligencji van Deckera był ogromny. Jego fantastyczne zdolności były... hm, fantastycznie wyjątkowe.

Cantrell, który również znał szczegóły sprzężenia mózgowego, skoro przejął poprzez dziadka umiejętności matematyczne Galleghera, kiwnął z uznaniem. Włożył hełm sobie na głowę i ruszył w stronę urządzenia. Rzuciwszy przelotne spojrzenie na van Deckera, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, przesunął wyłączniki. Zaświeciły światła; szum wzmógł się aż do wycia. I umilkł.

Cantrell zdjął hełm. Gdy sięgnął ręką do kieszeni, dziadek jakby od niechcenia uniósł rękę i zaprezentował mały, błyszczący pistolecik.

- Nie rób tego - powiedział. 

Oczy Cantrella zwęziły się.

- Rzuć tę spluwę.

- Mowy nie ma. Domyśliłem się, że zechcesz nas zabić i zniszczyć maszynę, aby pozostać jedynym w swoim rodzaju. To ci nie przejdzie. Ten pistolet ma bardzo czuły spust. Możesz wypalić we mnie dziurę, Cantrell, ale zanim skończysz, będziesz martwy.

Cantrell zastanowił się.

- No więc co?

- Wynoś się. Ja nie chcę mieć dziury wypalonej w brzuchu, tak jak ty nie chcesz mieć tam kulki. Żyj i daj żyć innym. Spływaj. 

Cantrell zaśmiał się cicho.

- Dobra jest, dziadku. Zasłużyłeś na to. Nie zapominaj, że nadal wiem, jak zbudować taką maszynę. I... że zebrałem śmietankę. Możecie zrobić to samo, ale nie lepiej niż ja.

- A więc stoi - powiedział dziadek.

- Tak, stoi. Spotkamy się jeszcze. Nie zapominaj, Gallegher, od czego zginęły te ciała z twojego podwórka - powiedział Cantrell i wycofał się przez drzwi uśmiechając się z przymusem.

Gallegher oprzytomniał i zerwał się na równe nogi.

- Trzeba zawiadomić policję! - krzyknął. - Cantrell jest teraz zbyt niebezpieczny, aby pozostawać na wolności.

- Spokojnie - przykazał mu dziadek wymachując pistoletem. - Powiedziałem ci, że wszystko jest załatwione. Chyba nie chcesz, żeby skazali cię za morderstwo, co? Jeśli aresztują Cantrella, policja znajdzie przy nim miotacz. Mój sposób jest lepszy.

- Jaki sposób? - Gallegher zażądał wyjaśnień.

- Już, Mickey - powiedział dziadek uśmiechając się do doktora Simona van Deckera, który zdjął rudą brodę i perukę i zaczął się triumfalnie śmiać.

Gallegher otworzył usta ze zdumienia. - Podpucha!

- Jasne. Zadzwoniłem skrycie do Mickeya i powiedziałem mu, czego mi trzeba. On się przebrał, zadzwonił do Cantrella i udał van Deckera. Umówił się na dziś wieczór.

- Ale wykresy. Wykazywały współczynnik inteligencji geniusza...

- Kiedy upuściłem wykresy na ziemię, zamieniłem je - przyznał się dziadek. - Zawczasu przygotowałem kilka lipnych. Gallegher skrzywił się.

- Ale to nie zmienia sytuacji. Cantrell nadal jest na wolności i wie o wiele za dużo.

- Powstrzymaj swe konie, młody człowieku - powiedział dziadek. - Zaczekaj, aż ci wyjaśnię.

I wyjaśnił.

 

Około trzech godzin później telewizja podała wiadomość, że człowiek nazwiskiem Roland Cantrell poniósł śmierć wyskakując z transatlantyckiego stratoplanu.

Gallegher znał jednak dokładnie moment śmierci Cantrella. Dokładnie bowiem w tym samym czasie zwłoki zniknęły z podwórka.

Stało się tak dlatego, że skoro miotacz termiczny już nie istniał, przyszłość Galleghera nie zawierała śmierci spowodowanej strzałem z miotacza. Chyba że zbudowałby inny, czego zamierzał się wystrzegać.

Machina czasu wyszła ze swej stazy i powróciła do stanu normalnego. Gallegher odgadł, dlaczego. Maszyna została ustawiona na wykonanie określonego zadania, zawierającego śmierć Galleghera w ustalonym zespole zmiennych. W ramach tych zmiennych machina działała niezmiennie. Nie mogła zaprzestać działania, zanim nie wyczerpała wszystkich możliwości. Dopóki którykolwiek z możliwych wariantów przyszłości Galleghera zawierał śmierć zadaną miotaczem, zwłoki nie przestawały się pojawiać.

Obecnie przyszłość została radykalnie zmieniona. Już nie obejmowała wariantów A, B, C i tak dalej. Miotacz termiczny, czynnik pierwszorzędny owego parametru, został zniszczony w teraźniejszości. Wobec tego możliwe warianty przyszłości Galleghera zawierały teraz A1, B1, C1 i tak dalej.

A machina nie została nastawiona na tak drastyczne odchylenia. Wypełniła zadanie, które jej postawiono. Teraz czekała na nowe polecenia.

Lecz Gallegher przestudiował ją dokładnie przed ponownym użyciem.

Miał mnóstwo czasu. Bez choćby jednego corpus delicti Persson bez trudu uzyskał unieważnienie procesu, choć nieszczęśliwy Mahoney omal zmysłów nie postradał, usiłując dojść, co właściwie zaszło. Co do Libli zaś...

Gallegher machinalnie rozdał ciastka, zastanawiając się, jak tu się pozbyć tych małych, głupiutkich stworzonek nie raniąc ich uczuć.

- Chyba nie chcecie tu zostać przez całe życie? - zapytał.

- No, nie - odrzekł jeden z nich, strzepując kosmatą łapką okruchy z wąsików. - Ale musimy podbić Ziemię - podkreślił żałosnym tonem.

- Hmmm - mruknął Gallegher i wyszedł, aby dokonać pewnych zakupów. Powrócił z jakimiś urządzeniami, które ukradkiem podłączył do telewizora.

 

Wkrótce potem normalny program telewizyjny został przerwany przez coś, co zapowiedziano jako wiadomość z ostatniej chwili. Dziwnym zbiegiem okoliczności trzy Lible właśnie wtedy oglądały telewizję. Na ekranie pojawiło się zbliżenie twarzy spikera, którą prawie całkowicie zasłaniał trzymany plik papierów. Jedyna widoczna część - od brwi w górę - bardzo przypominała czoło Galleghera, ale Lible były zbyt zaintrygowane, by to zauważyć.

- Wiadomość z ostatniej chwili! - powiedział spiker podnieconym głosem. - Ważna informacja! Od pewnego czasu świat wie już o przybyciu na Ziemię trzech dostojnych gości z Marsa. Istoty te...

Lible wymieniły zdumione spojrzenia. Jeden z nich zaczął jakieś pytanie piskliwym głosikiem, ale szybko został uciszony. Lible słuchały dalej.

- Istoty te, jak się dowiadujemy, chcą podbić Ziemię. Z przyjemnością informujemy, że cała ludność Ziemi przeszła na stronę Libli. Nastąpiła bezkrwawa rewolucja. Lible zostały jednocześnie uznane za naszych jedynych władców...

- Juhuuuu! - zakrzyknął cienki głosik.

- ...i trwa organizacja nowych form władzy. Zostanie wprowadzony nowy system monetarny i mennice już produkują monety z głowami Libli na rewersie. Oczekuje się, że trzej władcy powrócą na Marsa, aby swoim przyjaciołom na tej planecie wyjaśnić zaistniałą sytuację.

Częściowo zakryta twarz spikera znikła z ekranu i normalny program został przywrócony. Po chwili ukazał się Gallegher uśmiechając się tajemniczo. Powitały go wysokie piski Libli.

- Musimy teraz wracać do domu. Nastąpiła bezkrwawa...

- Rewolucja! Świat należy do nas!

Ich optymizm mógł się równać tylko ich łatwowierności. Gallegher dał się przekonać, że Lible muszą wracać na Marsa.

- No dobrze - zgodził się. - Machina jest gotowa. Jeszcze po jednym ciastku na drogę i jazda.

Uścisnął wszystkie kosmate łapki, uprzejmie się skłonił i trzy Lible z podrygującymi uszami, żywo popiskując między sobą, zostały odesłane na Marsa, pięćset lat w przyszłość. Spieszyły się, aby wrócić do przyjaciół i opowiedzieć im swe przygody. Opowiedziały, ale nikt im nie uwierzył.

Śmierć Cantrella nie spowodowała żadnych reperkusji, choć Gallegher, dziadek i Mickey w pewnym napięciu przeczekali następne kilka dni, zanim odetchnęli z ulgą. Wkrótce potem dziadek i Gallegher udali się na straszliwy ochlaj i zaraz poczuli się znacznie lepiej.

Mickey nie mógł z nimi pójść. Z żalem musiał wrócić do cyrku, gdzie dwa razy dziennie wykorzystywał swe szczególne zdolności wykonując skok z dziesięciometrowej drabiny do wanny z wodą...

 

Przełożył Wiktor Bukato

 

Henry Kuttner "Świat należy do mnie", 1985 r.

 

 

 

 

 

Henry Kuttner, urodzony w Los Angeles w roku 1900, zmarły w w roku 1958, należy do grona pisarzy fantastów, którzy tworzyli w okresie tzw. Złotego Wieku sf, przypadającego na lata między 1938 - kiedy to John Campbell został redaktorem naczelnym czasopisma "Astounding Stories", nadając ton temu nurtowi twórczości literackiej i niejako go promując - a 1950, kiedy to na ten teren wkroczyły inne czasopisma amerykańskie.

Pierwsze utwory Kuttnera mają wiele wspólnego z twórczością H. P. Lovecrafta, którego Kuttner wprost uwielbiał. Zaczynał od opowiadań z dreszczykiem i fantastyki bohaterskiej. W fantastyce naukowej zadebiutował w 1937 roku. W 1940 roku poślubił Catherine L. Moore, również autorkę opowiadań fantastyczno-naukowych i z gatunku "fantasy". Od tego czasu zaczęli pisać wspólnie, często pod pseudonimami Lawrence O'Donnell, Keith Hammond i Lewis Padgett. Pod pseudonimem Lewis Padgett ukazały się chyba najbardziej znane opowiadania Kuttnera, w których głównym bohaterem jest genialny wynalazca Galloway Gallegher i jego dumny robot Joe. Opowiadania o Gallegherze ukazywały się w latach 1943-1948, a z czasem zostały wydane w jednym tomie pt. Robots Have No Tails (1952). W nowym wydaniu, w 1982 roku, pojawiły się pod zmienionym tytułem The Proud Robot. Poza tym ukazały się następujące zbiory opowiadań Kuttnera: A Gnome There Was (1950), Ahead of Time (1953), No Boundaries (1955), Bypass to Otherness (1961), Return to Otherness (1962), The Best oj Henry Kuttner (1975), a także Mutant (1953) - powieść, której kolejne rozdziały publikowano uprzednio jako oddzielne opowiadania. Inne powieści Kuttnera to: The Fairy Chessmen (1946), Tomorrow and Tomorrow (1947), Fury (1947), The Dark World (1946), Valley of the Flame (1946), The Mask of Circe (1948). The Time Axis (1949), Beyond Earth's Gates (1949), Well of the Worlds (1952). Część z nich ukazała się jedynie w magazynach sf.

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór