Vonda N. McIntyre

O MGLE I TRAWIE, I PIASKU

 

 

Chłopczyk był przestraszony. Wężyca delikatnie dotknęła jego rozpalonego czoła. Za nią troje dorosłych stało blisko siebie, patrząc uważnie, podejrzliwie, bojąc się wyrazić swój niepokój czymś więcej niż cienkimi zmarszczkami wokół oczu. Bali się Wężycy tak samo, jak bali się śmierci ich jedynego dziecka. W mroku namiotu migotliwe światło lampy nie dodawało otuchy.

Dziecko patrzyło uważnie oczyma tak ciemnymi, że nie było widać źrenic, tak zgaszonymi, że Wężyca sama bała się o jego życie. Pogładziła go po włosach. Były długie i bardzo jasne, uderzające swym kolorem na tle jego ciemnej skóry, suchej i popękanej w obrębie kilku cali od włosów. Gdyby Wężyca trafiła do tych ludzi parę miesięcy wcześniej, poznałaby, że dziecko zaczyna chorować.

- Przynieście, proszę, moją torbę - powiedziała Wężyca.

Rodzice dziecka wzdrygnęli się na jej cichy głos. Może oczekiwali skrzeku sójki lub syku lśniącego węża. Wężyca odezwała się bowiem w ich obecności po raz pierwszy. Patrzyła tylko, kiedy cała trójka przyszła obserwować ją z oddalenia i poszeptywała o jej zajęciu i młodym wieku; tylko słuchała, a potem skinęła głową, kiedy w końcu przyszli prosić o pomoc. Może myśleli, że jest niemową.

Jasnowłosy młodszy mężczyzna podniósł jej skórzaną torbę z wojłokowej podłogi. Trzymał worek z dala od siebie, pochylając się, żeby jej go podać; płytko oddychał wciągając rozwartymi nozdrzami słaby zapach piżma w suchym pustynnym powietrzu. Wężyca prawie się przyzwyczaiła do tego rodzaju skrępowania, jakie okazywał; widywała je już często.

Kiedy wyciągnęła rękę, młody mężczyzna szarpnął się i upuścił torbę. Wężyca rzuciła się do przodu i w ostatniej chwili ją złapała; postawiła delikatnie na ziemi i spojrzała na niego z wyrzutem. Jego partnerzy postąpili do przodu i dotknięciem złagodzili jego strach.

- Został kiedyś ukąszony - powiedziała ciemna i przystojna kobieta. - Omal nie umarł.

W jej głosie brzmiały nie przeprosiny, ale usprawiedliwienie.

- Przepraszam - rzekł młodszy mężczyzna. - To... - Wyciągnął rękę jej kierunku; drżał i wyraźnie starał się opanować strach. Wężyca spojrzała na swoje ramię, gdzie podświadomie czuła niewielki ciężar i ruch. Maleńki wąż, cienki jak palec niemowlęcia, pełzł po jej karku ukazując wąską głowę spod jej krótkich czarnych kędziorów. Badał powietrze swym roztrojonym języczkiem; wysuwał go leniwie na zewnątrz, do góry, w dół, do środka, smakował zapachy.

- To tylko Trawa - rzekła Wężyca. - Nie zrobi ci krzywdy.

Gdyby był większy, mógłby przestraszyć; miał kolor jasnozielony, ale wszystkie łuski wokoło pyszczka były czerwone, jakby właśnie skończył jeść jak ssak - rozszarpując pokarm. A tak naprawdę jadał znacznie schludniej.

Chłopiec jęknął cichutko. Nie płakał już z bólu; może powiedziano mu, że Wężycę również urazi płacz. Żałowała tylko, że jego rodzice odmawiali sobie tak prostego sposobu złagodzenia strachu. Odwróciła się od dorosłych bolejąc, że tak strasznie się jej bali, ale nie chciała tracić czasu potrzebnego na przekonanie ich, iż reakcje takie są bezpodstawne.

- Wszystko w porządku - powiedziała do chłopczyka. - Trawa jest gładki i suchy, i miękki, a gdybym zostawiła go na straży, nawet śmierć nie miałaby dostępu do twego posłania.

Trawa wsunął się do jej wąskiej, brudnej dłoni, którą wyciągnęła do dziecka.

- Delikatnie.

Wyciągnął rękę i dotknął gładkich łusek czubkiem palca. Wężyca wyczuła wysiłek nawet tak prostego ruchu, a jednak chłopiec prawie się uśmiechnął. 

- Jak ci na imię?

Spojrzał szybko na rodziców, którzy w końcu skinęli głowami. 

- Stavin - wyszeptał. Nie miał siły czy też tchu mówić głośniej.

- Mnie nazywają Wężyca, Stavinie, i niedługo, rankiem, będą musiała zadać ci ból. Nie potrwa długo; potem ciało może cię boleć przez kilka dni, lecz z czasem poczujesz się lepiej.

Patrzył na nią poważnie. Wężyca spostrzegła, że chociaż zrozumiał i bał się tego, co mogła zrobić, czuł mniejszy strach, niż gdyby skłamała. Ból musiał się znacznie zwiększyć, w miarę jak choroba stawała się bardziej widoczna, ale wydawało się, że inni jedynie go pocieszali i mieli nadzieję, że choroba albo zniknie, albo szybko go zabije.

Wężyca położyła Trawę na poduszce chłopca i przyciągnęła bliżej torbę. Zamek otworzył się pod jej dotknięciem. Dorośli ciągle mogli się tylko jej bać; nie mieli ani czasu, ani powodów, by odkryć w sobie zaufanie. Żona była w takim wieku, że mogli już nigdy nie mieć drugiego dziecka, a Wężyca widziała z ich oczu, z ukradkowych dotknięć, z niepokoju, że bardzo kochali syna. Musieli, skoro w tym kraju przyszli do Wężycy.

Była noc i robiło się chłodno. Z torby wypełzł ospale Piasek, kręcąc głową, wysuwając język, wąchając, smakując, wyczuwając ciepło ciał.

- Czy to...? - głos najstarszego partnera był cichy i mądry, lecz przerażony i Piasek wyczuł ten strach. Spiął się w pozycji ataku i cicho potrząsnął grzechotką. Wężyca przemówiła do niego i wyciągnęła rękę. Grzechotnik rozluźnił się i płynnym ruchem owinął się czarnymi i brunatnymi bransoletami wokół jej smukłego nadgarstka.

- Nie - powiedziała. - Wasze dziecko jest zbyt chore, aby Piasek pomógł. Wiem, że wam trudno, ale proszę, spróbujcie zachować spokój. Bardzo się tego boicie, ale ja tylko tyle mogę zrobić.

Musiała rozdrażnić Mgłę, żeby ją wywabić. Postukała w torbę i w końcu dwa razy szturchnęła węża. Poczuła wibrację przesuwających się łusek i nagle z torby wystrzeliła biała kobra. Poruszała się szybko, a jednak zdawało się, że nie ma końca. Wygięła się w górę i w tył; z sykiem wypuściła powietrze. Głowa jej unosiła się dobrze ponad metr nad podłogą, a kaptur rozwinął się całkowicie. Z tyłu dorośli wstrzymali oddech, jakby zaatakowało ich samo spojrzenie brunatnych okularów na kapturze Mgły. Wężyca zignorowała ludzi i odezwała się śpiewnie do wielkiej kobry:

- Ach, ty wściekłe stworzenie. Połóż się; już czas, abyś zapracowała na wieczerzę. Przemów do tego dziecka i dotknij go. Zowie się Stavin.

Mgła powoli rozluźniła kaptur i pozwoliła się dotknąć. Wężyca chwyciła ją mocno za głową i przytrzymała w ten sposób, że kobra patrzyła na Stavina. Jej srebrne oczy zabarwiły się na żółto od światła lampy.

- Posłuchaj, Stavinie - powiedziała Wężyca. - Mgła tylko się z tobą zapozna. Obiecuję, że tym razem dotknie cię delikatnie.

Jednak Stavin zadrżał, kiedy Mgła dotknęła jego chudej piersi. Wężyca nie puściła głowy kobry, ale pozwoliła, aby jej ciało przesunęło się po ciele chłopczyka. Wąż był cztery razy dłuższy niż wzrost Stavina. Wił się w doskonale białych pętlach przez nabrzmiały brzuch Stavina, wyciągał się usiłując przybliżyć głowę do twarzy chłopca, napierając na ręce Wężycy. Mgła skrzyżowała spojrzenie swych pozbawionych powiek oczu z przestraszonym wzrokiem Stavina. Wężyca pozwoliła jej przybliżyć się jeszcze trochę.

Mgła wysunęła język i dotknęła nim chłopca.

Najmłodszy partner wydał cichy, zduszony jęk przerażenia. Stavin drgnął i Mgła cofnęła się otwierając paszczę, ukazując zęby jadowe, głośno wyrzucając powietrze z gardła. Wężyca przysiadła na piętach wypuszczając oddech. Czasami, w innych miejscach, krewni mogli zostać w środku, kiedy pracowała.

- Musicie wyjść - powiedziała łagodnie. - Niebezpiecznie jest przestraszyć Mgłę.

- Nie będę...

- Przykro mi. Musicie poczekać na zewnątrz.

Może młodszy mężczyzna, może nawet kobieta robiliby słuszne zastrzeżenia i zadawali rozsądne pytania, ale starszy mężczyzna obrócił ich i wziąwszy za ręce wyprowadził.

- Potrzebne mi małe zwierzę - powiedziała Wężyca, kiedy mężczyzna podnosił klapę namiotu. - Musi mieć futerko i musi być żywe.

- Znajdziemy - odrzekł i troje rodziców wyszło w rozpaloną noc. Wężyca słyszała ich kroki na piasku.

Podtrzymywała Mgłę na podołku i uspokajała ją. Kobra owinęła się wokół szczupłej talii Wężycy, wchłaniając ciepło jej ciała. Kiedy odczuwała głód, okazywała większą nerwowość niż zwykle, a teraz była głodna, podobnie jak Wężyca. Idąc przez czarną pustynię znajdowały wystarczająco dużo wody, ale pułapki Wężycy pozostawały puste. Było lato, gorąco i wiele futrzastych przysmaków Piaska i Mgły zapadało w sen letni. Kiedy węże przestawały regularnie jeść, Wężyca także zaczynała pościć.

Zauważyła z żalem, że Stavin był teraz bardziej przestraszony.

- Przykro mi, że musiałam odesłać twoich rodziców - rzekła. - Niedługo będą mogli wrócić.

Jego oczy błyszczały od powstrzymywanych łez.

- Kazali mi robić to, co powiesz.

- Wolałabym, abyś płakał, jeśli możesz - rzekła Wężyca. - To nie takie straszne.

Lecz Stavin chyba nie zrozumiał i Wężyca nie nalegała; wiedziała, że jego rodzina nauczyła się walczyć z oporną ziemią odmawiając sobie płaczu, odmawiając sobie żałoby, odmawiając sobie śmiechu. Nie pozwalali sobie na rozpacz i tylko na niewiele radości, ale przetrwali.

Mgła uspokoiła się na tyle, że znieruchomiała. Wężyca odwinęła ją z talii i umieściła na posłaniu obok Stavina. Kiedy kobra się poruszyła, Wężyca poprowadziła jej głowę, wyczuwając napięcie potężnych mięśni jej szyi.

- Dotknie cię językiem - powiedziała Stavinowi. - Może łaskotać, ale nie będzie bolało. Ona wącha językiem, tak jak ty nosem.

- Językiem?

Wężyca skinęła głową z uśmiechem, a Mgła śmignęła językiem pieszcząc policzek Stavina. Stavin nie wzdrygnął się; patrzył. Jego dziecięcy zachwyt wiedzą szybko pokonał ból. Leżał zupełnie bez ruchu, kiedy długi język Mgły muskał jego policzki, oczy, usta.

- Poznaje smak twojej choroby - rzekła Wężyca.

Mgła przestała się wyrywać z przytrzymującej ją dłoni i cofnęła głowę. Wężyca przysiadła na piętach i wypuściła kobrę, która spiralnym ruchem popełzła po ręce i ułożyła się na jej ramionach.

- Idź spać, Stavinie - powiedziała Wężyca. - Spróbuj mi zaufać i nie bać się poranka.

Stavin patrzył na nią przez kilka sekund szukając prawdy w jej bladych oczach.

- Czy Trawa będzie mnie pilnować?

Zaskoczyło ją to pytanie, a raczej ukryta w nim akceptacja. Odgarnęła mu włosy z czoła i uśmiechnęła się uśmiechem, który krył w sobie łzy.

- Oczywiście. 

Podniosła Trawę.

- Będziesz strzegł tego dziecka i stał na jego straży.

Wąż leżał spokojnie w jej dłoni, a jego oczy odpowiedziały lśnieniem. Położyła go delikatnie na poduszce Stavina.

- Teraz śpij.

 

Stavin zamknął oczy i wydawało się, że życie z niego wypływa. Zmiana była tak wielka, że Wężyca wyciągnęła rękę, aby go dotknąć, ale zobaczyła, że oddycha, powoli, płytko. Otuliła go kocem i wstała. Nagła zmiana pozycji przyprawiła ją o zawrót głowy; zachwiała się, lecz odzyskała równowagę. Leżąca na jej ramionach Mgła naprężyła ciało.

Wężycę piekły oczy, a jej widzenie było nienaturalnie ostre i czyste jak w gorączce. Dźwięk, który wydawało jej się, że słyszy, przybliżał się. Przezwyciężając głód i wyczerpanie odzyskała równowagę, schyliła się powoli i podniosła skórzaną torbę. Mgła dotknęła jej policzka czubkiem języka.

Odchyliła połę namiotu i poczuła ulgę, że ciągle jeszcze trwała noc. Mogła wytrzymać gorąco, ale blask słońca wypalał ją i skręcał od środka. Musiała być pełnia; choć chmury wszystko przysłaniały, rozpraszały jednak światło, tak że niebo wydawało się szare od horyzontu po horyzont. Za namiotami wystawały z ziemi grupy bezkształtnych cieni. Tutaj, blisko granicy pustyni, była wystarczająca ilość wody, aby rosły kępy krzaków, dając schronienie i pożywienie rozlicznym stworzeniom. Czarny piasek, który błyszczał i oślepiał w świetle słonecznym, w nocy był jak warstwa miękkiej sadzy. Wężyca wyszła z namiotu i złudzenie miękkości zniknęło; jej wysokie buty zagłębiły się z chrzęstem w ostre twarde ziarenka.

Rodzice Stavina czekali, siedząc blisko siebie pomiędzy ciemnymi namiotami skupionymi na skrawku piasku, z którego krzaki zostały wyrwane i spalone. Spojrzeli na nią w milczeniu, z nadzieją w oczach, choć twarze ich nie ujawniały żadnych emocji. Siedziała z nimi kobieta nieco młodsza od matki Stavina. Ubrana była tak jak oni, w długą luźną szatę, lecz nosiła jedyną ozdobę, jaką Wężyca widziała u tych ludzi: kółko przywódcy zawieszone na rzemieniu wokół szyi. Ona i najstarszy rodzic Stavina byli blisko spokrewnieni, na co wskazywało ich podobieństwo: ostre rysy twarzy, wystające kości policzkowe, jego włosy białe, a jej wcześnie siwiejące od koloru głębokiej czerni, oczy ciemnobrązowe - najlepiej przystosowane do przeżycia w słońcu. Na ziemi u ich nóg co jakiś czas szarpało się w sieci małe czarne zwierzątko i z rzadka wydawało przenikliwy słaby pisk.

- Stavin śpi - rzekła Wężyca. - Nie przeszkadzajcie mu, ale pójdźcie do niego, jeśli się obudzi.

Matka Stavina i najmłodszy partner wstali i weszli do środka, lecz starszy mężczyzna zatrzymał się przed nią.

- Możecie mu pomóc?

- Mam nadzieję, że możemy. Guz jest stary, ale chyba jednorodny. - Jej głos brzmiał jakby z daleka, trochę głucho, jak gdyby kłamała. - Mgła będzie gotowa rano. - Ciągle czuła potrzebę dania mu jakiejś gwarancji powodzenia, ale niczego nie mogła wymyślić.

- Moja siostra chciała z tobą mówić - powiedział i zostawił je same, bez przedstawienia ich sobie, nie wynosząc siebie stwierdzeniem, że wysoka kobieta jest przywódczynią tej grupy. Wężyca obejrzała się, ale poła namiotu już opadła. Bardziej odczuwała swe wyczerpanie i po raz pierwszy pomyślała, że Mgła na jej ramionach stanowi duży ciężar.

- Dobrze się czujesz?

Wężyca odwróciła się. Kobieta podeszła do niej z naturalną elegancją lekko zakłóconą z powodu zaawansowanej ciąży. Wężyca musiała podnieść wzrok, by spojrzeć jej w oczy. Kobieta miała cienkie delikatne zmarszczki w kącikach oczu, jak gdyby czasami śmiała się w tajemnicy. Uśmiechnęła się z troską.

- Wydajesz się bardzo zmęczona. Czy mam polecić, by przygotowano ci posłanie?

- Nie teraz - odparła Wężyca. - Jeszcze nie. Będę spała dopiero potem.

Przywódczyni spojrzała na nią uważnie i Wężyca poczuła, że łączy je pokrewieństwo we wspólnej odpowiedzialności.

- Chyba rozumiem. Czy możemy coś ci dać? Czy potrzebujesz pomocy w przygotowaniach?

Wężyca stwierdziła, że przyjmuje te pytania, jak gdyby były złożonymi problemami. Obracała je w swym zmęczonym umyśle, przypatrywała się im, rozkładała na czynniki pierwsze i w końcu chwytała ich znaczenie.

- Mój kucyk potrzebuje obroku i wody...

- Już się tym zajęto.

- I potrzebuję kogoś do pomocy przy Mgle. Kogoś silnego. Ale ważniejsze jest, żeby się nie bał.

Przywódczyni skinęła głową.

- Sama bym ci pomogła - i znowu się lekko uśmiechnęła. - Ale ostatnio jestem trochę niezręczna. Znajdę kogoś.

- Dziękuję.

Na powrót poważna, starsza kobieta pochyliła głowę i wolno poszła w stronę grupki namiotów. Wężyca patrzyła na nią, podziwiając jej wdzięk. Czuła się w porównaniu z nią mała i młoda, i brudna.

Piasek zaczął się odwijać z jej nadgarstka. Czując pierwsze ruchy łusek na skórze chwyciła go, zanim zdążył spaść na ziemię. Piasek uniósł górną połowę ciała. Wysunął szybko język, zerkając na zwierzątko, czując ciepło jego ciała i jego strach.

- Wiem, żeś głodny - rzekła Wężyca - ale to stworzenie nie dla ciebie.

Włożyła Piaska do torby, zdjęła Mgłę z ramienia i pozwoliła jej zwinąć się w przeznaczonej dla niej ciemnej przegródce.

Zwierzątko pisnęło i znowu się szarpnęło, kiedy przesunął się nad nim delikatny cień Wężycy. Schyliła się i podniosła je. Gwałtowne piski przerażenia ścichły i stały się rzadsze, a w końcu zupełnie umilkły, kiedy Wężyca pogłaskała zwierzątko. W końcu się uspokoiło; leżało dysząc, wyczerpane, patrząc w górę na nią żółtymi oczyma. Miało długie zadnie nogi i szerokie, spiczaste uszy; marszczyło nos na zapach węża. Na jego miękkim czarnym futerku odcisnęły się ukośne oka sieci.

- Przepraszam cię, że odbieram ci życie - powiedziała do niego Wężyca. - Ale nie będzie już więcej strachu i nie zadam ci bólu.

Delikatnie zamknęła na nim dłoń i głaszcząc je chwyciła jego kręgosłup u podstawy czaszki. Pociągnęła raz, szybko. Wydawało się, że zwierzątko zaszamotało się krótko, ale już nie żyło. Zadygotało konwulsyjnie; przyciągnęło nogi do tułowia, a jego palce zakrzywiły się i zadrżały. Zdawało się, że nawet teraz patrzy na nią. Wężyca wyplątała jego ciało z sieci.

Wybrała małą flaszeczkę z sakiewki przy pasie, rozchyliła zaciśnięte szczęki zwierzątka i wpuściła jedną kroplę mętnej mikstury do pyszczka. Szybko otworzyła torbę i wywołała Mgłę. Kobra wypełzła powoli, prześlizgując się nad krawędzią, ze zwiniętym kapturem, sunąc w ostroziarnistym piasku. W jej mlecznych łuskach odbijało się słabe światło. Wyczuła zwierzę nosem, podpełzła do niego, dotknęła językiem. Przez chwilę Wężyca bała się, że Mgła odmówi zjedzenia martwego stworzenia, ale ciało było jeszcze ciepłe, jeszcze drgało, a kobra była bardzo głodna.

- Kąsek dla ciebie - rzekła Wężyca. - Dla zaostrzenia apetytu. Mgła dotknęła zwierzątka nosem, uniosła się i uderzyła zatapiając krótkie zęby jadowe w maleńkim ciałku, kąsając ponownie, wypuszczając swój zapas trucizny. Puściła je, chwyciła lepiej i zaczęła obejmować szczękami; jej gardło ledwo się rozszerzyło. Kiedy Mgła leżała spokojnie, trawiąc ten niewielki posiłek, Wężyca siedziała obok niej i trzymała ją, czekając. Usłyszała kroki na grubym piasku.

- Przysłali mnie do pomocy.

Był to młody człowiek, mimo białych pasemek w jego ciemnych włosach; wyższy od Wężycy i dość przystojny. Miał ciemne oczy, a ostre rysy twarzy były jeszcze ostrzejsze, bo włosy zaczesywał gładko do tyłu i wiązał. Twarz jego nie wyrażała żadnych uczuć.

- Boisz się?

- Zrobię to, co mi każesz.

Chociaż jego ciało było osłonięte szatą, długie, smukłe ręce znamionowały siłę.

- To trzymaj ją i nie daj się zaskoczyć.

Mgła zaczynała drgać od narkotyków, jakie Wężyca wpuściła do ciała zwierzątka. Oczy kobry patrzyły nie widząc.

- Jeśli ukąsi...

- Trzymaj, szybko!

Młody mężczyzna wyciągnął rękę, ale wahał się zbyt długo. Mgła skręciła się i rzuciła, uderzając go w twarz ogonem. Zachwiał się do tyłu, tyleż przynajmniej z zaskoczenia, co z bólu. Wężyca mocno trzymała Mgłę tuż za szczękami i usiłowała chwycić resztę ciała. Mgła nie należała do dusicieli, ale była gładka, silna i szybka. Rzucając się wypuściła oddech w długim syku. Ukąsiłaby cokolwiek, co znalazłoby się w jej zasięgu. Walcząc z nią Wężycy udało się się ścisnąć gruczoły jadowe i wytoczyć z nich ostatnie krople trucizny. Przez chwilę wisiały na zębach Mgły, skrząc się w świetle jak klejnoty; potem siła drgawek węża odrzuciła je w ciemność. Wężyca mocowała się z kobrą, cicho do niej przemawiając, choć raz wspomagana przez piasek, na którym Mgła nie mogła się oprzeć. Wężyca wyczuła za sobą, że młody mężczyzna chwyta tułów i ogon Mgły. Atak nagle się skończył i Mgła leżała bezwładnie w ich rękach.

- Przepraszam...

- Trzymaj ją - rzekła Wężyca. - Mamy przed sobą całą noc.

 

Podczas drugiego nawrotu młody mężczyzna trzymał ją pewnie i był bardzo pomocny. Później Wężyca odpowiedziała na jego niedokończone pytanie.

- Gdyby wytwarzała truciznę i ukąsiła cię, prawdopodobnie byś umarł. Nawet teraz zachorowałbyś od jej ukąszenia. Ale jeśli nie zrobisz jakiegoś głupstwa, to gdy uda jej się ukąsić, ukąsi mnie.

- Niewiele pomożesz mojemu kuzynowi martwa lub umierająca.

- Źle mnie rozumiesz. Mgła nie może mnie zabić.

Wyciągnęła rękę, tak że zobaczył białe blizny jakby po cięciach i nakłuciach. Wpatrywał się w nie, po czym spoglądał jej w oczy przez długą chwilę; później odwrócił wzrok.

Jasne miejsce w chmurach, z którego spływało światło, przemieściło się po niebie na zachód; trzymali kobrę jak dziecko. Wężyca prawie drzemała, ale Mgła poruszyła głową i Wężyca natychmiast się obudziła.

- Nie wolno mi spać - rzekła do młodego mężczyzny. - Mów do mnie. Jak ci na imię?

Młody mężczyzna zawahał się, tak jak przedtem Stavin. Wydawał się czymś przestraszony.

- Moja rodzina - powiedział - uważa, że to nierozsądne wyjawiać imiona obcym.

- Jeśli uważacie mnie za czarownicę, nie trzeba było prosić mnie o pomoc. Nie znam żadnej magii i do żadnej się nie przyznaję. Nie mogę się nauczyć wszystkich zwyczajów wszystkich ludzi na tej ziemi, więc stosuję się do swoich. A według mego zwyczaju należy zwracać się po imieniu do tych, z którymi współpracuję.

- To nie przesąd - odparł. - To nie tak, jak myślisz. Nie boimy się czarów.

Wężyca czekała obserwując go, próbując rozszyfrować wyraz jego twarzy w przyćmionym świetle.

- Nasze rodziny znają nasze imiona, a wymieniamy je z tymi, z którymi chcemy się pobrać.

Wężyca zastanowiła się nad tym zwyczajem i stwierdziła, że jej by nie odpowiadał.

- I z nikim innym? Nigdy?

- No... Przyjacielowi można powiedzieć swoje imię.

- Aha - rzekła Wężyca. - Rozumiem. Ciągle jestem kimś obcym, a może i wrogiem.

- P r z y j a c i e l  znałby moje imię - powtórzył młody mężczyzna. - Nie chciałbym cię obrazić, ale teraz ty mnie źle rozumiesz. Znajomy to nie przyjaciel. My przyjaźń cenimy wysoko.

- W tym kraju trzeba umieć szybko osądzać, czy ktoś jest wart, by go nazywać "przyjacielem".

- My rzadko się zaprzyjaźniamy. Przyjaźń to zobowiązanie.

- To brzmi jak coś, czego trzeba się bać. 

Rozważył tę możliwość.

- Może boimy się zdrady przyjaźni. To bardzo bolesne.

- Czy ktoś kiedykolwiek cię zdradził?

Zerknął na nią ostro, jak gdyby przekroczyła dopuszczalne granice.

- Nie - rzekł, a głos miał równie twardy jak twarz. - Nie przyjaciel. Nie mam nikogo, kogo nazwałbym przyjacielem.

Jego reakcja zaskoczyła Wężycę.

- To bardzo smutne - rzekła i umilkła, starając się pojąć te wielkie troski, które tak bardzo mogły poodcinać ludzi od siebie, porównując swoją samotność z konieczności oraz ich samotność z wyboru.

- Nazywaj mnie Wężyca - powiedziała w końcu - jeśli zdobędziesz się na to, by wymówić to imię. To do niczego cię nie zobowiązuje.

Młody mężczyzna chciał, zdaje się, coś powiedzieć; może znowu pomyślał, że ją obraził, może czuł, że powinien dalej bronić swoich obyczajów. Lecz Mgła zaczęła skręcać się im w rękach, więc musieli ją trzymać, aby nie zrobiła sobie krzywdy. Kobra była cienka jak na swą długość, lecz silna, i drgawki, które teraz przechodziła, były silniejsze niż te wszystkie, jakie dotąd miewała. Rzucała się w uścisku Wężycy i prawie się wyrwała. Próbowała rozpostrzeć kaptur, lecz Wężyca trzymała ją zbyt mocno. Otworzyła pysk i zasyczała, ale trucizna nie kapała już z jej zębów.

Owinęła swój ogon wokół talii mężczyzny. Zaczął ją ciągnąć i odwijać, aby wydostać się z jej skrętów.

- Ona nie jest dusicielem - rzekła Wężyca. - Nie wyrządzi ci krzywdy. Zostaw ją...

Lecz było już za późno; Mgła nagle się rozluźniła i mężczyzna stracił równowagę. Kobra wyrwała się i rzutami ciała kreśliła figury na piasku. Wężyca mocowała się z nią sama, podczas gdy mężczyzna próbował ją chwycić, ale ona owinęła się wokół Wężycy, co dało jej punkt oparcia. Zaczęła wydostawać się z uchwytu. Wężyca wyrzuciła obie ręce do tyłu, w piasek; Mgła uniosła się nad nią, z otwartym pyskiem, wściekła, sycząca. Mężczyzna rzucił się i chwycił ją tuż pod kapturem. Mgła uderzyła, ale Wężycy udało się w jakiś sposób ją utrzymać. Razem pozbawili Mgłę podparcia i odzyskali nad nią kontrolę. Wężyca podnosiła się z trudem, lecz Mgła nagle znieruchomiała i leżała między nimi prawie sztywna. Oboje byli zlani potem; młody mężczyzna zbladł pod opalenizną i nawet Wężyca drżała.

- Mamy chwilę na odpoczynek - rzekła. Zerknęła na niego i spostrzegła ciemną pręgę na policzku, gdzie wcześniej go smagnął ogon Mgły. Wyciągnęła rękę i dotknęła pręgi.

- Będziesz miał tylko siniaka - powiedziała. - Nie powinno być blizny.

- Gdyby to była prawda, że węże żądlą ogonami, ty przytrzymywałabyś i pysk, i ogon, a ja nie przydałbym się na wiele.

- Dziś w nocy potrzebny mi ktoś, kto nie pozwoli mi zasnąć, bez względu na to, czy pomoże mi z Mgłą, czy nie.

Podczas walki z kobrą wspomagała ją adrenalina, ale fala jej opadła i wracały wyczerpanie i głód, teraz silniejsze.

- Wężyca...

- Tak?

Uśmiechnął się, szybko, na wpół zawstydzony.

- Próbowałem to wymówić.

- Nieźle.

- Jak długo zajęło ci przejście pustyni?

- Nie bardzo długo. Za długo. Sześć dni.

- Jak przetrwałaś?

- Tam jest woda. Jechaliśmy nocą, oprócz wczoraj, kiedy nie mogłam znaleźć cienia.

- Miałaś ze sobą całą żywność dla siebie? 

Wzruszyła ramionami.

- Trochę. - Zaraz pożałowała, że zaczął mówić o jedzeniu.

- Co jest po drugiej stronie?

- Też piasek, też krzaki, trochę więcej wody. Parę grup ludzi, kupcy, faktoria, w której wyrosłam i w której mnie wykształcono. A dalej góra z miastem w środku.

- Chciałbym zobaczyć miasto. Kiedyś.

- Pustynię można przejść.

Nic nie odrzekł, lecz Wężyca na tyle niedawno opuściła dom, żeby móc wyobrazić sobie jego myśli.

Nadszedł następny atak drgawek, o wiele szybciej, niż przewidywała Wężyca. Z ich siły wnioskowała o stadium choroby Stavina i żałowała, że ranek jeszcze nie nadszedł. Jeśli miała go stracić, chciała to mieć już za sobą; rozpaczałaby i próbowała zapomnieć. Kobra zginęłaby rzucając się na piasku, gdyby Wężyca i młody mężczyzna jej nie trzymali. Nagle zupełnie zesztywniała, z zaciśniętym pyskiem i zwieszającym się rozdwojonym językiem.

Przestała oddychać.

- Trzymaj ją - powiedziała Wężyca. - Trzymaj jej głowę. Szybko, weź ją, a jeśli się wyrwie, uciekaj. Weź ją! Nie zaatakuje teraz; mogłaby cię skaleczyć tylko przez przypadek.

Zawahał się przez chwilę, a potem chwycił Mgłę u nasady głowy. Wężyca pobiegła, zapadając się w głębokim piasku, od granicy kręgu namiotów do miejsca, gdzie jeszcze rosły krzaki. Łamała suche kolczaste gałązki, które rozdzierały jej pokryte bliznami ręce. Kątem oka dostrzegła pod kępą uschłej roślinności gniazdo żmij rogatych, tak brzydkich, że wydawały się zdeformowane. Zasyczały na nią; zignorowała je. Znalazła wąską, pustą w środku łodygę i zabrała ją ze sobą. Jej ręce krwawiły od głębokich zadrapań.

Klęknąwszy przy głowie Mgły siłą otworzyła pysk kobry i wepchnęła jej rurkę głęboko do gardła przez drogi oddechowe u nasady języka. Pochyliła się nisko, wzięła rurkę w usta i delikatnie wdmuchnęła powietrze do płuc Mgły.

Spostrzegła: ręce młodego mężczyzny, trzymające kobrę tak, jak o to prosiła; jego oddech, najpierw krótkie westchnienie zaskoczenia, potem chrapliwy; piasek obcierający jej łokcie, gdzie się opierała; mdlący zapach płynu sączącego się z zębów Mgły; własny zawrót głowy, z wyczerpania, jak myślała, który odparła z konieczności i siłą woli.

Dmuchnęła, a potem jeszcze raz; zrobiła przerwę, powtórzyła, aż Mgła złapała rytm i podjęła go już bez pomocy.

Wężyca usiadła na piętach.

- Chyba nic jej nie będzie - rzekła. - Mam nadzieję. 

Przeciągnęła grzbietem dłoni po czole. Dotyk wywołał ból: szarpnęła ręką w dół i palący ból rozpełzł się po jej ciele, w górę ręki, przez ramię, piersi, ogarniał serce. Straciła równowagę. Zachwiała się, próbowała powstrzymać upadek, ale poruszała się za wolno; chciała opanować mdłości i zawrót głowy, co prawie się jej udało, aż przyciąganie ziemi, zdawało się, uciekło w bólu i nagle była zagubiona w ciemności bez żadnego punktu orientacyjnego. 

Czuła piasek trący ją w policzek i dłonie, ale był miękki.

- Czy mogę puścić, Wężyco?

Pomyślała, że pytanie musi być skierowane do kogoś innego, wiedząc jednocześnie, że nie było nikogo innego, kto mógłby na nie odpowiedzieć, nikogo innego, kto zareagowałby na jej imię. Poczuła na sobie czyjeś ręce - i były one delikatne; chciała na nie zareagować, ale była zbyt zmęczona. Bardziej potrzebowała snu, więc je odepchnęła. Lecz one podtrzymały jej głowę i przytknęły do jej warg suchą skórę, i wlały jej wodę do gardła. Kaszlnęła, zakrztusiła się i wypluła ją.

Dźwignęła się na łokciu. Kiedy odzyskała ostrość widzenia, zdała sobie sprawę, że dygoce. Czuła się tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy ukąsił ją wąż, zanim jej odporność całkowicie się rozwinęła. Młody mężczyzna klęczał nad nią z bukłakiem w ręce. Za nim Mgła pełzła w ciemność. Wężyca zapomniała o pulsującym bólu.

- Mgła!

Młody mężczyzna wzdrygnął się i odwrócił, przerażony; wąż uniósł się, trzymając głowę prawie na poziomie oczu Wężycy, gdyby stała, z rozpostartym kapturem, kołyszący się, czujny, zły, gotów uderzyć. Na tle czerni znaczył się białą, rozchwianą linią. Wężyca zmusiła się do wstania czując, jakby próbowała niezdarnie opanować jakieś nieznajome ciało. Znowu prawie upadła, lecz utrzymała równowagę.

- Nie wolno ci teraz iść na łowy - rzekła. - Czeka się praca. 

Wyciągnęła prawą rękę w bok, na wabia, gdyby Mgła uderzyła. Ręka ciążyła jej od bólu. Wężyca się bała, nie ukąszenia, lecz straty zawartości woreczków jadowych Mgły.

- Zbliż się - rzekła. - Zbliż się i uśmierz swój gniew.

Zauważyła krew spływającą jej między palcami i wzrósł jej strach o Stavina.

- Czy ukąsiłaś mnie, stworzenie?

Lecz ból był nie taki; jad otępiłby ją, a nowe serum tylko by zakłuło.

- Nie - wyszeptał młody mężczyzna z tyłu.

Mgła uderzyła. Odruchy wykształcone w toku długich nauk wzięły górę. Prawa ręka Wężycy szarpnęła się, lewa chwyciła Mgłę, kiedy ta cofała głowę. Kobra wiła się przez chwilę, potem się rozluźniła.

- Ty zdradliwy stworze - powiedziała Wężyca. - Wstydź się. 

Odwróciła się i pozwoliła Mgle popełznąć wzdłuż ręki na ramię, gdzie kobra ułożyła się niczym zarys niewidzialnej peleryny, ciągnąc ogon jak koniec trenu.

- Nie ukąsiła mnie?

- Nie - rzekł młody mężczyzna. Jego opanowany głos był zabarwiony podziwem pełnym szacunku. - Powinnaś umierać. Powinnaś wić się z bólu z czerwonym nabrzmiałym ramieniem. Kiedy wróciłaś... - wskazał jej rękę. - To musiała być żmija.

Wężyca przypomniała sobie kłębowisko gadów pod gałęziami i dotknęła krwi na ręce. Wytarła ją odsłaniając wśród zadraśnięć kolcami podwójny ślad ukąszenia węża. Rana była lekko spuchnięta.

- Trzeba ją oczyścić - powiedziała. - Wstyd, że mi się to przytrafiło. 

Ból przenikał łagodnymi falami w górę ramienia, ale już nie piekł. Stała patrząc na mężczyznę, rozglądając się dokoła, obserwując, jak krajobraz przesuwa się i zmienia, gdy próbowała przystosować wzrok do mdłego światła zachodzącego księżyca i przedświtu.

- Dobrze trzymałeś Mgłę i odważnie - powiedziała do młodego mężczyzny. - Dziękuję ci.

Opuścił wzrok, prawie się przed nią skłonił. Wstał i podszedł do niej. Weżyca delikatnie położyła rękę na szyi Mgły, żeby ta się nie zaniepokoiła.

- Byłbym zaszczycony - powiedział młody mężczyzna - gdybyś nazywała mnie Arevinem.

- Z przyjemnością.

Weżyca uklękła i przytrzymywała wijące się białe zwoje, kiedy Mgła powoli wpełzała do swej przegródki w torbie. Niedługo, gdy Mgła wróci do równowagi, przed świtem pójdą do Stavina.

Czubek białego ogona Mgły zniknął w torbie. Weżyca zamknęła ją i chciała wstać, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Jeszcze niezupełnie otrząsnęła się ze skutków działania nowego jadu. Ciało wokół rany było zaczerwienione i wrażliwe, ale krwawienie się nie nasilało. Została tam, gdzie była, skulona, wpatrzona w dłoń, powoli przygotowując się w duchu do tego, co musiała zrobić, tym razem dla siebie.

- Pozwól mi pomóc. Proszę. 

Dotknął jej ramienia i pomógł jej wstać.

- Przepraszam - rzekła. - Tak potrzebuję odpoczynku...

- Pozwól mi umyć ci rękę - powiedział Arevin. - A potem możesz zasnąć. Powiedz mi, kiedy cię obudzić...

- Nie. Nie mogę jeszcze spać.

Uspokoiła rozdygotane nerwy, zebrała się, wyprostowała, odrzuciła z czoła krótkie wilgotne kędziory.

- Już dobrze. Masz wodę?

Arevin rozluźnił płaszcz. Miał pod nim przepaskę na biodra i skórzany pas, a u pasa kilka bukłaków i sakw. Odcień jego skóry był nieco jaśniejszy od opalonego brązu twarzy. Wyciągnął bukłak z wodą, owinął płaszczem swe szczupłe ciało i sięgnął do ręki Wężycy.

- Nie, Arevinie. Jeśli trucizna dostanie się do jakiegoś małego zadrapania, które mógłbyś mieć, będzie zakażenie.

Usiadła i opłukała rękę letnią wodą, która ściekała na ziemię różowym kroplami i znikała, nie zostawiając nawet wilgotnego śladu. Rana jeszcze trochę krwawiła, ale teraz już tylko bolała. Trucizna została prawie zupełnie unieszkodliwiona.

- Nie rozumiem - rzekł Arevin - jak to się stało, że nic ci nie jest. Moją młodszą siostrę ukąsiła żmija. - Nie potrafił mówić tak obojętnie, jak by chciał. - Niczego nie mogliśmy dla niej zrobić - to wszystko, co mieliśmy, nie zmniejszało nawet jej bólu.

Weżyca oddała mu bukłak i wtarła w zamykające się nakłucia maść z fiolki, którą wyjęła z sakiewki przy pasie.

- To część naszych nauk - rzekła. - Pracujemy z wieloma rodzajami węży, więc musimy być uodpornione na jak najwięcej. - Wzruszyła ramionami. - Jest to męczące i trochę bolesne. - Zamknęła dłoń; warstewka trzymała się i Weżyca była spokojna. Pochyliła się do Arevina i znowu dotknęła jego otartego policzka.

- Tak... - Rozsmarowała na nim cienką warstwę maści. - To pomoże w gojeniu.

- Jeśli nie chcesz spać - powiedział Arevin - możesz chociaż odpocząć?

- Tak - odparła. - Przez chwilę.

Weżyca usiadła przy Arevinie, oparła się o niego i razem patrzyli, jak słońce zmienia chmury w złoto i płomień, i bursztyn. Zwykły kontakt fizyczny z inną istotą ludzką sprawiał Wężycy przyjemność, choć jej to nie wystarczało. O innej porze, w innym miejscu, mogłaby zrobić coś więcej, ale nie tutaj, nie teraz.

Kiedy dolny brzeg jasnej smugi słońca wzniósł się ponad horyzont, Weżyca podniosła się i wywabiła Mgłę z torby. Kobra wyszła powoli, słaba, i wpełzła na ramiona Wężycy. Weżyca podniosła worek i razem z Arevinem wróciła do małej grupy namiotów.

 

Rodzice Stavina czekali na nią przed samym wejściem do ich namiotu. Stali w cichej, jakby gotowej do obrony gromadce. Przez moment Weżyca myślała, że zdecydowali się ją odesłać. A potem, z żalem i strachem niczym rozpalone żelazo w ustach, spytała, czy Stavin umarł. Potrząsnęli głowami i pozwolili jej wejść.

Stavin leżał tak, jak go zostawiła; jeszcze spał. Dorośli podążyli za nią wzrokiem i Weżyca poczuła zapach strachu. Mgła wysunęła język, zaczynając się niepokoić z powodu wyczuwalnego niebezpieczeństwa.

- Wiedziałam, że zostaniecie - powiedziała Weżyca. - Wiem, że pomoglibyście, gdybyście umieli, ale nie ma tu nic do zrobienia dla nikogo oprócz mnie. Proszę, wyjdźcie na zewnątrz.

Spojrzeli po sobie, potem na Arevina i przez moment pomyślała, że odmówią. Wężyca chciała pogrążyć się w tę ciszę i zasnąć.

- Chodźcie, kuzyni - powiedział Arevin. - Jesteśmy w jej mocy. 

Uchylił klapę namiotu i gestem ich wyprosił. Wężyca podziękowała mu tylko spojrzeniem, a on niemal się uśmiechnął. Odwróciła się do Stavina i uklękła przy nim.

- Stavinie.

Dotknęła jego czoła; było rozpalone. Zauważyła, że jej ręka była mniej pewna niż przedtem. Ten lekki dotyk zbudził dziecko.

- Już czas - rzekła Wężyca.

Zamrugał oczyma, budząc się z jakiegoś dziecięcego snu, widząc ją i powoli rozpoznając. Nie wyglądał na przestraszonego. Wężyca była z tego zadowolona; z jakiegoś powodu, którego nie potrafiła wychwycić, czuła niepokój.

- Czy to będzie bolało?

- A czy teraz boli?

Zawahał się, odwrócił wzrok, znowu spojrzał na Wężycę.

- Tak.

- Może boleć trochę więcej. Mam nadzieję, że nie będzie. Jesteś gotowy?

- Czy Trawa może zostać?

- Oczywiście - odrzekła.

I zdała sobie sprawę, co było nie w porządku.

- Wrócę za chwilę.

Głos zmienił się jej tak bardzo, był tak napięty, że przestraszyła go mimo woli. Wyszła z namiotu powoli, spokojnie, próbując się opanować. Na zewnątrz twarze rodziców powiedziały jej to, czego się obawiała.

- Gdzie jest Trawa?

Arevin stojący tyłem do niej wzdrygnął się na brzmienie jej głosu. Jasnowłosy mężczyzna wydał cichy żałosny jęk i odwrócił od niej wzrok.

- Baliśmy się - rzekł najstarszy partner. - Myśleliśmy, że ukąsi dziecko.

- To ja myślałem, że ukąsi. To byłem ja. Pełzł po jego twarzy, widziałem jego zęby... - Matka Stavina położyła ręce na ramionach młodszego partnera, który nic już nie mówił.

- Gdzie on jest? - Chciała krzyczeć; nie zrobiła tego.

Przynieśli jej małe otwarte pudełko. Wężyca wzięła je i zajrzała do środka.

Trawa leżał przecięty prawie na dwoje, z wnętrznościami wylewającymi się z jego ciała, na wpół przewrócony; i kiedy patrzyła, rozdygotana, drgnął raz, wysunął i schował język. Wężyca wydała jakiś dźwięk, zbyt głęboko w gardle, żeby mógł być to szloch. Miała nadzieję, że jego skurcze były jedynie odruchami, ale podniosła go najdelikatniej jak umiała. Pochyliła się i dotknęła wargami gładkich zielonych łusek za jego głową. Ukąsiła go szybko, mocno, u podstawy czaszki. Poczuła w ustach chłodną i słoną krew. Jeżeli nie był do tej pory martwy, zabiła go błyskawicznie.

Spojrzała na rodziców i na Arevina; wszyscy byli bladzi, ale nie współczuła im z powodu tego strachu i nie chciała dzielić z nimi rozpaczy.

- Takie małe stworzenie - rzekła. - Takie małe stworzenie, które dawało jedynie radość i sny.

Popatrzyła na nich jeszcze przez chwilę, potem znowu odwróciła się w stronę namiotu.

- Zaczekaj... - Usłyszała, że najstarszy partner podchodzi do niej blisko z tyłu. Dotknął jej ramienia; strząsnęła jego rękę.

- Damy ci, co tylko zechcesz - rzekł - ale zostaw dziecko. 

Odwróciła się do niego z wściekłością.

- Czy miałabym zabić Stavina z powodu waszej głupoty?

Zdawało się, że zechce ją powstrzymać. Uderzyła go ramieniem w żołądek i rzuciła się do namiotu. W środku kopniakiem przewróciła worek. Nagle obudzony i zły Piasek wypełzł z worka i zwinął się w kłębek. Kiedy młodszy mąż i żona próbowali wejść, Piasek zasyczał i zagrzechotał z taką gwałtownością, jakiej Wężyca jeszcze nigdy u niego nie słyszała. Nawet nie zadała sobie trudu, by spojrzeć za siebie. Pochyliła głowę i rękawem wytarła łzy, zanim Stavin zdołał je zobaczyć. Uklękła przy nim.

- Co się stało? - nie mógł nie słyszeć głosów i bieganiny na zewnątrz namiotu.

- Nic, Stavinie - odparła Wężyca. - Czy wiedziałeś, że przeszliśmy pustynię?

- Nie - powiedział z podziwem w głosie.

- Było bardzo gorąco i nie mieliśmy nic do jedzenia. Trawa teraz poluje. Był bardzo głodny. Czy wybaczysz mu i pozwolisz mi zacząć? Będę tu przez cały czas.

Wydawał się taki zmęczony; był rozczarowany, lecz nie miał siły oponować.

- Dobrze.

Jego głos szeleścił jak piasek przesypujący się między palcami.

Wężyca uniosła Mgłę z ramion i zdjęła koc z ciałka Stavina. Guz nabrzmiewał pod klatką piersiową, zniekształcając ciało, uciskając jego najważniejsze narządy, wysysając z niego pożywienie dla własnego wzrostu. Trzymając głowę Mgły Wężyca pozwoliła jej pełznąć po jego ciele, dotykać go i smakować. Musiała powstrzymywać kobrę od ukąszenia; zamieszanie podnieciło ją. Kiedy Piasek zagrzechotał, wzdrygnęła się. Wężyca przemówiła do niej łagodnie, uspokajająco; wyuczone i wpojone w toku hodowli odruchy zaczęły wracać, przezwyciężając naturalne instynkty. Mgła zatrzymała się, gdy jej język musnął skórę nad guzem, i Wężyca puściła ją.

Kobra uniosła się, uderzyła i ukąsiła, tak jak kąsają kobry, raz zatapiając swe zęby na całą ich niewielka długość, puszczając i błyskawicznie kąsając ponownie dla pewniejszego chwytu, nie puszczając, żując swą zdobycz. Stavin krzyknął, ale nie ruszył się pod przytrzymującymi rękami Wężycy.

Mgła wytoczyła zawartość woreczków jadowych w dziecko i puściła je. Uniosła się, rozejrzała dookoła i popełzła przez maty zupełnie prostą linią do swej ciemnej, ciasnej przegródki.

- Już po wszystkim, Stavinie.

- Czy teraz umrę?

- Nie - odparła Wężyca. - Nie teraz. I mam nadzieję, że nie umrzesz prze wiele, wiele lat. - Wyjęła fiolkę z drobnym proszkiem z sakwy przy pasie. - Otwórz usta - rzekła. Posłuchał, a Wężyca posypała mu proszkiem język. - To pomoże na ból. - Położyła złożony w kilkoro kawałek materiału na ciąg płytkich ran od ukąszenia, nie wycierając krwi.

Odwróciła się od niego.

- Wężyco? Odchodzisz?

- Nie pójdę bez pożegnania z tobą. Obiecuję.

Dziecko opadło na posłanie, zamknęło oczy i poddało się działaniu lekarstwa.

Piasek zwinął się spokojnie na ciemnych matach. Wężyca przywołała go. Zbliżył się do niej i dał się włożyć do worka. Wężyca zamknęła go, podniosła, a worek nadal wydawał się pusty. Usłyszała jakieś głosy na zewnątrz namiotu. Rodzice Stavina i ludzie, którzy nadeszli im do pomocy, odsunęli klapę namiotu i zajrzeli do środka wsuwając kije do środka, zanim jeszcze spojrzeli.

Wężyca postawiła skórzaną torbę na ziemi.

- Skończone.

Weszli. Arevin też był z nimi; on jednak miał puste ręce.

- Wężyco...

W jego głosie brzmiał smutek, litość, zmieszanie i Wężyca nie mogła ocenić, w co wierzył. Obejrzała się. Matka Stavina była tuż za nim. Wziął ją za ramię.

- Umarłby bez niej. Bez względu na to, co się teraz stało, umarłby. 

Kobieta strząsnęła jego rękę.

- Mógłby żyć. To mogło się cofnąć. My... - Hamowane łzy nie pozwoliły jej dalej mówić.

Wężyca wyczuła, że ludzie się poruszają, otaczają ją. Arevin postąpił ku niej i się zatrzymał; widziała, że chciał, aby się broniła.

- Czy ktokolwiek z was potrafi płakać? - rzekła. - Czy ktokolwiek potrafi zapłakać nade mną i moją rozpaczą lub nad nimi i ich winą, lub nad małymi stworzeniami i ich bólem? - Czuła, jak łzy spływają jej po policzkach.

Nie rozumieli tego; jej płacz ich obrażał. Stali z dala, ciągle w strachu przed nią, ale już zebrali się w sobie. Już nie potrzebowała pozy spokoju, którą zwodziła dziecko.

- Ach, wy głupcy - jej głos brzmiał szorstko. - Stavin...

Uderzyło w nich światło padające od wejścia.

- Przepuśćcie mnie.

Ludzie przed Wężycą rozstąpili się robiąc przejście dla przywódczyni. Zatrzymała się przed Wężycą, nie zwracając uwagi na worek, którego prawie dotknęła nogą.

- Czy Stavin będzie żył? - Jej głos był cichy, spokojny, łagodny.

- Nie mogę mieć pewności - rzekła Wężyca - ale czuję, że tak.

- Zostawcie nas.

Ludzie zrozumieli słowa Wężycy, zanim dotarł do nich głos przywódczyni; rozejrzeli się, opuścili broń i w końcu wyszli pojedynczo z namiotu. Arevin pozostał. Wężyca czuła, że siła płynąca z niebezpieczeństwa powoli z niej uchodzi. Kolana ugięły się pod nią. Pochyliła się nad workiem z twarzą w dłoniach.

Starsza kobieta uklękła przed nią, zanim Wężyca zdążyła to zauważyć lub ją powstrzymać.

- Dziękuję ci - rzekła. - Dziękuję. Tak mi przykro...

Objęła Wężycę ramionami, przyciągnęła ją do siebie, a Arevin ukląkł przy nich i także objął Wężycę. Znowu zaczęła drżeć, a oni obejmowali ją, kiedy płakała.

 

Później zapadła w sen, wyczerpana, sama w namiocie ze Stavinem trzymając go za rękę. Ludzie złapali małe zwierzątka dla Piaska i Mgły. Dali jej jedzenie, zapasy i wystarczającą ilość wody do kąpieli, choć to ostatnie zapewne mocno nadwerężyło ich rezerwy.

Kiedy się obudziła, Arevin spał obok z płaszczem rozpiętym w upale i lśniącym potem na piersi i brzuchu. Surowość jego twarzy zniknęła we śnie; zdawał się wyczerpany i bezbronny. Wężyca niemal go obudziła, ale powstrzymała się, potrząsnęła głową i odwróciła się do Stavina.

Namacała guz i stwierdziła, że zaczął już się kurczyć i zanikać pod wpływem zmienionego jadu Mgły. W swym żalu Wężyca poczuła odrobinę radości. Odgarnęła Stavinowi jasne włosy z twarzy.

- Nie skłamałabym ci znowu, maleńki - wyszeptała - ale muszę niedługo odejść. Nie mogę tu zostać.

Potrzebowała jeszcze trzech dni snu, żeby zakończyć zmagania ze skutkami jadu żmii, ale wolała spać gdzieś indziej.

- Stavin?

Chłopiec budził się powoli.

- Już nie boli - powiedział,

- Cieszę się.

- Dziękuję...

- Do widzenia, Stavinie. Czy będziesz potem pamiętał, że się obudziłeś i że zostałam, aby się z tobą pożegnać?

- Do widzenia - rzekł, znowu odpływając w sen. - Do widzenia, Wężyco. Do widzenia, Trawo.

Zamknął oczy.

Wężyca podniosła worek i stała patrząc na Arevina. Nie poruszył się. Na wpół wdzięczna, na wpół z żalem, wyszła z namiotu.

Zbliżał się zmierzch z długimi, niewyraźnymi cieniami; obóz był rozpalony i cichy. Odnalazła swego pasiastego jak tygrys kucyka objuczonego żywnością i wodą. Nowe, pełne bukłaki leżały pękate na ziemi obok siodła, a przez łęk były przerzucone szaty pustynne, choć przecież odmówiła przyjęcia zapłaty. Pasiasty kucyk zarżał na jej widok. Podrapała go za prążkowanymi uszami, osiodłała i przymocowała na grzbiecie swe rzeczy. Poprowadziła go na wschód obierając drogę, którą przyszła.

- Wężyco...

Nabrała powietrza i odwróciła się do Arevina. Stał pod słońce, które barwiło jego skórę czerwienią, a płaszcz purpurą. Jego przetykane siwymi pasemkami włosy spływały luźno na ramiona, nadając twarzy łagodniejszy wyraz.

- Musisz odejść?

- Tak.

- Miałem nadzieję, że nie odejdziesz, zanim... Miałem nadzieję, że zostaniesz przez jakiś czas...

- Gdyby ułożyło się inaczej, mogłabym zostać.

- Bali się...

- Mówiłam im, że Trawa nie uczyni im krzywdy, ale oni zobaczyli jego zęby, a nie wiedzieli, że jedynie przynosił sny i czynił śmierć lżejszą.

- Ale czy możesz im wybaczyć?

- Nie potrafię stanąć twarzą w twarz z ich winą. To co zrobili, to moja wina, Arevinie. Nie rozumiałam ich, aż było już za późno.

- Sama powiedziałaś, że nie możesz znać wszystkich obyczajów i wszystkich strachów.

- Jestem kaleką - rzekła. - Bez Trawy jeśli nie mogę kogoś uzdrowić, to wcale nie mogę pomóc. Muszę iść do domu i stanąć twarzą w twarz z moimi nauczycielami, i mieć nadzieję, że wybaczą moją głupotę. Rzadko dają imię, które noszę, lecz dali mi je - i będą rozczarowani.

- Pozwól mi iść z tobą.

Chciała; zawahała się i przeklęła tę słabość.

- Mogą mi zabrać Mgłę i Piaska i wyrzucić mnie, a wtedy i ty byłbyś wyrzucony. Zostań tutaj, Arevinie.

- To nie miałoby znaczenia.

- Miałoby. Po pewnym czasie znienawidzilibyśmy siebie. Nie znam ciebie, a ty nie znasz mnie. Potrzebujemy spokoju, ciszy i czasu, żeby się dobrze zrozumieć.

Podszedł do niej, wziął ją w ramiona i stali tak przez chwilę w objęciu. Kiedy podniósł głowę, na policzkach miał łzy.

- Wróć, proszę - rzekł. - Cokolwiek się stanie, wróć, proszę.

- Spróbuję - odparła Wężyca. - Wyglądaj mnie następnej wiosny, kiedy ustaną wiatry. Jeśli nie przyjdę do jeszcze następnej wiosny, zapomnij o mnie. Gdziekolwiek się znajdę, jeśli będę żyła, zapomnę o tobie.

- Będę cię wyglądał - rzekł Arevin i nie chciał obiecać więcej. 

Wężyca pociągnęła kucyka za sobą i ruszyła przez pustynię.

 

Przełożyła

AGNIESZKA SYLWANOWICZ

 

 

 

 

O MĘŻCZYZNACH I KOBIETACH, I SPOŁECZEŃSTWIE

Lata siedemdziesiąte to okres wzmożonego zainteresowania prawami kobiet i krzywdami wyrządzanymi im przez mężczyzn. W roku 1972 Kongres Stanów Zjednoczonych przyjął poprawkę dotyczącą zrównania praw płci; powstało również czasopismo feministyczne Ms. Feministki objawiały coraz większą aktywność również wewnątrz science fiction. Joanna Russ, która tematykę kobiecą faworyzowała w swej twórczości jeszcze w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w tym samym roku 1972 zdobyła Nebulę za opowiadanie "Nadchodzą nowe czasy"; jej powieść feministyczna The Female Man ukazała się trzy lata później. W roku 1973 Alice Sheldon pod jeszcze wówczas nic rozszyfrowanym pseudonimem James Tiptree, jr zapoczątkowała opowiadaniem "The Women Men Don't See" serię utworów feministycznych. W roku 1975 Pamela Sargent wydała antologię Women of Wonder, natomiast w rok później Vonda Mclntyre i Susan Janice Anderson opublikowały kolejną, Aurora: Beyond Equality - obie o tematyce feministycznej.

W pewnym sensie science fiction podjęła kolejne zagadnienie tak samo, jak poprzednio zajmowała się kwestiami przesądów rasowych, skażenia środowiska, zagłady atomowej, przeludnienia i innymi. W wypadku feminizmu jednak występowała pewna różnica: kilku mężczyzn pisało świadomie feministyczne utwory, w większości jednak takowe wychodziły spod pióra kobiet, a ich tematyka miała charakter otwarcie polityczny, nawet polemiczny.

Do feministycznego ruchu science fiction należała Vonda N. Mclntyre (1948 - ). Urodzona w Louisville (Kentucky) ukończyła biologię na uniwersytecie w Waszyngtonie w roku 1970, po czym podjęła studia podyplomowe w zakresie genetyki. Punktem zwrotnym w jej karierze stał się udział w Warsztatach SF Clarion w roku 1970. Zaczęła publikować w rok później; opowiadanie "Cages" znalazło się na łamach antologii Quark 4, natomiast "Only at Night" - w pierwszym wyborze utworów powstałych podczas Warsztatów Clarion. Nowela "O Mgle i Trawie, i Piasku" (Analog, październik 1973) zdobyła Nebulę, a kiedy autorka rozwinęła ten utwór w powieść Dreamsnake (1978), otrzymała za nią zarówno Nebulę, jak i Hugo.

Opowiadania Vondy N. Mclntyre, z których liczne zdobywały nominację do nagród, znalazły się w tomie Fireflood and Other Stories, (1981). Inna powieść, The Exile Waiting (1975) również miała nominację - do Nebuli.

Proza Mclntyre stanowi świadomą prezentację jej zainteresowań feministycznych. Główne postaci to zazwyczaj kobiety, ale tematyka nie dotyczy, jak w wypadku innych autorek-feministek, kwestii podporządkowania (czy też odwrotnie: dominacji) kobiet. Zainteresowania autorki skupiają się na silnych kobietach w momencie kryzysowym. Na przykład bohaterka powieści The Exile Waiting jest telepatką żyjącą w społeczeństwie pokatastroficznym; musi ona pokonać liczne przeszkody fizyczne i umysłowe. Tak że nie feminizm jest tu głównym motywem; jest nim położenie człowieka, a przesłanie polityczne utworu wynika z wzajemnych stosunków bohaterów społeczeństwa bez większych konfliktów między płciami; czasem owo przesłanie wzbogaca metaforyka utworu. Opowiadanie Mclntyre pt. "Aztecs", o kobiecie, która musi poddać się usunięciu serca, by zostać pilotką statku kosmicznego, zaczyna się od zdania "Oddała serce bez żalu".

I tak się ma sprawa z najsłynniejszą nowelą autorki, czyli "O Mgle i Trawie, i Piasku". Silna młoda kobieta, nazywana jedynie "Wężycą", przybywa do siedziby plemienia żyjącego na pustyni, by wyleczyć dziecko z nowotworem w klatce piersiowej. Niektórzy krytycy uznają ten utwór za pokatastroficzny, lecz nic w nim nie wskazuje, że tak jest istotnie; węże, których bohaterka używa do uzdrawiania, są pochodzenia ziemskiego, ale czarny piasek może sugerować, że chodzi o inną planetę. Jeśli rzeczywiście akcja się rozgrywa w czasach po jakimś kataklizmie, ci, którzy go przeżyli, zastąpili wiedzę techniczną umiejętnościami biologicznymi; z utworu widać, że autorka rzeczywiście zna się na biologii. Nawet obecnie jad niektórych gadów w połączeniu z substancjami chemicznymi służy do leczenia wielu chorób.

Vonda Mclntyre nie przedstawia swych silnych i mądrych kobiet jako istoty wszechwiedzące. Wężyca robi błąd w postępowaniu wobec ludzi, których przekonań dobrze nie poznała; chociaż jej omyłka jest wybaczalna, ze względu na zmęczenie, brak snu czy wygłodzenie, ona sama nie chce sobie wybaczyć. Jeśli zaś chodzi o elementy feministyczne, czytelnik dostrzeże, iż kobieta przewodzi plemieniu, kobiety reprezentują główne siły motoryczne, podczas gdy mężczyźni są jedynie pomocnikami, a przystojny młody przedstawiciel owego plemienia potrafi się jedynie zdobyć na tęskne spojrzenie za Wężycą, która odchodzi w pustynię mgliście jedynie obiecując, że może kiedyś wróci.

Styl utworu jest prosty i bezpośredni; przypomina nieomal Hemingwaya pod względem użycia krótkich zdań oraz krótkich, żywych słów, natomiast w samym dialogu występuje spotykana również u tego autora metoda sugestii, iż rozmowa może się toczyć w obcym języku. Jednak tak samo jak u Hemingwaya prostota prowadzi do komplikacji widocznych w opisie, jak to ludzkie potrzeby znajdują wyraz w obyczajach; czytelnik odczuwa silną reakcję emocjonalną podczas sceny, w której Arevin w końcu zdradza Wężycy swe imię. Ona jednak mu swego nie zdradza; prosi jedynie, by nazywano ją honorowym mianem nadanym jej przez nauczycieli. Może jednak chodzi o to, że podobnie jak wielu bohaterów przed nią, poświęciła atrybuty ludzkie na rzecz swej misji i jej pierwotne imię nie ma już żadnego znaczenia.

 

"Droga do science fiction 4. Od dzisiaj do wieczności" -  James Gunn, 1987 r.

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór