ROZRACHUNEK Z AMERYKĄ





Mocarstwo na wieki





Obecny układ międzynarodowy charakteryzuje się dominacją Ameryki niemal pod każdym względem - i może ona spać spokojnie. Żadne państwo nie będzie dysponowało jednocześnie wielkimi zasobami, korzystnym położeniem geograficznym i stopą wzrostu, ale zdolne było rzucić światu militarne wyzwanie na wielką skalę.




STEPHEN G. BROOKS, WILLIAM C. WOHLFORTH




Na początku lat 90. publicysta polityczny Charles Krauthammer obwieścił na łamach "Foreign Affairs" narodziny jednobiegunowego świata, w którym Stany Zjednoczone górują nad resztą społeczności międzynarodowej. Poparciem tej tezy były kolejne lata, w których doszło do rozpadu Związku Radzieckiego, przyspieszenia tempa dezintegracji ekonomicznej i militarnej Rosji oraz zastoju gospodarczego w Japonii. Tymczasem Stany Zjednoczone przeżywały najdłuższy i najintensywniejszy rozwój w swojej historii.

Jednak w końcu lat 90. czytelnicy "Foreign Affairs" mogli przeczytać tekst politologa Samuela Huntingtona, który dowodził, że jednobiegunowość ustąpiła już miejsca strukturze "wielobiegunowej". Huntington nie był odosobniony w swoich twierdzeniach. Sondaże opinii publicznej potwierdzały, że ponad 40 proc. Amerykanów pogodziło się z poglądem, że USA są obecnie tylko jednym z kilku wiodących mocarstw. W tym nowym układzie - dowodził Huntington - na miano prawdziwego supermocarstwa mógłby zasługiwać tylko taki kraj, który byłby w stanie skutecznie rozstrzygać istotne zagadnienia międzynarodowe w pojedynkę i żadna koalicja złożona z innych państw nie byłaby zdolna mu w tym przeszkodzić. Stany Zjednoczone nie posiadały takiej zdolności i stąd nie kwalifikowały się do tej roli.

Ataki terrorystyczne, które miały miejsce jesienią ubiegłego roku, zdawały się utwierdzać niektórych w tym mniemaniu. Obnażyły nie tylko znaczny stopień narażenia Ameryki na tego typu niebezpieczeństwa, ale również ujawniły głębokie pokłady globalnego antyamerykańskiego resentymentu.

Droga obrona

Jednak zdecydowana amerykańska odpowiedź w Afganistanie dowiodła siły USA oraz ich zdolności do prowadzenia działań militarnych w kilku miejscach globu jednocześnie. Pokazała też, że mogą one prowadzić działania wojenne w zasadzie w pojedynkę, że stać je na natychmiastowe zwiększenie wydatków na obronę o blisko 50 miliardów dolarów.

Aby zrozumieć do jakiego stopnia dominującą pozycję Stany Zjednoczone mają teraz, należy się przyjrzeć kolejno każdemu ze standardowych składników ich narodowej potęgi. W 2003 r. USA są gotowe przeznaczyć na obronę kwotę większą niż 15-20 krajów, które łącznie ponoszą największe wydatki na zbrojenia łącznie. Stany Zjednoczone mają druzgocącą przewagę w broni nuklearnej, lotnictwie wojskowym, marynarce wojennej, a także dysponują możliwością wykorzystywania swojego potencjału na całym globie.

Ich przewaga jest jeszcze bardziej widoczna pod względem jakościowym niż ilościowym. Dominują nad światem w dziedzinie militarnych zastosowań zaawansowanych technologii komunikacyjnych i informatycznych. Mają niezrównaną zdolność koordynowania i przetwarzania informacji docierającej z pola walki oraz nadzwyczajną precyzję w zdalnym niszczeniu celów. Co więcej, Ameryka nie ułatwia konkurentom nadrobienia zaległości - na badania i rozwój technologii wojskowych przeznacza więcej niż Niemcy i Wielka Brytania na swoją obronę razem.

Żadne państwo w historii świata nie zbliżyło się nawet do tej potęgi. Stany Zjednoczone płacą za swój prymat zaledwie 3,5 proc. PKB. Jak zauważa historyk Paul Kennedy, bycie Numerem Jeden, ponosząc wielkie nakłady, to rzecz normalna. Ale bycie Jedynym Światowym Supermocarstwem, za relatywnie niewielką cenę, to rzecz zdumiewająca.

Dominacja ekonomiczna Ameryki - porównywana z łącznym potencjałem sześciu najbogatszych mocarstw - jest większa niż w przypadku jakiegokolwiek wielkiego mocarstwa ery nowożytnej. Gospodarka amerykańska jest obecnie dwa razy mocniejsza od jej największego rywala - Japonii. Sama tylko Kalifornia osiąga wyniki, które ustawiają ją w statystykach przed Francją i tuż za Wielką Brytanią.

Co prawda długotrwały wzrost gospodarczy z lat 90. już minął, ale aby Stany utraciły swą pozycję, musiałby je spotkać taki kryzys, jaki przypadł w udziale Japonii - niezwykle głęboka i przedłużająca się recesja na rynku wewnętrznym, której towarzyszył dynamiczny rozwój gospodarczy w innych krajach. To raczej mało prawdopodobne, gdyż Stany Zjednoczone najbardziej korzystają z dobrodziejstw globalizacji. Są mekką dla naukowców z całego świata, którzy chcą zrobić tu karierę. Ameryka jest również najpopularniejszym rynkiem inwestycyjnym; w 1999 r. ulokowano tu ponad 1/3 światowych bezpośrednich inwestycji zagranicznych.

Militarna i ekonomiczna przewaga USA wynika z faktu, że są światowym liderem w dziedzinie rozwoju technologicznego. Dane z końca lat 90. ukazują, że amerykańskie nakłady na badania i rozwój prawie zrównały się z łącznymi wydatkami na ten cel siedmiu najbogatszych krajów świata.

Mister Big nie czeka na klęskę

Obecny układ międzynarodowy charakteryzuje się więc zdecydowaną dominacją Ameryki niemal pod każdym względem. W przeszłości państwa odgrywające wiodącą rolę były albo wielkimi mocarstwami handlowymi, albo morskimi lub potęgami militarnymi na lądzie. Nie było jednak takiego, które górowałoby nad pozostałymi we wszystkim jednocześnie.

Imperium brytyjskie w okresie swojego rozkwitu czy Stany Zjednoczone w czasach zimnej wojny musiały współistnieć z innymi mocarstwami, które dorównywały im lub przeważały w niektórych dziedzinach.

Po wojnach napoleońskich Zjednoczone Królestwo było wiodącym mocarzem handlowym i morskim na świecie. Jednak nawet w czasach świetności Pax Britannica, Anglia wydawała mniej pieniędzy na żołnierzy i broń niż Francja czy Rosja. We wczesnych latach 70. XIX wieku udział Anglii w PKB sześciu najistotniejszych wówczas potęg gospodarczych nie był wcale większy niż Stanów Zjednoczonych czy Niemiec.

Podobnie było w czasach zimnej wojny, kiedy Ameryka dominowała zarówno ekonomicznie, jak i pod względem lotnictwa wojskowego i potęgi morskiej. Jednakże Związek Radziecki dorównywał USA jeśli chodzi o całościowy potencjał militarny, a dzięki swemu położeniu geograficznemu i inwestowaniu w wojska lądowe miał o wiele większą niż Ameryka zdolność opanowywania terytoriów w Eurazji.

Dzisiaj Ameryka nie ma już żadnej konkurencji. Ale wielu z tych, którzy nawet uznają jej potęgę, uważa ją za autodestrukcyjną. Skłania ona bowiem inne państwa do jednoczenia się przeciwko zakusom hegemona. Jak ujął to niemiecki komentator polityczny Josef Joffe: Podręczniki historii uczą, że Mr. Big zawsze sprowadza na siebie klęskę. Państwa znajdujące się na 2, 3 i 4 miejscu skrzykną się przeciwko niemu, utworzą sojusze i doprowadzą do jego upadku. Taki los spotkał Napoleona, Ludwika XIV, Habsburgów, Hitlera i Stalina. Potęga rodzi jeszcze większą kontrpotęgę; jest to najstarsza zasada światowej polityki.

Nikt im nie zagrozi

Ale ta argumentacja nie ma zastosowania do Ameryki po okresie zimnej wojny. Stany Zjednoczone - oblewane przez oceany od wschodu i od zachodu oraz graniczące ze słabymi, przyjaznymi państwami na północy i południu - są nie tylko mniej narażone na ataki niż dawni hegemoni, ale stanowią również mniejsze zagrożenie dla innych. Tymczasem główni potencjalni rywale USA - Chiny, Rosja, Japonia i Niemcy - znajdują się w odmiennym położeniu. Chcąc obalić jednobiegunową pozycję Ameryki, musieliby się wzmocnić militarnie. Na to każdemu z nich brak jest funduszy, a także zgody czujących zagrożenie sąsiadów. Rosnąca siła jednego z nich mogłaby sprowokować kontrakcję pozostałych.

Przykłady działań podejmowanych przeciwko starym mocarstwom nie sprawdzają się dzisiaj. Sytuacja Ameryki jest inna niż monarchii austro-węgierskiej, Francji napoleońskiej czy Związku Radzieckiego w czasach zimnej wojny. Chociaż każde było potęgą, stale musiało się liczyć z kontratakiem ze strony czujących się niepewnie sąsiadów. Tym bardziej że ówczesna mocarstwowość przejawiała się głównie w zajmowaniu coraz to nowych obszarów, a to zawsze skłania poszkodowane państwa do tworzenia koalicji wymierzonych w agresora.

Dzisiejsze predyspozycje Ameryki do sprawowania roli supermocarstwa są znacznie większe niż dawnych potęg. Nie dość, że położona jest w bezpiecznej odległości od potencjalnych rywali, to jeszcze ci znajdują się w klinczu ze względu na swoje wzajemne, bliskie sąsiedztwo.

Kolejny atut Ameryki polega na tym, że jej potęga podlega kontroli jednego rządu, podczas gdy domniemani wrogowie napotkaliby na poważne przeszkody przy prowadzeniu wspólnych i skoordynowanych działań wojennych. Doświadczenia historyczne związane z przywracaniem zachwianej równowagi sił dotyczyły grup silnych państw przeciwdziałających jednemu z nich, które usiłowało złamać status quo w celu zdobycia przewagi nad pozostałymi. Tymczasem dzisiejsza dominacja amerykańska nie jest w trakcie tworzenia się, lecz jest faktem dokonanym. Co więcej, kilka ze znaczących państw jest od dziesięcioleci blisko sprzymierzona ze Stanami Zjednoczonymi i czerpie z tego pokaźne korzyści. Wszystkie musiałyby się pogodzić ze stratami, gdyby zdecydowały się podważyć pozycję Stanów.

Zagubiona Europa, zacofane Chiny

Uniwersalny charakter amerykańskiej potęgi zmniejsza dzisiaj prawdopodobieństwo przeprowadzenia poważnej próby zmiany równowagi sił na świecie. Stany są potężne i bogate, natomiast ich potencjalnych rywali cechuje albo jedno, albo drugie, ale nie wszystko naraz. Przeminie co najmniej jedno pokolenie, zanim tak wielkie kraje jak Chiny czy Indie staną się równie zasobne. Biorąc z kolei pod uwagę spadające wartości współczynnika urodzeń, nawet wysoko rozwinięte państwa nie będą w stanie dorównać USA pod względem ludnościowym. W latach 90. XX stulecia Ameryka powiększyła się o 32,7 miliona ludzi - co odpowiada połowie obecnej populacji Francji lub Wielkiej Brytanii.

Niektórzy mogliby dowodzić, że Unia Europejska jest wyjątkiem od tej reguły: jest silna, bogata i liczna. Prawdą jest, że gdyby Bruksela rozbudowała swój potencjał militarny i rozporządzała nim jak jednolite państwo, to UE mogłaby teoretycznie stanowić ów drugi polityczny biegun świata. Ale utworzenie w Europie autonomicznego skonsolidowanego systemu obronnego i przemysłu zbrojeniowego, zdolnego konkurować z amerykańskim, jest niezwykle trudne. Na razie UE usiłuje stworzyć siły szybkiego reagowania liczące 60 tys. ludzi do prowadzenia operacji na mniejszą skalę, udzielania pomocy humanitarnej, wysyłania misji rozjemczych i zarządzania sytuacjami kryzysowymi. Wciąż jednak nie dysponuje tak istotnymi składnikami militarnego potencjału, jak wywiad, transport lotniczy, system zakłócania obrony przeciwlotniczej wroga, samoloty-cysterny do tankowania w powietrzu, transport morski, służby medyczne, jednostki do prowadzenia operacji poszukiwawczo-ratunkowych. Nawet jeżeli UE wreszcie się z tym upora, to i tak będzie skazana na korzystanie ze struktur NATO, zdominowanych przez USA.

Niezależnie od tego, jaki potencjał zbuduje w końcu UE, nie będzie on skuteczny bez istnienia jednego ośrodka decyzyjnego działającego w imieniu całej Europy. Mógłby taki powstać, ale za cenę rezygnacji krajów europejskich ze swojej suwerenności. I w dodatku to wszystko musiałoby się wydarzyć w momencie, gdy UE przygotowuje się do przyjęcia dziesięciu lub więcej nowych państw członkowskich. Z pewnością skomplikuje to dalszą centralizację Unii. Jest więc mało prawdopodobne, by w krótkim czasie Europa wyrosła na dominującego gracza na arenie militarnej.

Dlatego większość analityków szukających przyszłego konkurenta Stanów Zjednoczonych patrzy na Chiny. Jest to jedyne mocarstwo, które w ciągu kilku dziesięcioleci mogłoby zrównać się gospodarczo z Ameryką. Ale nawet gdyby osiągnęło ono ten sam poziom PKB co USA, to i tak utrzymałby się między tymi dwoma państwami rozziew w dziedzinie innych atrybutów mocarstwowości: potencjału technologicznego, militarnego i geograficznego.

Od połowy lat 90. XX wieku chińscy stratedzy zapatrują się sceptycznie na zdolność ich kraju do szybkiego niwelowania różnic cywilizacyjnych. Z danych chińskiej agencji wywiadowczej wynika, że w 2020 r. kraj ów będzie dysponował potencjałem niewiele większym niż jedna trzecia amerykańskiego. Połowa chińskiej siły roboczej jest zatrudniona w rolnictwie, a tylko niewielka część gospodarki korzysta z zaawansowanych technologii. W latach 90. amerykańskie nakłady na postęp techniczny były ponad 20 razy większe niż chińskie.

Większość arsenału chińskiej broni jest przestarzała. Położenie geograficzne sprawia, że gdyby Chiny przystąpiły do ekspansywnych zbrojeń, prawdopodobnie spotkałoby się to z ostrą reakcją ich sąsiadów - Indii, Rosji czy Japonii.

Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno sobie wyobrazić, aby w przewidywalnej przyszłości pojawiło się jakieś globalne wyzwanie pod adresem USA. Żaden kraj, ani grupa krajów, nie wmanewruje się w sytuację, w której byłyby zmuszone stawić czoła skoncentrowanej wrogości Stanów Zjednoczonych.

Jeden biegun siły

Dwie z głównych przyczyn konfliktów wielkich mocarstw w historii - rywalizacja o hegemonię i błędna ocena sytuacji - dzisiaj nie występują w polityce światowej. Na początku dwudziestego wieku, militarnie silne Niemcy rzuciły wyzwanie aspiracjom Zjednoczonego Królestwa do światowego przywództwa. Rezultatem była I wojna światowa. W połowie dwudziestego stulecia amerykańska hegemonia zderzyła się z silnym militarnie i ideologicznie Związkiem Radzieckim. Efektem była zimna wojna.

Obecna, jednobiegunowa dominacja USA zapobiega wystąpieniu podobnego konfliktu globalnego. Dzięki potędze Stanów Zjednoczonych ryzyko wojny światowej jest teraz o wiele mniejsze niż dawniej.

Pojawiają się co prawda rozmaite działania mające na celu przywrócenie równowagi sił na świecie, ale mają one charakter raczej retorycznych popisów słownych. "Europejska trójka" złożona z Francji, Niemiec i Rosji; "Specjalne stosunki" pomiędzy Niemcami i Rosją; "Strategiczny trójkąt" utworzony przez Rosję, Chiny i Indie; "Strategiczne partnerstwo" pomiędzy Chinami i Rosją; itd. Słowa nic nie kosztują, ale każdy uczestnik tego czy innego sojuszu doskonale wie, że faktyczna próba zmiany światowego układu sił oznacza ogromne ryzyko polityczne i wielki wysiłek finansowy. Nie kwapią się do tego ani Rosja, ani Chiny, ani w istocie żadne inne liczące się mocarstwo.

Najbardziej niezawodnym sposobem "przywracania równowagi sił" jest zwiększanie wydatków na obronę. Jednakże od 1995 r. nakłady wojskowe ponoszone przez większość znaczących mocarstw zmniejszały się. Jednocześnie Pekin, Moskwa i inne stolice wykazały chęć współpracy ze Stanami Zjednoczonymi w zakresie zagadnień strategicznych, a zwłaszcza gospodarczych. Ta powszechna tendencja do nawiązywania korzystnej kooperacji była już normą przed 11 września, a od tego czasu stała się jeszcze wyraźniejsza.

Warto jest przeanalizować chińsko-rosyjskie "partnerstwo strategiczne". W ostatnich czasach jest to najbardziej ewidentny przykład fiaska budowania przeciwwagi dla USA.

O słabości "osi" Moskwa-Chiny świadczy sprint prezydenta Władimira Putina w kierunku Waszyngtonu w następstwie napaści z 11 września. Dowodem na wątłość tego aliansu jest fakt, że żadna ze stron nie dokonała jakichkolwiek kosztownych zobowiązań ani też nie doprowadziła do wypracowania wspólnej polityki przeciwko Ameryce. Podstawa tego partnerstwa - sprzedaż rosyjskiej broni do Chin - odzwierciedla raczej symetrię słabości niż potencjał połączonych sił. Wzajemna wymiana może rozwiązuje częściowo problem przestarzałej chińskiej technologii militarnej, ale utrwala zacofanie rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego. Większość tej broni stanowi pozostałość po skansenie radzieckiego kompleksu wojskowo-przemysłowego, który nie stanowi już konkurencji dla NATO czy USA.

Ponadto, nawet po podpisaniu przez tych dwóch sąsiadów porozumień o współpracy, na ich wzajemnych stosunkach kładzie się cieniem głęboka podejrzliwość, zaś więzy ekonomiczne między nimi pozostawały anemiczne.

Oba kraje były w dużym stopniu uzależnione od kapitału i technologii, które mogły pochodzić tylko z Zachodu. Co prawda rosyjscy i chińscy przywódcy podkreślali swoje życzenie ograniczenia wpływów USA w świecie, ale robili to nie dlatego, że był to ich cel, do którego chcieli razem zmierzać, ale była to jedyna ogólna zasada, co do której byli w stanie się dogadać.

Trzeba jednak pamiętać, że część antyamerykańskiej retoryki wynika z frustracji wielu państw z powodu niemożności samodzielnego rozwiązywania przez nie konfliktów regionalnych (np. izraelsko-palestyńskiego), wobec których USA przyjmują rolę pośrednika. Antyamerykanizm jest również wykorzystywany przez lokalnych i regionalnych polityków w charakterze spoiwa do wyznaczania wspólnych celów.

Globalny odgromnik

Międzynarodowa konstelacja w XIX wieku charakteryzowała się istnieniem sześciu- ośmiu silnych biegunów wśród około 30 państw. W początkowym okresie zimnej wojny w XX wieku były dwa bieguny, ale liczba państw zwiększyła się do ponad siedemdziesięciu. Obecnie jest tylko jeden biegun, ale liczba krajów sięgnęła niemal 200. Nieuchronnie zatem duża część ich działań podejmowana jest na szczeblu regionalnym, a nawoływanie do "przywracania równowagi" zachwianej przez USA stało się instrumentem stymulowania współpracy i sposobem uprawiania polityki w jednobiegunowym świecie.

Najważniejsza jednak konsekwencja jednobiegunowości świata to brak rywalizacji o hegemonię.

W czasach zimnej wojny USA miały za przeciwnika militarne supermocarstwo - ZSRR - dysponujące środkami umożliwiającymi mu podbicie ośrodków przemysłowych Europy i Azji. Przez dziesięciolecia Stany Zjednoczone przeznaczały na obronę 5- 14 proc. swojego PKB i utrzymywały rozbudowany arsenał nuklearny, który uwiarygodniał ich politykę. W dużej mierze dla ugruntowania reputacji kraju, który nie zawaha się przed użyciem siły, 85 tys. Amerykanów straciło życie w dwóch wojnach toczonych w Azji, podczas gdy amerykańscy prezydenci wielokrotnie balansowali na granicy wojny jądrowej. Obecnie koszty i zagrożenia związane z zimną wojną odeszły do historii. W nadchodzących dziesięcioleciach istnieje małe prawdopodobieństwo, aby jakieś państwo dysponowało jednocześnie wielkimi zasobami, korzystnym położeniem geograficznym i stopą wzrostu, ale zdolne były rzucić światu militarne wyzwanie na wielką skalę.

To doprawdy zdumiewające, ale dzisiaj nawet koronowane głowy nie mogą być tak pewne swojej przyszłości jak Ameryka. Ta może spać spokojnie.

 

Foreign Affairs distr. by NYT Sales Synd. Corp.

lipiec/sierpień 2002






11 Września 2001