Fronda nr 6/1996

 

ROMAN WYBORSKI

 

LEPIEJ, ŻEBY JEDEN ZGINĄŁ

 

 

 

Szanowna Redakcjo, istotne powody skłoniły mnie do przyjęcia Waszego zaproszenia, by podzielić się swoimi myślami o pewnym złożonym zjawisku historycznym, aktualnym aż do dzisiaj, a mianowicie o Legionie św. Michała Archanioła, znanym później pod nazwą Żelaznej Gwardii.

 

Przez kilka ostatnich lat mojego pobytu w Rumunii myśli te kształtowane były przez osoby, których samo poznanie jest dla mnie zaszczytem, a rozmowy z nimi - źródłem głębokiej wiedzy i cennego doświadczenia. Niejako w rewanżu winien im jestem przynajmniej tyle - przekazywać jak najszerzej prawdę o nich, albo przynajmniej tyle prawdy, ile według dzisiejszego stanu wiedzy da się odtworzyć.

 

Zgodzicie się z pewnością, iż jest to, na polskim gruncie, zadanie karkołomne. Mało jest bowiem krajów tak fałszywie u nas postrzeganych oraz tak idiotycznie zaszufladkowanych jak Rumunia. Czymkolwiek bowiem na podstawie swej wiedzy i doświadczenia chciałbym się podzielić - od Cyganów poczynając, na nacjonalistach kończąc - pierwszą przeszkodą jest zawsze niedowierzanie. Tym trudniej jest pisać o ludziach i o Ruchu, do którego obowiązujący przez ostatnie kilkadziesiąt lat stereotyp przykleił najcięższe etykiety typu: faszyści, zdrajcy, zbrodniarze... Pod takimi jednoznacznymi kwalifikacjami należało utożsamiać legionistów, po rumuńsku Vezjonari.

 

Ten stan świadomości właściwy jest także, a może przede wszystkim, współczesnym Rumunom. Kto przyznaje się do chęci poznania historii Legionu lub co gorsza do sympatyzowania z nim (o przynależności nawet nie wspominając), może być niemile postrzegany zarówno przez sąsiada, jak i przez SRI, pod którym to skrótem ukrywa się przemianowana Securitate. Przez sąsiada? - zapytacie. A ja Wam odpowiem, że nawet przez własną rodzinę. Sam znam jedną, wspaniałą skądinąd, rodzinę, gdzie głęboko skłóceni są z jednej strony wyrafinowany, sprawny intelektualnie zięć antykomunista, z drugiej - prosta, pełna poezji i mocy ducha teściowa legionistka. Mediatorem między nimi jest żona/córka, urodzona w strasznym więzieniu Vacaresti, niemowlę-więzień polityczny, dziś z legitymacją odpowiedniego stowarzyszenia ofiar komunizmu.

 

Sprzeczność ta polega, jak myślę, na tym samym co u nas i wszędzie. Inteligencja wyczerpuje znamiona działania najczęściej gadulstwem i pisaniną, podczas gdy zdeterminowani prości ludzie wolą zawierzyć przywódcom i organizacji opartej na tradycyjnych wartościach.

 

W jednym z najcięższych byłych więzień Rumunii, w Sighet Marmatiei poetka i polityk Ana Blandiana od trzech lat zwołuje co roku w czerwcu wszystkich tych, którzy - wedle jej słów - "głosząc prawdę, wymierzają sprawiedliwość", którzy odfałszowują i uzupełniają zniekształconą wiedzę historyczną wyniesioną przez dwa-trzy pokolenia ze szkół i mediów.

Wsłuchiwanie się w dziesiątki, w setki świadectw więźniów politycznych, w tym członków Żelaznej Gwardii, oraz uczestników zbrojnego ruchu oporu w Karpatach do 1964 roku - było dla polskiego dyplomaty (zwykle jedynego w tym dziwnym gronie) każdorazowo najcenniejszym doświadczeniem rumuńskości, jakże bliskiej temu, co dla nas jest polskością, a jakże boleśnie nieobecnej w naszej o nich świadomości.

 

Nie to jednak jest najbardziej istotne. Z ubiegłorocznego spotkania nakręcono reportaż dla jednej z telewizji niemieckich. Pokazano go we wrześniu. W komentarzu kilkakrotnie podkreślono, iż w Sigecie spotkali się neofaszyści, a gdy obraz wypełniały trzy setki uroczyście stojących postaci, neofaszyści owi - jak mówił spiker - śpiewali swój hymn. Prawda, stojąc odmawialiśmy Tatalnostru, Ojcze nasz...

 

Przykład ten dowodzi aktualnej nośności etykietek w sytuacji, gdy Ruch ów, można powiedzieć, prawie nie istnieje. A cóż dopiero się działo, gdy rósł w siłę i był siłą, mimo represji w latach 20. i 30., a następnie 40. i 50. Czym i komu aż tak się naraził?

 

Był ruchem narodowo-prawosławnym, najpierw studenckim, potem ludowym. W znacznym uproszczeniu można go określić pozytywnie - jako kształtowanie charakteru młodego, wierzącego, odpowiedzialnego Rumuna; natomiast negatywnie - jako nakierowanie działań i struktur przeciwko niebezpieczeństwom sowieckiego bolszewizmu, europejskiej masonerii, faszyzacji rodzimej władzy, oportunizmu cerkiewnej hierarchii, itp.

 

Weźmy przykładowo bolszewizm. W 1919 roku wpływy tej chwytliwej ideologii oraz rosnąca aktywność coraz liczniejszych bolszewików na terenie Mołdawii, zwłaszcza uniwersyteckiego miasta Jassy, z tygodnia na tydzień zagrażały opanowaniem coraz szerszych mas nieuświadomionego prawosławia, a więc obrona tradycyjnej tożsamości wymagała podjęcia natychmiastowej skutecznej kontrakcji i kontrideologii.

 

Wydawałoby się naturalne poszukiwanie owej ideologii antybolszewickiej w prawosławiu, okazało się to jednak - i wówczas, i później - znacznie mniej oczywiste. Konieczność zaistnienia zupełnie nowego ruchu - ludowego laikatu ortodoksyjnego - wynikała stąd, iż od XIX wieku znamienite prawosławne rody ziemiańskie wysyłały kolejne młode pokolenia na uniwersytety zachodnie, zwłaszcza francuskie, czego efektem była laicyzacja i rosnące wpływy masonerii. To zresztą masoneria była jedną z sił sprawczych powstania po wojnie krymskiej państwa rumuńskiego.

 

W takich warunkach ten, kto próbowałby zorganizować rumuńskie społeczeństwo - w przytłaczającej większości tradycyjnie, jawnie i spokojnie chrześcijańskie - by przeciwstawić się ideałom dwóch największych rewolucji (paryskiej i petersburskiej), musiał stać się wrogiem publicznym numer jeden. Tym kimś był urodzony w 1899 roku Corneliu Zelea Codreanu - założyciel, dusza i Kapitan Legionu Michała Archanioła. W 1938 r. osądzony, skazany na 10 lat więzienia i skrytobójczo zamordowany.

 

Dla polskiego czytelnika ciekawostką jest niewątpliwie domniemane polskie pochodzenie Codreanu vel Zielińskiego, gorąco kwestionowane przez Rumunów sympatyzujących z Legionem. Przykładem argumentacji, jakże często fałszywej, może być tu mowa pani Lizety Gheorghiu, obrończyni Codreanu, w ostatnim dniu jego procesu 25 maja 1938 roku. Usiłuje ona oddalić prokuratorskie supozycje o naturalnej skłonności osoby obcego pochodzenia do zdrady narodu rumuńskiego i służenia obcym interesom, zapytując retorycznie, czy publiczna dyskusja nad pochodzeniem Codreanu nie jest kwestionowaniem etnicznej przynależności do wielkiego narodu rumuńskiego takich sław politycznych jak ministrowie lamandi, Franasovici czy Cancicov oraz wojennych, jak generałowie Górski, Samsonovici czy Dombrovski.

 

Dziadek Corneliu, Neculai Zelinschi, czyli według aktu urodzenia Mikołaj Zieliński, był leśnikiem, a więc nazywano go pedurar (padure /rum./ - las), ale on sam wolał mniej banalne miano codreanu (codru /rum./ - puszcza). Ojciec łon, profesor liceum w Husci, w 1902 roku dokonał zmiany w nazwisku, skracając Zelinschi na Zelea, czym powrócił do rodowego miana, które pani mecenas Gheorghiu wyprowadziła z rumuńskiego słowa żale (kolczuga). W takiej kolczudze niegdysiejsi woje, wolni chłopi mołdawscy zwani rezeszami (od węgierskiego rezes), stawali w obronie Bukowiny w okolicach Storożyńca, skąd mieliby się wywodzić Zeljowie vel Zielińscy po narzuconej polonizacji.

 

Domniemana polonizacja opiera się na niezwykle oryginalnych dziejach tego regionu, autorstwa nie tylko pani mecenas. Jej zdaniem, "pod sławetną polską administracją, w latach 1786-1848, trzy czwarte nazwisk rumuńskich na Bukowinie zostało spolszczonych, i odtąd Pietrar (kamieniarz) był Pietrarscki, Andrei (Andrzej) - Andreziuc, ponieważ, widzicie Państwo, ski, uk są końcówkami nazwisk ruskich i panowie polscy dodawali je do imion rumuńskich bukowińczyków, aby już nie było mowy o Rumunach na Bukowinie, aby można było mówić: ci, co mówią po rumuńsku, nie są Rumunami, bo jakież to oni mają nazwiska: Romanowicz, Jasiński, Zieliński,..."

 

Powołując się na największy autorytet, Nicolae lorga (Histoire des Roumains, str.61/62), pani mecenas Gheorghiu przypisuje Polakom "polonizację imion mołdawskich jako część systematycznych prześladowań przeciwko wszystkiemu, co mogło przypominać czasy władców Mołdawian - w administracji, w szkole i w życiu społecznym". Działo się zaś tak dlatego, że "Polacy dążyli za wszelką cenę do likwidacji wiary prawosławnej i do przejścia Rumunów na katolicyzm", co stanowiło m.in. wymóg pracy dla nauczycieli. Drugim celem tych strasznych Polaków było "tępienie języka rumuńskiego, uważanego przez nich za niegodny używania, jak i cygański". Tępienie to - zdaniem pani Gheorghiu oraz historyka Morariu - przybierało zwłaszcza w szkołach formy niespotykanego barbarzyństwa.

 

Przypominam polskiemu czytelnikowi, iż te przydługie cytaty są fragmentami mowy obrończej na procesie Codreanu-Zielińskiego w maju 1938 roku. Nie wchodząc głębiej w poszukiwanie przyczyn tak rażąco subiektywnego przedstawiania polskiej roli w dziejach regionu, zwrócę uwagę jedynie na rok 1938, kiedy to polscy "panowie" (rumuński pan oznacza wyłącznie polskiego pana) znów zadzierali nosa, uchodząc w ówczesnej Europie za prawą rękę faszystowskich Niemiec. A matka Corneliu była na pewno córką bawarskiego kupca - Braunera...

 

Cofnijmy się jednak o prawie dwadzieścia lat i oddajmy głos samemu Codreanu: "Wiosną 19 roku, ze dwudziestu licealistów zebrało się w lesie górującym nad Husi, aby dyskutować poważnie nad tym, co będziemy robić, gdy wejdą bolszewicy. Koledzy podzielali moją opinię, iż po ewentualnym przejściu przez nich Dniestru i Prutu, my się nie podporządkujemy i pójdziemy do lasu, aby stamtąd skutecznymi akcjami ruchu oporu nękać nieprzyjaciela i zarazem podtrzymywać na duchu mieszkańców okolicznych miast i wsi. Złożyliśmy ślubowanie, które odbierał wielowiekowy las, właściwie skrawek słynnej puszczy Tigheciului, w którego ostępach wielu nieprzyjaciół Mołdawii znalazło śmierć.

 

Choć tacy młodzi, rozumieliśmy aż nadto dobrze ówczesny chaos spowodowany (...) rosnącą atrakcyjnością rewolucji bolszewickiej dla robotników i inteligentów, co w połączeniu ze słabością zdezorganizowanego aparatu Państwa kazało w każdej chwili oczekiwać katastrofalnego wybuchu społecznego lub nawałnicy zza Dniestru (...)

 

Solidne 5-letnie wychowanie wojskowe wszczepione mi w tak młodym wieku w Monastyrze Dealului (...) wyrobiło we mnie poczucie porządku, dyscypliny, hierarchii, godności wojownika oraz wiarę w swoje siły. Na takich fundamentach, do których można dorzucić inne cechy, np. zamiłowanie do milczenia jako przeciwieństwo pustej retoryki i gadulstwa, oparłem całą swoją działalność: wybierając okopy, znienawidziłem salony (...)

 

Jesienią studiowałem już prawo w Jassach. Poza trzema profesorami, A.C. Cuza, I. Gavanescu i C. Sumuleanu, absolutna większość profesorów afiszowała się lewicowością, "światłem ze Wschodu" próbując rozświetlić "mroki nacjonalizmu". Zdezorientowani studenci bądź popierali bolszewizm otwarcie, bądź wyczekiwali ferując sądy typu: "ludzkość idzie na lewo, czas nacjonalistów się skończył". Dwa obozy studentów (...) Lebuszki i lonescu, z którymi mogłem na początku się utożsamiać, doznały: pierwszy - wykolejenia na lewo, drugi - rozpadu po przegranych wyborach (...)

 

Zagnieżdżanie się antyrumuńskiej ideologii, wspomagane przez wrogów zjednoczonego państwa, nie napotykało w świecie studenckim na żaden rumuński odpór. Garstka nas próbowała manifestować swoje przekonania, mimo fizycznych nawet oznak wrogości, zwłaszcza ze strony kolegów spod znaku "wolności sumienia", którzy nie dawali nam swobodnie przejść, ani na ulicy, ani przed salą wykładową. Małym pocieszeniem było to, iż jeszcze nas nie atakowano. Mityng za mityngiem gromadził tysiące studentów i tyleż gardłowań przeciwko Armii, Sprawiedliwości, Cerkwi! i Koronie, ale za bolszewizmem. Jedyny nasz Uniwersytet, z tradycją nacjonalistyczną od 1860 roku, stawał się ogniskiem antyrumuńskości.

 

Ale nie tylko tam. Masy robotnicze Jassów czekały na hasło. W fabrykach prawie nie pracowano. Godzinami obradowały rady, komitety i zgromadzenia. Zaplanowany sabotaż przebiegał według prostego planu "niszczcie, psujcie maszyny, doprowadzajcie szybciej do nędzy, niech wybuchnie rewolucja" (...)

 

Niewielu z nas zdawało sobie sprawę, że w tych godzinach decyduje się nasz los, sprawa życia i śmierci narodu rumuńskiego. Nie rozumiała tego ani inteligencja, ani policja, ani służba bezpieczeństwa, ani nawet armia. Nikt nie stawał przeciw już nie tysiącu, a 15, 20 i większej, coraz większej liczbie tysięcy rozpalonych głów, coraz lepiej zorganizowanych."

 

Codreanu zgłasza się do paramilitarnej robotniczej Straży Narodowego Sumienia. W lutym 1920 roku staje na czele setki Strażników, która ma ściągnąć czerwony sztandar z siedziby Zarządu Monopolu Państwowego, wciągnięty o 12.00, na znak przystąpienia do strajku generalnego. Tysiąc zatrudnionych "zrzuciło i podeptało portrety Króla, wieszając w zamian Marksa, Trockiego i Rakowskiego (...) Wyrażam swoją opinię, iż trzeba natychmiast - była godzina 13 - tam iść i za każdą cenę na miejsce tamtego zatknąć nasz, rumuński, trójkolorowy. Moja opcja wygrywa. (...) Rozbijamy grupy komunistów pod zakładem. Wpadamy do głównego budynku, lecę z flagą na górę, na dach. Stamtąd pierwszy raz wygłaszam mowę. Na nasz uprzedni telefon zjawia się wojsko, aby pilnować flagi. Wracamy śpiewając. Wieść o naszej udanej akcji lotem błyskawicy obiega całe miasto. Niemniej strajkują dalej. Wojsko pilnuje flagi, a nie zajmuje się zakładem. Co robimy? Szukamy po całych Jassach wolnej siły roboczej. Po trzech dniach wprowadzamy 400 nowych pracowników do fabryki. Fabryka rusza. Strajk przegrał. Po dwóch tygodniach połowa z tysiąca strajkujących składa podanie o ponowne przyjęcie do pracy. Zwycięstwo!"

 

Miesiąc później podobną akcję przeciwko czterem tysiącom strajkującym w ZNTK i pięciu tysiącom uzbrojonych komunistów przeprowadzi Codreanu na czele tłumu, który wcześniej na stacji kolejowej załaduje do przechwyconego pociągu. Wekslując go nagle na zwrotnicy wprost na teren ZNTK, zaskoczy strajkujących. Z "flagą rumuńską w zębach, wspinam się po żelaznej drabince przytwierdzonej do muru. Ledwo daję radę, tak wysoko. Wskakuję na dach, łapię drzewce czerwonego i przy niesamowitym krzyku rzucam go podnosząc w górę trójkolorową flagę. Zatknąwszy ją, wygłaszam drugą moją mowę.(...) Moralny wydźwięk tej akcji jest ogromny. Całe miasto o tym mówi. W powietrzu czuje się na nowo odżywanie ducha rumuńskiego.(...) Zdajemy sobie sprawę, że bolszewizm będzie pokonany, bo przeciw niemu wzniosła się bariera świadomości.

 

W tamte wieczory dużo dyskutowaliśmy o tym, że nie wystarczy pobić komunistów, robotnikom trzeba chleba i godności. Godność każdego wynika z godności narodu. Więc też nie pozwolimy, aby za trójkolorowymi sformułowaniami tyrańska oligarchia dobierała się robotnikom do skóry, szermując wielkimi słowami: Ojczyzna, której nie kochają, Bóg, w którego nie wierzą, Kościół, do którego nigdy nie zachodzą, i Wojsko, które wysyłają na wojnę z pustymi rękoma. Niebawem zająłem się też organizowaniem robotników w krajowych związkach zawodowych, a następnie partią polityczna o nazwie Socjalizm narodowo-chrześcijański (wówczas nie wiedziałem nic o Hitlerze i narodowym socjalizmie germańskim)".

 

Początek roku akademickiego 1920 wystawia Codreanu na kolejną próbę." Pierwszy raz w dziejach jasseńskiego Uniwersytetu senat obwieszcza uroczystą inaugurację bez duchowieństwa i nabożeństwa. Żeby zrozumieć wagę tego ciosu trzeba wiedzieć, że przez ponad pół wieku była to nieprzerwanie najpiękniejsza uroczystość uniwersytecka w pełnym gronie senatu, profesorów, studentów, nowo przyjętych i całej elity Jassów. (...) W tak trudnych czasach najznamienitsza szkoła rumuńska ogłasza walkę przeciw Bogu, wydalenie Boga ze szkoły, z instytucji, z państwa. Poza czterema-pięcioma osobami profesura jasseńska przyjmuje z satysfakcją pogańską decyzję senatu, ów krok do przodu nauki rumuńskiej na drodze wyzwolenia z barbarzyństwa średniowiecznych przesądów. (...) W ośmiu studentów chodziliśmy po wszystkich możliwych profesorach. Bez skutku. W wigilię postanowiliśmy targnąć się na coś strasznego: nie dopuścimy do inauguracji, siłą. W dwa dni później, w przepełnionej auli uniwersyteckiej, w obecności całego miasta odbywało się nabożeństwo inaugurujące rok akademicki. Wszyscy mi gratulowali, a ja już wiedziałem na zawsze, że kto stara się, walczy o Boga i swój naród, choćby sam, nigdy nie będzie pokonany".

 

Ideę krajowej partii politycznej realizuje młody adwokat Codreanu w Jassach, 4 marca 1923 roku, zakładając pod przewodnictwem profesora Cuzy Ligę Obrony Narodowo-Chrześcijańskiej. Codreanu - mózg i dusza organizacji - zwołuje na 22-25 sierpnia pierwszy kongres przywódców studenckich z Bukaresztu, Klużu i Czerniowiec. Dla oddania atmosfery tamtych dni oddajmy głos samemu Codreanu:

 

"22-go rano, po odebraniu kolejnych delegacji na dworcu, idziemy in corpore na 10.00 do katedry metropolitalnej, na modlitwę i parastas (nabożeństwo żałobne) w intencji studentów, którzy oddali w ostatniej wojnie życie za Ojczyznę. (...) Przed katedrą... żandarmi, a drzwi związane łańcuchami. Zdumienie, przerażenie: nawet Turcy nie zamykali cerkwi przed modlącymi się! Klękamy na środku ulicy, modlimy się głośno. Przypadkowy pop, widząc klęczących podszedł do nas i odczytał stosowne modlitwy.

 

W milczeniu, przepełnieni bólem, poszliśmy środkiem ulicy w stronę Uniwersytetu, gdzie na 12.00. zaplanowano początek obrad. Na szerokich stopniach uczelni witają nas władze miejskie i uniwersyteckie... w otoczeniu znacznego oddziału policji. Prokurator obwieszcza nam zakaz ministra spraw wewnętrznych odbycia kongresu i wzywa do rozejścia. Podszedłem bliżej i głośno, zdenerwowany, powiedziałem: Panie prokuratorze, wiem ja, wiemy wszyscy, że żyjemy w państwie prawa. Konstytucja gwarantuje nam prawo gromadzenia się, a Pan wie lepiej niż ja, że żaden minister nie może zawiesić naszych praw konstytucyjnych. W imieniu prawa, przeciw któremu nie my, a Pan wykracza, wzywam do odstąpienia od drzwi.

 

Godzinę temu łańcuchami odebrano nam prawo do modlitwy w naszej świątyni. Teraz barykaduje się nam wejście do naszego domu, do szkoły. Prowokacja, upokorzenie, deptanie prawa doprowadziło nas do pasji: z determinacją roztrąciliśmy wszystko, co stało nam na drodze, gdzie było trzeba, to i bójką, zajęliśmy siłą Uniwersytet barykadując drzwi wejściowe. Toczącym się obradom towarzyszyła determinacja jednych i strach drugich przed wkroczeniem wojska do budynku, przed którym rozstawiono regiment: po trzech żołnierzy pod każdym oknem. A przecież wszystko to działo się pierwszy raz, dla każdego z nas.(...)

 

O 8-ej wieczorem larum i hałas przed budynkiem. Nadchodzą? Tak, ale moi przyjaciele ze Straży, na czele gromady studentów i mieszkańców Jass z workami chleba.

 

O 9-ej zaczynają się negocjacje z władzami. Chcą wypuścić wszystkich, jeżeli dostaną Codreanu. Studenci odmawiają. O 11-ej proponują wyjście wszystkich trójkami - tak chcą mnie złapać. Akceptujemy.

 

Drugiego dnia kongres odbywa się na wzgórzu za miastem, w Monastyrze Cełatuia, z którego każdego przychodzącego widać z odległości 2 km". Codreanu dostaje się tam w przebraniu, "tak, że nawet koledzy mnie nie rozpoznają". Trzeciego dnia przenoszą się na inne wzgórze, w lesie za Monastyrem Galateia.

 

Niebawem Codreanu i całe prezydium Kongresu zostają aresztowani i osadzeni na 6 miesięcy w Vacaresti - monastyrze zamienionym w więzienie, gdzie oczekują na proces. Zamiast spodziewanego wyroku 5 lat przymusowych robót, proces kończy się uniewinnieniem i triumfalnym powrotem na wolność. W Vacaresti, w cerkwi tego monastyru-więzienia, codziennie się modlili.

 

"Vacaresti, cerkiew i ikona stały się osią naszego nowego życia. Według oryginału zamówiłem kilka kopii. Wielką, na półtora metra długości, dałem do cerkwi św. Spirydona, aby potem, 24 czerwca 1927 roku, w św. Jana Chrzciciela, zawiesić ją w zbudowanym przez nas samych Domu Studenta.(...) Tego też dnia, z grupy (byłych więźniów) Vacaresti, o 10-ej wieczorem, powołuję Legion Michała Archanioła pod moim przywództwem. Niech doń wstąpi ten, kto bezgranicznie wierzy. Niech poza nim pozostanie ten, kto ma wątpliwości. Szefem Straży Ikony mianuję Radu Mironowicza. Podpisał: Corneliu Z. Codreanu.(...)

 

Pierwsze posiedzenie Legionu trwało jedną minutę, akurat tyle, abym zdążył przeczytać powyższy rozkaz. Potem wszyscy mieli się rozejść, żeby przemyśleć, czy są na tyle przygotowani duchowo, aby wstąpić do organizacji, której jedynym programem była dotychczasowa walka, moja i towarzyszy.

 

Najgłębiej stan naszej duszy, podłoże Legionu, określiłbym tak: nie obchodziło nas, czy zwyciężymy, przegramy czy polegniemy. Nasz cel był inny: iść do przodu silni jednością między nami, z Bogiem i Narodem; wówczas każdy los będzie błogosławiony i przyniesie owoce. Są klęski i zgony, które naród pobudzają, i sukcesy, które usypiają. Stanęliśmy murem pod Ikoną wierząc, że im więcej trudności i ciężarów na nas spadnie, tym bardziej zasłużymy na to, aby być przedłużeniem Jego ramienia i miecza. Ikona nie jest fotografią, a obecnością Żywego, stąd dzień i noc zmieniane straże i zapalone świece.

 

Kiedyśmy się znów spotkali, opracowując listową wiadomość o zaistnieniu Legionu, okazało się, że tak jak nas było piętnastu bidusów, nie mieliśmy dość pieniędzy, aby złożyć się na koperty i znaczki.(...) Zabierać się do robienia polityki bez grosza?! W wieku wszechmocnej materii, kiedy to nikt niczego najdrobniejszego nie zaczyna bez odpowiedzi na pytanie "ile na początek?" Bóg chciał ruchu legionowego, gdzie Materia nie odegra żadnej roli. Tym samym chcieliśmy odciąć się od mentalności ogarniającej wiek i świat, który w sobie - można powiedzieć - zabijaliśmy, wznosząc na jego miejsce inny, wyższy, sięgający nieba.(...) Nie kwestionujemy istnienia, sensu i potrzeby materii w świecie, sprzeciwiamy się bezwzględnemu panowaniu złotego cielca nad ludzkim duchem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zniszczenie odwiecznej harmonii ducha poruszającego materię służy diabłu dla odebrania nam istoty człowieczeństwa: wiary, woli, nadziei, odwagi.(...)

 

Poza brakiem pieniędzy, początki nasze cechował brak racjonalnego programu. Myśląc tak samo, czując tak samo, świadomie spychaliśmy racjonalizm z pomnika, na który świat zdążył wsadzić swego bożka, aby tronował przeciw Bogu, podczas gdy Jemu przede wszystkim i wymogom życia powinien służyć.(...)

 

Cztery zasady organizowały zatem początki naszego życia legionowego: wiara w Boga i w naszą misję, miłość wzajemna i śpiew.(...) Może najbardziej zaskakuje ta ostatnia. Śpiewają ludzie z harmonią w duszy. Nie śpiewa ten, kto idzie kraść i krzywdzić, kto żyje nienawiścią i nieufnością, kto traci czas na konferencje i dyskusje o immanentnych sprzecznościach (...)

 

Nie autorytet, nie wolność, a miłość jest naczelną zasadą ruchu legionowego. Miłość mediuje między autorytetem a wolnością. Miłość nie doprowadzi nigdy do konfliktu i tyranii, za to doprowadzi na pewno do pokoju w duszy, w narodzie, w świecie. "Następuje cytat z Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian oraz przykazanie Codreanu: "Takie są zasady ruchu legionowego. Nie wiem, jak skuteczniej mógłbym jeszcze zachęcać Was do kultywowania miłości, Was, którzy przewodzicie i Was, którym przewodzą. Dzięki niej rozwiążecie najtrudniejsze, nieprzewidziane problemy. Gdzie nie ma miłości, nie ma życia legionowego.(...) Jednakże miłość nie zwalnia od obowiązku dyscypliny.(...) Setka ludzi miłuje się jak bracia. Kiedy mają do wykonania jakąś akcję - sto zdań, sto opinii nic nie da. Trzeba dyscypliny. Przyjęcia jednej opinii, jednej decyzji najbardziej doświadczonego - Szefa.

 

Są ciężary, które może unieść tylko zjednoczony naród, pod jednym przywództwem. Jakiż imbecyl odmówi wówczas dyscypliny w imię "zagrożenia osobowości": kiedy naród jest zagrożony, przyszłość dzieci niepewna, rodzina w rozkładzie (...) on upiera się przy swoim zagrożeniu osobowości. A przecież dyscyplina jest najmniejszą z ofiar, jaką osoba może ponieść wobec wspólnoty. Każda ofiara zaś wywyższa, nie poniża."

 

Przez siedem lat - od 1927 do 1934 roku - Coderanu przechodzi wszystkie stopnie dowódcy legionowego - od gniazda do regionu.

 

"Gniazdo, filar Legionu, liczy od 3 do 13 osób, nie-członków. Legion nie ma członków, ma gniazdo i szefa. Oby nikt nie starał się być szefem z nominacji. Wyniosą go umiejętności, samo gniazdo uczyni zeń szefa. (...)

 

Zebrane gniazdo jest Kościołem. Wstępując do gniazda, zrzuć zbyteczne odzienie spraw tego świata i godzinę czystego myślenia poświęć Ojczyźnie. Czas posiedzenia gniazda jest czasem ojczyzny, czasem wywołania duchów wszystkich tych, którzy dla niej i dla nas zmarli.(...) Jak najmniej słów i pustych dyskusji, niech głównie pieśń i modlitwa i milczenie sprzyjają harmonii i wspólnocie ideałów. Niech więc legionista nie wnosi sporów do gniazda; jeżeli ma ochotę się pokłócić, niech poszuka wrogów i do nich niech pójdzie. (...)

 

Gniazdo jest legionową rodziną opartą na miłości. W "Książeczce Szefa Gniazda" wyznaczyłem tej rodzinie sześć praw - praw, a nie na przykład kaprysów szefa. Są to prawa: dyscypliny (na dobre i na złe postępuj za szefem), pracy (zapłatą coraz silniejszy Legion, kwitnąca coraz bardziej Ojczyzna), milczenia (krasomówstwo faktów, które ty kreujesz; niech inni gadają), wychowania (bądź inny, stań się bohaterem), samopomocy i honoru."

 

Od przyjęcia takich właśnie zasad zaczynała się męczeńska historia zamordowanego w 1938 roku Kapitana i jego Legionu, którego ostatnie oddziały walczyły przeciw komunistom w Karpatach do 1964 r.

 

Na zakończenie chciałbym przytoczyć trzy znamienne świadectwa. Na wiosnę 1938 roku Miron Costin, prawosławny patriarcha Rumunii, premier rządu rumuńskiego pod dyktaturą króla Karola II, tak zapowiedział los Codreanu księżom, którzy przyszli doń z tradycyjnymi życzeniami wielkanocnymi: Christos ainwa? (Chrystus zmartwychwstał):

 

"Pewien człowiek, w którego żytach nie płynie ani kropla krwi rumuńskiej, chce podłożyć pod nasz dom, pod nasze państwo ogień. Lepiej byłoby, aby zginął człowiek za naród, niżby naród miał zginąć z powodu jednego".

 

Nina Dombrovski. skazana na dożywocie córka generała, osoba niezwykłego ducha i takiejż pobożności, o poznanych w więzieniu legionistach mówi zawsze z uznaniem: "zachowywali klasę". Znam Ninę dobrze i kiedy ona tak mówi, to jej jednej wierzę bezwzględnie.

 

W pewnym momencie znalazłem się w biurze dyrektora archiwów byłej Securitate. Na boku leżały dwa niesamowicie opasłe tomiszcza, "biblie w okuciach", jak rzekłem. Dyrektor podał mi obite aluminium dwa tomy Dziejów Ruchu Legionowego, niesamowite, kolorowe, starannie kaligrafowane, wielusetstronicowe dzieło. Dzieło resocjalizacji legionistów w strasznym więzieniu w Aiud. "Połowa zbiorów tutaj to leżjonari - powiedział dyrektor, po czym dodał: - Materiał na niejeden dobry doktorat".

 

ROMAN WYBORSKI

 

str. 22-30

FRONDA 6, PRZEDWIOŚNIE 1996

 






NOWY KONSERWATYZM LAT 90-TYCH