Rzeczpospolita - 6 stycznia 2003

 

 

Jeżeli elity polityki, mediów i biznesu są spojone ze sobą wspólnymi interesami i wspólną wizją, to demokracja staje się zwykłym teatrem.

 

 

Ryszard Bugaj

Narodziny oligarchii

 

 

Elementy systemu oligarchicznego są w Polsce coraz silniejsze, a demokracja słabnie. Tego zdaje się dowodzić opisana przez "Gazetę Wyborczą" afera korupcyjna z Lwem Rywinem w roli głównej.

 

Cała ta sprawa stanowi jeszcze jeden powód, by zastanowić się nad naturą systemu, w którym żyjemy. Formalnie mamy demokrację parlamentarną, ale wielu ludzi uważa, że to tylko parawan, za którym pociągają za sznurki wpływowi i uprzywilejowani. Szlachetni inteligenci ciągle jednak ostrzegają, by nie poddawać się spiskowej wersji historii. Rzeczywiście trzeba uważać, ale też niewiele z naszej historii można zrozumieć, jeżeli lekceważy się konszachty ludzi wpływowych.

Demokracja rzeczywista czy udawana

W Polsce elementy systemu oligarchicznego są coraz silniejsze, a demokracja słabnie. Ogromna większość klasy politycznej i biznesowej - niezależnie od teatralnych często podziałów - ma coraz więcej spraw wspólnych i... coraz słabsze związki z poglądami i aspiracjami dużej większości społeczeństwa. System polityczny został tak ukształtowany, że na polityczny rynek wstęp jest bardzo trudny. W końcu ludzie będą zmuszeni wybierać spośród tych, którzy do klasy politycznej już należą, a jeśli im się nikt nie spodoba to... mogą zostać w domu. Dowiedzą się, że nieobecni nie mają racji.

Na przykładzie skandalu korupcyjnego opisanego przez "GW" cechy tego oligarchicznego układu widać wyraźnie. Występują tam Adam, Leszek, Robert, Lew, Wanda itd., a inne charakterystyczne imiona nie pojawiają się - powiedzmy - przez niedopatrzenie. Wysoce charakterystyczny jest też tryb postępowania "Gazety". Oto bardzo wpływowy przedstawiciel establishmentu związany z SLD popełnia drastyczne przestępstwo - dobrze udokumentowane - ale "Gazeta" nie ujawnia faktów, natomiast jej redaktor naczelny pyta głównego podejrzanego (nie zabiera ze sobą adwokata i, można przypuszczać, magnetofonu), czy to prawda? Oczywiście dowiaduje się, że to nieprawda. Zaprzeczają też inni obciążeni przez Rywina.

Gazeta przedstawia wersję, która nie rzuca cienia na klasę polityczną ani na żaden jej wpływowy odłam. Jest tylko jedna czarna owca - Rywin. Uważam więc, że działania "GW" nie są podporządkowane interesom opinii publicznej, ale interesom politycznej elity.

Reformator Sekuła

Choć struktury oligarchiczne działają niejawnie, to w minionych latach można było dostrzec zdarzenia i inicjatywy, które pokazują, jak wąskie elity porozumiewają się ponad społeczeństwem i poza procedurami demokracji. Spoiwem jest osobisty lub grupowy interes uczestników takich porozumień, ale ich decyzje - jeżeli zostaną ujawnione - motywowane są dobrem wspólnym. Znaczenie ma też swoista "misja elit" przekonanych, że wiedzą lepiej, co jest dobre dla społeczeństwa.

Narastanie alienacji polskich elit związane jest z mechanizmem przechwytywania publicznego majątku i z procesem wchodzenia w politykę środowisk postkomunistycznych. Przełamanie podziałów historycznych otworzyło drogę do załatwiania najważniejszych spraw "ponad podziałami". Zdarzeniem na tej drodze szczególnie ważnym będzie powołanie - "ponad historycznymi podziałami" - partii centrum. Jednak warto najpierw obejrzeć się za siebie.

Wbrew temu, co twierdzi wielu prawicowych polityków, aktem założycielskim oligarchii III Rzeczypospolitej nie był Okrągły Stół. Owszem, niektórzy wybitni aktorzy tamtego wydarzenia zaprzyjaźnili się trwale ze swoimi partnerami i uważają, że fakt zawarcia porozumienia powinien przesądzać o zwolnieniu z politycznej (co najmniej) odpowiedzialności za czasy komunizmu liderów tego systemu. Oto skromna ilustracja tej postawy: w 1989 r. powołana została sejmowa komisja ds. zbadania działań rządu Mieczysława F.Rakowskiego. Zostałem jej przewodniczącym i wtedy jeden z najbardziej znanych opozycjonistów powiedział mi: "pamiętaj, że Sekuła to jest reformator".

Jednak Okrągły Stół przede wszystkim otwierał możliwości swobodnego wyboru. Alternatywą było trwanie komunizmu jeszcze przez pewien czas i - najprawdopodobniej - gwałtowne jego zmiecenie. Nie ma powodu przyjmować, że byłby to wariant lepszy dla Polski.

Pierwszym produktem umowy elit ponad głowami społeczeństwa nie było więc porozumienie Okrągłego Stołu, ale decyzja o przeniesieniu miejsc mandatowych z listy krajowej do drugiej tury wyborów w czerwcu 1989 r. Pozwoliło to na wprowadzenie do Sejmu kilkudziesięciu funkcjonariuszy PRL, mimo że w normalnym trybie lista ta nie uzyskała od wyborców wymaganego poparcia. Taka procedura nie wynikała z porozumienia Okrągłego Stołu, przeciwnie, porozumienie to łamała. Wola wyborców została wcześniej jednoznacznie wyrażona, a żadne szersze gremium reprezentujące opozycję nie dało przyzwolenia na taki krok. Ci, którzy po stronie "Solidarności" ten krok podejmowali, przypuszczalnie mieli jednak na uwadze możliwość utworzenia rządu ze swoim przedstawicielem na czele.

Rząd Mazowieckiego był w znacznej mierze oparty na porozumieniu elit ponad dotychczasowymi podziałami. Nie chodzi tylko o to, że był to rząd koalicyjny, właściwie bez parlamentarnej opozycji. Ważniejsze, że było to wielkie porozumienie liberalnych elit PZPR i liberałów z dawnej opozycji, które pozwoliło na odrzucenie społeczno-gospodarczego programu "Solidarności". To umożliwiło kontynuację uwłaszczania się nomenklatury, a jej zdobyta w ten sposób pozycja stała się jednym z głównych wyznaczników politycznych wpływów środowisk postkomunistycznych.

Nie wszystkim z dawnej opozycji podobało się to zbliżania elit i forsowana przez nie polityka. Mało kto już dziś pamięta, że w roku 1990 podjęta została próba zorganizowania "partii Solidarność" jako ugrupowania centroliberalnego, które miało przejąć etos ruchu i zmarginalizować inne inicjatywy polityczne. Projekt się nie powiódł - głównie dlatego, że nie poparł go Wałęsa i ogłosił tzw. wojnę na górze.

Po "wojnie na górze" powstały bardziej sprzyjające warunki dla nowego ukształtowania sceny politycznej. Moje osobiste doświadczenie związane jest z tworzeniem Unii Pracy. Ten eksperyment się nie powiódł. Unia nie zdołała zająć niezależnej pozycji w pluralistycznym spektrum politycznych ugrupowań, a po kilku latach stała się składnikiem nieformalnego bloku postkomunistycznego. Nie chcę bić się tylko w cudze piersi. Z perspektywy czasu widać, że ta inicjatywa była źle pomyślana i nie przyniosła zamierzonego efektu - większej różnorodności sceny politycznej.

Nie tylko Unia Pracy nie stała się trwałym elementem nowej sceny politycznej. Z różnych powodów porażkę poniosły również inne inicjatywy polityczno-programowe. Ocalały ugrupowania "pragmatyczne", gotowe do współrządzenia w najbardziej nawet dziwacznych układach.

Zaufanie ludzi do demokracji w wielkim stopniu podważyły wkrótce rządy AWS, która dała dowód, że ludzie "Solidarności" nie stosują innych reguł etycznych niż SLD. Ewolucja sceny politycznej nie przyniosła więc wzmocnienia barier wobec tendencji oligarchicznych.

Media przede wszystkim

Ważnym i wciąż aktualnym polem sporu pozostają ocena PRL i lustracja. Dla homogenizacji sceny politycznej i usuwania barier dla współdziałania "ponad podziałami" konieczne jest "zamknięcie historii". Nie można współdziałać z agentami, trudno też o bliskość z tymi, którzy agenturę aktywnie tworzyli, zajmując kierownicze stanowiska w partii komunistycznej. Jedyna rada to zamknąć archiwa i zostawić historię historykom. Adam Michnik i "GW" są i w tej kwestii nadzwyczaj wpływową grupą lobbującą. Środowisko to nie zdołało wprawdzie zapobiec uchwaleniu ustaw lustracyjnych, ale przecież "GW" skutecznie przyczyniła się do ukształtowania złej atmosfery wokół lustracji. To ułatwia działania SLD. Na naszych oczach - choćby dzięki orzeczeniom Sądu Najwyższego czy finansowej diecie aplikowanej IPN - ustawy lustracyjne przekształcają się w świstki papieru.

Największe jednak znaczenie dla stopniowego ubezwłasnowalniania demokracji ma postępujący proces poddawania mediów kontroli ośrodków politycznych i biznesowych. Rząd i prezydent skutecznie - choć pośrednio - kontrolują publiczne media elektroniczne. Dziennikarze coraz częściej odpowiednio komponują serwisy informacyjne, udając bezstronność. Trudno nie dostrzec, że prowadząc telewizyjne debaty są najczęściej dodatkowymi reprezentantami rządu.

Związki ze środowiskami biznesu coraz częściej widoczne są w mediach prywatnych. Pewna wielka gazeta pominęła informację o zmasowanych podwyżkach cen usług TP SA, a wcześniej była wyraźnie zaangażowana w prywatyzację tego przedsiębiorstwa. Takie przykłady można mnożyć.

Najważniejsze znaczenie mają jednak chyba własne interesy biznesowe i status wpływowych dziennikarzy. "Gazeta Wyborcza" po przekształceniu - które w potocznym języku nazwać można wielkim uwłaszczeniem - stała się jednym z największych kapitalistycznych koncernów w Polsce i naszej części Europy, a jej czołowi dziennikarze i menedżerowie - z wyjątkiem Adama Michnika - otrzymali w postaci akcji majątki, które lokują ich w bardzo wąskiej grupie najzamożniejszych obywateli. Chyba nigdzie na świecie nie istnieje gazeta, której kierownictwo to, relatywnie, tak zamożni ludzie. Na mniejszą skalę takie wyróżnienie jest też udziałem kilku innych wpływowych grup prasowych w Polsce.

Czy taka prasa może pokochać progresywne podatki? Czy może sympatyzować z modelem demokracji, który da szanse "zawistnemu społeczeństwu", by wybrało polityków obiecujących wprowadzenie 50-procentowej stawki podatku dochodowego lub opodatkowanie dochodów giełdowych? Nie jest to wykluczone, ale mało prawdopodobne. Problem nie w tym oczywiście, że dziennikarze i gazety mają poglądy, ale w tym, że - oprócz skądinąd ważnych wyjątków - polityka dyskryminacji jednych i preferowania innych poglądów godzi w demokrację i sprzyja oligarchizacji życia publicznego.

Biznes i polityka, polityka i biznes

Oligarchizację systemu władzy ułatwiają także coraz ściślejsze więzi między światem polityki i światem wielkiego - bywa, że i szemranego - biznesu. Jest tajemnicą poliszynela, że osoby zajmujące najwyższe stanowiska w państwie utrzymują bliskie kontakty z największymi biznesmenami. Coraz powszechniejsza staje się praktyka przechodzenia ministrów do biznesu natychmiast po zaprzestaniu pełnienia funkcji. Zależności te mają oczywiście dwustronny charakter, choć konkrety tylko wyjątkowo docierają do opinii publicznej. A przecież nie może to pozostać bez wpływu na politykę gospodarczą i tworzenie prawa.

Po ostatnich wyborach parlamentarnych ogromną większość stanowisk w administracji rządowej objęli politycy SLD, tworzący bardzo spójne środowisko złączone wspólnymi biografiami. Ta grupa ma też szczególnie zagęszczone kontakty w świecie biznesu. Wszystko to bardzo ułatwia nieformalne działania i traktowanie instytucji demokratycznych jako tylko potwierdzających wcześniejsze rozstrzygnięcia. Poprzednia ekipa rządząca była nieporównanie mniej spójna i nie dysponowała szerszymi kontaktami biznesowymi. I choć w okresie rządów AWS nie brakowało prób budowania nieformalnej struktury zdolnej także do kontroli wielkich przedsiębiorstw, to działania te prowadziły raczej do skandali niż do skutecznego budowania oligarchicznych struktur. Obecnie niebezpieczeństwo jest nieporównanie większe. Wzrośnie jeszcze bardziej, jeżeli powiodą się plany budowy politycznego ugrupowania "ponad podziałami" pod auspicjami prezydenta.

Jeżeli elity polityki, mediów i biznesu są silnie spojone ze sobą wspólnymi interesami i wspólną wizją, to oligarchiczne rządy stają się nieuchronne, a demokracja staje się zwykłym teatrem. Niedostrzeganie w Polsce coraz silniej obecnego mechanizmu oligarchii byłoby naiwnością. Ale to nie znaczy, że demokracja polityczna utraciła już realne znaczenie. Rzeczywisty system rządów jest mieszanką.

Trudno o optymizm

Rządy elit niosą wielkie ryzyko, bo podmywają demokrację. Wcześniej lub później ceną rządów oligarchicznych jest utrata zaufania do wszelkich elit, destrukcja wszelkich autorytetów. Rządy oligarchiczne demoralizują też uczestniczące w nich elity, bo przyznają sobie nienależne przywileje i nie potrafią podporządkować się woli większości, nawet jeżeli jest ona demokratycznie i jasno wyrażona. Elitom, gdy uzyskują kontrolę, trudno pozbyć się przekonania, że mają "bezpośredni kontakt z historią", który - tak się jakoś składa - jest zgodny z ich grupowymi interesami.

Na przyszłość polskiej demokracji trudno więc patrzeć z optymizmem, a przystąpienie do Unii rozszerzy jeszcze przestrzeń spraw faktycznie wyłączonych spod wpływu wyborców. To nie oznacza, że z mechanizmami systemu oligarchicznego należy się pogodzić. Najważniejsza jest tu uporczywa wojna o rygorystyczne oddzielenie polityki od biznesu i tworzenie warunków dla pluralistycznej opinii publicznej. Potrzebne jest też urealnienie warunków konkurencji ugrupowań politycznych, tak by ludzie mogli wybierać spośród realnie zróżnicowanego spektrum koncepcji programowych. To wymaga likwidacji zbędnych instytucji politycznych (np. powiatowego szczebla samorządowego) i obniżenia barier broniących dostępu na scenę polityczną. Z polityki nie można też rugować kwestii etycznych i historii.

Sposób załatwienie "sprawy Rywina" będzie miał wielkie - i nie tylko symboliczne - znaczenie. Jeżeli Lew Rywin zrobił to, o czym pisze "Gazeta Wyborcza", to powinien, sam lub z mocodawcami, przejść na państwowy wikt. Ale jest też rzeczą niesłychanie ważną, by pierwszy urzędnik Rzeczypospolitej wyjaśnił opinii publicznej, dlaczego przez kilka miesięcy nie powiadomił formalnie organów ścigania o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. To sprawa poważna - wszak podejrzany mógł skutecznie mataczyć.

Dziś wszyscy deklarują konieczność pełnego wyjaśnienia tej sprawy. Ale marszałek Sejmu Marek Borowski mówi, że sejmowa komisja śledcza powinna powstać po śledztwie prokuratorskim - jeżeli ono nie będzie zadowalające. Z góry można jednak przewidzieć, że sejmowa większość będzie z pracy prokuratora zadowolona. Stanowisko Borowskiego to sygnał, iż jest także pomysł, by sprawa nie została wyjaśniona przy całkowicie podniesionej kurtynie. Znam z doświadczenia wszystkie mankamenty parlamentarnej komisji śledczej, ale nie mam wątpliwości, że szansę, choć nie gwarancję, wiarygodnego wobec opinii publicznej wyjaśnienia tej sprawy ma tylko jawnie pracująca komisja śledcza Sejmu.

Inaczej łatwo można sobie wyobrazić taki scenariusz zakończenia "sprawy Rywina": prokurator wobec braku wystarczających dowodów popełnienia przestępstwa (lub jego ograniczonej szkodliwości) umarza sprawę, a "GW"... kupuje ogólnopolską telewizję Polsat.

 

 

Autor jest ekonomistą. Był doradcą "Solidarności", uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu. Od czerwca 1989 do 1997 r. poseł na Sejm. Twórca i lider Unii Pracy, odszedł z niej, gdy większość zyskali zwolennicy ścisłych związków z SLD. W ostatnich wyborach startował z listy PSL.

 







AFERA RYWINA