Fantastyka - luty 1990 r.

 

Marek Oramus

Prawo siły

 

Posuwanie się w historię człowieka - jako rasy - ma swoje granice materialne, ale i mentalne. Człowiek zmienia się wolno, a może nie zmienia się wcale, przeto i Kolumbowi, i Hannibalowi, i Hammurabiemu przypisujemy nasze własne intencje, widzenie spraw, by w ten sposób ogarnąć ich postępowanie. Aliści czujemy intuicyjnie, że moc metody słabnie w miarę posuwania się pod prąd czasu i w końcu nie zostaje z niej nic. Gdzie wyczerpują się resztki jej skuteczności? Gdzie - mówiąc inaczej - podobieństwo naszych dalekich przodków do nas samych okazuje się o tyle szczątkowe, że wytrwały badacz wchodzi w sferę nieoznaczoności, a historia, którą chce uprawiać, zamienia się w fantazję? Prawdopodobnie tą granicą jest epoka odległa dziś o marne 30-35 tysięcy lat, kiedy w rozsypkę szła pierwsza bodaj ogólnoplanetarna kolonia ludzka, cywilizacja człowieka neandertalskiego.

Pisarze naukowi, za jakich uznaję fantastów, wydają się bezwzględnie zafascynowani tym okresem, jego mrocznością, spowijającą go ciemną tajemnicą. Przyjmuje się, że wtedy właśnie pojawili się nie wiadomo skąd przedstawiciele Homo sapiens i bezlitośnie wytrzebili swych pobratymców klasy Homo sapiens neandertalis, polując na nich jak na zwierzynę. Jak to się stało, zapyta czytelnik, że rozumni dokonali eksterminacji innych rozumnych w czasach, gdy na Ziemi pełno było miejsca dla wszystkich? Jak to możliwe, że nie poznali w nich własnych braci, nie docenili tlącej się pod ich czaszkami iskry rozumu? Są to ciekawe pytania, a odpowiedzi na nie - bynajmniej nie oczywiste. Swoją powieść "Spadkobiercy" poświęca tej kwestii William Golding, angielski laureat Nagrody Nobla z 1983 roku.

Golding jest przykładem pisarza głównego nurtu, który nie przeląkł się malarycznego klimatu science fiction. Główny nurt desygnuje tutaj sporadycznie swych przedstawicieli, którzy zawsze, o ile swej śmiałości nie przypłacą życiem, dają w zamian dzieła odmienne od typowych produkcji SF, już przez sam ten fakt frapujące artystycznie. Golding od takiej wycieczki zaczął, publikując w roku 1954 "Władcę much" (miał wtedy 43 lata) i od razu zażywając rozgłosu. Rok później ukazali się właśnie "Spadkobiercy", powieść nie tak głośna, ale równie poruszająca. Pozostałe powieści mają charakter psychologiczny, dotyczą współczesności, lecz nie są wolne od swoiście rozumianej metafizyki w pojmowaniu człowieka, jego usytuowania w świecie.

Fabuła "Spadkobierców" da się zamknąć w jednym zdaniu: powracająca wiosną z zimowego leża w nadmorskich jaskiniach grupa neandertali natyka się na wyżej zorganizowanych i lepiej wyposażonych "nowych ludzi" i zostaje przez nich rozbita. Nic nie wiadomo o innych neandertalskich grupkach w tej okolicy, ale wygląda na to, że krajobraz zostaje tam oczyszczony z małpoludów. By dobrze oddać przeżywanie i tragedię losu neandertalczyków, Golding przez jedenaście rozdziałów ogląda zdarzenia ich oczami; dopiero ostatni, dwunasty rozdział pokazuje sprawy od strony przybyszów. Starcie rozegrało się za sprawą przypadku: uciekający morzem - "nowi ludzie" wpłynęli w ujście rzeki i posuwając się pod prąd dotarli do wodospadu. Chcąc go sforsować musieli przenieść swe łodzie; podczas transportu wkroczyli niechcący na obce tereny i spowodowali konflikt.

Solidnie przygnębiające u Goldinga jest to, że grupa przybyszów jest jakby mikromodelem naszej cywilizacji współczesnej, z jej łatwością niszczenia, tendencją do parcia naprzód bez względu na koszty, do załatwiania prywatnych interesów pod płaszczykiem interesu ogólnego itp. Stojąc na wyższym szczeblu rozwoju pod każdym względem (technicznie, "gospodarczo", organizacyjnie, militarnie) nie wahają się ze swej przewagi skorzystać. Nie dotyczą ich żadne skrupuły moralne; w tamtych czasach, jak to znakomicie pokazał film Jacquesa Annaud "Walka o ogień", nie było czasu na wątpliwości, pół sekundy zwłoki w machnięciu maczugą kosztowało życie. Toteż nie ze stosowania zasady "uderz nim sam dostaniesz" należy być przygnębionym, a z tego, że zasada ta przetrwała po dziś dzień i nawet zamieniła się w symbol. Prawo jest po stronie silniejszego i po jego stronie jest życie; co słabe, wątłe i pełne skrupułów, musi zginąć.

Trochę razi mnie obraz neandertalczyków w tej powieści: są przedstawieni jako zapóźnione stwory z przeszłej epoki (brak broni, odzieży, narzędzi innych niż pasujące do ręki kamienie itp.), a jednocześnie dosyć dobroduszne (gdy wiadomo, że polowali nawet na mamuty, a nierzadko folgowali skłonnościom do kanibalizmu). Wegetując sobie nad wodospadem wykazują daleko posuniętą niefrasobliwość. Dookoła obfitość jedzenia, spotkania z drapieżnikiem da się uniknąć, zmieniają się pory roku, czasem ktoś w grupie umiera, ktoś inny się rodzi. Świat wydaje się oswojony i dobrze znany, więc żyją w tym swoim raju na poły luksusowo, na poły naiwnie. Z błogostanu wyrywa ich dopiero cios obuchem: przybycie "nowych", którzy nie respektują prawa gospodarzy do ich ziemi i zmiatają ich niejako po drodze, bez specjalnego zamiaru, mimochodem.

Tak pomyślana wersja kontaktu rozumnych powtórzyła się potem miliony razy. Pizarro zmiótł Inków, a ci Inkowie nie inaczej przecież traktowali własnych sąsiadów. Biały człowiek wymazał praktycznie z prerii północnej Ameryki cywilizację Indian. Sięgając bliżej: ciszej i mniej malowniczo, ale równie skutecznie zniknęło znad Bałtyku plemię Prusów. Byle podręcznik historii powszechnej dostarczy przykładów udanych przedsięwzięć tego typu. Można powiedzieć: barbarzyństwo, współczesność odżegnała się od tej formy dawno. Czyżby? We wrześniu 1939 roku Polska dostała się w obcęgi dwóch zaborców i naród polski miał obiecaną likwidację (co prawda nie on jeden). Dekadę temu ujawniono podobne zamiary Czerwonych Khmerów wobec ludności Kambodży. Obecnie obserwować możemy, jak postępuje jawna eksterminacja narodu tybetańskiego przez Chińczyków. Nihil novi sub sole.

Pytanie, które się nasuwa i które w pewnym sensie przewija się przez całą twórczość Goldinga, brzmi: jakie cechy człowieka powodują to straszne dziedzictwo? Czy człowiek jest zły sam z siebie, czy zło zawdzięcza swemu zwierzęcemu pochodzeniu? (Von Ditfurth sugeruje, że "zwierzęcość" zawdzięczamy śródmózgowiu, archaicznej części naszego mózgu, która ciągle funkcjonuje i wpływa na nasze zachowanie). Czy iskra Boża budzi się w nim na zasadzie incydentu, czy też Bóg obecny jest w nim w sposób trwały? Skąd w takim razie to nieustanne pasmo morderstw, ta rzeka krwi, w której taplamy się idąc przez dzieje? Zgoda, 30 tysięcy lat temu człowiek był istotą bardziej zwierzęcą, mniej boską. Cośmy przez te 30 tysięcy lat osiągnęli? Boskości nie narosło w nas grubiej, a zwierzęcość chyba przekształciła się w diabelstwo. Nie trzeba odwoływać się aż do epoki pieców, by się o tym przekonać, choć nie ulega wątpliwości, że XX wiek był wyjątkowo żyzny w hekatomby.

"Spadkobiercy" to książka pasjonująca, wywołująca wielkie wrażenie nawet u czytelnika dobrze oswojonego ze sztuczkami literatury. Golding ukazał naszych dalekich protoplastów w konflikcie spowodowanym z rozmysłem, przebiegającym okrutnie, dającym wypadkową w postaci tragedii, pełnej i całkowitej, człowieka pierwotnego. Znakomicie zapozorował szczątkowy język neandertalczyków, który jednak umożliwia porozumienie. Doskonale ukazane są trudności pierwotnych ludzi z kojarzeniem faktów, z ułożeniem jakiegoś planu, ze zrealizowaniem go. Pisarz wspaniale operuje niedopowiedzeniem, "Spadkobiercy" są właściwie pokazem, jak na terenie fantastyki, literatury przegadanych znaczeń, niedopowiedzenie odbiera czytelnikowi banalną pełność, każąc mu w o wiele większym stopniu utożsamić się z gehenną bohaterów. (A cierpienie istoty uznanej za niższą wcale nie jest mniejsze).

Pozostaje jeszcze sprawa tytułu, jego interpretacji. Kto ma być spadkobiercami - i kogo? Nauka, dążąc do wyjaśnienia zdominowania neandertalczyków przez człowieka współczesnego, wysunęła niedawno hipotezę, iż jest on "neoteniczną hybrydą neandertalczyka", jego młodzieńczym wizerunkiem utrwalonym w naszym kodzie genetycznym, w naszej posturze oraz fizjonomii. Sprawa nad wodospadem została więc załatwiona, by tak rzec, we własnym gronie. Nie zmienia to ani na jotę wymowy powieści: to my jesteśmy spadkobiercami bladoskórych najeźdźców, którzy przechodzą po wszystkim co żywe jak walec. Nasz świat w prostej linii pochodzi od tego obozowiska, gdzie wieczorem pije się na umór, pożąda i zdradza, w dzień zaś zabija, porywa i gwałci. Nasza skłonność do zamieniania Ziemi w krajobraz księżycowy to tylko spotęgowane działania neoantropów tamtych czasów. Nie ma między nimi jakościowej różnicy. Jeżeli więc racje silniejszego nie przestaną decydować o być albo nie być innych ludzi czy narodów, innych gatunków flory i fauny żyjących obok - człowiek ocknie się w końcu pośród zgliszcz, trawiąc swą straszliwą samotność, do której już otwierają się drzwi.

 

William Golding: Spadkobiercy. Tłumaczyła Ryszarda Grzybowska. Czytelnik, Warszawa 1989.

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór