Marek Oramus

Majówka nawigatora Rohana,

czyli o błędach Stanisława Lema

 

 

W swoich pracach krytycznych Stanisław Lem rzadko kiedy okazuje wyrozumiałość poddawanym wiwisekcji utworom. Punktując bezlitośnie ich słabości, wyzłośliwia się i ironizuje, a męki lektury rekompensuje sobie tym gorszymi cięgami dla autora, który go zawiódł. Nie obowiązuje tu żadna symetria - mało kto ma odwagę brać się do analizy dzieł samego Lema z pozycji innej niż na kolanach i hagiograficznej. Nielicznych śmiałków (Kołakowski, Bereś, Rottensteiner) spotykały sankcje towarzyskie i uczuciowe ze strony urażonego autora "Głosu Pana".

Tymczasem twórczość Lema, stojąca na wysokim i bardzo wysokim poziomie, nie jest, zwłaszcza we wcześniejszej fazie, wolna od błędów i pomyłek. Analiza występujących w niej kwestii technicznych i naukowych była dotąd ubogo reprezentowana, co tłumaczy się faktem, że krytyką zajmują się z reguły filologowie, którzy ani nie są zainteresowani kwestiami technicznymi i naukowymi, kluczowymi i u Lema, i w całej science flction, ani nie dysponują w tej mierze odpowiednimi kompetencjami. Warto więc może przyjrzeć się nie tym fragmentom, gdzie Lem wykazywał doskonałą formę, lecz tym, gdzie mylił się i błądził, bo one równie wiele mówią o artystycznym metabolizmie pisarza.

 

W czerwcu 2005 roku, w natłoku wydarzeń hałaśliwych, acz byle jakich, przemknął niepostrzeżenie komunikat, że sonda "Voyager 1", która w latach 70. wespół ze swą siostrzycą "Voyager 2" obfotografowała wielkie planety wraz z ich księżycami, dotarła właśnie do krańca Układu Słonecznego. Gdzie jest ten kraniec, nie wie nikt; przyjmuje się umownie, że na granicy heliopauzy, gdzie zrównują się ciśnienia wiatru słonecznego i materii między gwiazdowej. Obu tych ciśnień, nieznacznie tylko wyższych od zera, nikt dotąd zresztą nie pomierzył, wszystko jest więc kwestią umowy. Aby osiągnąć tę dość urojoną granicę, "Voyager 1" potrzebował prawie 30 lat, a gdzie mu tam jeszcze do najbliższej gwiazdy. Z obliczeń wynika, że dryf sond wypuszczonych na krańce Układu przez człowieka, nim osiągną okolice najbliższych gwiazd, potrwa setki tysięcy lat. Zaiste, pozaukładowe podróże kosmiczne przeznaczone są tylko dla wyjątkowo cierpliwych i długowiecznych.

W powieści "Obłok Magellana" Stanisława Lema astronauci na statku "Gea" dolatują do czerwonego karła Proxima Centauri w zaledwie osiem lat; nie to jednak bulwersuje poszukiwacza ciekawostek. Oto przyrządy pomiarowe wykrywają tam całkiem niespodziewanie stację orbitalną Atlantydów, czyli Amerykanów, która z tysiąc lat wcześniej musiała zboczyć z kursu po trafieniu meteorytem i dryfując pod wpływem udzielonego w ten sposób impulsu, dostała się w strefę przyciągania gwiazd Centaura. Zastanówmy się przez chwilę: ciała wewnątrz Układu Słonecznego poruszają się z prędkościami rzędu 40 - 70 km/s; te pozaukładowe są szybsze - osiągają nawet 100 km/s. Jest to, jak łatwo obliczyć, jedna trzytysięczna prędkości światła, które gna do Centaura 4,3 roku świetlnego. Dryf wraku Atlantydów, przy założeniu, że puściłby się od razu z odpowiednią prędkością i dokładnie w odpowiednim kierunku, winien zatem trwać najmarniej 13 tysięcy lat. Innymi słowy, w chwili, gdy "Gea" dobijała do Proximy Centaura, zdemolowana stacja Atlantydów, nafaszerowana kolbami bakterii i pociskami atomowymi niezbędnymi do niszczenia życia, znajdowałaby się ciągle w drodze, gdyż fizycznym niepodobieństwem jest pokonanie tej trasy w tysiąc lat. Spotkanie obu wehikułów w opisanym w "Obłoku Magellana" miejscu i czasie jest zatem wykluczone. Tak to początkujący pisarz Lem z zapalczywości, by wymierzyć kopniaka wrednym Amerykanom, nagina fizykę - bo nie chce mi się wierzyć, żeby to proste rozumowanie nawet w latach 50. było poza jego zasięgiem. Wszak wszystkie przytoczone dane były naonczas dostępne.

 

W jednej z moich ulubionych powieści Lema, w "Powrocie z gwiazd", ma miejsce scena, gdy astronauta Hal Bregg dowiaduje się o stanie swego konta. Astronauty nie było na Ziemi 127 lat i przez ten czas zebrało się w banku 26 407 itów. [str. 58 i n.] Bregg interesuje się, ile to jest, i dowiaduje się, że bardzo dużo - miesięcznie wydaje się czasem dwadzieścia, czasem pięć albo i nic. Ponieważ panuje swego rodzaju komunizm i większość rzeczy oraz usług jest za darmo, owe ity Bregg może wydać na rozmaite fanaberie. W tym celu z banku zwanego Omniloxem otrzymuje urządzenie nazwane kalsterem; ma to być rodzaj karty płatniczej będącej w powszechnym użyciu. W okienku kalstera widnieje dziwna cyfra 1100 1000; dopiero po dłuższej chwili Bregg identyfikuje ją jako sumę 5 tysięcy itów, którą kazał przelać na bieżące wydatki, tyle że zapisaną w systemie dwójkowym. (Czemu nie dziesiętnym? Żeby było dziwniej?) Płaci się z kalstera, produkując trójkąciki z napisem 1 czy 2 (siła nabywcza ita jest zaiste zatrważająca) i o tyle też zmniejsza się liczba w okienku.

Wyjaśnijmy najpierw elementarną kwestię, że 1100 1000 to liczba, nie cyfra; cyfry to 0, 1, 2, 3 itd., natomiast 723 to liczba składająca się z trzech cyfr. Cyfr jest dziesięć, liczb - nieskończenie wiele. Oczywiście trafiają się też liczby jednocyfrowe, jak np. 8; błąd polegający na nierozróżnianiu pomiędzy cyfrą a liczbą, nagminny u humanistów, nie powinien przydarzyć się pisarzowi tej rangi. Sprawa druga: przytoczona przez Lema liczba z okienka Breggowego kalstera to po przeliczeniu na system dziesiętny zaledwie 200, natomiast 5 tysięcy to w systemie dwójkowym 1001110001000. Jak z tego wynika, nie był Lem biegłym rachmistrzem, przynajmniej na początku lat 60.

Teraz my spróbujmy coś policzyć. Załóżmy śmiało, że bankowcy Omniloxa znali się jednak na buchalterii i do okienka wpisali, co trzeba, a więc 1001110001000. Liczba ta składa się z trzynastu cyfr; licząc po dwa - trzy milimetry na cyfrę, otrzymujemy, że okienko powinno mieć minimum 3 cm szerokości. Mieści się ono zatem z powodzeniem w urządzeniu wielkości dzisiejszego telefonu komórkowego i prawdopodobnie gabarytami by go przypominało. Płaski przedmiot podobny do małej papierośnicy [60] spełnia to kryterium. Niestety, produkowanie przez kalster środków płatniczych budzi już więcej wątpliwości. Przyjmując, że jeden trójkącik waży gram, otrzymujemy dla kalstera Bregga wsad materiałowy na owe trójkąciki o wadze 5 tysięcy gramów (czy niewiele mniejszy, jeśli Bregg stanie się rozrzutny i zacznie z czasem płacić dwójkami i piątakami). Chcąc zatem posługiwać się kalsterem aż do wyczyszczenia konta, Bregg musiałby nosić ze sobą 5 kilo surowca na owe trójkąciki. Oczywiście jest to niemożliwe przy zachowaniu małych rozmiarów urządzenia. Kto by więc chciał nadal w ten sposób regulować należności, musiałby co pewien czas uzupełniać ów wsad w kalsterze - inaczej pewnego razu pomimo naciskania guziczków ze szczeliny nic by nie wypadło i towar czy usługa ponadstandardowa pozostałyby niezapłacone, a więc niedostępne. Chcąc każdemu posiadaczowi kalstera zapewnić swobodę dokonywania płatności, należałoby gęsto rozmieścić automaty z owym wsadem, aby wszyscy mieli do nich łatwy i wygodny dostęp o każdej porze dnia i nocy. Taka infrastruktura potęguje koszty banku Omnilox, który firmował kalstery. Nie mówiąc o przestępcach gotowych podbierać ów wsad z dozowników, aby w ten sposób zapewnić sobie środki na hulaszcze życie. Krótko mówiąc, z ekonomicznego punktu widzenia tak pomyślany aparacik jest utopią ekonomiczną, a samo urządzenie wbrew solennym zapewnieniom autora nie jest bynajmniej kartą płatniczą, lecz przenośną mennicą do produkowania monet, cóż z tego, że trójkątnych.

Kłopoty z przeliczaniem z systemu dwójkowego na dziesiętny i odwrotnie zdarzają się nawet tak łebskiemu osobnikowi jak Pirx. W opowiadaniu "Odruch warunkowy" Pirx odbywa praktykę na stacji księżycowej. Nagabywany o wiek, informuje że ma 111 lat, po czym dodaje: W układzie dwójkowym ["Opowieści o pilocie Pirxie", 155]. Wyznanie to z grubsza można traktować jako dowcip, gdyż 111 w systemie dwójkowym odpowiada liczbie 7 w systemie dziesiątkowym. Pirx jest młodzieńcem dwudziestodwuletnim (Nie takie rzeczy robi się mając dwadzieścia dwa lata [140]), mógłby mieć zatem 10110 lat w systemie dwójkowym. Ale siedem? Jeśli jest to dowcip, to wątpliwy - czy na pytanie o wiek odpowiadamy, że jesteśmy dziećmi?

 

W powieści "Niezwyciężony", której tytuł pochodzi od nazwy "krążownika drugiej klasy" przybywającego z misją ratunkową na planetę Regis III, już na początkowych stronach autor opisuje procedurę lądowania. Regis III ma rozmiary Marsa, a zatem i porównywalną masę, mniejszą od Ziemi około dziesięć razy, zaś przyspieszenie na powierzchni osiągałoby trzecią część ziemskiego. Nie znaczy to, że można tam lądować jakkolwiek i każde lądowanie będzie udane. Lem osadza pojazd w ten sposób, że każe mu opadać na ogniu dysz hamujących, póki dźwigary statku nie dotkną powierzchni planety. Jest to, oględnie mówiąc, dobry sposób na spowodowanie katastrofy zaraz na wstępie, gdyż tak pomyślane opuszczenie dwudziestopiętrowej wieży o masie spoczynkowej 18 tysięcy ton stanowi utopię techniczną. Lądowanie jest operacją dynamiczną, podczas której działają ogromne siły i którą zakłócają wibracje statku, wiatry i fluktuacje atmosfery. Byle odchylenie od pionu powodowałoby bezwładny upadek "Niezwyciężonego" na planetę, jak to zostało ukazane w bardziej wiarygodny sposób w opowiadaniu "Ananke". Nawet gdy kolos już osiądzie na powierzchni, zagrażać mu może byle przechył - wszak powierzchnia Regis III to nie kosmodrom, nie musi być równa jak stół.

Lem bierze także pod uwagę wytrzymałość podłoża - Główny inżynier stał z rękami na dwu rękojeściach awaryjnego odrzutu: skała mogła się poddać [9]. Otóż gdyby podłoże nie utrzymało ciężaru wielkiej rakiety i osiadło, główny inżynier mógłby co najwyżej zaintonować "Wieczne odpoczywanie", gdyż w inny sposób zareagować by nie zdążył. Osiemnaście tysięcy ton nawet przy zmniejszonym trzykrotnie przyciąganiu to niewyobrażalna inercja; nim by silniki dźwignęły tę górę ku niebu, już by się "Niezwyciężony" walił na plecy; gdyby zaś nawet silniki go podniosły, wyprowadzony ze stateczności zatoczyłby nad planetą krótką parabolę i tak czy owak runął w piachy. Krótko mówiąc: tak lądować, jak opisał Lem, takim statkiem jak "Niezwyciężony", zwyczajnie się nie da.

Lem jednak, gdy już udało mu się ustanowić jeden rekord, natychmiast zabrał się do jego pobicia: oto pod wpływem rozwoju wydarzeń dwukrotnie zapada decyzja zmiany lądowiska, czyli przeniesienia "Niezwyciężonego" w inne miejsce planety. Jakże się to odbywa?

Przerzucenie krążownika kosmicznego z jednego miejsca na drugie, oddalone zaledwie o dwieście kilometrów, jest zadaniem niewdzięcznym. Statek trzeba prowadzić cały czas zawieszony pionowo na ogniu, ze stosunkowo małą szybkością, co powoduje znaczne zużycie paliwa. Pędnie, nie przystosowane do takiej pracy, wymagały nieustannej interwencji elektrycznych automatów, a i tak stalowy kolos posuwał się w nocy z lekkim chybotaniem, jakby go unosiła powierzchnia łagodnie falujące go morza. Byłby to zapewne niezwykły widok dla obserwatora stojącego na powierzchni Regis III - ów słabo widoczny w odblasku wyrzucanych płomieni kształt, sunący przez mroki niczym ognista kolumna.

Utrzymanie właściwego kursu także nie było łatwe. Przyszło wznieść się ponad atmosferę, potem wejść w nią na powrót, rufą naprzód [123-124].

Bez dwóch zdań, takie "przerzucanie" jest w astronautyce do tego stopnia cyrkowym numerem, że w żaden sposób udać się nie może. Astrogator Horpach, który przeprowadza manewr, to fachowiec najwyższej klasy, ale nie cudotwórca. Przemieszczanie masywnego, wydłużonego statku w poziomie przy użyciu napędu pionowego, a wszystko to przy zachowaniu zegarmistrzowskiej stateczności, z punktu widzenia praw dynamiki jest nie do wykonania. Tego typu ewolucje są najlepszym sposobem popełnienia zbiorowego samobójstwa.

"Ariel" spadał młyńcem jak kamień, ślepo waląc w atmosferę smugami zataczającego się ognia ruf; kręcił się powoli, bezwładny na podobieństwo trupa, jak gdyby ktoś olbrzymią żelazną wieżą cisnął z nieba ku brudnym wydmom pustyni. (...) Kadłub wyrżnął skosem w jedno z niskich obramowań poza tarczą, złamał się na dwoje i z jakąś dziwaczną powolnością pękając dalej, że buchnęło szczątkami na wszystkie strony, zarył się w piach; w okamgnieniu powstała tam na dziesięć pięter wysoka chmura, w której zagrzmiało, zagruchotało, trysnęło ognistymi szwami, ponad zgrzywioną zasłonę wyrzuconego piasku wychynął oślepiająco biały wciąż dziób statku, oderwał się od reszty, przeleciał kilkaset metrów w powietrzu, poczuli jedno, drugie, trzecie potężne uderzenie, te wstrząsy gruntu były tak mocne jak przy trzęsieniu ziemi. To oczywiście opis katastrofy stutysięcznika z opowiadania "Ananke" [394], ale podobnie powinno zakończyć się cyrkowe manewrowanie "Niezwyciężonym", a i bodaj los statku z "Edenu" winien być analogiczny. W całej twórczości Lema prawie nie ma innych pojazdów kosmicznych niż o kształcę cygar (wyjątki bardzo nieliczne); lecz na cóż opływowa forma w próżni, gdzie brak oporu?

Wydaje się, że Lem niespecjalnie czuł technikę rakietową, skoro w "Astronautach" każe statkowi "Kosmokrator" startować na Wenus bardzo osobliwym sposobem z tysiąchektarowego obszaru piasków na pustyni Gobi. Kto by sobie jednak wyobrażał jakieś wyrzutnie, byłby w błędzie; rakietę złożono wprost na piasku, jak porzuconą przez dziecko-giganta zabawkę (107 metrów długości, 10 metrów średnicy w najszerszym miejscu). Start odbywa się w ten sposób, że silniki rozpędzają "Kosmokratora" coraz szybciej po piasku, aż wreszcie stosowny impet odrywa statek od Ziemi. Pocisk, ryjąc ciężko w piasku, wznosząc się i opadając jak potworny pług, targany wybuchami, ruszył nierówno i niezgrabnie. Potem wybuchy zgęstniały. Piekielne podrzuty, szorowanie o grunt, skoki i upadki; lataliśmy we wszystkie strony, choć umocowani elastycznymi pasami [126 - 127]. Ani chybi, autor wyobrażał sobie start takiej rakiety analogicznie do rozpędzania się samolotu - dlaczego zatem nie złożył jej na betonie? Ano dlatego, że szorowanie brzuchem o beton groziłoby zdewastowaniem jej jeszcze na Ziemi. A przecież odpalać rakiety umieli już starożytni Chińczycy, umieli prekursorzy astronautyki z Rosji, Europy i Ameryki; w połowie XX wieku, kiedy powstawali "Astronauci", wiedza na ten temat była ogólnie dostępna. Dlaczego autor z niej nie skorzystał?

 

Jako lekarz Lem powinien sobie zdawać sprawę, że lądowanie na obcej planecie, na której stwierdzono istnienie życia, grozi zainfekowaniem członków załogi, jeśli ci nie będą przestrzegali instrukcji ochronnych. Udając się poza statek, należałoby zatem każdorazowo zakładać pełne skafandry próżniowe z systemami ochrony biologicznej. Tymczasem już od pierwszego pobierania próbek (tzw. stereotyp) nawigator Rohan zezwala na założenie samych masek tlenowych. Maska obejmowała tylko nos i usta, oczy i całą głowę miał wolną, bo zdjął z niej płytki hełm ochronny. Czuł wiatr we włosach, osiadanie delikatnych ziarenek piasku na twarzy, jak łaskocząc, wciskały się między plastykowe obrzeże i policzki [15]. Pod koniec przygody na Regis IIl Rohan zachowuje się tak, jak gdyby był na majówce, a nie na wyprawie grożącej śmiertelnym niebezpieczeństwem: zaczął żuć kostki prasowanego koncentratu, popijając suche kęsy wodą z potoczka [ 179]. W tym celu, to oczywiste, musi zdjąć maskę tlenową; następnie odrzuca aparat tlenowy zupełnie, gdyż właśnie skończyły mu się zapasy tlenu. Oddycha się jednak całkiem przyjemnie - w powietrzu planety jest 16 procent tlenu - i właściwie nie wiadomo, dlaczego przez cały czas astronauci męczyli się z tymi maskami.

Problem w tym, że infekcji bakteriami, zwłaszcza nieznanego typu, można ulec zarówno przez skórę, zwłaszcza obtartą lub zadrapaną, jak i przez dobrze ukrwione wewnętrzne powierzchnie powiek, a nawet przez gałki oczne. Uchylenie bądź otwarcie maski, która i tak nie jest stuprocentowo szczelna, naraża na infekcje powierzchnie chłonne jamy ustnej i płuc, a napicie się wody z przypadkowego strumyka to szaleńcze posunięcie kogoś, komu przestało zależeć na życiu (istotnie, Rohan poniekąd znajduje się w takim stanie): do bakterii dochodzą ameby i inne potencjalnie groźne organizmy, które mogły czyhać w miejscowej wodzie. Czy infekcja nastąpiła, czy też woda, powietrze i piasek okazały się jałowe, tego nie wiemy, gdyż dalsze losy ocalałej części załogi "Niezwyciężonego" okryte są tajemnicą. W każdym razie postępowanie takie wypada nazwać co najmniej lekkomyślnym i na statku takim jak "Niezwyciężony" powinna istnieć procedura, która by je wykluczała.

W tymże "Niezwyciężonym", obfitującym, jak widzimy, w efekty będące na bakier z logiką i różnymi dyscyplinami wiedzy, mamy już w pierwszym zdaniu słynne przejście statku przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru Liry. Otóż gwiazdozbiór nie jest obiektem fizycznym, jeno rzutem nieraz bardzo odległych od siebie ciał na sferę niebieską; nie można zatem nijak, nawet fotonowym ciągiem, iść przez jego skrajny kwadrant ani w ogóle żaden. Szczytem jednak jest następujący dialog między astrogatorem Horpachem a jego podwładnym:

- (...) Jazon! Ile może wytrzymać pole siłowe superkoptera?

- Nawet milion atmosfer na centymetr kwadratowy [93].

Rzecz w tym, że już sama atmosfera jest jednostką ciśnienia i nacisku, równą 1 kG na centymetr kwadratowy. Atmosfera na centymetr kwadratowy jest tego samego typu błędem, co podawanie prędkości statku w węzłach na godzinę.

Łatwo po półwieczu albo i dłuższym czasie wytykać wady przyjętych przez Lema rozwiązań literackich. Niesamowity postęp techniczny, jaki dokonał się w ciągu ostatnich 50 lat, wykpił i ośmieszył generalnie wysiłki pisarzy fantastów, próbujących mozolnie wytyczać kształt przyszłości. Twórczość Stanisława Lema i tak wyszła z tego magla obronną ręką; sam fakt, że wciąż się nią zajmujemy w takim czy innym kontekście, już świadczy o jej wartości i żywotności. Nie był Stanisław Lem inżynierem, z kwestiami technicznymi mierzył się praktycznie bodaj tylko przy okazji kontaktu z urządzeniami gospodarstwa domowego. (Wiadomo, że za młodu osobiście naprawiał samochód). Tym bardziej imponująco przedstawia się technika w jego utworach, pisarz rozumiał bowiem, że wyjście człowieka w kosmos, a i dalszy pobyt ludzi na Ziemi są nie do pomyślenia bez urządzeń technicznych o olśniewających parametrach i możliwościach. Lata 60. i 70., kiedy powstał główny zrąb dzieł Lema, nie były w Polsce czasami, kiedy autor SF mógł odwoływać się do chmar specjalistów i konsultantów; strugano swe wizje raczej chałupniczo i Lem nie był tu żadnym wyjątkiem. Zresztą od początku przywykł do samodzielnego rozwiązywania kwestii, które stawiała przed nim praca literacka i niekiedy czynił to w imponujący sposób. To właśnie dzięki takiemu praktykowaniu literatury SF zyskał w niej, a także poza nią, miano omnibusa.

Zauważmy, że przytoczone w niniejszym rozdziale przykłady pochodzą z wczesnego etapu twórczości autora "Solaris", kiedy, być może, pisarz nie osiągnął jeszcze w swoim fachu takiej biegłości jak później. Dowodem, na to, że się wciąż rozwijał, jest o wiele lepsze i inżyniersko poprawne rozwiązanie tego samego co w "Niezwyciężonym" zagadnienia niestabilności lądującej rakiety na Marsie. Problem ten został opisany we wskazanym już opowiadaniu "Ananke". Zresztą jakiekolwiek byśmy wynaleźli błędy i niedostatki szczegółowych rozwiązań scenograficznych, naukowych i technicznych u Lema, nie osłabiają one głównego tematu ani problemu wywodu - w przypadku "Niezwyciężonego" kwestii ewolucji sztucznych mechanizmów i konfliktu ludzi z tak wysoko zorganizowaną formą działalności, jednocześnie ślepej i, na swój sposób, po zwierzęcemu racjonalnej.

Tropiąc błędy i pomyłki Lema, odnosi się wrażenie, że większości z nich dałoby się uniknąć, gdyby pisarz miał lepszych redaktorów, a jego wydawnictwa konsultantów jako tako obznajomionych z problemami fizyki i techniki. Znamienne jednak, że w kolejnych wydaniach Lem nie zmieniał i nie poprawiał tych wadliwych miejsc, których anachroniczność musiała go z czasem coraz bardziej drażnić. Taki proces "poprawiania" nie ma właściwie końca i w wielu wypadkach, na co wskazywał sam autor, podobne nastawienie wymagałoby napisania tych książek od nowa. Zamiast tego, wolę pisać nowe książki, wyznał przy okazji rozważania, jak postęp techniczny i naukowy demaskuje naiwność przyjętych przez pisarza SF rozwiązań literackich. Twórczość Lema, i nie tylko jego, jest zatem nie tyle obrazem przyszłości, która nas czeka, ile wręcz przeciwnie - świadectwem historycznym czasu, kiedy owe wizje powstawały, tego, jak dana epoka wyobraża sobie "nowy wspaniały świat", mając jedynie do dyspozycji własną teraźniejszość i dominujące wtedy tendencje.

Nie jest zamierzeniem niniejszego szkicu dyskredytowanie osiągnięć Stanisława Lema ani podważenie autorytetu, jaki sobie wypracował przez sześć dekad zmagań na niewdzięcznym poletku SF. Powyższe rozważania mają ukazać jedynie, jak trudną i wielodyscyplinarną mordęgą jest realistyczne podejście do przyszłości, które przez całe twórcze życie preferował Lem. Jak wiele szczegółów trzeba rozpracować i połączyć (a w każdym z nich tkwi diabeł), chcąc otrzymać satysfakcjonujący rezultat artystyczny w utworach należących do pogardzanej SF. A i nawet w przypadku osiągnięcia go - nie ma mowy o wdzięczności potomnych.

 

Marek Oramus "Bogowie Lema", Warszawa 2006

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór