JEAN-CLAUDE CARRIERE, UMBERTO ECO

NIE MYŚL, ŻE KSIĄŻKI ZNIKNĄ

2010

 

(...)

 

Próżność ludzka nie zna granic

J.-P. de T.: Przedstawia nam się zupełnie zafałszowany obraz przeszłości, zwłaszcza gdy dziedzictwo minionych wieków usiłuje nam przekazywać ludzka głupota. Podkreślili również panowie, że kultura, na którą składają się jedynie szczytowe osiągnięcia twórczości człowieka, pomija na ogół milczeniem to, co nie było dla nas powodem do chwały. Czy mogliby panowie podać przykłady tej właśnie kategorii "arcydzieł"?

J.-C.C: Od razu przypomina mi się zadziwiająca doprawdy książka La folie de Jesus *["Obłąkanie Jezusa"], w której możemy wyczytać, że Chrystus w gruncie rzeczy był "degeneratem fizycznym i umysłowym". Autor tego trzytomowego dzieła, Binet-Sangle, notabene znany profesor medycyny, opublikował swoją monografię na początku XX wieku, w roku 1908. Przytoczę kilka fragmentów godnych poczesnego miejsca w stosownej antologii: "występowało u niego zjawisko długotrwałej anoreksji i krwawego potu; umarł w młodym wieku na krzyżu w wyniku utraty przytomności podczas przełykania; czynnikiem sprzyjającym omdleniu okazał się wysięk w jamie opłucnowej lewej, prawdopodobnie pochodzenia gruźliczego". Dowiadujemy się również, że Jezus był niskiego wzrostu i niewiele ważył, że w jego rodzinie, zajmującej się uprawą winorośli, pijało się dobre wina, i tak dalej. Krótko mówiąc, "od tysiąca dziewięciuset lat ludzkość Zachodu była nieświadoma błędnej diagnozy". To książka napisana przez pomyleńca, który jednak rzecz całą potraktował najzupełniej serio, co nakazuje odrobinę szacunku.

Mam jeszcze inną prawdziwą perełkę. Jest to książka napisana w XIX wieku przez francuskiego prałata, który pewnego dnia doznał olśnienia. Doszedł mianowicie do wniosku, że ateiści nie są ani zdeprawowani, ani źli. Nie. To po prostu szaleńcy! A zatem jest na nich bardzo prosty sposób. Należy zamykać ich w zakładach dla ateistów i leczyć. Prałat zalecał zimny prysznic i codzienną lekturę dwudziestu stron Bossueta, przekonując, że po takiej terapii większość pacjentów powróci do zdrowia.

Autor, nazwiskiem Lefevre, najwidoczniej zafascynowany swym pomysłem, usiłował zaprezentować swoją książkę ówczesnym wybitnym psychiatrom, Pinelowi i Esquirolowi, którzy oczywiście nie wykazali najmniejszego zainteresowania. Napisałem scenariusz do filmu telewizyjnego Credo, zrealizowanego dwadzieścia pięć lat temu przez Jacques'a Deraya. Przesłanie filmu jest całkowitym zaprzeczeniem zasad, jakim hołdował obłąkany prałat, gotów więzić i polewać zimną wodą wszystkich ateistów. Przeczytałem kiedyś w "Le Monde" krótki artykuł, w którym była mowa, że jakiś profesor historii z Kijowa na Ukrainie został aresztowany przez KGB, a następnie przesłuchany, uznany za szaleńca i pozbawiony wolności, ponieważ wierzył w Boga. Lektura tego tekstu posłużyła mi za kanwę scenariusza ukazującego przesłuchanie profesora.

U.E.: Cofnijmy się teraz w odległą przeszłość. Pracując nad książką o poszukiwaniu idealnego języka, natrafiłem na publikacje lingwistów, autorów absurdalnych teorii dotyczących pochodzenia różnych języków. Spośród tych postrzeleńców najzabawniejsi są nacjonaliści, którzy uważają, że ich językiem ojczystym była mowa Adama. Zdaniem Guillaume'a Postela praprzodkiem Celtów był Noe. Nacjonaliści hiszpańscy wywodzili język kastylijski od Tubala, syna Jafeta. Według Goropiusa Becanusa wszystkie języki pochodzą od dialektu antwerpskiego. Abraham Milius opisał, w jaki sposób hebrajski zapoczątkował mowę teutońską, to jest najczystszą formę dialektu antwerpskiego. Baron de Ricolt utrzymywał, że jedynym językiem używanym u zarania dziejów był flamandzki. Żyjący również w XVII wieku Georg Stiernhielm, autor dzieła De linguarum origine praefatio, dowodził, że u źródeł wszystkich znanych języków tkwi gotycki, czyli jego zdaniem staronorweski. Szwedzki uczony Olaus Rudbeck w Atlantica sive Mannheim vera Japheti posterorum sedes ac patria (trzy tysiące stron!) twierdził, że ojczyzną Jafeta była Szwecja, a mową Adama - język szwedzki. Współczesny Rudbeckowi Andreas Kempe napisał parodię wszystkich tych teorii, gdzie Bóg mówi po szwedzku, Adam po duńsku, natomiast Ewę kusi wąż frankofon. Dalej mamy Antoine'a Rivarolego, który oczywiście nie utrzymywał, że francuski jest prajęzykiem, ale twierdził, że jest najbardziej logiczny, ponieważ angielski jest zanadto skomplikowany, niemiecki zbyt brutalny, włoski niezrozumiały i tak dalej.

Dochodzimy wreszcie do Heideggera, który uważa, że językiem filozofii może być tylko grecki lub niemiecki. Kartezjusz i Locke muszą to jakoś przeboleć... Obecnie mamy piramidologów. Najsłynniejszy z nich, Charles Piazzi Smyth, szkocki astronom, odnajduje w piramidzie Cheopsa wszystkie wymiary wszechświata. Literatura przedmiotu jest bardzo bogata; do tego dochodzi jeszcze internet. Wystarczy kliknąć słowo "piramida".

Wysokość piramidy Cheopsa pomnożona przez miliard równa się odległości między Ziemią a Słońcem; jej ciężar to jedna bilionowa masy Ziemi; mnożąc przez dwa obwód jej podstawy otrzymamy odległość odpowiadającą jednej sześćdziesiątej stopnia długości geograficznej mierzonej na równiku. Piramida Cheopsa jest więc modelem Ziemi w skali 1:43 200.

J.-C.C: Niektórzy zadają sobie pytanie, czy Mitterrand był reinkarnacją Totmesa II.

J.-P. de T.: Inni z kolei utrzymują, że szklana piramida w Luwrze pokryta jest sześciuset sześćdziesięcioma sześcioma szklanymi płytami, mimo że wielokrotnie zaprzeczali temu jej twórcy i zatrudniony tam personel. Ale liczbę tę potwierdził Dan Brown...

U.E.: Przykłady tego rodzaju idiotyzmów można by mnożyć w nieskończoność. Słyszeli panowie na przykład o słynnym doktorze Tissocie, który prowadził badania dotyczące masturbacji powodującej jakoby ślepotę, głuchotę, wczesną demencję tudzież inne niepożądane skutki. Wspomniałbym też o dziele pewnego autora, którego nazwiska już nie pomnę, poświęconym syfilisowi. Jest to - jak twierdzi ów autor - bardzo niebezpieczna choroba, ponieważ może ona powodować gruźlicę.

Niejaki Andrieu wydał w 1869 roku książkę na temat wad wykałaczek. Pan Ecochoard analizował różne techniki wbijania na pal. Kolejny jegomość, nazwiskiem Foumel, usiłował w 1858 roku odpowiedzieć na pytanie, jaką funkcję pełni kara chłosty. Sporządził nawet listę słynnych pisarzy i artystów, którzy byli jej poddawani, począwszy od Boileau aż po Woltera i Mozarta.

J.-C.C: Proszę również nie zapominać o Edgarze Berillonie, członku Instytutu Francuskiego, który w 1915 roku pisał, że Niemcy wypróżniają się w większych ilościach niż Francuzi. Po ilości ich odchodów można nawet rozpoznać trasę, którą przemierzyli. Na przykład podróżnik jest w stanie stwierdzić, oceniając wielkość kup wzdłuż drogi, że właśnie przekroczył granicę między Lotaryngią a Palatynatem. Berillon wspomina o la polychesie de la race allemande *["Anormalna defekacja u Niemców"]. Jest to zarazem tytuł jednej z jego książek.

U.E.: W roku 1843 niejaki Chesnier-Duchene opracował metodę przekładu francuskiego na hieroglify, tak aby język ten stał się dla wszystkich zrozumiały. Z kolei pan Chassaignon napisał w 1779 roku czterotomowe dzieło Cataractes de l'imagination, deluge de la scribomanie, vomissement litteraire, hemorragie encyclopedique, monstre des monstres *["Kaskady wyobraźni, potoki skrybomanii, literackie gejzery, encyklopedyczne rozlewiska, moloch molochów"]. Możemy sobie wyobrazić, co ono zawierało (na przykład znaleźć tam można pochwałę pochwały albo refleksje na temat korzenia lukrecji).

Najbardziej osobliwe zjawisko to pomyleńcy, którzy pisali o pomyleńcach. Gustave Brunet w Les fous litteraires *["Literaccy postrzeleńcy"] (1880) nie widzi żadnej różnicy między książką pełną niedorzeczności a dziełem niezawierającym żadnych kretynizmów, lecz napisanym przez osobę, u której prawdopodobnie występowały dolegliwości psychiatryczne. Na jego liście, obejmującej niekiedy bardzo ciekawe nazwiska, figuruje zarówno Henrion, który w 1718 roku przedstawił rozprawę na temat domniemanego wzrostu naszego praprzodka Adama, jak i Cyrano de Bergerac, Sade, Fourier, Newton, Poe i Walt Whitman. Opisując przypadek Sokratesa, autor podziela wprawdzie powszechną opinię, iż nie był on pisarzem, ponieważ nie pozostawił po sobie żadnych dzieł, lecz - jak dodaje - wypada uznać za szaleńca kogoś, kto twierdzi, że tkwi w nim dajmon (chodzi mu najwyraźniej o objawy monomanii).

W publikacji poświęconej literackim postrzeleńcom Blavier wymienia (wśród tysiąca pięciuset tytułów!) między innymi propagatorów nowych kosmogonii, higienistów zachwalających korzyści z chodzenia tyłem, niejakiego Madrolle'a rozprawiającego o teologii kolejnictwa, pana Passona, który w 1829 roku opublikował Demonstration de l'immobilite de la Terre *["Dowód na nieruchomość Ziemi"], a także wspomina o pracy jakiegoś Tardy'ego, który w 1878 roku dowodził, że Ziemia obraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

J.-P. de T.: W Wahadle Foucaulta wspomina pan o wydawnictwie zwanym przez Anglików vanity press. Chodzi tu o oficynę wydającą publikacje na koszt autora. Również i w tym przypadku mogą pojawiać się kolejne arcydzieła...

U.E.: Tak. Ale nie jest to wcale literacka fantazja. Zanim zabrałem się do pisania powieści, przeprowadziłem badania dotyczące tego typu wydawców. Autor wysyła swój tekst do takiej właśnie oficyny. Redaktorzy rozpływają się w zachwytach, proponując mu druk. Uszczęśliwiony autor otrzymuje do podpisania umowę zobowiązującą go do pokrycia kosztów publikacji; w zamian wydawca postara się o liczne pochlebne recenzje, a nawet - dlaczegóż by nie - o nagrodę literacką dla niego. Redakcja nie określa wysokości nakładu, zaznacza jednak, że niesprzedane egzemplarze zostaną zniszczone, "chyba że nabywcą ich będzie autor". Oficyna drukuje trzysta egzemplarzy: sto dla autora, który wysyła je swoim znajomym, i dwieście dla różnych gazet, a tam redaktorzy od razu wyrzucają je do kosza.

J.-C.C: Jak tylko ujrzą nazwę wydawnictwa.

U.E.: Ale oficyna ma swoje zaufane pisma, w których niebawem ukażą się recenzje wychwalające pod niebiosa autora tej "liczącej się" książki. Aby zaskarbić sobie podziw znajomych, dokupuje on jeszcze - powiedzmy - sto egzemplarzy (które wydawnictwo natychmiast drukuje). Po roku powiadamia się go, że sprzedaż nie była zbyt udana i reszta nakładu (który wynosił dziesięć tysięcy egzemplarzy) zostanie zniszczona. Jaką część tej puli chciałby nabyć? Autor jest bardzo rozgoryczony, że po jego ukochanej książce nie pozostanie ani śladu, toteż zgłasza chęć kupna trzech tysięcy egzemplarzy. Wydawca błyskawicznie drukuje taką liczbę książek, po czym sprzedaje je autorowi. Jest to znakomity interes, ponieważ oficyna nie ponosi żadnych kosztów dystrybucji.

Kolejnym przykładem vanity press (choć można by wymieniać wiele innych tego rodzaju publikacji) jest książka, którą posiadam: Dictionnaire biographique des Italiens contemporains *["Słownik biograficzny współczesnych Włochów"]. Otóż aby w słowniku tym figurować, trzeba za to zapłacić. Znaleźć tam można na przykład następującą wzmiankę: "Pavese Cesare, urodzony 9 września 1908 roku w Santo Stefano Belbo, zmarły w Turynie 26 sierpnia 1950 roku", z dopiskiem: "Tłumacz i pisarz". Koniec. Następnie natrafia się na dwie bite strony poświęcone Paolizziemu Deodatowi, o którym nikt nigdy nie słyszał. Wśród tych słynnych anonimów najznamienitszym jest chyba niejaki Giulio Ser-Giacomi, autor tysiącpięciusetstronicowego tomiska, zawierającego jego korespondencję z Einsteinem i Piusem XII. Są to wyłącznie listy, które ów pan pisał do obu tych osób, ponieważ oczywiście żadna z nich nie odpowiadała na nie.

J.-C.C: Spłodziłem kiedyś książkę "na koszt autora", ale bez większych nadziei na jej sprzedaż. Mowa w niej o aktorze nazwiskiem Jean Carmet. Publikacja ta ukazała się po śmierci artysty i przeznaczona była dla jego bliskich. Tekst napisałem na komputerze z pomocą współpracownicy. Całość zbindowaliśmy i wydrukowaliśmy w pięćdziesięciu egzemplarzach. Dziś książkę może "wyprodukować" każdy. Co innego jej dystrybucja.

U.E.: Pewien włoski dziennik, skądinąd bardzo poważny, proponuje swym czytelnikom publikację ich tekstów za niewielką opłatą. Na stronie redakcyjnej takiej książki próżno jednak szukać nazwy wydawnictwa, które nie chce ponosić odpowiedzialności za jej treść. Tego rodzaju praktyki z pewnością ograniczą aktywność vanity press, lecz prawdopodobnie jeszcze bardziej zachęcą do działania ludzi próżnych. Próżność ludzka nie zna granic.

Ale jest również pozytywna strona tego zjawiska. Oficyny te są anonimowe, podobnie jak krążące bez przeszkód w internecie teksty nigdzie indziej nieopublikowane. To współczesna forma samizdatu, czyli jedynego sposobu upowszechniania swych poglądów w reżimach dyktatorskich z pominięciem cenzury. Ci wszyscy, którzy kiedyś się tym zajmowali, wystawiając się na niebezpieczeństwo, mogą dziś bez większego ryzyka prezentować swe teksty na stronach internetowych.

Zresztą technika samizdatu jest bardzo stara. Trafić można na książki z XVII wieku wydane w miastach zwanych Francopolis lub coś w tym rodzaju. Są to oczywiście fikcyjne nazwy. Chodzi tu o publikacje, których autorzy mogli być oskarżeni o herezję - niekoniecznie religijną. Zdając sobie z tego sprawę, autorzy i drukarze tworzyli wydawnictwa podziemne. Jeśli ktoś posiada w swoich zbiorach książkę z tego okresu bez nazwy oficyny na stronie tytułowej, może być pewien, że ma do czynienia z nielegalnie wydanym dziełem. A było ich sporo. Jeżeli za dyktatury stalinowskiej nie zgadzano się z polityką partii, produkowano samizdaty. To wszystko, co można było wtedy zrobić. Teksty te krążyły w obiegu nieoficjalnym.

J.-C.C: W Polsce w latach 1981-1984 anonimowe dłonie wsuwały je nocą pod drzwi.

U.E.: W dobie elektronizacji analogicznym zjawiskiem w krajach demokratycznych, gdzie na ogół cenzura nie istnieje, jest umieszczenie przez autora na stronie internetowej tekstu nieprzyjętego przez żadną oficynę. Znam młodych pisarzy włoskich, którzy w ten sposób postępowali. Niektórym dopisało szczęście. Jacyś wydawcy natrafili na ich teksty i zainteresowali się nimi.

J.-P. de T.: Zdajemy się często na intuicję wydawcy. Dobrze jednak wiemy, że jest ona czasem zawodna. To kolejny zabawny, a niekiedy wstydliwy epizod z dziejów książki. Być może powinniśmy coś na ten temat powiedzieć. Czy wydawcy są bardziej przewidujący niż autorzy?

U.E.: Udowodnili, że mogą być na tyle tępi, by odrzucać nawet arcydzieła. To jeszcze jeden rozdział w historii ludzkiej głupoty. "Może jestem trochę ograniczony, ale nie mogę pojąć, dlaczego trzeba było poświęcić aż trzydzieści stron, aby opowiedzieć, jak ktoś przewraca się w łóżku, nie mogąc zasnąć". To pierwsza recenzja powieści Prousta W poszukiwaniu straconego czasu. Moby Dick doczekał się następującej oceny: "Istnieją nikłe szanse, by tego rodzaju utwór zdołał zainteresować młodych czytelników". Do Flauberta, na temat Pani Bovary, pisano: "Szanowny Panie! Pańska powieść tonie w powodzi szczegółów, co prawda zręcznie ukazanych, ale całkowicie zbędnych". Do Emily Dickinson: "Pani rymy są zupełnie nieudane". Do Colette w sprawie Klaudyny w szkole: "Obawiam się, że sprzeda się tego co najwyżej dziesięć egzemplarzy". Do George'a Orwella o Folwarku zwierzęcym: "W Stanach Zjednoczonych nie da się sprzedać opowieści o zwierzętach". O Annie Frank i jej Dzienniku wypowiadano się w ten sposób: "Ta pannica zdaje się nie mieć zielonego pojęcia, że jej książka może stać się co najwyżej literackim kuriozum". Podobnie zresztą bywa nie tylko z wydawcami, lecz również z producentami hollywoodzkimi. Oto opinia jakiegoś łowcy talentów na temat pierwszego występu Freda Astaire'a w 1928 roku: "Nie potrafi grać, nie potrafi śpiewać, jest łysy i ma zaledwie podstawowe umiejętności taneczne". A o Clarku Gable'u mówiono: "Jaki pożytek możemy mieć z faceta z takimi uszami?".

J.-C.C: Wyliczanka ta może przyprawić człowieka o zawrót głowy. Biorąc pod uwagę całość produkcji literackiej, spróbujmy określić, jaką część stanowią rzeczywiście piękne, wzruszające, niezapomniane dzieła czy też po prostu utwory godne przeczytania. Jeden procent? Jeden promil? Książka w naszej kulturze zajmuje wyjątkowe miejsce. Traktujemy ją niczym świętość. Ale jeśli wnikliwie się przypatrzyć, co mamy w naszych bibliotekach, dojdzie się do wniosku, że są to głównie rzeczy napisane albo przez kompletne beztalencia, albo przez kretynów lub opętańców. Spośród dwustu lub trzystu tysięcy zwojów znajdujących się w Bibliotece Aleksandryjskiej, które padły pastwą płomieni, zdecydowana większość to były wierutne brednie.

U.E.: Nie sądzę, aby Biblioteka Aleksandryjska posiadała tak bogate zbiory. Zawsze gdy mówimy o księgozbiorach starożytności, wydajemy przesadne opinie. Wspominaliśmy już o tym. Udowodniono, że żadna z najsłynniejszych bibliotek średniowiecznych nie miała więcej niż czterysta ksiąg! Oczywiście w Bibliotece Aleksandryjskiej na pewno było ich więcej, ponieważ utrzymuje się, że w wyniku pierwszego pożaru w czasach Cezara, który strawił tylko jedno jej skrzydło, spłonęło czterdzieści tysięcy zwojów. W każdym razie nie można porównywać naszych bibliotek ze starożytnymi, liczby wydawanych dziś książek z produkcją papirusu. Wykonanie zwoju lub unikatowego kodeksu napisanego ręcznie jest o wiele bardziej czasochłonne niż wydrukowanie wielkiej liczby egzemplarzy tej samej książki.

J.-C.C: Jednakże Biblioteka Aleksandryjska była przedsięwzięciem bardzo ambitnym, księgozbiorem państwowym, nieporównywalnym z prywatną biblioteką nawet potężnego władcy czy też z biblioteką klasztorną. Aleksandrię można raczej porównać z Pergamonem, którego księgozbiory również padły pastwą płomieni. Być może każdą bibliotekę czeka ten sam los.

J.-P. de T.: Ale wiemy już, że ogień trawi nie tylko arcydzieła.

J.-C.C: Chociaż tym możemy się dziś pocieszać. Większość bezwartościowych książek odchodzi z czasem w niepamięć, ale niektóre z nich mogłyby być dla nas całkiem ucieszne i w pewnym sensie pouczające. Tego rodzaju literatura umilała nam życie.

Były i utwory napawające nas niepokojem, zważywszy na stan psychiczny ich autorów. Poznaliśmy też książki złe, agresywne, pełne obelg i nienawiści, nawołujące do zbrodni i wojny. To książki budzące grozę, narzędzia śmierci. Czy gdybyśmy byli wydawcami, dopuścilibyśmy do wydania Mein Kampf?

U.E.: W niektórych krajach negacjonizm jest prawnie zakazany. Istnieje jednak różnica między zakazywaniem publikacji książek o negacjonistycznej wymowie a niszczeniem ich w imieniu prawa, jeżeli już się ukazały.

J.-C.C: Na przykład wdowa po Celinie nigdy się nie zgodziła, aby ukazało się wznowienie Pogromowych drobiazgów. Pamiętam, że w pewnym okresie nie można było tej książki zdobyć.

U.E.: Przygotowując Historią brzydoty, pragnąłem zamieścić w tej antologii fragment Pogromowych drobiazgów na temat szpetoty Żydów w oczach antysemitów, ale gdy wydawca chciał uzyskać od wdowy prawa do reprodukcji utworu, uzyskał odpowiedź odmowną. Nie znaczy to, że nie można znaleźć tej książki w wersji nieokrojonej w internecie, oczywiście na stronie nazistowskiej.

Wspominałem o pomyleńcach twierdzących, że ich języki narodowe dały początek innym językom. A oto kolejny fantasta, który swego czasu głosił prawdy częściowo słuszne, częściowo dyskusyjne. W każdym razie uznano go za heretyka i tylko cudem uniknął stosu. Mam tu na myśli Isaaca de La Peyrere'a, protestanckiego pisarza francuskiego z XVII wieku, autora Prae-Adamitae. Twierdził on, że nasz świat nie istnieje - jak mówi Biblia - od sześciu tysięcy lat, ponieważ odkryto genealogia, chińskie świadczące o jego dużo dłuższym istnieniu. A zatem misja Chrystusa mającego zbawić ludzkość od grzechu pierworodnego obejmowała swoim zasięgiem jedynie obszar śródziemnomorskiej kultury żydowskiej, a nie wcześniejsze cywilizacje, którym ten grzech był obcy. Przypomina to nieco ukazany przez libertynów problem mnogości światów. Gdyby hipoteza ta była słuszna, jak wyjaśnić fakt, że Jezus Chrystus pojawił się tylko na Ziemi, a nie gdzie indziej? Chyba że ujrzymy go oczami wyobraźni ukrzyżowanego na niezliczonych planetach...

J.-C.C: Gdy pracowaliśmy nad Drogą mleczną Bunuela, filmem prezentującym różne odłamy religii chrześcijańskiej, wymyśliłem scenę, która bardzo nam się podobała, lecz która z powodu zbyt wysokich kosztów nie została zrealizowana. Oto na jakimś odludnym terenie ląduje z wielkim łoskotem latający spodek, po czym otwiera się kokpit i wychodzi z niego zielona istota ze sterczącymi antenkami, wznosząca krzyż, do którego przybita jest kolejna zielona istota ze sterczącymi antenkami.

Nie trzeba zresztą uciekać się do fantazji. Powrócę jeszcze do hiszpańskich konkwistadorów. Gdy pojawili się w Ameryce, zadawali sobie pytanie, dlaczego nic nie słyszano tam o Bogu chrześcijan, o Jezusie Zbawicielu. Czyż Chrystus nie powiedział: "Idźcie i nauczajcie wszystkie narody"?

Bóg nie mógł się mylić, zwracając się do swych uczniów, aby głosili nową prawdę wszystkim ludziom. Nasuwał się więc logiczny wniosek: tamtejsze istoty nie były ludźmi. Jak zauważył Sepulveda: "Bóg nie chciał ich w swoim królestwie". Niektórzy, usiłując wytłumaczyć istnienie społeczności indiańskiej, rozgłaszali nawet, że natrafili w Nowym Świecie na krzyże, które miały być dowodem obecności chrześcijańskich apostołów na kontynencie amerykańskim przed przybyciem Hiszpanów. Oszustwo zostało jednak zdemaskowane.