Rzeczpospolita - 05-12-2008

 

 

Krzysztof Masłoń

Upiory z kamienicy Johna

 

 

W Domu Literatury w Warszawie spotykali się pisarze zachowujący się przyzwoicie i tacy, którzy na nich donosili. Bywało, że tych pierwszych brano za drugich. I odwrotnie.

Tylko tu odważono się wszechwładnemu sekretarzowi KC, prawej ręce szefa partii, towarzyszowi Zenonowi Kliszce przerwać programową wypowiedź okrzykiem: "Mów głośniej, synku, bo cię nie słyszę!", tylko tu w dyskusji powiedziano mu wprost: "Szanowny panie Kliszko, jeśli pan myśli, że pan może sobie tak rządzić kulturą, to pan się grubo myli!". Z tej oto mównicy Antoni Słonimski zadał mu sztych, po którym towarzysz Zenon zgłupiał i sprowadzony został do właściwych wymiarów.

Dlatego ten dom w pierwszym rzędzie zamknięto w stanie wojennym i nigdy nie wrócił do dawnej formy. Zostały głosy w ciemności, których nikt nie słucha. Taki, heroiczny - rzekłbym, obraz Domu Literatury w Warszawie przedstawia Jarosław Abramow-Newerly w niewydanej jeszcze książce "Patent na życie".

Taka wizja, prezentowana stosunkowo często przez pisarzy starszego pokolenia, obejmuje zazwyczaj jeszcze Władysława Broniewskiego recytującego wiersze kelnerce Janeczce roznoszącej w stołówce klubowe obiady, Janusza Szpotańskiego grającego w szachy z marzącym o utworzeniu Litfondu Jerzym Putramentem czy Igora Newerlego (ojca Jarosława) udzielającego dobrych rad - jako opiekun Kół Młodych Związku Literatów Polskich - nieopierzonym adeptom sztuki pisarskiej.

Marek Hłasko cytuje jedną z takich rad, którą uznał za najmądrzejszą, jaką usłyszał od człowieka piszącego: "Jeśli pan chce coś napisać, niech pan o tym opowiada. Wszystkim. To nieważne, czy pana ludzie rozumieją, czy nie. Niech pan mówi: za każdym razem, opowiadając, musi pan budować swoją historię od początku do końca; po jakimś czasie zrozumie pan, które elementy są ważne, a które nie. Chodzi o to, aby pan sam to sobie umiał opowiedzieć".

Gdybym był malarzem, ten piękny widok kamienicy Johna, w której znaleźli swą siedzibę pisarze, wzbogaciłbym skromnym stołem u wejścia, tuż za ciężkimi żelaznymi drzwiami, na którym zawsze paliłaby się lampa (prosto w oczy), a za którym skromny i pracowity funkcjonariusz bezpieki stemplowałby dłonie wchodzących. Ci, którzy odmawialiby wyciągnięcia ręki, dostawaliby klapsa.

Przez bardzo wiele lat - co wynika między innymi z wydanej właśnie książki Joanny Siedleckiej "Kryptonim »Liryka«. Bezpieka wobec literatów" - funkcję dyżurnego ubeka w środowisku pisarskim pełnił Krzysztof Majchrowski, który okazał się człowiekiem sukcesu, dochodząc w wytrwałej służbie aż do stopnia generalskiego. Bardzo pomogli mu w tym podopieczni, którzy - jak się zdaje - radę Igora Newerlego pojęli niekoniecznie zgodnie z jego intencjami. Otóż jedne historie opowiadali oni wszystkim, i te z czasem przeobrażały się w książki, inne zaś miały tylko jednego adresata i chodziło o to, żeby jemu się podobały. Nie komu innemu.

Ponieważ imię tych, którzy uznali, że donos jest literacką formą godną szczególnie intensywnego uprawiania, jest Legion, warto może poszukać takich, którzy okazali się odporni na - powiedzmy - perswazje ze strony Majchrowskiego et consortes. I tu lektura książki Siedleckiej przynosi niejakie niespodzianki.

Człowiek zacny, choć postny

Oto w 1975 roku minister Józef Tejchma urządzić chciał Antoniemu Słonimskiemu jubileusz osiemdziesięciolecia. Ten jednak stawiać zaczął warunki zarówno co do miejsca, w jakim miała się odbyć uroczystość, jak i składu zaproszonych gości. Po pierwsze: nie życzył sobie Iwaszkiewicza ani kogokolwiek z Zarządu Głównego ZLP. "Mam już dość udawania - mówił - że bydło to nie jest bydło". Wykluczył "akademię na cześć", choć takowej - zdaje się - nikt nie zamierzał mu urządzać, nie zgodził się też na śniadanie w pałacu w Jabłonnie.

W końcu zaproszono kilka osób do małej salki w hotelu Forum. Obecni byli: minister kultury Józef Tejchma, wiceminister tego resortu Aleksander Syczewski, wydawcy: Stanisław Bębenek, Ryszard Matuszewski i Andrzej Wasilewski, oraz dwaj przyjaciele jubilata: Stanisław Lorentz i Karol Estreicher. Pytanie brzmi, który z nich doniósł, skoro słynny Majchrowski, podówczas major, sporządził notatkę, z której wynika, że "Słonimski występował, jak zwykle, z ostrymi inwektywami pod adresem polityki kulturalnej państwa".

Tego na razie możemy się tylko domyślać, wiadomo za to, że emisariuszami ZLP, którzy wcześniej pertraktowali z Antonim Słonimskim, byli Jan Wiktor, Marian Grześczak i Lesław Bartelski. Jubilat opowiadał, że spotykał się z nimi tylko w kawiarni, gdyż "w domu ma różne cenne rzeczy". Prawda, jakie to urocze, ile w tych słowach niepowtarzalnego wdzięku Słonimskiego?

No bo cóż Bartelski? O ileż mniej finezyjny, niebłyskotliwy, fizycznie zgoła niepociągający, do tego kaleka. W pisarstwie niemal monotematyczny, wciąż przypominał powstanie warszawskie, w którym walczył, i swoich poległych przyjaciół - o zgrozo! - ze "Sztuki i Narodu". Jednej Marii Dąbrowskiej to nie przeszkadzało i w "Dziennikach" odnotowała o Bartelskim, że to "taki zacny człowiek". Choć - myśląc o jego talentach pisarskich - "postny".

W kamienicy Johna Bartelski czuł się jak w domu. W latach 60. i 70. był sekretarzem, a następnie prezesem oddziału warszawskiego. Koledzy uśmiechali się więc do niego przymilnie, za plecami szeptali jednak, że to podejrzany typ, służalczy wobec władz, łasy na stanowiska, funkcje i splendory.

W latach 80., a już szczególnie w następnej dekadzie, przestano się krępować i niemal otwarcie przypisywano mu złe intencje, w najlepszym wypadku nazywając "reżymowcem".

Ten "reżymowiec" - jak ustaliła Joanna Siedlecka, wertując teczki IPN - wielokrotnie odmówił współpracy z SB. Odmawiał stanowczo "jakichkolwiek informacji o  s w o i m,  co podkreślał, środowisku". Kiedy miał już Majchrowskiego dość, najzwyczajniej w świecie rozdzierał gębę, krzycząc: "O co chodzi? Czego od niego chcą? Dlaczego nie postawią sprawy jasno, bo nie lubi niedomówień?".

A w 1974 r., gdy umarł Melchior Wańkowicz, to on żegnał go w imieniu ZLP słowami: "Odszedł od nas wciąż nieznużony, chociaż nękany i walczący. (...) Był rzeczywiście Kingiem, jak nazywali go najbliżsi", eksponując wojenne zasługi pisarza i wytoczony mu przez władze proces.

Bezpieka nie miała powodu, by darzyć go sympatią. Oto w 1965 roku o członkostwo ZLP starała się Julia Bristigerowa, sławna Luna, była dyrektorka w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, rozpracowująca literatów właśnie. Jako Julia Prajs wydała akurat powieść "Krzywe litery" i, widać, poczuła się rozgrzeszona z przeszłości. Jeździła zresztą do Lasek, ponoć wzięła chrzest. A w ZLP rzecznikiem jej przyjęcia był wszechmocny, zdawałoby się, Jerzy Putrament.

Tymczasem - czytamy: "prezes Bartelski położył się Rejtanem, nagłośnił sprawę, która miała być załatwiona po cichu, i w rezultacie Luna nie została koleżanką swoich byłych ofiar, m.in. represjonowanego w latach stalinowskich Jerzego Brauna czy Tadeusza Kudlińskiego. Potwierdza to sprawozdanie z posiedzenia Zarządu Głównego z 11.06.1965, według którego "wniosek Julii Prajs-Bristigerowej nie został nawet odczytany".

Esbeckie fałszywki dotyczące Bartelskiego wryły się, widać, dobrze w pamięć, skoro wiodły nawet "życie po życiu". W dniu jego śmierci miałem dyżur redakcyjny i gdy dowiedziałem się o tym, napisałem o autorze "Genealogii ocalonych" niewielką notę informacyjną. Z opublikowania jej bardzo był niezadowolony ówczesny zastępca redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej". Bo i on wiedział więcej. A co? Ano, że reżymowiec, że "Sztuka i Naród", a zatem faszyzm po polsku i - przywołując Wańkowicza - brekekeks, brekekeks...

Gałka z kości słoniowej

Książka Joanny Siedleckiej jest znakomitym pretekstem, by przypomnieć takie jak Bartelski postaci z cienia. Ze świecznika oczywiście też, bo autorka pisze o nich, rozpoczynając zresztą od rozdziału poświęconego Antoniemu Słonimskiemu i całej esbeckiej kampanii mającej na celu zneutralizowanie tego - jak go nazwali - "Syzyfa". Akcja trwała aż do śmierci "figuranta", a nawet i potem.

W lecie 1976 roku Słonimski zmarł w wyniku obrażeń, jakich doznał w wypadku samochodowym. Wśród ośmiuset osób, które przybyły na cmentarz katolicki w Laskach, byli i Jarosław Iwaszkiewicz, i Jakub Berman. SB przejęła później list do Pawła Hertza, w którym Iwaszkiewicz pisał: "Śmierć Antoniego była dla mnie czymś okropnym - i ten straszny pogrzeb. Szlochająca Marysia Brandysowa, Maryna i Jerzy Zagórscy przystępujący do komunii. Berman i Zabłudowski śpiewający »Jeszcze Polska nie zginęła« nad grobem, do którego nie chciała wejść trumna. I to, co potem wypisywał Czeszko, ten łotr Sandauer i Kijowski, jest raczej obrazą pamięci Antoniego. Chcę napisać tylko wspomnienie młodości, bardzo kochałem tego prawdziwego przyjaciela. A potem rozdzieliły nas najgorsze rzeczy, jakie mogą być: ideologia i doktryny". Na liście dopisane zostało esbecką ręką: "Ale z niego faryzeusz".

Jak widać, obecność Jakuba Bermana na katolickim pogrzebie zrobiła na Iwaszkiewiczu duże wrażenie. Ten stalinowski nadzorca Polski z nadania Stalina był przed wojną - o czym przypomniała niedawno w książce "Kawior i popiół" Marci Shore - osobistym instruktorem partyjnym swego rówieśnika, Aleksandra Wata. Wtedy był tylko protegowanym teścia Ireny Krzywickiej, znanego socjologa Ludwika Krzywickiego.

A Wat? Po doświadczeniach sowieckich komunizm wstrętnym mu się stanie niczym zaraza, w Saratowie zobaczy diabła, co tak go będzie męczyło, że po powrocie do Polski w 1953 roku w wielkiej tajemnicy ochrzci się w kościele na Piwnej. Kiedy dzięki poparciu nie kogo innego, a właśnie Bermana, na co wpłynęła żona tego ostatniego - Guta, wyjedzie na Zachód, we Francji... utraci wiarę.

Marci Shore, która napisała rzecz o oczarowanych i rozczarowanych marksizmem, osoba bez złudzeń, poświęciła też zgoła nieliryczny passus Antoniemu Słonimskiemu i jego postawie po 1956 roku.

"Słonimski był teraz bardzo surowy dla tych spośród swoich kolegów, których uważał za służalców reżimu i których działalność w poprzednich latach porównywał do pracy plutonów egzekucyjnych. Kruczkowski poczuł się tym urażony i w grudniu 1956 roku wysłał do Słonimskiego list, w którym oskarżał go o obłudę i przypominał, że Słonimski nie wygłaszał publicznie równie śmiałych sądów w latach, kiedy to mogło być naprawdę dowodem odwagi cywilnej. Być może, sugerował Kruczkowski, należałoby "zacząć od większej skromności w dobrym mniemaniu o sobie ludzi, którzy dziś chcą w nas wmówić, że - zawsze »przeciw« i zawsze »nieprzejednani« - byli sprawiedliwymi w Sodomie tamtych lat".

Jeszcze w 1954 roku Słonimski napisał wiersz, w którym użalał się nad losem chłopów, wychwalał Bieruta i wieszczył nadejście nowego, lepszego świata. Podobnie jak inni pisał w latach stalinowskich o "zwycięskim rytmie historii", o pochodach pierwszomajowych i czerwonych sztandarach - a także o kałużach krwi i prochach, które parzyły w bose stopy. Mieczysław Jastrun, rozmyślając o Słonimskim, zastanawiał się, "jak można łączyć w sobie szlachetność i inteligencję z dworskością i kompromisem, podrzucać tym kompromisem, jak podrzuca się laseczką z gałką z kości słoniowej".

Zarządowa jednomyślność

Jak wiadomo, po stanie wojennym w "iwaszkiewiczowskim" Związku Literatów Polskich nastąpił rozłam. Część ludzi pióra zapisała się do tzw. Zlepu (czy nezozlepu). Druga część wstrzymała się i poczekała na utworzenie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Obie, tak naprawdę pozbawione realnego znaczenia, organizacje pisarskie egzystują pod jednym dachem kamienicy Johna. I choć ta przymusowa koegzystencja nie podoba się jednym i drugim, o jakichkolwiek radykalnych ruchach mowy być - z przyczyn materialnych - nie może, a o połączeniu nie ma nawet co myśleć. Z tym że jeśli chodzi o Zlep, to w jego zarządzie łatwiej o jednomyślność, przynajmniej w jednej kwestii, ostatnimi laty - jak się wydaje - zasadniczej. Tam nie ma podziału na tych, którzy współpracowali w PRL ze Służbą Bezpieczeństwa, i tych, którzy współpracy tej odmawiali. Tych drugich bowiem zabrakło. Jak podała "Gazeta Polska", "tajnymi współpracownikami" i "konsultantami" SB byli: Marek Wawrzkiewicz, Krzysztof Gąsiorowski, Aleksander Nawrocki, Andrzej Zaniewski, Leszek Żuliński, Jacek Kajtoch i Wacław Sadkowski. Jakby ktoś się uparł, to wyjątek mógłby uczynić z sekretarza generalnego Zlepu - Grzegorza Wiśniewskiego, ale tylko dlatego, że jego akta z IPN przejęły służby wojskowe.

Generał Majchrowski nie posiadałby się z radości i, naturalnie, z dumy. Tak oto w wolnej Polsce realizowany jest plan wprowadzony w życie w PRL. Co najwyżej ubolewałby Majchrowski nad faktem, że gdy on roztaczał swą siatkę nad kamienicą Johna, miał do czynienia z pisarzami innej, wyższej klasy. Bo te nazwiska współczesnych rzekomych luminarzy literatury brzmią dziwnie nieprzekonująco.

A takiego np. Kazimierza Koźniewskiego uważał za przyjaciela sam Stefan Kisielewski. "Był kurierem rządu londyńskiego - wyliczał Kisiel. - Siedział w Budapeszcie w gestapo przez rok i nie załamał się. Ojca mu Niemcy rozstrzelali. Postać skomplikowana". Okazuje się, że dyktując swoje "Abecadło" Tomaszowi Wołkowi, był Kisiel mocno niedoinformowany. Jak dowiódł Tadeusz Chciuk (Marek Celt), nie gdzie indziej, a w węgierskim więzieniu związał się Koźniewski z komunistami, sypał, a w ogóle "był kurierem wręcz beznadziejnym - naiwnym, gadatliwym, skrajnie nieostrożnym". W 1946 roku sam trafił do Julii Bristigerowej, by oczyścić się z konspiracyjnych grzechów. I prawdopodobnie przy tej okazji towarzyszka Luna zwerbowała go, "choć - pisze Siedlecka - niewykluczone, że przejęła od towarzyszy węgierskich; w każdym razie jego pierwszy raport pochodzi już z roku 1947".

Był dla SB skarbem, takim agentem, którego interesuje wszystko i donosi na wszystkich. Po tym jak swoimi zeznaniami pogrążył na procesie niedoszłego teścia, Melchiora Wańkowicza, a ten, jakże trafnie, nazwał go kundlem, świadomość tego, kim jest, znacznie się powiększyła, choć powszechną pewnie nie była. Niemniej przypadek Kisiela należy uznać za kuriozalny. Czyżby naprawdę nie słyszał najcelniejszej opinii o Koźniewskim, że był on niegdyś trochę harcerzem, a trochę świnią, później zaś mówiono, że z harcerstwa wyrósł.

Żart dobry, ale prawda jest zdumiewająca. Otóż ten człowiek, który jako "33" donosił na byłe dowództwo Szarych Szeregów ze Stanisławem "Orszą" Broniewskim i Aleksandrem Kamińskim na czele, w końcu lat 70. przez władze ówczesnego Związku Harcerstwa Polskiego, wsławione wprowadzeniem do szkół Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej, traktowany był jako wróg numer jeden, gdyż reaktywować chciał harcerstwo przedwojenne. W obliczu raczkujących kręgów instruktorskich im. Andrzeja Małkowskiego i ZHR była to wizja iście apokaliptyczna. Główny ideolog tamtego ZHP, późniejszy naczelny "Trybuny Ludu" Jerzy Majka, gotów był nawet przesunąć Jacka Kuronia na dalsze pozycje rankingu nieprzyjaciół. W budynku dawnej YMCA, Kuroń to był wtedy wróg publiczny numer 2. Powrót Czerwonego Harcerstwa - innej plagi - wydawał się bowiem mniej realny .

Kuroń swoje poglądy na wychowanie młodzieży zrewidował po tym, jak utopiły się dzieciaki jemu powierzone (przypomniał to ostatnio Andrzej Krzysztof Wróblewski). Dla Koźniewskiego we wszystkich okresach PRL było jednakowo "byczo", co zauważył już Leopold Tyrmand, skądinąd też mający do "33" pewną słabość.

Mało barwnie na jego tle rysuje się sylwetka jego redakcyjnego kolegi z "Polityki", Tadeusza Drewnowskiego. Ten, choć partyjny, nie miał zamiaru służyć bezpiece i w 1964 roku, gdy namierzono go przy okazji wyjazdu na stypendium do Francji, na dzień dobry kazał oficerowi SB wylegitymować się, a potem powiedział tylko, że nie potrzebuje niczyich pouczeń, a po powrocie z zagranicy swoje spostrzeżenia przekaże może, ale na pewno nie Służbie Bezpieczeństwa. I już, "sprawę zamknięto".

Jarosław Abramow-Newerly (sam po tym, jak SB dowiedziała się o jego wizycie u Giedroycia, stracił paszport na osiem lat) snuje swoje wspomnienia z byłej stołówki ZLP w kamienicy Johna. "Witold Lutosławski siedział ze swoim szwagrem Stanisławem Dygatem i z Kaliną Jędrusik i zaśmiewali się do łez z ich żartów. Jak Jerzy Andrzejewski krążył z papierosem między stołami, to Janusz Minkiewicz mruczał: »Dlaczego on popiół strzepuje do mojej popielniczki, a diament zostawia sobie?«. Godnie lubił przechodzić tędy Władysław Szpilman z muszką pod brodą i kłaniać się znajomym...".

Do kompletu - oczywiście, poza dyżurującym ubekiem - brakuje tylko pijanego w siwy dym Himilsbacha i czatującego przed wejściem, niewpuszczanego do środka Kazimierza Ratonia. Rzygającego.