Jack London

Miłość życia

 

 

Bo ze wszystkiego to tylko zostanie:

Żyli i w kości grali o swój los.

Zysk im przyniosło jednak owo granie,

Choć złota przy nim postradali stos.

 

Kulejąc zeszli z trudem na brzeg strumienia; raz nawet pierwszy z dwu idących zachwiał się wśród porozrzucanych bezładnie ostrych głazów skalnych. Byli znużeni i słabi, a twarze ich miały tępy wyraz cierpliwości, jaki pojawia się po ciężkim i długotrwałym znoju. Obładowani byli tobołami przytroczonymi do pleców. Rzemienie przeciągnięte wokół czoła ułatwiały dźwiganie ciężarów. Każdy z nich niósł strzelbę. Wlekli się zgarbieni, z pochylonymi ramionami i niżej jeszcze zwisającą głową, z oczyma wlepionymi w ziemię.

- Przydałyby się teraz ze dwa naboje z tych, cośmy zostawili w naszej kryjówce - rzekł człowiek idący z tyłu.

Głos jego był całkowicie pozbawiony wyrazu. Mówił bez zapału, toteż mężczyzna, który właśnie zstępował w potok, mleczną pianą obryzgujący głazy, nie odpowiedział mu wcale.

Drugi wędrowiec wszedł również do wody, krok w krok za pierwszym. Nie zdjęli obuwia, chociaż woda była lodowato zimna - tak zimna, że odczuwali ból w kostkach, a stopy zupełnie im zdrętwiały. Miejscami prąd podcinał im kolana, z trudem wtedy utrzymywali równowagę.

Ten, który szedł z tyłu, pośliznął się na gładkim kamieniu, zdołał jednak gwałtownym wysiłkiem utrzymać się na nogach. Krzyknął przeraźliwie z bólu. Był słaby i otumaniony. Zachwiał się i wolną rękę wyciągnął przed siebie, jak gdyby szukał oparcia w powietrzu. Kiedy odzyskał równowagę, dał krok naprzód, ale znów się zachwiał, zatoczył i omal nie upadł. Wtedy zatrzymał się i począł patrzeć za odchodzącym towarzyszem, który nawet nie odwrócił głowy.

Stał tak chwilę i jakby walczył ze sobą. Wreszcie zawołał:

- Słuchaj, Bill, zwichnąłem nogę.

Bill brnął dalej w mlecznej wodzie i nawet się nie obejrzał. Towarzysz patrzał za nim. Na jego twarzy malowało się otępienie, a oczy miały wyraz oczu rannego jelenia.

Bill wdrapał się na przeciwległy brzeg strumienia i nie oglądając się szedł prosto przed siebie. Człowiek stojący w wodzie nie spuszczał zeń wzroku. Wargi zadrżały mu nieco wraz z okrywającym je szorstkim, ciemnym zarostem. Próbował zwilżyć je językiem.

- Bill! - zawołał jeszcze raz.

Był to błagalny okrzyk silnego człowieka w rozpaczliwym położeniu. Lecz Bill nie odwrócił głowy. Kuśtykał dalej pokracznie, wlokąc się w górę po łagodnym zboczu ku zarysowującemu się miękko na tle nieba grzbietowi niewysokiego wzgórza. Po chwili minął szczyt i znikł. Wtedy człowiek stojący w strumieniu z wolna objął spojrzeniem krąg świata, który pozostał mu teraz, gdy Billa już nie było.

Nad horyzontem słońce świeciło mętnie, zakryte niemal przez bezkształtną mgłę sprawiającą wrażenie jakiejś gęstwy pozbawionej konturów i jakby niematerialnej. Wyjął zegarek, opierając cały ciężar ciała na jednej nodze. Była czwarta. Ponieważ musiał to być koniec lipca albo początek sierpnia - dokładnej daty nie znał, mógł się mylić o tydzień czy dwa - słońce powinno było wskazywać w przybliżeniu północny zachód. Spojrzał ku południowi i uprzytomnił sobie, że gdzieś poza tymi nagimi wzgórzami znajduje się Wielkie Jezioro Niedźwiedzie. Wiedział również, że w tym właśnie kierunku Krąg Polarny przecina swym niegościnnym szlakiem wielkie pustkowia Kanady. Rzeczka, w której teraz stoi, musi być dopływem Rzeki Miedzianej - ta zaś, płynąc ku północy, wpada z kolei do Zatoki Koronacji i Oceanu Północnego. Nie był tam nigdy, ale oglądał kiedyś te okolice na mapce wydanej przez Towarzystwo Zatoki Hudsona.

Raz jeszcze oczy jego ogarnęły otaczający go krąg świata. Nie był to widok pocieszający. Wszędzie naokoło ten sam falisty zarys niewysokich wzgórz. Ani drzew, ani krzaków, ani traw - nic prócz straszliwej pustki szybko napełniającej oczy przerażeniem. 

- Bill! - wyszeptał raz i drugi. - Bill!

Skurczył się pośród pienistej wody, jak gdyby ogrom przestrzeni ciążył na nim wszechwładnie, brutalnie miażdżąc go swą majestatyczną grozą. Człowiek począł trząść się jak w febrze, aż strzelba wysunęła mu się z ręki i plusnęła o wodę. To go ocuciło. Stłumił w sobie strach, natężył całą wolę i - szukając w wodzie po omacku - natrafił na strzelbę. Potem przesunął tobół ku lewej stronie pleców, żeby ulżyć nadwerężonej nodze. Wreszcie, ciężko dysząc, jął z wolna i ostrożnie kierować się ku brzegowi.

Nie zatrzymał się. W szaleństwie rozpaczy, nie zważając na cierpienie, wydostał się po zboczu aż na grzbiet wzgórza, za którym znikł jego towarzysz. Ale ze szczytu ujrzał płytką dolinę bez śladu życia. Ponownie zwalczył strach, przesunął tobół bardziej jeszcze na lewo i pokuśtykał w dół po zboczu.

Dno doliny było grząskie od wody, którą gęsty, gąbczasty mech utrzymywał tuż pod powierzchnią. Woda tryskała spod stóp za każdym krokiem, a gdy tylko wyciągał nogę, ruchowi temu towarzyszył chlupiący odgłos mokrego mchu, niechętnie zwalniającego ją z uchwytu. Zdobywał sobie drogę od jednej kępki do drugiej i szedł po tropie towarzysza, szlakiem drobnych odłamków skalnych, rozsypanych niby wysepki na morzu mchu.

Chociaż samotny, nie czuł się jednak zgubiony. Dalej - wiedział o tym dobrze - dojdzie do okolicy, gdzie uschłe jodły i sosny, skarlałe i pokurczone, otaczają brzeg jeziorka - do okolicy, która w mowie krajowców zwie się titchin-nichilie, co oznacza "krainę patyków". Do jeziorka wpada strumień, którego wody nie są już mlecznie zabarwione. Pamiętał dokładnie, że strumień ten pokryty jest trzciną, lecz nie ma tam drzew. Jego brzegiem dojdzie aż pod przełęcz, skąd strumyk bierze początek. Minąwszy przełęcz, dotrze do miejsca, skąd sączy się inny strumyk, który - płynąc już ku zachodowi - doprowadzi go do rzeki Dease. Tam, przy ujściu, pod przewróconą łódką zawaloną wielu głazami, mieści się kryjówka, gdzie leżą naboje do jego pustej strzelby, haczyki do łowienia ryb, wędki, niewielka sieć, sidła - a więc wszystko, czego potrzeba do zdobycia pożywienia. Tam też znajdzie garść mąki, kawałek słoniny i nieco fasoli.

Tam wreszcie oczekiwać go będzie Bill i razem popłyną z biegiem rzeki Dease na południe do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Jezioro to przemierzać będą ku południowi, aż dosięgną rzeki Mackenzie. Stamtąd ruszą dalej na południe, zima zaś na próżno będzie ich goniła, chociaż lód pokrywać zacznie zatoczki przybrzeżne, a dni staną się zimne i wietrzne. Wciąż dalej na południe - aż do jakiejś ciepłej izby w faktorii Towarzystwa Zatoki Hudsona, tam gdzie rośnie wiele wysokich drzew, a żywności będzie, ile dusza zapragnie.

Tak rozmyślał człowiek posuwając się mozolnie naprzód. Zmagał się zaś nie tylko ze swym ciałem, ale także i z myślami, usiłując przekonać samego siebie, że Bill nie zdradził, że Bill na pewno czeka na niego koło kryjówki. Należało zmusić się do tej wiary, bo inaczej czyż warto było walczyć? Lepiej położyć się i umrzeć. Gdy więc mglisty krąg słońca zapadał z wolna ku północnemu zachodowi, wędrowiec przemierzył po wielekroć w myśli każdą piędź swej drogi na południe, drogi, którą wraz z Billem uciekać będą przed nadchodzącą zimą. Przejrzał też w myśli stokrotnie zarówno żywność schowaną w kryjówce, jak i leżącą na składzie w Towarzystwie. Od dwóch dni nie jadł wcale, a od dawna nie pożywiał się do syta. Co chwila schylał się, zrywał rosnące wokół blade jagody, wkładał je do ust, żuł i połykał. Jagody te składały się z odrobiny ziarna zawartej w odrobinie wody. Woda rozpływała się w ustach, ziarnka zaś miały smak cierpki i gorzki. Wiedział, że nie posili się tymi jagodami, żuł je jednak wytrwale z wiarą, która - silniejsza nad wiedzę - drwiła sobie z doświadczenia.

O dziewiątej wieczorem odbił sobie palec u nogi o występ skalny, po czym z samego znużenia i wycieńczenia zachwiał się i upadł. Przez pewien czas leżał na boku bez ruchu. Potem wyśliznął się z opasujących go rzemieni i z trudem przybrał postawę siedzącą. Nie ściemniło się jeszcze zupełnie, więc w ostatkach światła dziennego począł obmacywać najbliższe kępy, szukając suchych pęczków mchu. Kiedy zebrał ich kupkę, rozpalił ogień - leniwy, dymiący ogień - i postawił na nim blaszaną menażkę, by zagotować wody.

Rozwinął tobół i przede wszystkim policzył zapałki. Było ich sześćdziesiąt siedem. Przeliczył je trzykrotnie, żeby się upewnić. Potem podzielił je na trzy części, zawijając każdą oddzielnie w nieprzemakalny papier. Jedną paczuszkę schował do pustego woreczka od tytoniu, drugą pod podszewkę zmiętego kapelusza, trzecią pod koszulę na piersi. Ledwie to uczynił, ogarnęło go przerażenie. Co prędzej rozwinął i raz jeszcze policzył zapałki. Było ich nadal sześćdziesiąt siedem.

Wysuszył mokre obuwie przy ogniu. Z mokasynów pozostały wilgotne strzępy. Wełniane skarpetki były miejscami podarte, obolałe stopy krwawiły. Zwichnięta kostka dokuczała mu dotkliwie, obejrzał ją więc dokładnie i przekonał się, że napuchła do rozmiarów kolana. Oderwał od jednego z dwóch swych koców długi pas i owiązał nim szczelnie kostkę. Oddarł jeszcze kilka takich pasów i owinął nimi stopy zamiast skarpetek i mokasynów. Potem napił się gorącej wody, nakręcił zegarek i wpełzł pod koce.

Spał jak nieżywy. Koło północy nadeszła i minęła krótka chwila ciemności. Słońce wstało na północnym wschodzie, a raczej ukazał się tam blask świtu, słońce bowiem zasnute było czarnymi chmurami.

O szóstej rano obudził się leżąc spokojnie na wznak. Popatrzył w szare niebo i poczuł, że jest głodny. Przekręciwszy się na bok i wsparłszy się na łokciu, usłyszał nagle głośne chrapnięcie i ujrzał byka karibu przyglądającego mu się z czujną ciekawością. Odległość nie wynosiła więcej niż pięćdziesiąt stóp. Widok zwierzęcia natychmiast przywiódł mu na myśl smakowicie skwierczącą nad ogniem pieczeń. Odruchowo sięgnął po nie nabitą strzelbę, odwiódł kurek i pociągnął za spust. Karibu zaryczał i pomknął w susach, stukając i dzwoniąc kopytami po głazach.

Wędrowiec zaklął i odrzucił pustą strzelbę. Jęczał głośno, usiłując wstać. Była to długa i ciężka praca. Stawy jego przypominały zardzewiałe zawiasy. Kości obracały się w nich z tak wielkim oporem, iż każde zgięcie i rozprostowanie kończyny wymagało najwyższego napięcia woli. Kiedy wreszcie stanął na nogach, musiał jeszcze zużyć dobrą minutę na to, by wyprostować grzbiet i przybrać właściwą postawę stojącą.

Wczołgawszy się na mały pagórek, rozejrzał się po okolicy. Nie było drzew ani krzaków. Nic prócz szarego morza mchu, z rzadka tylko urozmaiconego przez szare skały, szare jeziorka i szare pasemka strumyków. Niebo też było szare. Słońca ani śladu. Nie wiedział już, gdzie północ. Zapomniał też, skąd przyszedł tutaj poprzedniego wieczora. Ale nie zbłądził. Tego był pewien. Wkrótce dojdzie do "krainy patyków". To będzie gdzieś na lewo, niedaleko, może nawet tuż za sąsiednim pagórkiem.

Wrócił, by przygotować tobół do drogi. Upewnił się, że trzy oddzielne paczki zapałek istnieją jeszcze, lecz tym razem nie tracił czasu na liczenie. Za to zastanawiał się dłuższą chwilę nad pękatym woreczkiem z łosiowej skóry. Woreczek był nieduży, można go było nakryć dwiema dłońmi. Wiedział jednak, że waży on piętnaście funtów - tyle, co reszta jego rzeczy - i ta świadomość wprawiała go w zakłopotanie. Wreszcie odstawił woreczek na bok i dalej pakował tobół. Ale po chwili zaprzestał pracy i począł wpatrywać się w łosiową sakiewkę. Chwycił ją chciwie, z błyskiem wyzwania w oczach, jak gdyby otaczające go pustkowie usiłowało wydrzeć mu skarb. A kiedy wreszcie wstał, by rozpocząć nowy mozolny dzień, woreczek spoczywał w tobole na jego plecach.

Podróżny skierował się na lewo, od czasu do czasu przystając, aby narwać jagód. Noga w kostce zesztywniała, kulał coraz wyraźniej, ale niedomagania te bladły w porównaniu z bólami w żołądku. Kurcze głodowe przejmowały go na wskroś, dręcząc tak dalece, że nie mógł już skupić uwagi na kierunku drogi, która miała go doprowadzić do "krainy patyków". Jagody nie uśmierzały cierpienia, drażniły tylko język i podniebienie swą nieznośną cierpkością.

W jakiejś dolince, którą mijał, stadko ptarmiganów skalnych wyleciało z szumem znad złomów i kęp jagód. "Ker-ker-ker!" - krzyczały ptaki. Ciskał w nie kamieniami, ale nie mógł trafić. Położył tobół na ziemi i jął skradać się jak kot do wróbli. Ostre odłamki skał przetarły mu spodnie i kolana poczęły znaczyć krwawy ślad. Ale ból ten nie istniał wobec męki głodu. Pełznąc po wilgotnym mchu, przemoczył odzież, aż cały zdrętwiał z zimna. Nie czuł tego jednak, gnany gorączką głodu. A ptaki wzlatywały ciągle, wirując tuż nad człowiekiem, aż ich nieustanne "ker-ker-ker" poczęło brzmieć jak drwina. Przeklinał je i przedrzeźniał.

Raz się zdarzyło, że wpełznął wprost na jednego z nich, widocznie uśpionego. Nie zauważył go, dopóki ptak nie zerwał się ze skalnego gniazda, uderzając go prosto w twarz. Nie mniej przerażony od ptarmigana, spróbował go pochwycić, ale w ręce zostały mu tylko trzy pióra z ptasiego ogona. Patrząc na ucieczkę ptarmigana, poczuł do niego taką nienawiść, jak gdyby został przezeń najdotkliwiej skrzywdzony. Następnie wrócił i ponownie dźwignął tobół.

W ciągu dnia doszedł do łańcucha dolin, gdzie zwierzyny było więcej. Stado karibu - co najmniej dwadzieścia sztuk - przebiegło kusząco na odległość strzału. Poczuł szaloną chęć pogonienia za nimi i pewność, że zdołałby je doścignąć. Czarny lis zbliżył się ku niemu, niosąc w pysku ptarmigana. Człowiek krzyknął. Wrzask był przeraźliwy, lis jednakże, odskakując w popłochu, nie wypuścił zdobyczy.

Przed samym wieczorem podróżny napotkał strumień zmętniały od wapiennego podłoża i płynący wśród kęp rzadkiej trzciny. Chwyciwszy mocno za nasadę trzciny wyciągnął z ziemi coś, co przypominało młode cebulki, nie większe od fasoli. Kęs ten wydawał się miękki i zęby człowieka pogrążyły się weń z obiecującym chrupnięciem. Tkanki okazały się jednak twarde - składały się z szorstkich włókien napęczniałych wodą, podobnie jak jagody - i równie jak one nie były pożywne. Mimo to zrzucił tobół z pleców i na czworakach wpełzł między trzciny, chrupiąc i żując niby trawożerne zwierzę.

Był bardzo zmęczony i nieraz pragnął odpocząć - położyć się i zasnąć: parł jednak przed siebie bez ustanku, gnany nie tyle chęcią dotarcia do "krainy patyków", ile przemożnym głodem.

W kałużach szukał żab, rył ziemię pazurami, by znaleźć robaka - choć wiedział dobrze, że ani żab, ani robaków nie ma na tak dalekiej północy.

Na próżno zaglądał do wszystkich napotykanych stawków, aż wreszcie, kiedy nadszedł długi zmrok, odkrył w jednym z nich małą samotną rybkę wielkości piskorza. Zanurzył rękę po ramię, ale rybka umknęła. Sięgnął wtedy po nią oburącz i zmącił kałużę aż do dna. W podnieceniu wpadł do wody, przemakając do pasa. Zmącona woda nie pozwalała już dostrzec ryby - trzeba było czekać, aż muł osiądzie.

Poszukiwania rozpoczęły się na nowo i trwały do powtórnego zmącenia wody. Ale nie mógł czekać. Dobył menażki i począł czerpać wodę z kałuży. Najpierw robił to gwałtownie, ochlapując się cały i wylewając wodę tak blisko, że z powrotem ściekała do dołka. Potem zaczął pracować uważniej, starając się zachować zimną krew, chociaż serce waliło mu w piersi, a ręce drżały. Po upływie pół godziny kałuża była niemal sucha. Nie zostało w niej ani kubka wody. Ryby jednak nie było. Znalazła szczelinę ukrytą między kamieniami i wymknęła się przez nią do sąsiedniego, znacznie większego stawku, którego nie zdołałby wyczerpać, choćby pracował całą dobę. Gdyby wiedział od początku o istnieniu szczeliny, mógłby zatkać ją kamieniami i zdobyć rybę.

Pomyślawszy o tym skulił się i opadł na wilgotną ziemię. Z początku płakał po cichu, sam sobie, następnie coraz głośniej, skarżąc się tej bezlitosnej pustyni, która otaczała go ze wszystkich stron; jeszcze przez długi czas potem wstrząsały nim ostre spazmy gwałtownego łkania.

Rozpalił ognisko i rozgrzał się kilku kubkami gorącej wody, po czym przygotował sobie nocleg na płycie skalnej w ten sam sposób jak i nocy poprzedniej. Przed samym zaśnięciem sprawdził jeszcze, czy zapałki mu nie zamokły, po czym nakręcił zegarek. Koce były mokre i zimne. W kostce pulsowało boleśnie. Czuł jednak tylko tyle, że jest głodny, a w niespokojnym śnie roiły mu się uczty i potrawy przyrządzone i podawane na wszelkie możliwe sposoby.

Zbudził się zziębnięty i chory. Słońca nie było widać. Szarość nieba i ziemi stała się jeszcze pełniejsza, jak gdyby nabrała głębi. Dął ostry wiatr, a pierwsze płaty śniegu bieliły szczyty wzgórz. Powietrze wkoło niego także gęstniało i bielało, kiedy rozpalał ogień, by znów zagotować wody. Był to mokry śnieg, podobny do deszczu, o płatkach wielkich i wodnistych. Z początku topniały przy pierwszym zetknięciu z ziemią, ale padało ich coraz więcej, aż pokryły głazy, zgasiły ogień i zniszczyły zapas suchego mchu zebranego na opał.

Był to dla wędrowca znak, że pora zarzucić tobół na plecy i ruszyć przed siebie - nie wiadomo dokąd. Nie troszczył się już o "krainę patyków" ani o Billa czy kryjówkę pod łodzią przewróconą do góry dnem nad rzeką Dease. Opanowało go jedno jedyne słowo: "jeść". Z głodu bliski był szaleństwa. Nie zwracał uwagi na kierunek drogi, dopóki wiodła dnem kotlin. Torował sobie szlak poprzez mokry śnieg ku kępom wodnistych jagód i po omacku wyrywał trzciny z korzeniami. Ale pokarm ten nie miał smaku i nie zaspokajał głodu. Znalazł jakiś kwaskowaty chwast i zjadł wszystkie jego pędy, jakie udało mu się wygrzebać. Niewiele tego zresztą było, bo ziele wijąc się po ziemi, łatwo kryło się przed okiem pod kilkucalową warstwą śniegu.

Tej nocy nie miał ognia ani gorącej wody. Wpełznął pod koc i zapadł w niespokojny sen człowieka głodnego. Śnieg przemienił się w zimny deszcz. Budząc się wielokrotnie, czuł na twarzy jego krople. Zaświtał dzień - szary dzień bez słońca. Deszcz ustał. Świadomość ostrego głodu znikła. Zdolność odczuwania go wyczerpała się widocznie. W żołądku tkwił głuchy, ciężki ból, ale już nie tak dokuczliwy jak przedtem. Umysł działał sprawniej, skupiając uwagę ponownie na "krainie patyków" i kryjówce nad rzeką Dease.

Porwał na pasy resztę jednego ze swych koców i owinął krwawiące stopy. Obandażował też zwichniętą kostkę i poczynił przygotowania do całodziennej wędrówki. Przy pakowaniu rzeczy zamyślił się dłużej nad woreczkiem z łosiowej skóry. W końcu jednak zatrzymał go przy sobie.

Śnieg stopniał pod deszczem i bielały jeszcze tylko szczyty pagórków. Błysnęło słońce i podróżnemu udało się wreszcie oznaczyć strony świata, choć tym razem wiedział już, że zabłądził. Może w czasie wczorajszej wędrówki zboczył zanadto w lewo? Skierował się więc na prawo, by wyrównać odchylenie od właściwego kierunku drogi.

Chociaż kurcze głodowe straciły na ostrości, zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest słaby. Musiał często odpoczywać i korzystał z przerw, by zrywać jagody i trzcinę. Miał wrażenie, że suchy język nabrzmiał i pokrył się włochatym meszkiem; w ustach czuł gorzki posmak. Serce sprawiało mu także niemało kłopotu. Już po kilku minutach marszu zaczynało bezlitośnie, miarowo łomotać, po czym jak gdyby rzucało się tam i z powrotem w bolesnym pędzie miarowych uderzeń powodujących duszność i zawrót głowy.

W południe spostrzegł w sporym stawku dwa piskorze. Niepodobna było marzyć o wyczerpaniu wody, ale był już teraz spokojniejszy i zdołał jakoś schwytać je w menażkę. Nie były dłuższe niż mały palec, wędrowiec jednak nie czuł szczególnego głodu. Głuchy ból w żołądku tępiał i przygasał. Zdawało się nieomal, że żołądek drzemie. Zjadł ryby na surowo, żując z przesadną starannością, jedzenie pozostało bowiem już tylko nakazem rozsądku. Nie odczuwał głodu, ale wiedział, że musi jeść, aby żyć.

Pod wieczór złowił jeszcze trzy piskorze, z których dwa spożył, trzeciego zaś zachował na śniadanie. Słońce wysuszyło drobne kępki mchu, dzięki czemu zdołał się rozgrzać gorącą wodą. Tego dnia przebył nie więcej niż dziesięć mil. Następnego zaś dnia, posuwając się tylko wtedy, gdy pozwalało mu na to serce - przeszedł zaledwie pięć mil. Za to żołądek nie sprawiał mu teraz żadnych przykrości - jak gdyby zapadł w sen.

Znajdował się w nieznanej okolicy, gdzie więcej było karibu - lecz także i wilków. Nieraz ich wycie niosło się przez pustkowie, a raz dostrzegł nawet trzy sztuki umykające przed nim cichaczem.

I znów minęła noc; nad ranem, idąc za głosem rozsądku, rozwiązał rzemyki zaciskające pękaty woreczek z łosiowej skóry. Z jego otwartego wnętrza wysypał się żółty strumień złotego piasku i bryłek. Rozdzielił skarb z grubsza na połowy, z których jedną ukrył w szczelinie występu skalnego, owinąwszy w kawałek koca, drugą zaś wsypał z powrotem do sakiewki. Zaczął też oddzierać pasy z jedynego pozostałego mu koca, by przewinąć stopy. Ze strzelbą nie chciał się jeszcze rozstać z uwagi na naboje leżące w schowku nad rzeką Dease.

W ciągu tego dnia - a był to dzień mglisty - głód rozbudził się w nim ponownie. Czuł się niezmiernie słaby, doznawał zawrotów głowy i chwilami aż tracił wzrok. Często teraz potykał się i padał, pewnego zaś razu potknąwszy się runął prosto na gniazdo ptarmigana. Leżało tam czworo świeżo wyklutych piskląt, liczących zaledwie dzień - małe kłębki tętniącego życia, w sam raz nadające się na jednorazowe kąski; toteż pożarł je łapczywie, wpychając żywcem do ust i rozgniatając zębami niczym skorupki jaj. Matka piskląt polatywała nad nim bijąc skrzydłami z głośnym wrzaskiem. Użył strzelby jako maczugi - kura ptarmigana jednak unikała zwinnie jego ciosów. Ciskał w nią kamieniami i przypadkowo złamał jej skrzydło. Wtedy rzuciła się do ucieczki; biegła i wlokła po ziemi złamane skrzydło - ścigana przez swego prześladowcę.

Pisklęta zaostrzyły mu tylko apetyt. Kuśtykał więc dalej na swej chorej nodze, rzucając kamieniami i od czasu do czasu wykrzykując ochryple - to znowu posuwał się naprzód w milczeniu, podnosząc się z ponurą wytrwałością po każdym upadku lub przecierając ręką oczy, kiedy mroczyła je mgła osłabienia.

Pogoń za ptakiem zawiodła go na moczary na dnie doliny, gdzie w wilgotnym mchu dostrzegł ludzkie ślady. Poznał, że nie był to jego własny trop - a więc musiał tędy przechodzić Bill. Nie mógł się jednak zatrzymać, gdyż ścigany ptak nie ustawał w biegu. Najpierw musi go złapać, a potem wróci i zbada ślady.

Człowiek zmęczył ptarmigana gonitwą, ale przy tym wyczerpał też własne siły. Kura leżała na boku, dysząc - a on również dyszał leżąc na boku w odległości kilku kroków i nie mogąc dowlec się do niej. Gdy wreszcie odpoczął nieco, ona także odzyskała siły i pierzchła tuż sprzed wyciągniętej po nią chciwej ręki. Pościg zaczął się na nowo. Wreszcie zapadła noc i ptak umknął. Wędrowiec zachwiał się z wycieńczenia i upadł z tobołem przytłaczającym mu plecy. Padł twarzą na ziemię, kalecząc sobie policzek. Długą chwilę leżał bez ruchu; następnie obrócił się na bok, nakręcił zegarek i tak przeleżał do rana.

Jeszcze jeden mglisty dzień. Połowę ostatniego koca zużył na onuce. Nie udało mu się odnaleźć śladów Billa. Ale nie miało to znaczenia. Głód poganiał go bezlitośnie, chociaż zastanowiło go, czy Bill przypadkiem też nie zabłądził. Koło południa ciężar tobołu stał się nieznośny. Podróżny raz jeszcze rozdzielił złoto, wysypując po prostu połowę na ziemię. Po południu wyrzucił resztę, pozostawiając sobie już tylko połowę koca, menażkę i strzelbę.

Doznawał halucynacji. Przywidziało mu się, że pozostał jeszcze jeden nabój. Tkwił w magazynie strzelby, on zaś go przeoczył. Z drugiej strony miał przez cały czas pełną świadomość, że magazyn jest pusty. Halucynacja jednak nie ustępowała. Przez kilka godzin zwalczał ją daremnie, aż wreszcie odemknął zamek u strzelby i przekonał się naocznie, że kuli nie ma. Rozczarowanie było tak gorzkie, jak gdyby naprawdę spodziewał się znaleźć ten nabój.

Szedł zawzięcie dalej przez pół godziny, gdy nagle halucynacja powróciła. Znowu próbował ją zwalczyć i znów złudzenie nie chciało ustąpić, aż w końcu - szukając ulgi - po raz drugi odemknął zamek. Niekiedy jego świadomość schodziła na dalsze bezdroża. Szedł wtedy naprzód uparcie, na kształt automatu, w mózg zaś - niby natrętne robactwo - wwiercały mu się najdziwaczniejsze przywidzenia. Ale te wycieczki w kraj ułudy nie trwały długo, gdyż zawsze dotkliwe kurcze głodu przywoływały go do rzeczywistości. Pewnego razu sprowadził go na ziemię widok, który przyprawił go niemal o zemdlenie. Zachwiał się i zatoczył, usiłując jak pijak utrzymać się na nogach. Przed nim stał koń! Koń! Nie wierzył własnym oczom. Były one co prawda przysłonięte gęstą mgłą, przez którą przebijały migocące błyski. Przetarłszy w dzikim szale oczy, ujrzał tym razem już nie konia, lecz wielkiego burego niedźwiedzia. Zwierzę przyglądało mu się badawczo, z napastliwą ciekawością.

Człowiek podniósł już strzelbę prawie do ramienia, zanim zorientował się, co robi. Opuścił wtedy broń i dobył noża myśliwskiego, który nosił u pasa w pochwie naszywanej paciorkami. Oto stało przed nim mięso - i życie. Przeciągnął palcem po klindze. Nóż był ostry, a u końca kolący jak sztylet. Za chwilę rzuci się na niedźwiedzia i zakłuje go. Ale nagle serce rozpoczęło swe ostrzegawcze, miarowe łomotanie.

Potem nastąpił gwałtowny zryw i werbel drżących uderzeń, ucisk żelaznej obręczy na czole i znów zamroczenie.

Nad zuchwalstwem rozpaczy wzięła górę gwałtowna fala strachu. Co będzie, gdy w tym stanie słabości zwierzę go zaatakuje? Zmusił się do przybrania jak najbardziej wyprostowanej postawy, ścisnął nóż w ręce i wlepił oczy w niedźwiedzia. Ten przybliżył się niezgrabnie o parę kroków, stanął na tylnych łapach i zaryczał niepewnie. Gdyby człowiek rzucił się do ucieczki - pogoniłby za nim; człowiek jednak nie uciekał. Ogarnęło go teraz męstwo przerażenia. I on z kolei zaryczał dziko, straszliwie, wkładając w ten okrzyk cały strach, nierozłącznie związany z życiem i oplatający najgłębsze jego korzenie.

Niedźwiedź odsunął się na bok, mrucząc złowrogo, sam zaskoczony zachowaniem tajemniczego stworzenia, które stało przed nim wyprostowane, nie okazując lęku. Człowiek nadal nie poruszał się. Stał jak posąg, aż niebezpieczeństwo minęło - wtedy dopiero w ataku drgawek osunął się na mokry mech.

Po chwili zebrał się w sobie i poszedł dalej, opanowany strachem innego rodzaju. Nie był to już lęk przed śmiercią głodową, lecz obawa, że może zginąć w sposób gwałtowny, zanim jeszcze głód zdoła zgasić ostatnią iskrę tlejącej w nim woli wytrwania. Myślał o wilkach. Poprzez pustkowie zewsząd płynęło ich wycie, napełniając przestwór grozą tak namacalną, że wędrowiec nieświadomie podniósł rękę w górę, starając się odepchnąć ją od siebie niczym ścianę namiotu wciskaną do środka przez wiatr.

Coraz częściej wilki parami lub w gromadach po kilka sztuk przecinały mu drogę. Unikały jednak jego sąsiedztwa. Były nie dość liczne, a ponadto zajęte ściganiem karibu, które nie walczą, podczas gdy to dziwne stworzenie, chodzące w postawie wyprostowanej, gotowe zacząć drapać lub gryźć.

Późnym popołudniem wędrowiec natknął się na rozrzucone kości znaczące miejsce, gdzie wilki dopadły łupu. Szczątki te jeszcze przed godziną były pełnym życia cielęciem karibu, które biegało i porykiwało. Człowiek przyglądał się kościom obnażonym do czysta i gładkim, zabarwionym na różowo przez nie wygasłe w nich jeszcze życie. Czyż to prawda, że i on może obrócić się w to samo, zanim dzień się skończy?

Więc życie to tylko to? Przelotna marność. A przecież jedynie życie boli. W śmierci nie ma cierpienia. Śmierć - to sen. Oznacza kres wszystkiego, odpoczynek. Dlaczegóż więc nierad jest śmierci?

Nie filozofował jednak długo. Przykucnął na mchu z kością w ustach, wysysając z niej te ślady życia, które barwiły ją jeszcze lekkim różem. Słodki posmak mięsa, ledwie wyczuwalny i tak niemal ulotny jak wspomnienie, przyprawiał go o szaleństwo. Zwarł mocno szczęki na kościach i począł je rozgryzać. Czasami pękała kość, a niekiedy ząb. Wobec tego zaczął rozgniatać kości między głazami na miazgę, którą łykał. W pośpiechu stłukł sobie dłoń, a jednak znalazł chwilę na to, by pomyśleć ze zdziwieniem, jak niewielki ból sprawia kamień spadający na palce.

Nadeszły straszliwe dni śnieżycy i deszczu. Człowiek nie zdawał sobie sprawy z tego, kiedy odpoczywa, a kiedy rusza dalej. Tyleż drogi przebywał nocą co i za dnia. Leżał, gdziekolwiek upadł, a czołgał się znów, ilekroć płomień życia zaczynał w nim migotać i rozjarzał się nieco. Przestał już walczyć jako istota świadoma. To tylko życie, które nie chciało w nim sczeznąć, pędziło go jeszcze naprzód. Już nie cierpiał. Nerwy otępiały i straciły czucie, umysł wypełniały mu dziwaczne zjawy i rozkoszne marzenia.

Nie przestawał jednak wysysać i przeżuwać pokruszonych kości cielęcia, których najdrobniejsze resztki pozbierał był starannie i zabrał z sobą. Nie przecinał już teraz wzgórz ni przełęczy, lecz odruchowo trzymał się koryta dużego potoku płynącego dnem szerokiej i płytkiej doliny. Nie dostrzegał potoku ani doliny, widział tylko majaki. Dusza i ciało szły lub pełzły obok siebie, lecz oddzielnie - tak wątła była nić, która je łączyła.

Obudził się zupełnie przytomny, leżąc na wznak na skalnym występie. Słońce świeciło jasno i przygrzewało. Z dala dochodziło beczenie młodych karibu. W umyśle człowieka tkwiły niejasne wspomnienia deszczu, wichru i śnieżycy, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, czy zawieja siekła go przez dwa dni czy przez dwa tygodnie.

Jakiś czas leżał bez ruchu, wchłaniając dobroczynne promienie słońca, które przesycały swym ciepłem jego wyniszczone ciało. Uprzytomnił sobie, że dzień był piękny. Może zdoła jakoś określić, gdzie się znajduje. Z bolesnym wysiłkiem odwrócił się na bok. U jego stóp płynęła leniwie szeroka rzeka. Zaniepokoiła go jej obcość. Powoli wiódł wzrokiem za nurtem wijącym się szerokimi skrętami pośród nagich wzgórz, bardziej nagich i płaskich niż którekolwiek ze wzgórz napotykanych przezeń dotychczas. Powoli, z rozmysłem, bez wzruszenia, z napięciem uwagi tak niewielkim, iż niemal graniczyło z obojętnością, człowiek śledził oczyma bieg nieznanej rzeki aż ku linii horyzontu i ujrzał, że uchodzi ona do jasnego, lśniącego morza. Wciąż jeszcze nie czuł podniecenia. "To dziwne - pomyślał - to najprawdopodobniej przywidzenie, majak chorej wyobraźni". Domysł ten potwierdzał widok statku stojącego na kotwicy pośród pełnej blasku toni. Zamknął oczy na chwilę i znów je otworzył. Cóż za niezwykle uporczywe przywidzenie! Choć może nie ma w tym nic niezwykłego. Świadomość, że w sercu pustyni nie ma mórz ani statków, była czymś nie mniej pewnym niż to, że w pustej jego strzelbie nie mogło być naboi.

Wtem posłyszał za sobą jakiś dźwięk - coś niby chwytanie tchu lub chrząkanie. Niezmiernie wolno, wskutek krańcowego wyczerpania i zesztywnienia, odwrócił się na drugi bok. Nie dostrzegł nic w pobliżu, czekał jednak cierpliwie. Sapanie i chrząkanie ponowiło się, a wtedy w odległości nie przekraczającej dwudziestu stóp człowiek uchwycił wzrokiem zarysowujący się między dwiema iglicami skalnymi szary wilczy łeb. Spiczaste uszy nie sterczały tak ostro, jak to zwykle widywał u wilków; oczy były zamglone i nabiegłe krwią, głowa zdawała się zwisać chwiejnie i żałośnie. Zwierzę mrugało nieustannie w blasku słońca. Musiało być chore. Kiedy na nie spojrzał, zasapało i chrząknęło jeszcze raz.

Wędrowiec pomyślał sobie, że ten widok jest już z pewnością rzeczywisty - i odwrócił się znów w przeciwną stronę, by ujrzeć prawdziwy obraz tego świata, który poprzednio zasłoniło mu przywidzenie. Morze wciąż jednak lśniło w oddali, statek zaś był wyraźnie widoczny. Czyżby i to było rzeczywistością? Zamknął oczy na dłuższą chwilę i rozważał - wtedy nagle zrozumiał. Poszedł widocznie na północny wschód od działu wód, oddalając się od rzeki Dease, a zagłębiając w Dolinę Miedzianą. Te wody, szeroko i leniwie rozlane, to właśnie Rzeka Miedziana, a tamto lśniące morze jest Oceanem Północnym. Na kotwicy stał statek wielorybniczy, który zapędził się na wschód, daleko na wschód od ujścia rzeki Mackenzie, i zawinął teraz do Zatoki Koronacji. Przypomniał sobie oglądaną niegdyś mapę Towarzystwa Zatoki Hudsona i wszystko wydało mu się jasne i zrozumiałe.

Usiadł prosto i skupił uwagę na sprawach nie cierpiących zwłoki. Przetarł już na wylot sporządzone w drodze owijacze, tak że stopy nabrały wyglądu bezkształtnych ochłapów surowego mięsa. Ostatni koc został zużyty. Strzelby ani noża już nie miał. Zgubił też gdzieś kapelusz wraz z zatkniętą za podszewkę paczuszką zapałek - lecz za to za pazuchą tkwiły nadal pozostałe ich porcje, bezpieczne i suche pod osłoną woreczka od tytoniu i nieprzemakalnego papieru. Spojrzał na zegarek. Wskazywał jedenastą i jeszcze szedł. Widocznie nie przestał go nakręcać.

Wędrowiec był spokojny i skupiony. Pomimo niezmiernego osłabienia nie czuł zupełnie bólu. Nie był głodny. Nawet myśl o strawie nie sprawiała mu przyjemności, a we wszystkim, co robił, kierował się wyłącznie rozsądkiem. Oderwał nogawki spodni aż do kolan i owinął sobie nimi stopy. Dziwnym trafem zdołał zachować blaszaną menażkę. Będzie więc mógł napić się gorącej wody przed podjęciem straszliwej - jak to przewidywał - wędrówki do statku.

Ruchy jego były powolne. Trząsł się jak w gorączce. Kiedy zaczął zbierać suchy mech, przekonał się, że nie może stanąć na nogi. Spróbował na próżno raz i drugi, aż wreszcie musiał się zadowolić pełzaniem na czworakach. W pewnej chwili przyczołgał się w pobliże chorego wilka. Zwierzę usunęło mu się z drogi niechętnie, oblizując się językiem, który najwidoczniej utracił swą sprężystość. Człowiek zauważył, że język ten nie ma zdrowego, czerwonego zabarwienia. Był burożółty, pokryty na pół zaschłym śluzem.

Po wypiciu kwarty gorącej wody podróżny przekonał się, że zdoła wstać, a nawet chodzić, nie gorzej niż można by się spodziewać po człowieku umierającym. Co chwila zmuszony był odpoczywać. Kroki stawiał drobne i chwiejne, bliźniaczo podobne do kroków chorego wilka, który snuł się jego śladami. Z nadejściem nocy, kiedy błyszczącą taflę morza powlekła ciemność, wędrowiec poznał, że nie przybliżył się do celu więcej niż o cztery mile.

Przez całą noc słyszał chrząkanie chorego wilka, od czasu do czasu zaś docierało do jego uszu pobekiwanie młodych karibu. Wszędzie wokół tętniło życie, i to życie silne, bujne i zdrowe, a jednocześnie - dobrze wiedział - chory wilk nie opuszczał ani na chwilę jego tropu w nadziei, że chory człowiek skona pierwszy. Otwierając z rana oczy, dostrzegł wlepione w siebie, pełne oczekiwania, zgłodniałe ślepia wilka. Stał skulony, z podwiniętym ogonem, podobny do nędznego, nieszczęsnego kundla. Drżał pod chłodnym powiewem porannego wiatru i od niechcenia wyszczerzył kły, kiedy człowiek odezwał się doń głosem przypominającym raczej ochrypły szept.

Słońce wstało w pełnym blasku. Przez cały ranek brnął, raz po raz upadając, ku statkowi na lśniącym morzu. Pogoda była piękna, jak zwykle w krótkim okresie babiego lata na Dalekiej Północy. Mogła potrwać tydzień lub równie dobrze skończyć się jutro czy pojutrze.

Po południu natrafił na ślady. Był to trop człowieka, który widocznie również nie mógł już iść i pełzał na czworakach. Wędrowiec pomyślał, że mógł to być Bill, myślał jednak o tym mgliście i obojętnie. Nie był już ciekaw niczego. Opuściła go wszelka zdolność odczuwania. Nie podlegał już cierpieniom. Zarówno żołądek, jak i nerwy zatonęły we śnie. A przecież życie tkwiące w nim pchało go naprzód. Choć był niezmiernie znużony, ono umrzeć nie chciało. I dlatego właśnie, że życie nie chciało umierać, człowiek jadł nadal jagody i piskorze, wlewał w siebie gorącą wodę i czujnym okiem śledził chorego wilka.

Idąc tropem czołgającego się towarzysza dotarł niebawem do końca śladów: niewielkiej kupki świeżo obgryzionych kości pośród mnóstwa śladów wilczych, odciśniętych w mokrym mchu. Opodal leżał rozszarpany ostrymi kłami woreczek z łosiowej skóry, niczym nie różniący się od jego własnej sakiewki. Podniósł go, choć słabe palce z trudem zdołały udźwignąć ciężar. A więc Bill niósł złoto do ostatka. He, he! Przechytrzy Billa. Ocali życie i doniesie skarb Billa do statku na błyszczącym morzu. Śmiech jego brzmiał gardłowo i upiornie, niby krakanie kruka, a chory wilk dołączył się doń wyjąc złowieszczo. Nagle człowiek urwał. Jakże mógł szydzić z Billa, jeśli to właśnie Bill - jeśli te czyściutkie, białoróżowe kości były Billem?

Odwrócił się. Cóż, Bill opuścił go zdradziecko. Ale mimo to nie zabierze tego złota i nie będzie wysysał kości Billa. "Co prawda, Bill pewnie tak by postąpił, gdyby los zrządził odwrotnie" - pomyślał wlokąc się dalej.

Doszedł do małego stawku. Pochyliwszy się nad wodą w poszukiwaniu piskorzy, wzdrygnął się nagle i odrzucił w tył głowę, jak gdyby coś go ugryzło. Dostrzegł odbicie własnej twarzy. Była tak potworna, że zbudzona na chwilę jego wrażliwość rażona została tym widokiem. Trzy piskorze pływały w stawku zbyt dużym, by mógł go osuszyć. Po paru tedy nieudanych próbach schwytania ich menażką - dał za wygraną. Bał się zresztą, że w niezmiernym swym osłabieniu mógłby wpaść do stawu i utopić się. Z tego samego powodu nie chciał dosiąść okrakiem pnia i powierzyć swego ciała rzece, chociaż wiele takich pni, zniesionych przez prąd, leżało na mieliznach wzdłuż brzegu.

Dnia tego zmniejszył odległość dzielącą go od statku o trzy mile; nazajutrz o dwie tylko - gdyż teraz już czołgał się na czworakach wzorem Billa. U schyłku piątego dnia statek wciąż jeszcze odległy był o siedem mil, on zaś nie był już zdolny do przebycia dziennie nawet jednej mili. Okres babiego lata utrzymywał się jeszcze, człowiek nadal pełzał i mdlał na przemian, coraz to odwracając się z. jednego boku na drugi, a chory wilk wciąż deptał mu po piętach, pochrząkując i sapiąc. Kolana wędrowca upodobniły się do surowego mięsa, podobnie jak stopy, a chociaż ochraniał je ściągniętą z grzbietu koszulą, pozostawiał po sobie czerwoną smugę na mchu i kamieniach. Obejrzawszy się raz, dostrzegł, że wilk zlizuje chciwie jego krwawy ślad - i wtedy pojął, jaki mu grozi koniec - chyba że on sam zdoła załatwić się z wilkiem. Wówczas zaczęła się jedna z najbardziej ponurych tragedii bytu, jakie kiedykolwiek rozegrały się na świecie: ledwie żywy człowiek na czworakach i ledwie żywy, słaniający się wilk - dwa stworzenia ciągnące przez pustkowie swe śmiertelnie znużone ciała i czyhające wzajemnie na swe życie.

Gdyby wilk był w pełni sił, człowiek nie przejmowałby się tak bardzo swym położeniem, lecz myśl, że miałby dostarczyć pokarmu trzewiom ohydnego, na pół zdechłego stworzenia, napawała go wstrętem. Umysł jego ponownie schodził na manowce i dręczyły go przywidzenia, a okresy pełnej świadomości stawały się coraz rzadsze i krótsze.

Kiedyś z omdlenia obudziło go charczenie tuż nad uchem. Wilk odskoczył niezdarnie, stracił równowagę i padł bez siły. Widok był pocieszny, lecz nie rozśmieszył patrzącego. Nie przeraził go również. Zanadto zobojętniał już na wszystko. Ale jego świadomość była w tej chwili jasna - leżąc więc zaczął się zastanawiać. Statek znajdował się nie dalej niż o cztery mile. Przetarłszy oczy widział go najwyraźniej - dostrzegł nawet biały żagiel niewielkiej łódki prującej jasne fale morza. Niepodobna było jednak marzyć o przebyciu tych czterech mil. Uznał ten fakt z całkowitym spokojem. Wiedział, że nie zdoła już przebrnąć nawet pół mili. A przecież - pragnął żyć. Byłoby niedorzecznością umrzeć teraz, po tym, co przeżył. Los żądał od niego zbyt wiele. Mimo więc że ginął - za nic nie chciał umierać. Może to było czyste szaleństwo, ale będąc już w szponach śmierci, rzucał jej wyzwanie - nie chciał umierać.

Zamknął oczy i z niezwykłą starannością doprowadzał swój umysł do równowagi. Zmuszał się do stawienia oporu temu wszechogarniającemu bezwładowi, który jak fala w przypływie podniósł się z głębin jego istoty, grożąc zatopieniem. Zabójczy ten bezwład napływał nieustannie niby wzbierająca toń morska i zalewał pomału jego świadomość. Chwilami pogrążał się w nim niemal zupełnie, ostatkiem sił przedzierając się przez nurt zapomnienia, to znów - za sprawą jakiejś dziwnej, duchowej mocy - odnajdował w sobie jeszcze tyle woli, by wzmóc swą obronę.

Leżąc na wznak bez ruchu, słyszał zbliżający się z wolna chrapliwy wdech i wydech chorego wilka, który przysuwał się coraz bliżej i bliżej przez czas nieskończenie długi. Człowiek jednak nie poruszał się. Wreszcie poczuł pysk wilka przy swojej twarzy. Język, suchy i chropawy niby papier ścierny, otarł się o jego policzki. Człowiek gwałtownym ruchem wyrzucił przed siebie ręce lub raczej chciał to uczynić. Palce zagiął na kształt szponów, ale schwytał nimi tylko powietrze. Szybkość i pewność ruchów wymaga siły, on zaś tę siłę już postradał.

Straszliwa była cierpliwość wilka, nie mniej straszliwa cierpliwość człowieka. Pół dnia leżał bez ruchu, zwalczając nieprzytomność i czekając na to, co chciało się nim nasycić i czym on także pragnął zaspokoić swój głód. Niekiedy morze bezwładu zalewało go i wtedy śnił długie sny, ale bez chwili przerwy, na jawie czy we śnie, oczekiwał wciąż rzężącego oddechu i dotknięcia szorstkiego jęzora.

Oddechu nie dosłyszał, ale wynurzająca się z krainy snów świadomość dała mu odczuć ruch języka na dłoni. Człowiek czekał. Kły zwarły się lekko, potem nacisk wzmógł się - widocznie dogorywający wilk zmuszał się do ostatnich wysiłków, żeby zapuścić zęby w pokarm, na który czekał od tak dawna. Człowiek jednak czekał równie długo - i oto krwawiąca ręka zacisnęła się na szczęce wroga. Z wolna - podczas gdy wilk bronił się słabo przed słabym uchwytem dłoni - druga ręka przesuwała się ku jego szyi. Po pięciu minutach człowiek całym swym ciężarem leżał już na wilku. Ręce nie miały dość mocy, by go zadławić, ale twarz człowieka przycisnęła się szczelnie do gardzieli zwierzęcia, usta zaś pełne były sierści. Po upływie pół godziny człowiek poczuł w przełyku ciepłą strugę. Nie było to przyjemne. Zdawało się, że roztopiony ołów wlewa mu się przemocą do żołądka, a przemocą tą była jego własna wola. Wreszcie człowiek przewrócił się na wznak i zasnął.

 

Na statku wielorybniczym "Bedford" znajdowało się kilku członków ekspedycji naukowej. Z pokładu zauważyli jakiś niezwykły kształt na wybrzeżu. Zstępował on po piasku ku morzu. Niepodobna było rozpoznać, do rzędu jakich istot zalicza się ów kształt, wobec czego uczeni, jak przystało ludziom nauki, wsiedli do kołyszącej się u boku statku szalupy i udali się na wybrzeże, by rzecz zbadać. Znaleźli tam żywe stworzenie, które jednak trudno byłoby nazwać człowiekiem. Było ślepe i nieprzytomne. Wiło się po ziemi niby jakiś olbrzymi robak. Wysiłki te były przeważnie bezowocne, ono jednak powtarzało je wytrwale, kręcąc się, zwijając i posuwając naprzód mniej więcej z szybkością dwudziestu stóp na godzinę.

W trzy tygodnie później człowiek, leżąc w łóżku na statku wielorybniczym "Bedford", opowiadał ze łzami spływającymi po wychudłych policzkach, kim jest i co go spotkało. Bełkotał też coś bez związku o swej matce, o słonecznej południowej Kalifornii i o domku wśród drzew pomarańczowych i kwiatów.

W niewiele dni potem siedział już przy stole w towarzystwie uczonych oraz oficerów z załogi statku. Pasł oczy widokiem ogromnych ilości jedzenia i z niepokojem patrzał, jak wędruje ono do ust sąsiadów. Przy każdym ich kęsie wyraz głębokiego żalu malował się w jego oczach. Był zupełnie zdrów na umyśle, a jednak nienawidził tych posilających się ludzi. Prześladował go lęk, że może zabraknąć żywności. Zadawał kucharzowi, chłopcu do posług, a nawet kapitanowi pytania dotyczące posiadanych zapasów. Uspokajali go niezliczoną ilość razy, on jednak wciąż nie dowierzał i myszkował chytrze w okolicy spiżarni, chcąc o wszystkim przekonać się na własne oczy.

Zauważono, że zaczyna tyć. Istotnie, z każdym dniem nabierał ciała. Uczeni kiwali głowami i zagłębiali się w teoretyczne dociekania. Ograniczyli mu wreszcie posiłki, lecz on nadal popuszczał pasa i pęczniał pod koszulą niepomiernie.

Marynarze szczerzyli zęby w uśmiechu. Wiedzieli, o co chodzi. Kiedy zaś uczeni zaczęli go śledzić - dowiedzieli się również prawdy. Ujrzeli, jak po śniadaniu wymknął się ukradkiem i niby żebrak zaczepił marynarza wyciągając rękę. Marynarz z uśmiechem podał mu kawałek suchara. Człowiek pochwycił go łapczywie, spoglądając nań jak nędzarz na złoto, i wrzucił sobie za pazuchę. W podobny sposób obchodził i innych rozbawionych marynarzy.

Uczeni zachowali się dyskretnie. Zostawili go w spokoju. Ale kiedyś w tajemnicy zrewidowali jego łóżko. Było całe wyłożone sucharami. Siennik był nimi wypchany. Wszystkie zakamarki były ich pełne. A przecież człowiek był przy zdrowych zmysłach. Po prostu przedsiębrał środki ostrożności na wypadek ponownego głodu, oto wszystko. Wyleczy się z tego - zadecydowali uczeni. Tak się też stało, zanim jeszcze kotwica "Bedfordu" opadła na dno zatoki San Francisco.

 

Przełożył Zygmunt Glinka







Nowele i opowiadania - subiektywny wybór