Magazyn OBYWATEL

wybór tekstów, cz.2

 



Olaf Swolkień - Ameryko - co dalej? (zapis dyskusji redakcyjnej)

Czy atakujący byli bohaterami, bojownikami, szaleńcami, tchórzami, fanatykami, mordercami, czy tylko terrorystami, czy wszystkimi po trochu - niech każdy odpowie sobie sam. Kiedy czytałem pamiętniki generała Lebiedia z Afganistanu uderzyło mnie, że ten mądry, uczciwy człowiek, a także dzielny żołnierz nigdy nie wyrażał się o przeciwnikach z pogardą. Polecam taką postawę wszystkim: i wyzwolicielom i wyzwalanym.
Przeciętny Amerykanin jest święcie przekonany, że jego kraj od początku swej historii zajmuje się niemal tylko i wyłącznie wyzwalaniem, godzeniem zwaśnionych stron, głoszeniem światu jedynie słusznych zasad wolnego handlu i rynku, praw człowieka i paru innych świętości. Z drugiej strony przeciętny Indianin nie przeżył swego wyzwolenia, podobnie jak wielu murzynów transportu przez Atlantyk, zginęło też sporo przeciętnych mieszkańców Drezna, Tokio i Hiroszimy, milion Wietnamczyków, tyleż Indonezyjczyków, kilka tysięcy Chilijczyków, 100 tysięcy Irakijczyków, potem trochę Sudańczyków, ostatnio ponad 10 tysięcy Serbów. Giną też mieszkańcy Palestyny, do której po dwóch tysiącach lat nieobecności zaczęli powracać popierani przez Amerykę przedstawiciele innego narodu wybranego, założyli tam państwo i systematycznie tępią tubylców nieświadomych szans rozwoju, jakie stwarza pojawienie się przybyszów. Część tych wyzwoleń odbywa się pośrednio poprzez popieranie zbrodniarzy w rodzaju Pinocheta czy Suharto. Amerykanie wyzwalają też coraz częściej własnych obywateli, głównie "sekciarzy" i "prawicowych ekstremistów". Teraz, gdy tak zwana społeczność międzynarodowa ma alibi w postaci ataku na WTC, przewiduję akcję wyzwalania albo leczenia tak zwanych antyglobalistów szyld, pod który wpycha się ostatnio wszystkich osobników o "niesłusznych" poglądach.
Ameryka przoduje nie tylko w wyzwalaniu, ale i w postępie technicznym. Co więcej, Amerykanie niezwykle cenią życie własne i własnych żołnierzy. Stąd większości wyzwoleń dokonali ze stosunkowo małymi stratami własnymi. Ostatnio w czasie wyzwalania Kuwejtu (to tak jakby wyzwalali Śląsk spod okupacji polskiej tyle tylko, że ropa to nie węgiel) wyzwolili z udręk tego świata około 100 tysięcy żołnierzy irackich, tracąc kilkudziesięciu żołnierzy własnych i to głównie w wyniku przypadkowego trafienia rakietą jednej ze stołówek. Przewaga techniczna i fakt, że Ameryka wyzwalała ostatnio z daleka od własnych granic, jeszcze bardziej umacnia wiarę mieszkańców USA, że są to wyzwolenia i akcje humanitarne czyste i higieniczne. Po zniszczeniu WTC, Ameryka zaczęła też przodować w innej dyscyplinie. Tą dyscypliną jest filozofia. Otóż sądząc po relacjach mediów, Amerykanie rozwiązali w końcu odwieczny problem dobra i zła. Wrogowie Ameryki to nie Irakijczycy, Afgańczycy, Arabowie, Palestyńczycy. Wrogowie Ameryki to terroryści, a ich przekonania i doktryny to zło samo w sobie. Wrogowie Ameryki są terrorystami dlatego, że w odróżnieniu od Amerykanów nie mają bardzo dobrych samolotów, rakiet, łączności, walczą tak jak potrafią, przy pomocy ładunków wybuchowych przywiązywanych do własnych brzuchów, a ostatnio uprowadzonych samolotów. Zdaniem Amerykanów, czynią to bez szacunku dla życia także własnego i sami giną w atakach. Taka taktyka jest szczególnie haniebna, bo sprawia, że amerykańska wyrafinowana technika na niewiele się zdaje. Co gorsza, terroryści nie informują z góry gdzie i kiedy uderzą. Z drugiej strony, gdy tylko kraje zwane przez Amerykanów bandyckimi zaczynają się zbroić, żeby być może móc na Amerykę uderzyć bardziej nowocześnie i mniej terrorystycznie, wtedy Ameryka obkłada je sankcjami, bombarduje lub próbuje zlikwidować przywódców zawsze w trosce o "bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych". Ponieważ jednak CIA to agenda rządowa, nie mamy do czynienia z terroryzmem, tylko z "obroną interesów Stanów Zjednoczonych".
Walka na słowa zawsze towarzyszyła walce fizycznej. Dla Greków i Rzymian ci, którzy nie dawali się ucywilizować (wtedy nie mówiono jeszcze o wyzwoleniu, a jedynie o wyzwoleńcach, ale to dopiero po zniewoleniu) byli barbarzyńcami, dla jednych polska partyzantka to była partyzantka, dla drugich polskie bandy, dla innych w tym także Polaków reakcyjne podziemie, dla podziemia ci inni nie byli Polakami, z kolei sąsiadujący z nami nadludzie mieli na klamrach pasów napis zapewniający, że to z nimi jest Bóg. Teraz o tym samym przekonani są ci, których Amerykanie nazywają terrorystami, a którzy chcą wyzwolić świat spod panowania bezbożnych, ich zdaniem, Amerykanów. W tym samym czasie Amerykanie co chwila proszą Boga o błogosławieństwo dla swojej rozprawy z talibami.
W takich chwilach jak obecna, kiedy budzą się demony a rozum zasypia, kiedy przodujące imperium otrzymało na oczach całego świata cios w twarz i najwyraźniej czuje, że musi komukolwiek dowalić, bo prestiż i opinia publiczna domagają się odwetu warto pamiętać, że zło i dobro to jednak pojęcia nieco bardziej skomplikowane niż wydaje się to jakiejś panience z CNN. Prawda o Ameryce jest taka, że państwo to znajduje się w stanie wojny z kilkudziesięcioma państwami, bo na tyle (około 60) sami Amerykanie obliczają liczbę państw sprzyjających terroryzmowi. Przyczyną tej wojny są tak zwane interesy Stanów Zjednoczonych, czyli jak w wypadku Zatoki Perskiej amerykańskich koncernów naftowych i samochodowych, gdzie indziej są to koncerny inne, ale zawsze amerykańskie.
Przeciętny Amerykanin jest natomiast karmiony papką "wyzwoleńczo-postępową" i łyka ją tak samo zachłannie jak produkty McDonalda. Kiedy zaczyna się czkawka albo i coś gorszego, wtedy "jest w szoku". I jak to zwykle bywa za interesy amerykańskiej oligarchii płacą zwykli Amerykanie. Czy są "niewinni"? Tu trzeba dokonać rozróżnienia, bo w powodzi sloganów i licytacji w wyrazach poparcia dla zdenerwowanego hegemona zginął sens wielu słów. I tak za ofiary niewinne trzeba uznać pasażerów samolotów, na pewno nie są nimi natomiast w myśl wszelkich praw wojny ci, którzy pracowali w Pentagonie. World Trade Center to jeszcze co innego wiele firm, które miały tam siedzibę jest współodpowiedzialnych za ludobójstwo, jakie odbywa się w krajach takich, jak np. Nigeria czy Kolumbia, gdzie wielkie koncerny eksterminują lokalne społeczności wraz z otaczającą je przyrodą, a także za łajdacką ekonomię a la Balcerowicz, dzięki której mamy slumsy, wiele morderstw i patologii. Do tak zwanych normalnych ludzi powinna w końcu zacząć docierać prawda, że praca w takich instytucjach oznacza współudział w zbrodniach przez nie zawinionych i ludzie tacy nie są niewinni, choć stopień winy woźnego na pewno jest inny niż "executive directora". Zupełnie inne zagadnienie to pytanie, czy te winy kwalifikują do kary poprzez niespodziewane spalenie żywcem. Żeby nie było wątpliwości to uważam, że nie. Co do bohaterstwa, to samo bycie ofiarą do takiego miana nie uprawnia, bohaterstwo zakłada świadome działanie z narażaniem życia, w tym sensie na pewno bohaterami okazali się nowojorscy strażacy, którzy śmiało interweniowali w płonących wieżowcach, na pewno takich przykładów było więcej w czasie ewakuacji, gdy np. ktoś ratował innych z narażeniem własnego życia, być może bohaterami była część pasażerów, która podjęła walkę na pokładzie samolotu. Wszyscy jednak to ofiary. Kelner trafiony nagle spadającym samolotem nie jest bohaterem, on po prostu chciał dalej normalnie żyć. Zamiast używać ofiar jako środka do wykazania się czułym sercem na pokaz, trzeba wszystkich po ludzku po prostu żałować zwłaszcza, że przeciętni Amerykanie to na ogół i na co dzień niezwykle mili i dzielni ludzie, o wiele milsi i dzielniejsi od Polaków,. Zawsze po wizycie w Stanach spuszczam wzrok na Okęciu, bo oczy nie mogą się przyzwyczaić do rodzimych, złych, chamskich mord.
Problem Amerykanów polega na pewnym intelektualnym i psychicznym prymitywizmie, zwanym przez nich optymizmem i na zbyt wielkim zapale do wyzwalania, udoskonalania wszystkiego, co napotkają na swej drodze. A tym czasem ludzie są niewdzięczni i często lepiej jest dać się im spokojnie powyrzynać, ukisić w zacofaniu i ciemnocie. Druga wina Amerykanów to ta, że sami pozwolili zniewolić siebie i swój kraj bandyckiej oligarchii, która wmówiła im, że co dobre dla niej to dobre dla Ameryki i która teraz zniewala świat (to istota tak zwanej globalizacji), a świat ma o to do Ameryki pretensje, tak jak ona do talibów o bin Ladena.
Czy atakujący byli bohaterami, bojownikami, szaleńcami, tchórzami, fanatykami, mordercami, czy tylko terrorystami, czy wszystkimi po trochu niech każdy odpowie sobie sam. Kiedy czytałem pamiętniki generała Lebiedia z Afganistanu uderzyło mnie, że ten mądry, uczciwy człowiek, a także dzielny żołnierz nigdy nie wyrażał się o przeciwnikach z pogardą. Polecam taką postawę wszystkim: i wyzwolicielom i wyzwalanym.





Joanna Duda-Gwiazda - Technoludki w społeczeństwie postindustrialnym

Dlaczego więc "epoka postindustrialna" nie schodzi z ust ekonomistów i intelektualistów? Przyczyny są dwie. Po pierwsze: pieniędzy już nie opłaca się inwestować w produkcję przemysłową - znacznie szybciej i pewniej "robią" się same. Bank stworzy je jednym podpisem. Rząd pożyczy w banku i przeznaczy na agencję lub fundację realizującą jakiś szczytny program np. rozwijania demokracji wśród niepełnosprawnych i już spokojnie mogą przepłynąć do prywatnych kieszeni konsultantów, ekspertów i doradców. Pieniądze mnożą się również same gdzieś w światłowodach Internetu między jedną a drugą giełdą. Oblecą kulę ziemską kilka razy i już jest ich znacznie więcej. Trudno się dziwić, że nabożne traktowanie Internetu przybiera formę religijnego kultu.
Różne kłamstwa i głupstwa, które docierają do nas dostatecznie często i z wielu stron, dziwią nas tylko początkowo. Wprawdzie w zetknięciu z rzeczywistością fałsz zgrzyta, ale nie zawsze sprowadza to na ziemię. Silna indoktrynacja dość skutecznie zniekształca ogląd rzeczywistości, a i rzeczywistość bywa upozowana. Jest plan pierwszy i drugi, jest scena i są kuluary. Warto zaglądać za kurtynę, ale nie warto demonizować propagandzistów. Ich sztuczki kuglarskie są zazwyczaj bardzo proste, a najczęściej nagi król prezentuje się jawnie i bezwstydnie na głównej scenie.

Jest to wierutna bzdura dla każdego przy zdrowych zmysłach, a jednak nikt nie kwestionuje tego absurdu. Od narodzin aż po grób żyjemy coraz szczelniej otoczeni produktami przemysłu. Ginie rzemiosło, rękodzieło, drobna wytwórczość na potrzeby rodziny i sąsiadów. Zanikają wszystkie popularne niegdyś zawody związane z wytwarzaniem dóbr w małych ilościach na prywatne zamówienie krawiec, szewc, masarz, stolarz, rymarz, kaletnik, bednarz, kowal, cieśla. Przedmiotów uszkodzonych już coraz częściej nie naprawia się, lecz wyrzuca. Powstały nowe gałęzie przemysłu obsługujące rozrywkę, sport, rekreację. Muzyka mechaniczna zastępuje granie i śpiewanie. Nikt już nie szyje z gałganków laleczek i misiów dla swoich dzieci, nie zbija z desek trumny dla dziadka, nie robi zabawek na choinkę i nie wycina leszczynowego kija na wędkę. Do sklepu nie idzie się z kanką na mleko, a sprzedawca niemal niczego nie waży i nie zawija w papier wszystko jest maszynowo porcjowane i pakowane. Nawet na wsi nikt nie robi masła, nie wędzi kiełbas, nie przędzie wełny i nie dzierga swetrów. Niektóre umiejętności już zanikły, a proces ten w błyskawicznym tempie obejmuje coraz większe obszary naszego globu.

Stoliczku, nakryj się

Dlaczego więc "epoka postindustrialna" nie schodzi z ust ekonomistów i intelektualistów? Przyczyny są dwie. Po pierwsze: pieniędzy już nie opłaca się inwestować w produkcję przemysłową znacznie szybciej i pewniej "robią" się same. Bank stworzy je jednym podpisem. Rząd pożyczy w banku i przeznaczy na agencję lub fundację realizującą jakiś szczytny program np. rozwijania demokracji wśród niepełnosprawnych i już spokojnie mogą przepłynąć do prywatnych kieszeni konsultantów, ekspertów i doradców. Pieniądze mnożą się również same gdzieś w światłowodach Internetu między jedną a drugą giełdą. Oblecą kulę ziemską kilka razy i już jest ich znacznie więcej. Trudno się dziwić, że nabożne traktowanie Internetu przybiera formę religijnego kultu.

(Niedo)rozwój

Dobrym sposobem na pomnażanie pieniędzy jest też wspieranie rozwoju krajów biednych i zacofanych. Pożycza się biedakom jakąś sumę, zakazuje budowania szkół, szpitali, wodociągów, linii kolejowych, opłacania lekarzy, śmieciarzy i nauczycieli. Pożyczone pieniądze szybko wrócą jako honoraria dla konsultantów, zapłata za limuzyny dla najbogatszych i zupy Knorra rozdawane najbiedniejszym. Biedny kraj, chociaż niczego nie buduje, z trudem spłaca odsetki, a kiedy śmiertelność z głodu i chorób grozi rewolucją, pożycza się niedorajdom następną sumę. Kraj wyeksploatowany do końca pozostawia się własnemu losowi, używając go już tylko jako wysypisko śmieci.

Era robotów

Po drugie: żyjemy w epoce postindustrialnej, ponieważ klasa społeczna związana z produkcją przemysłową robotnicy i inżynierowie tracą znaczenie, ich liczebność spada, a siła ekonomiczna i polityczna jest bliska zera. Bezpośrednich wykonawców zastąpiły automaty i roboty sterowane komputerowo. Projektantów zastąpili informatycy, którzy na zlecenie handlowców kompilują w komputerze zapisane uprzednio rozwiązania systemów technicznych, obliczenia i fragmenty gotowych konstrukcji. Nazywa się to projektowaniem komputerowym. Czasem jakiś inżynier nadzoruje powstawanie nowego produktu, ale coraz częściej handlowcy dochodzą do wniosku, że jego pensja to zbędny wydatek. Tajna wiedza technoludków dlaczego samolot lata, silnik się kręci, a telefon gada ludzkim głosem jest już niemodna, zupełnie niepotrzebna, a w każdym razie nie daje pieniędzy. Modne i pożyteczne są inne zawody obsługiwanie technologii produkowania pieniędzy w bankach, na giełdach, w komputerze oraz w globalnych instytucjach, przez które to samorodne bogactwo przepływa.

Koniec świata?

Czy świat bez technoludków przetrwa? Zdania uczonych są podzielone. Według chłopskich filozofów coś tam przetrwa, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było. Pewien myśliciel z najwyższej półki tak się wzniósł nad horyzont historii, że widzi przed sobą już tylko świetlistą nirwanę demokratycznego neoliberalizmu. Konieczne będą tu i ówdzie drobne korekty, ale jest to bardzo proste, ponieważ świat zostanie zaludniony przez nowy, udoskonalony model ludków. Marks chichocze zza grobu, a jego spadkobiercy prorokują światową rewolucję, gdyż niedostosowane populacje poddane korektom mogą się zdenerwować. Czy jest to rozwiązanie pesymistyczne czy optymistyczne? To zależy od punktu widzenia, czyli jak mówi lud od miejsca siedzenia, a wyrażając się bardziej naukowo byt określa świadomość, jak słusznie twierdził wspomniany Marks. Zasadniczo autor "Kapitału" pomylił się w innej kwestii, ważnej dla inżynierów społecznych wszystkich utopii wierzył w nieustanny rozwój sił wytwórczych. Sądził, że cały problem polega tylko na tym, kto z rozwoju skorzysta. Efekty okazały się zaskakujące. Technoludki silnie motywowane a to orderem Lenina, a to łagrem na Kołymie wyprodukowały wprawdzie rakietę kosmiczną, ale siły wytwórcze nigdy nie wytworzyły dość papieru toaletowego dla całego proletariatu. Efekty utopii liberalnej mogą się okazać jeszcze bardziej zadziwiające, ponieważ istnienie technoludków w ogóle nie jest przewidziane w epoce postindustrialnej.
Technoludek w jakiejś tam formie przetrwa, gdyż jest to plemię samoodnawialne. Jeśli będzie to forma bezdomnego bezrobotnego, który leżąc pod jabłonką rozważa, dlaczego jabłko spada na dół, a rakieta leci do góry, to czekają nas ciekawe czasy. Historia może wrócić, a nawet się powtórzyć.




Wstęp - Świat mediów

Obraz człowieka siedzącego na plaży i oglądającego ocean w telewizorze powinien przypominać nam, że mamy własne oczy, uszy i mózgi. Fakt, że współczesny mieszkaniec tak zwanych krajów cywilizowanych spędza jedną czwartą swego świadomego życia patrząc w szklany ekran i słuchając dźwięków z przeróżnych głośników, zostałby bez wątpienia przez starożytnych czy tak zwanych prymitywnych uznany za przejaw opętania lub narkotycznego uzależnienia. Jest zadziwiające, że ci sami ludzie, którzy często twierdzą, iż do kontaktu z Bogiem nie potrzeba pośredników w postaci zinstytucjonalizowanych kościołów zdają się jednocześnie bez protestu akceptować sytuację, w której coraz częściej cały nasz kontakt z rzeczywistością oraz wiedza o niej zależą od współczesnego kapłana goszczącego codziennie na szklanym ołtarzyku w naszym mieszkaniu.
Media to według oficjalnej dogmatyki tak zwana czwarta władza w dzisiejszym systemie politycznym. Jednak podobnie jak w wypadku pozostałych władz i relacji między nimi schematy i podziały wymyślone przez intelektualistów niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Natomiast gdy traktowane są jako dogmat, wtedy zaczynają pełnić rolę zasłony dymnej dla niecnych interesów. Jak zawsze tam, gdzie prawda zastąpiona została przez powtarzany bez przerwy slogan, sprzyja to postępowi zła, zwanego w mediach najczęściej po prostu postępem.
Tym, co różni media od pozostałych władz jest ich niejasny status. Współczesne środki masowego przekazu wydają się w najwyższym stopniu realizować marzenia o władzy absolutnej i jednocześnie całkowicie anonimowej, a więc wolnej od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Wydaje się, że wzrost znaczenia dzisiejszych mediów ma związek z zanikiem znaczenia innego składnika władzy, jaką dawniej stanowiły tradycyjne religie czy kościoły z obrzędami, mszami, ambonami i niedzielnymi szkółkami, a które zostały zastąpione codziennymi wiadomościami. Dzisiaj to media coraz częściej decydują o tym, co uważamy za dobre i złe, piękne lub szpetne, co jest prawdą, a co kłamstwem, a o czym w ogóle nie można mówić; poprzez reklamy kształtują gusta, mody i codzienne zachowania, atakują podświadomość, kształtują poczucie winy, pojęcie zdrowia i choroby, dewiacji i normalności.
Środek przekazu jest przekazem - ta prawda, choć należąca do klasyki nauk społecznych, bywa często lekceważona i dzisiejsze elektroniczne media są traktowane jako jedynie doskonalszy środek przekazu, podczas gdy w rzeczywistości one same przekaz kreują. Im większe możliwości techniczne, tym większa możliwość takiej manipulacji. Każdy, kto widział polityka, a przede wszystkim idola szołbiznesu w telewizji i spotkał go w życiu, kto brał udział w nagrywaniu audycji i obserwował co potem z niej zmontowano, kto choć przez chwilę gościł w korytarzach polskiej telewizji - ten wie, że dzisiejsze media to nie środek przekazu, ale skomplikowana instytucja mająca własną atmosferę, rytuały, a przede wszystkim własne interesy.
Obraz człowieka siedzącego na plaży i oglądającego ocean w telewizorze powinien przypominać nam, że mamy własne oczy, uszy i mózgi. Fakt, że współczesny mieszkaniec tak zwanych krajów cywilizowanych spędza jedną czwartą swego świadomego życia patrząc w szklany ekran i słuchając dźwięków z przeróżnych głośników, zostałby bez wątpienia przez starożytnych czy tak zwanych prymitywnych uznany za przejaw opętania lub narkotycznego uzależnienia. Jest zadziwiające, że ci sami ludzie, którzy często twierdzą, iż do kontaktu z Bogiem nie potrzeba pośredników w postaci zinstytucjonalizowanych kościołów zdają się jednocześnie bez protestu akceptować sytuację, w której coraz częściej cały nasz kontakt z rzeczywistością oraz wiedza o niej zależą od współczesnego kapłana goszczącego codziennie na szklanym ołtarzyku w naszym mieszkaniu. Jednak w odróżnieniu od księdza z pobliskiego kościoła, czy szamana z sąsiedniej chaty nie wiemy jak ten człowiek żyje, co mówi prywatnie, za co i od kogo bierze pieniądze, od kogo jest zależny. Naturalną potrzebę wiedzy o tym możemy, a jakże, zaspokoić, ale tylko za pośrednictwem innych mediów. Jeżeli dodać, że za tym kapłanem stoją bardzo konkretne interesy, że do tego, aby mógł do nas dotrzeć potrzebne są ogromne sumy pieniędzy, a możliwości techniczne kreowania przez media obrazów, wypowiedzi, idoli wydają się nieograniczone, wtedy okaże się, że mamy do czynienia ze zjawiskiem niezwykle groźnym zarówno dla systemu politycznego jak i indywidualnej psychiki. Groźnym nie tyle dla tak zwanej wolności, ale przede wszystkim dla prawdy i widzenia rzeczywistości takiej jaka jest.
Paradoksalnie to właśnie techniczna doskonałość współczesnych mediów jest jednym z czynników generujących to zagrożenie. Być może dlatego także tak zwany postęp techniczny jest częścią oficjalnie głoszonej w mediach religii. Thoreau i Nietzsche uważali, że już czytanie dzienników ogłupia, Erich Fromm pokazał degradujące skutki trywialnej rozmowy i gadulstwa, a tymczasem dzisiaj pozwalamy tak właśnie gadać do nas z ekranów i głośników wiele godzin dziennie ludziom, którzy w prywatnych rozmowach wyrażają się o widzach jako o motłochu i gawiedzi, ale których zarobki zależą od oglądalności i w związku z czym mówią nam zawsze to, co chcemy słyszeć, a raczej to, co chce usłyszeć jak największa liczba potencjalnych konsumentów towarów, jakie oferują reklamodawcy.
Kościół mediów i jego stan jest odbiciem stanu naszej cywilizacji. Charakteryzuje je bogactwo techniki i ubóstwo celów. Tak samo jak piękne malowidła w grotach Lascaux zastąpione zostały bazgrołami uzbrojonych w spraye wandali, żywa muzyka i śpiew łomotem z coraz lepszych głośników, tak samo poważna rozmowa czy lektura ustąpiły kakofonii dźwięków, migającym obrazkom i chamskiemu przerywaniu każdej dłuższej wypowiedzi, gdyż "naszych widzów takie szczegóły nie interesują". To typowy zwrot z pełnego pogardy dla rozumu i publiczności języka ludzi, którzy w dzisiejszym systemie pełnią rolę mentorów naszych dzieci, rodziców i nas samych. Bezmyślność wypisana na twarzach, brak humanistycznego wykształcenia, nieznajomość elementarnych zasad logiki nie są tu przeszkodą, przeciwnie - ułatwiają zadanie.
Religia wzrostu i rozwoju gospodarczego potrzebuje takich właśnie kapłanów. Natomiast wszyscy wojujący z obecnym systemem potrzebują refleksji nad tym, kto do nas przemawia, w czyim robi to imieniu i jakim prawem jesteśmy zmuszeni żeby tego słuchać.

Redakcja

 


Maciej Muskat - Cenzura wraca do Polski

Czy jesteśmy pewni, że media wyemitują wszystko, co dozwolone, nawet jeśli za to zapłacimy? Papierkiem lakmusowym, który daje odpowiedź na to pytanie jest historia kanadyjskiej Adbusters Media Foundation. Fundacja ta specjalizuje się w produkcji antyreklam i tzw. reklam społecznych, które uderzają w konkretne firmy, pokazują skutki konsumpcyjnego stylu życia i prawdziwy sposób działania samych mediów. Od początku lat 90. Adbusters toczy prawny bój z wszystkimi trzema amerykańskimi sieciami TV, które odmówiły emisji ich antyreklam. Skoro w TV możemy znaleźć seks, przemoc, rozmowy z mordercami i dokumentalne filmy o FBI, czemu produkcje Adbusters nie dostały się na antenę? Ponieważ zawierają coś o wiele bardziej niebezpiecznego - podstawowe pytania, które mocno potrząsają umysłem widza, a które według mediów nigdy nie powinny na dłużej w nim zagościć.
Jakiś czas temu, będąc za granicą, postanowiłem zorientować się, co się dzieje w ojczyźnie i nie namyślając się sporo odwiedziłem portal Onetu - słyszałem, że najbardziej popularny w Polsce. Z zaciekawieniem spojrzałem na nagłówki. Oto co tam dostrzegłem:

Małysz olbrzym
Słownik wyzwisk
Chwyty Leppera
Pornoparodie
Liga ruszyła
Królowa matka poddana dezynfekcji itd.
Lecz najbardziej symboliczny wydał mi się centralnie umieszczony, najbardziej rzucający się w oczy napis na tzw. bannerze: "Cenzura wraca do Polski".

Oto Internet nowe, wspaniałe narzędzie, które dzięki swej interaktywności ma zagrażać dominacji tradycyjnych mediów dostarcza nam najświeższych wiadomości, żebyśmy byli "na bieżąco" i "poinformowani". Nowy idol technospirytualizmu mówi: "na początku była informacja, a informacja była w Sieci...". Niestety, na razie idol jest dostępny dla mniejszości, więc większość korzysta ze starych bogów informacji telewizji, radia, gazet. To, co tam znajdują, nie rożni się w dużej mierze od powyższych nagłówków. Oczywiście, tradycyjnie uważa się, że radio jest bardziej ambitne niż TV, jedne gazety są "mądrzejsze" niż inne, ale wszystkie kanały informacyjne operują mniej lub bardziej według tego samego wzorca: trzeba słuchać tego, kto jest właścicielem oraz zwiększać udział w rynku, bo od tego zależą zyski z reklam. To wszystko.
W tym celu trzeba "znajdywać nowe sposoby działania". Najbardziej modnym sloganem, który można usłyszeć podczas nielicznych dyskusji mediów o sobie jest: "dostarczać więcej informacji, do większej ilości ludzi, w różnych formach, wtedy, kiedy tego chcą". Realizacja tych żądań może być bardzo ekscytującym przedsięwzięciem. Lecz gdybym miał w dwóch słowach zdefiniować podstawową ideę, która stoi za tymi postulatami, powiedziałbym: lepszy marketing. Gdzie w takim razie jest miejsce na lepsze dziennikarstwo? Czy nie ma dla niego miejsca w "wolnych mediach"?



Media i demokracja


Prawda... jest czymś, co się sprzedaje na aukcji temu, kto da najwięcej, jest sprzedawana i kupowana. Na światowym rynku idei coś staje się "prawdą", jeśli możesz sprawić, że ludzie w to uwierzą.
Robert McChesney, Corporate Media and the Threat to Democracy"

Ponad 40 lat temu amerykański dziennikarz i wydawca, Nelson Poynter, tak zdefiniował misję dziennikarstwa: "Informować ludzi o sprawach, które ich dotyczą; tworzyć społeczeństwo wyposażone w wiedzę, której potrzebuje, aby częściej niż błędne podejmowało prawidłowe obywatelskie decyzje. W ten sposób pomagać w przetrwaniu samorządności i demokracji".
Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Ale moja zgoda nie wystarczy - warto się rozejrzeć wokół i zadać pytanie: czy główne media też się z nim zgadzają? Niezależnie od tego, czy mamy odwagę się do tego przyznać, czy nie, to one w coraz większej mierze kształtują nasz obraz świata to, jak się ubieramy, jak mówimy, o czym rozmawiamy i co uważamy za ważne.
Określenie wiadomości jako bazujących na specyficznych wydarzeniach bądź związanych tylko z aktywnością sfery oficjalnej (gwiazdy filmu, politycy) prowadzi do zaniedbania wszystkiego, co jest związane z długookresowymi problemami, które dotyczą społeczeństwa. Ktoś mógłby stwierdzić, że wiadomości ze sfery publicznej są nudne, ludzie nie chcą ich oglądać i dlatego media przywiązują do nich coraz mniejszą uwagę. Oczywiście nie ma wątpliwości, że tego typu informacje mogą być przeraźliwie nudne. Ale wcale być nie muszą. Dzieje się tak dlatego, że media będąc normalnymi firmami czerpią zyski z obecnego status quo i wobec tego obraz problemów społecznych i politycznych ma być spokojny, pozbawiony głębokich treści, ideologii i wskazywania interesów stojących za poszczególnymi aktorami. Krótkotrwałe afery - tak. Wnioski z nich wypływające - nie. W rezultacie, wiadomości z tej sfery są faktycznie coraz bardziej nudne i niezrozumiałe. Zainteresowanie czy nawet podniecenie związane jeszcze niedawno z tematami politycznymi czy społecznymi można teraz odnaleźć w relacjach o przestępcach rożnego kalibru, sporcie bądź gwiazdach kina czy estrady. Istnieją już badania stwierdzające, że im więcej dana osoba ogląda tego typu "informacji", tym mniej jest zdolna do rozumienia spraw politycznych i społecznych. Im bardziej owa depolityzacja się rozwija, tym mniejszy jest odsetek głosujących w wyborach, tym mniejsza jest wiedza dotycząca spraw społecznych i tym węższe spektrum politycznej debaty. Jest to system działający na zasadzie sprzężenia zwrotnego, co oznacza, że reprezentacja polityczna również dostosowuje się do niego. W rezultacie debata pomiędzy głównymi partiami zaczyna po prostu przypominać spory pomiędzy rożnymi grupami biznesu.
James S. Fishkin, profesor Uniwersytetu w Teksasie, przeprowadził w ostatnich latach serie eksperymentów, które nazywa "głosowaniem świadomym"*. Podczas spotkań przedwyborczych dostarczał badanym wyczerpujących i zrównoważonych informacji odnośnie specyficznych problemów poruszanych w kampaniach wyborczych. W ich wyniku znacząco wzrastała wiedza osób biorących udział w spotkaniu; zainteresowanie poruszanymi sprawami również rosło. Co najważniejsze, głosowanie przeprowadzane po takiej debacie dawało zupełnie inne wyniki odnośnie stanowiska wyborców w omawianych kwestiach niż tradycyjne badania opinii publicznej przeprowadzane przez instytuty badawcze bądź media. Innymi słowy, Fishkin potwierdził tylko to, co podpowiada nam intuicja krajobraz polityczny i społeczny zależy w ogromnym stopniu od tego, czy wyborcy znają odpowiedzi na pytania, które ich dotyczą. Znajomość tych odpowiedzi, bądź co może ważniejsze świadomość wagi pytań, szybko i gruntownie zmienia nasze spojrzenie na ów krajobraz. Ale skąd przeciętny Kowalski ma się dowiedzieć, jakie pytania są ważne? Tu właśnie ujawnia się rola mediów.



Potęga mediów

Każdego ranka mówię 4 miliardom ludzi, co mają myśleć.
z filmu "Million Dollar Hotel"

Jakkolwiek zgrabne może wydawać się to zdanie, nie oddaje ono rzeczywistości. Owszem, część mediów stara się otwarcie propagować dane poglądy, daną partię itd., gazety czynią to częściej od innych kanałów informacyjnych, ale zazwyczaj każdy, kto ma trochę oleju w głowie orientuje się "kto z kim trzyma", więc zakłada sobie filtr na mózg czytając "Trybunę", "Wyborczą", "Nasz Dziennik" czy "Najwyższy Czas!".
Nie jest też prawdą ogólne stwierdzenie, że media kłamią zazwyczaj nie muszą tego robić. Narzędzie, którego używają, nosi w teorii nazwę agenda setting function, co można przetłumaczyć jako ustalanie hierarchii ważności informacji. Ujmując to prościej: media nie tyle mówią Ci, CO masz myśleć, media mówią O CZYM masz myśleć.
Wojna w Somalii była szeroko prezentowana w CNN i co za tym idzie w większości mediów na świecie. Po pewnym czasie sprawa Somalii przycichła i jeden z instytutów badawczych przeprowadził badanie opinii publicznej, w którym pytano Amerykanów czy wojna trwa, czy się skończyła. Ogromna większość odpowiedziała "skończyła się", podczas gdy w rzeczywistości trwała dalej. Jedyną faktyczną zmianą był spadek zainteresowania CNN tym tematem, ponieważ "został już wyeksploatowany".
Na tym właśnie polega siła mediów. Ustalają co jest newsem, co staje się tematem dnia, ile czasu bądź miejsca poświęci się danej sprawie. Z tego wynika, że mają wpływ na to, o czym będziemy dyskutować na spotkaniach rodzinnych i w pracy. Czy w wieczornych wiadomościach tematem nr 1 będzie sprawa Lewinsky, czy wzrost liczby penitencjariuszy w USA; w Polsce - czy będzie to ranking najseksowniejszych polityków, czy dane na temat faktycznego stanu nauki i edukacji. Firmy, które płacą za reklamy, zdecydowanie wolą pierwszy rodzaj informacji, ponieważ powierzchowność relacji, najlepiej zmieszana z seksem, zamieszaniem bądź zaskoczeniem stanowi dobre pole do przyciągnięcia uwagi odbiorców w celu sprzedaży swoich produktów. W związku z tym media tworzą przekaz, który jest coraz bardziej homogeniczny, a spektrum prezentowanych poglądów coraz węższe. Językiem mediów staje się język konsumpcji.
Jednocześnie w Polsce cały czas mówi się o zbyt dużym wpływie państwa na kształtowanie mediów, co zwykle wiąże się z prezentowaniem amerykańskiego wzorca jako panaceum na nasze problemy. Więcej "wolności" - jeśli tylko pozbędziemy się wpływu państwa na media, podzielimy częstotliwości i oddamy je w prywatne ręce, wszystko się jakoś samo rozwiąże. To ideologiczne nastawienie opiera się na fałszywym, krótkowzrocznym wrażeniu a jego rezultatem będzie dalsze zawężenie demokratycznej debaty.
Problem polega na tym, że amerykański model - w którym media znajdują się w rękach kilku korporacji - stanowi ogromny biznes, ale z pewnością nie jest godzien naśladowania przez tych, którzy mają jakiekolwiek pretensje do rzetelnej informacji. Jego dynamika związana jest z dostarczaniem skutecznej "powierzchni reklamowej" dla firm, które często same są udziałowcami medialnych holdingów. Bycie uczciwym dziennikarzem w amerykańskim systemie jest wyjątkowo trudnym zadaniem, o czym przekonywał nas Mark Twain już w XIX wieku.



Jak to się stało?

Co się dzieje, gdy całe społeczeństwo śni ten sam sen?
Kalle Lasn, założyciel Adbusters Media Foundation

Media faktycznie stanowią krwioobieg każdego systemu politycznego dziś w znacznie większym stopniu niż kiedyś - niezależnie od tego, czy jest to dyktatura czy demokracja. Różnica polega na tym, że w odróżnieniu od dyktatur, w społeczeństwach demokratycznych - przynajmniej w teorii - zwykło się zwracać szczególną uwagę na sposób, w jaki media są tworzone, kontrolowane i skąd biorą pieniądze. Kontrola nad środkami komunikacji jest integralną częścią władzy politycznej i ekonomicznej i dlatego w wielu krajach należy do gorąco dyskutowanych tematów.
Tymczasem dziś media idą prawdopodobnie na czele pochodu z napisem globalizacja. W ciągu ostatnich 20 lat firmy medialne dążyły w kierunku tworzenia coraz większych konglomeratów, przy czym zdecydowany prym wiodły właśnie Stany Zjednoczone w postaci takich gigantów jak Disney lub AOL-Time Warner. Przez konglomerat należy rozumieć sytuację, w której jeden holding posiada wytwórnie filmowe, stacje telewizyjne i radiowe, sieci telewizji kablowej, portale internetowe, wytwórnie muzyczne, wydawnictwa, tytuły prasowe i nawet sieci sprzedaży detalicznej maskotek będących pochodnymi poszczególnych produkcji. Ich działalność rozszerza się coraz bardziej w 1990 roku 10% obrotu wspomnianych firm pochodziło spoza USA, w 1997 r. około jedna trzecia, w środku obecnej dekady ma osiągnąć połowę.**
Ta sytuacja nie wynika z "konieczności dziejowej" lub rozwoju technologii. U jej korzeni leżą konkretne decyzje polityczne i prawne, których podstawą było zdefiniowanie wolności słowa i wolnej prasy. Jeszcze w latach 40. naszego wieku Sąd Najwyższy USA rozpatrując czy działalność reklamowa powinna być wyłączona spod regulacji rządowych na podstawie Pierwszej Poprawki (dotyczącej wolności słowa), głosował 9:0 za postanowieniem stwierdzającym, że reklama nie podpada pod Pierwszą Poprawkę. Nawet skrajnie liberalni sędziowie uznali za absurd ową próbę zrównania sprzedaży dla zysku z demokracją i wolnością wypowiedzi. Ich następcy byli jednak znacznie bardziej permisywni.
Wydawać by się mogło, że amerykańskie ustawodawstwo ma się nijak do innych krajów, w tym Polski. A jednak ma się, i to bardzo. Prawdopodobnie jedną z dwóch najważniejszych ustaw kształtujących globalny system informacyjny była uchwalona w 1996 r. amerykańska ustawa o telekomunikacji, która poprzez deregulację umożliwiła dominującym firmom fuzje i przejęcia, dzięki czemu amerykańskie koncerny stały się dużo potężniejsze. Ta "wolnorynkowa" polityka spowodowała wydatne zmniejszenie liczby konkurentów na rynku, a możliwości tych, którzy pozostali, stały się dużo większe.
Drugą ważną datą był luty 1997 roku, kiedy w ramach WTO (Światowej Organizacji Handlu) podpisano umowę o telekomunikacji, którą amerykański ambasador przy WTO, pani Charlene Barshefsky, nazwała "jedną z najważniejszych umów handlowych XXI wieku". Dokument ten de facto otwiera rynki telekomunikacyjne państw członkowskich dla zagranicznych konkurentów, co oznacza duże zyski dla ogromnych firm, które operują na wielką skalę. Korzyści dla obywateli tych krajów mają się wiązać głównie z wydajnością, czyli z ceną dostępu jest ona również ceną za homogenizację treści, zwiększającą się siłę istniejących graczy oraz utratę lokalnej autonomii.
Czasem w mediach pojawia się slogan "rewolucja w świecie rozrywki", dobrze opisujący ową tendencję przemysłu medialnego do tworzenia na świecie warunków sprzyjających traktowaniu ludzi w kategoriach publiczności, którą można sprzedawać reklamodawcom. Ta odgórna "rewolucja" nie ma nic wspólnego z demokratycznymi mediami. Osłabia publiczne systemy nadawcze tam, gdzie były ważnym składnikiem informacyjnego krajobrazu i wzmacnia dominację reklamodawców w kształtowaniu medialnych standardów. Oznacza to, że w mediach będzie więcej lekkiej rozrywki, seksu i przemocy, a mniej konkretnych informacji społecznych, reportaży badających starannie jakiś problem, debat publicznych itd. Ów trend dociera również do naszego kraju - niedawno polska telewizja publiczna, w części przecież finansowana z reklam, ogłosiła cięcia w funduszach przeznaczanych na programy edukacyjne, reportaże i dokumenty. Używając zwrotu teoretyka komunikacji społecznej, Neila Postmana, będziemy mogli "zabawić się na śmierć".



Cenzura naszych czasów

"Każdy człowiek ma prawo do wolności opinii i do jej wyrażania; prawo to obejmuje swobodę posiadania niezależnej opinii, poszukiwania, otrzymywania i rozpowszechniania informacji i poglądów wszelkimi środkami, bez względu na granice"
Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, art. 19

Alvin Toffler, Nicholas Negroponte i inni luminarze wychwalający demokratyczne cuda i "egalitarny potencjał" informacyjnej superautostrady żyją chyba w "gomułkowskim świecie" (plotka głosi, że Gomułce przygotowywano specjalną gazetę, która zawierała same pozytywne informacje, z których wielu używał w swoich słynnych przemówieniach). Możliwość propagowania w sieci swoich poglądów czy stworzenia niezależnego radia świadczy według nich o tym, że "technologia uczyni nas wolnymi". Chociaż nowe technologie mają potężny wpływ na życie społeczeństw, nie są magicznymi różdżkami. W sytuacji braku wyraźnej polityki rozwijania cyberprzestrzeni jako narzędzia, którego głównym celem jest wzajemna komunikacja, a nie działalność nastawiona na zysk, jest ona przejmowana przez najpotężniejszych graczy, dla których demokracja jest kulą u nogi. Dokładnie to się właśnie teraz dzieje. Największe korporacje stawiają na Internet, ponieważ liczą, że stanie się ono takim samym kanałem rozrywki jak telewizja oraz miejscem handlu na wielką skalę. Cały ten zgiełk na temat tego, jak to Internet będzie kreował demokratyczny Eden i wyeliminuje gigantów komunikacji na razie pachnie nonsensem. Ponad rok temu doszło do kolejnej fuzji, tym razem CBS i Viacom i chociaż rozmiar tego globalnego lewiatana 10-krotnie przekracza wartość największych firm medialnych sprzed 15 lat, to dziś zajmuje on dopiero 3 miejsce (po Time-Warner i Disney). Nawet Microsoft zaprzestał prób konkurowania z nimi w dziedzinie tworzenia i rozpowszechniania informacji.
Technologia stworzyła ogromne możliwości komunikacji - to fakt. Ale nie istnieje żadne prawo, które mówi, że wolność wyrażania i dystrybucji informacji automatycznie idzie w parze z rozwojem techniki. Czy jesteśmy pewni, że media wyemitują wszystko, co dozwolone, nawet jeśli za to zapłacimy?
Papierkiem lakmusowym, który daje odpowiedź na to pytanie jest historia kanadyjskiej Adbusters Media Foundation. Fundacja ta specjalizuje się w produkcji antyreklam i tzw. reklam społecznych, które uderzają w konkretne firmy, pokazują skutki konsumpcyjnego stylu życia i prawdziwy sposób działania samych mediów. Od początku lat 90. Adbusters toczy prawny bój z wszystkimi trzema amerykańskimi sieciami TV, które odmówiły emisji ich antyreklam. Skoro w TV możemy znaleźć seks, przemoc, rozmowy z mordercami i dokumentalne filmy o FBI, czemu produkcje Adbusters nie dostały się na antenę? Ponieważ zawierają coś o wiele bardziej niebezpiecznego - podstawowe pytania, które mocno potrząsają umysłem widza, a które według mediów nigdy nie powinny na dłużej w nim zagościć. Typowa odpowiedź szefa biura reklamy jest następująca: "Człowieku, czy ty chcesz zniszczyć nasz biznes? Czy ty myślisz, że jesteśmy głupi? Nie zgodzimy się pokazać czegoś, co mogłoby się nie spodobać naszym reklamodawcom".
Powyższa sytuacja powtórzyła się w Australii i we Francji, w tym ostatnim kraju antyreklamy nie dotarły nawet do biur sieci TV - zostały zatrzymane już przez Biuro Regulacji Reklamy, ponieważ "nie są ani informacją handlową, ani przesłaniem od uznanej organizacji publicznej". Każdy kij ma jednak dwa końce - informacje o tym fakcie przedostały się do opinii publicznej, dzięki czemu sprawa nabrała większego rozgłosu, niż gdyby cenzor na chwilę przymknął oczy.
W Polsce termin "wolność słowa" pojawia się np. przy okazji pobicia dziennikarza, zakazu publikacji przez sąd lub dotarcia do dokumentów państwowych. Centrum Monitoringu Wolności Prasy przygotowuje ustawę na temat "wolność słowa kontra ochrona tajemnicy państwowej". To bardzo dobrze, ale co z tego, że dziennikarze będą mieli dostęp do informacji, jeśli nie będą mogli jej przekazać, bo nie pozwoli im ktoś, kto płaci za reklamy. Nie słyszałem o żadnej takiej sprawie w naszych mediach - czy mam uwierzyć, że ich nie ma?
W zeszłym roku Jane Akre, dziennikarka z Florydy wygrała długi proces z jednym z sześciu największych medialnych władców - siecią Fox Roberta Murdocha. Zosta ła wyrzucona z pracy, ponieważ nie zgodziła się zmienić swojego reportażu o hormonie wzrostu produkowanym przez firmę Monsanto*** , który jest stosowany w celu zwiększania produkcji mleka. Ważne jest to, że redakcja chciała nie tyle zakazać emisji, ale zmienić materiał w taki sposób, żeby spodobał się prawnikom Monsanto. Jej zwycięstwo jest kamieniem milowym, bo po raz pierwszy dziennikarz w USA wygrał w sądzie twierdząc, że pracodawca zmuszał ją do zniekształcania informacji, co stanowiło pogwałcenie prawa. Informację o tym zdarzeniu media umieściły na szarym końcu swych serwisów.



Alternatywa


Krytykować jest zawsze łatwiej niż zaproponować rozsądną drogę wyjścia. W największym skrócie mówiąc, potrzebne jest działanie idące zarówno "z dołu" jak i "z góry".
Przykładem tego pierwszego może być sytuacja małego kanadyjskiego miasteczka, którego lokalny dziennik o 120-letniej tradycji został połknięty przez największą sieć prasową w Kanadzie. Trzy lata później mieszkańcy (wraz ze znanym pisarzem Farleyem Mowatem) znaleźli 109 znaczących błędów w jednym wydaniu. Postanowili więc założyć własną gazetę, zrobili zrzutkę i tak powstał "Herold". Szef kanadyjskiego giganta nazwał ich grupką rozczarowanych agitatorów, choć ich pierwotnym celem było tylko wywarcie pozytywnego nacisku na wykupiony dziennik. Niezrażeni mieszkańcy pisali o rzeczach, które ich dotyczą, jak publiczna kontrola raportów na temat zdrowia i środowiska. I w końcu okazało się, że "Herold" nie tylko wpłynął na podniesienie poziomu swego konkurenta, lecz spowodował, że kanadyjski moloch wystawił na sprzedaż tę i wiele innych lokalnych gazet. Wtedy "Herold" uznał swoją misję za skończoną, dokonał samorozwiązania i rozpoczął poszukiwania nowego właściciela, który ma zapewnić, że gazeta będzie spełniać swoją rolę.
Redaktor "Herolda" mówi tak: "Istnieje szansa na niezależną prasę, gdzie własność znajduje się w rękach lokalnych społeczności, ale my prawie zapomnieliśmy jak tego dokonać". Początkiem jest poczucie własności lokalnych mediów, ale żeby mogły one istnieć i rozwijać się w obecnych warunkach, trzeba im w tym pomóc. Taką pomocą może być tworzenie regionalnych sieci niezależnych gazet i rozgłośni radiowych, ulgi podatkowe lub dotacje dla ich właścicieli.
Niepisany kodeks mediów mówi, że media unikają mówienia o sobie. Jednak stąd właśnie bierze się ich kryzys: nikt nie patrzy na ręce czwartej władzy. Na gruncie krajowym potrzebne są więc organizacje, które śledzą jej poczynania i pokazują to, co zostało niedopuszczone do druku lub zniekształcone, jak np. Project Censored http://www.projectcensored.org/. Potrzebujemy też instytucji, które będą w stanie bronić eteru w imieniu jego właścicieli, czyli nas samych. Jeszcze w latach 70. zachodnie odpowiedniki naszej KRRiTV ustalały standardy po to, aby fale telewizyjne nie były wykorzystywane tylko do nadawania teleturniejów, seriali i oper mydlanych. Ograniczały ilość reklam, w niektórych przypadkach cofały licencję nadawcom nie wywiązującym się z umowy i nie dopuszczały do nadmiernej monopolizacji rynku. Dziś ich możliwości są dużo mniejsze, więc żeby to zmienić, muszą powstać szerokie koalicje, zdolne wywierać presję i wpływać na parlamenty.
Obywatelski system tworzenia informacji może też działać na dużo większą skalę, czego przykładem jest sieć Indymedia http://www.indymedia.org/, która powstała przed wydarzeniami w Seattle w 1999 r. i z miesiąca na miesiąc powiększa liczbę swoich autonomicznych odpowiedników, dzięki czemu może dostarczać informacji z wielu miejsc świata. Ten przykład nie oznacza jednak, że wolno nam ekstrapolować doświadczenia aktywistów na społeczeństwo jako całość. Nie wolno, dopóki nie powstanie polityka stawiająca sobie za cel nowy model mediów, w którym sfera "poza zyskiem" będzie przynajmniej komplementarna w stosunku do sfery rynkowej. Przekonanie, że dzisiejszy system oparty na zasadach "wolnego rynku" może dostarczyć podstawy do demokratycznej komunikacji jest najbardziej niebezpieczną z utopii.
I wreszcie, bardzo wiele zależy od samych dziennikarzy, od tego, czy przestaną iść na łatwiznę korzystania z gotowych relacji firm public relations i czy będą potrafili się organizować po to, aby uzyskiwać większą kontrolę nad zawartością mediów, dla których pracują.
Następne lata zdecydują kto będzie kontrolował produkcję i dystrybucję informacji w rozpoczynającym się wieku. To, czego potrzebujemy, to prawdziwa wolność mediów. Brak prawdziwej różnorodności prowadzi do stagnacji i upadku - jest to prawdą w takim samym stopniu dla systemów ekologicznych jak i mentalnych. Bitwa o prawdziwą wolność słowa i wyrażania własnej opinii jest wyzwaniem ery informacji - testem osobistym, intelektualnym, społecznym, kulturowym i prawnym, dla Polaków w takim samym stopniu jak dla innych nacji.
Jak mówi Kalle Lasn, założyciel Adbusters: "Wygramy, bo nie mamy wyjścia. Alternatywa jest po prostu zbyt przerażająca".

Maciej Muskat



* Artur Rowse, Drive-By Journalism The Assault on Your Need to Know" , Common Courage Press, 2000
** Edward S. Herman, Robert W. McChesney, The Global Media", Cassell, 1998
*** Korporacja biotechnologiczna, znana ze swych genetycznie modyfikowanych produktów i kreowania monokultur rolniczych.




Od redakcji - Alternatyw jest wiele

Łatwo jest zachwycać się tandetną encyklopedią jaką jest Internet - trudniej sprawić, by dzieci nie rzucały się na nauczycieli z nożami, łatwo przystąpić do NATO czy ustanowić wojskowych kapelanów - trudniej zlikwidować "falę" czy opanowywanie miast i pociągów przez hordy pijanych rezerwistów, łatwo robić superefektowne operacje - trudniej zahamować epidemię żółtaczki, łatwo zrestrukturyzować rolnictwo - trudniej poprawić jakość naszej żywności, łatwo testować nowe bronie na Jugosłowianach i zawrzeć strategiczny sojusz z Czeczenią - trudniej uporać się z Pruszkowem czy Wołominem, łatwo raz do roku dać się ponieść tandetnemu i krzykliwemu sentymentalizmowi - trudniej płacić systematycznie datki czy składki na organizacje dobroczynne i obywatelskie stowarzyszenia, łatwo dekomunizować - trudniej zwalczyć korupcję i nepotyzm, łatwo zachwycać się dziennikarską relacją jak ksiądz czy solidaruch biorą w łapę - trudniej samemu zrezygnować z brania w łapę lub dawania w nią.
W czasach, gdy tak zwani "wszyscy rozsądni ludzie" nie mają wątpliwości, że powinniśmy "dołączyć do Europy", "rozwijać się gospodarczo", montować wszędzie internet i zbierać raz do roku pieniądze na coraz lepsze maszyny do ratowania coraz bardziej chorych dzieci, pytanie o alternatywy może rodzić podejrzenie o ekstrawagancję albo o sympatię do jedynych sugerowanych alternatyw, czyli "ciemnego katolicko-narodowego zaścianka" lub "łukaszenkizacji Polski", bo takie "niesłuszne" wizje roztaczają te same elity, które opowiadają się za alternatywą pierwszą. W ten sposób pole dyskusji przestało być w Polsce polem dyskusji, a stało się miejscem udowadniania, że to co "my" uważamy za dobre - jest dobre, a to co "my" uważamy za złe - jest złe. A co jest dobre i co jest złe to przecież "wszyscy rozsądni ludzie" wiedzą. I tak zamyka się koło polskiego monologu na starannie rozpisane glosy. Tzw. elity oraz zasłuchani w ich bełkot tzw. zwykli ludzie są w efekcie święcie przekonani, że jak śpiewał w czasach hegemonii PZPR Jacek Kaczmarski "naszym celem jest ogólnie biorąc konsekwentna kontynuacja programu". O programie nikt z nikim nie dyskutuje przywieziono go w teczce, jak ongiś dyrektora PGR-u.
Kiedy wszystko idzie dobrze, rzeczywiście trudno wymagać od społeczeństw i elit dokonywania głębokich zmian - to byłoby wymaganiem od nich genialności. Kazania księdza Skargi usypiały kiedyś dostojników I Rzeczpospolitej u szczytu jej potęgi. Jednak o ile ówczesna świetność Rzeczpospolitej mogła być pewnym usprawiedliwieniem dla elit, o tyle wydaje się, iż dzisiaj takie usprawiedliwienie trudno jest znaleźć, chyba że przyjmiemy za prawdę obraz Polski, jaki maluje klasa rządząca w podporządkowanych sobie mediach. Nam jednak wydaje się, że już sama definicja i ocena stanu Polski jakie się obecnie przyjmuje rozmijają się z rzeczywistością. Kiedy kolejni premierzy mówią, że jest dobrze, a potem jednym ciągiem dodają, iż wzrastająca przestępczość i barbaryzacja nieletnich to skutki uboczne procesu transformacji, zaś efekty obecnych reform dadzą o sobie w pełni znać dopiero w przyszłości, to nam wydaje się, że różnimy się z głosicielami takich ocen w punktach najważniejszych. To, co oni uważają za skutki uboczne, my uważamy za naprawdę istotne, podczas gdy to, co im wydaje się ważne - nam wydaje się często pustosłowiem lub kultem zabobonów potrzebnym rządzącym, jak wszystkim niekompetentnym kacykom, do odwrócenia uwagi od rzeczywistych problemów i własnej nieudolności.
Specyfika polskiej sytuacji wynika stąd, że kiedy dołączyliśmy do tak zwanego wolnego świata nie zauważyliśmy, iż wolny świat nie jest już ten sam co w roku 1945, a nawet - operując tak modnymi dzisiaj kategoriami ekonomicznymi - że okres wyjątkowej prosperity gospodarczej i socjalnej zwany "cudowną trzydziestką" skończył się na Zachodzie w roku 1975. Nie zauważyliśmy, bo może po prostu nie chcemy zauważyć, tak jak ktoś kto nie chce wyzbyć się własnych złudzeń o tym, że życie jest łatwe, lekkie i przyjemne, wystarczy tylko być grzecznym i robić co mówi mama, ciocia i profesor Iksiński. Po tragicznych doświadczeniach przegranej - a mówiąc dosadniej: okupionej klęską i stratami cywilizacyjnymi, których nie da się odrobić przez pokolenia - II wojny światowej, chcemy wierzyć, że wygraliśmy... 45 lat później. Nie zauważyliśmy też, że - o zgrozo - nasza niedola w czasach PRL-u też przyczyniała się do utrzymania państwa dobrobytu na Zachodzie w czasach zimnej wojny i istnienia sowieckiej konkurencji. Świętujemy zatem coraz więcej rocznic, nazywamy ulice imionami przegranych czy wręcz nieudolnych dowódców, bo "chcieli dobrze" tylko "zły Zachód" zdradził. Zaraz potem twierdzimy, że jedyna droga to właśnie robienie tego co sugerują zachodni doradcy. Jest to więc w dalszym ciągu postawa kogoś, kto nie chcąc uznać własnych błędów z przeszłości wyraża bez ustanku pretensje wobec dziejów, a jednocześnie obawia się wzięcia za bary z rzeczywistymi i aktualnymi wyzwaniami.
To właśnie te wyzwania, nazywane w obowiązującej nowomowie kosztami ubocznymi, wydają się najważniejsze. Te wyzwania nie są głównie natury ekonomicznej, technicznej, a nawet - w wąskim tego znaczeniu - politycznej. Te wyzwania wydają się mieć charakter przede wszystkim cywilizacyjny i kulturowy, a więc nie dotyczą tego jak, ale co i dlaczego mamy robić. Przy czym alternatywa nie polega, a raczej nie powinna polegać na tym, że oligarchę z Wall Street zastąpi swojski Grabek czy Kulczyk, Balcerowicza - eurokrata z Brukseli, Leclerca czy Hit - "nasze polskie" supermarkety. Nie powinno stać się też tak, że jedyną alternatywą będzie budowanie naszej rzeczywistości na systemie wartości jakich dostarczają nacjonalizm i katolicyzm w swych mocno oderwanych od rzeczywistości i żywiących się rzewnymi wspomnieniami z międzywojnia wersjach. Nie powinna również być alternatywą tęsknota za "złotymi latami" epoki gierkowskiej, PRL-owskim cwaniactwem i nieróbstwem.
Czego naprawdę chcemy? Czy mamy w ogóle jakiś ideał, pozytywną wizję Polski, która jest na tyle piękna i atrakcyjna żeby zjednoczyć wysiłki dobrych ludzi i na tyle spójna intelektualnie, by oprzeć się zmasowanemu atakowi reżimu i sił zła? Obserwując zachowania polityczne Polaków i konfrontując je z tym, co mówią prywatnie, wydaje się, że takiej wizji nie ma, a społeczeństwo żyje w stanie wewnętrznego zakłamania i stłamszenia. Czarny obraz rzeczywistości jaki wyłania się z rozmów prywatnych nijak nie jest się w stanie przełożyć na zachowania publiczne i polityczne, czego dowodem są choćby wyniki kolejnych wyborów. Glosujemy na tych, których znamy z mediów i którzy z łatwością hipnotyzują nas w kolejnych kampaniach, a ci którzy mówią publicznie to, co większość Polaków wypowiada prywatnie - otrzymują poparcie śladowe. Można to nazwać kołtuństwem, obłudą, można schizofrenią, można głupotą i nie kojarzeniem własnych zachowań z ich skutkami. Być może świadczy to jednak o głębokim sceptycyzmie wobec tych alternatyw politycznych i cywilizacyjnych, które są przedstawiane. Choć więc narzekamy na Balcerowicza to jednocześnie nie przekonuje Polaków ani odwoływanie się do nachalnej polskości i takiegoż katolicyzmu, ani też płytki sentymentalizm i polityczna poprawność uczciwej lewicy. Może w duchu sceptycznie oceniamy samych siebie i sami sobą, jak mawiał Witkacy, pogardzowujemy, może czekamy aż ktoś nas "weźmie za mordę" i zmusi do dbania o równy chodnik, nie zabazgrane mury, uprzejme zachowanie, nie jeżdżenie po pijanemu, nie hałasowanie w mieszkaniu, nie branie łapówek, nie sadzanie dzieci przed komputerem na pół dnia. Może sami mamy tego dosyć, tylko cały system zabobonów, których nie jesteśmy w stanie zidentyfikować, pęta każde działanie zmierzające do jakiejkolwiek poprawy.
Wierzymy, że tak jest i że zło, które nas otacza w codziennym życiu, zapaść cywilizacyjna i nędza na każdym kroku, nie wynikają z jakiejś biologicznej "gorszości", lecz są czymś co da się naprawić bez pomocy sił nadprzyrodzonych, skompromitowanych wzorców z przeszłości czy płatnych konsultantów z drugiego końca świata. "Gdy nie wiadomo jak się zachować, najlepiej zachowywać się przyzwoicie" - ta maksyma wydaje się, także w skali społecznej, trafiać w sedno naszej sytuacji. Gdy zawodzą politycy, kapłani, intelektualiści i tak zwani prości ludzie, wtedy najpewniejszą drogą wydaje się godziwe robienie tego co można robić i pilnowanie cnót kardynalnych. Łatwo jest zachwycać się tandetną encyklopedią jaką jest internet - trudniej sprawić, by dzieci nie rzucały się na nauczycieli z nożami, łatwo przystąpić do NATO czy ustanowić wojskowych kapelanów - trudniej zlikwidować "falę" czy opanowywanie miast i pociągów przez hordy pijanych rezerwistów, łatwo robić superefektowne operacje - trudniej zahamować epidemię żółtaczki, łatwiej zrestrukturyzować rolnictwo - trudniej poprawić jakość naszej żywności, łatwo testować nowe bronie na Jugosłowianach i zawrzeć strategiczny sojusz z Czeczenią - trudniej uporać się z Pruszkowem czy Wołominem, łatwiej raz do roku dać się ponieść tandetnemu i krzykliwemu sentymentalizmowi - trudniej płacić systematycznie datki czy składki na organizacje dobroczynne i obywatelskie stowarzyszenia, łatwo dekomunizować - trudniej zwalczyć korupcję i nepotyzm, łatwo zachwycać się dziennikarską relacją jak ksiądz czy solidaruch biorą w łapę trudniej samemu zrezygnować z brania w łapę lub dawania w nią. Tego typu alternatyw można sformułować znacznie więcej, wszystkie one oznaczają ucieczkę od rzeczywistych problemów na rzecz pustych gestów i umysłowego schematyzmu, oraz prymat niechlujstwa i wiecznej prowizorki nad dobrą, obliczoną na długą metę robotą. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, polskiego myślenia i życia intelektualnego, nad którym rozsiadł się "czerep rubaszny" "Gazety Wyborczej" i formacji intelektualnej, którą ona symbolizuje. Kokieteryjne bajeczki o tym jacy to z nas indywidualiści w myśleniu, przekładają się nie po raz pierwszy w dziejach na bezwolne łykanie najzwyklejszej miernoty, plastikowej tandety i słabo zawoalowanego faryzeizmu. Naszym zdaniem nie może to trwać wiecznie i prędzej czy później musi powstać alternatywa - nie powinien to być jednak płaczliwy antykomunizm, sekciarski "narodowy katolicyzm" i "wrażliwe społecznie" podszyte histerią mazgajstwo zawodowych obrońców "wyklętego ludu ziemi".
Wydaje się, że Polska dopiero musi wejść w okres rzeczywistych rozrachunków z historią, z własnymi błędami, obrachunków, które powinny być uczciwe i surowe. Wierzymy, że tylko intelektualna oraz moralna uczciwość i wypełnianie swoich obowiązków na każdym stanowisku, obywatelska odwaga i żmudna praca mogą przynieść poprawę żałosnego stanu, w którym znajduje się polskie społeczeństwo i polskie państwo. Nie oznacza to rezygnacji z wielkich wizji czy czynów, ale przekonanie, że te ostatnie mogą wyrosnąć, a przede wszystkim przynieść owoce wyłącznie na glebie solidnego i rzetelnego działania na co dzień w sprawach pozornie małych i nieefektownych. Alternatyw jest wiele: politycznych, kulturowych i ekonomicznych wszystkie one muszą jednak, jeśli nie mają stanowić kolejnej atrapy maskującej "błędy i wypaczenia" rzekomo wspaniałych ustrojów, oprzeć się o zmiany w nas samych, i być zakorzenione w codziennych odważnych i konsekwentnych zmaganiach z własnymi słabościami, podłością innych osób i grup interesu. Takie kwestie jak model gospodarczy czy polityczny są wobec tego wtórne, a wspólne dobro powinno jednoczyć wszystkich ludzi dobrej woli niezależnie skąd się wywodzą i jakie mają poglądy na kwestie szczegółowe. Droga do tego jest długa, ale mamy głębokie przekonanie, że jest to lepsze wyjście niż szukanie posad za granicą lub u rodzimych oligarchów i zamykanie oczu na wszystko, co ma miejsce za ścianą luksusowego osiedla-fortecy. To droga trudna, lecz wiemy, że prawdziwe zwycięstwa nigdy nie przychodzą łatwo i nikt nie daje ich w prezencie. Trzeba za nie drogo zapłacić - wierzymy, że jednak warto.

Redakcja




Józef Pinior - Czym jest dzisiaj niezależna lewica?

Naturalna i szlachetna potrzeba wspólnoty, społeczności politycznej, mogącej dać oparcie jednostce we współczesnym świecie, zamienia się w proces wykluczania i odnajdywania ukrytych wrogów - sprawców nieudanych karier życiowych, istnienia w stanie cywilizacyjnej zapaści całych grup społecznych. Bezwzględni i cyniczni rycerze rynku oraz ich prowincjonalni i ksenofobiczni przeciwnicy okupują przestrzeń publiczną i w tych warunkach trudno o autentyczną politykę.
Słabość polskiej demokracji, jej tendencja do oligarchizacji, wynika w dużej mierze z niemożności wyartykułowania jasnych stanowisk ideowych i na nowo przemyślanych politycznych podziałów, z nieustannego zmagania się z przeszłością, braku politycznej odwagi do zerwania z mentalnością polskiego Vichy; na omijaniu problemów i zadań wynikających z nowych okoliczności ekonomicznych, kulturowych i geopolitycznych. Żałosny podział sceny politycznej, w którym na ogół lewica oznacza ugrupowania wywodzące się z dawnego reżimu, a prawica grupy postopozycyjne, jest świadectwem nieautentyczności polityki, chocholim tańcem współczesnych, polskich elit. Hanna Arendt - być może w najważniejszym zdaniu dla dwudziestowiecznej filozofii polityki - zwraca uwagę na nieistotność podziału lewica/prawica wobec problemów, które niesie ze sobą totalitaryzm. W istocie, wokół antytotalitarnego kryterium tworzyła się prawdziwa polityka naszych czasów. To kryterium wskazuje na źródło polskiej demokracji, na autorytet polityczny, z którego wypływa wszystko inne. SLD, domagając się równego traktowania i szacunku, jakie powinno przynależeć każdej ze stron na demokratycznej arenie politycznej, nie może jednocześnie manifestować ambiwalencji wobec niedawnej przeszłości. Jeżeli śmierć górników w kopalni "Wujek" okazuje się być tragedią, którą można relatywizować, badać z różnych perspektyw, gdzie wszyscy mają swoje racje, i zamordowani, i ich zabójcy, to polityka traci bezpowrotnie swój egzystencjalny charakter, a polska demokracja zostaje pozbawiona znaczenia. Pozostaje kwestia jakości takiej demokracji, takiego państwa i takiego społeczeństwa.
Dopiero na tym, antytotalitarnym fundamencie, należy starać się wyartykułować obecne różnice interesów, postaw kulturowych i światopoglądowych, formować podziały polityczne, które mogłyby w długim okresie nie osłabiać, lecz konsolidować demokratyczne instytucje i mechanizmy. Na polskiej scenie politycznej dominują dwa nurty ideowe: liberalny, w znaczeniu przede wszystkim nieograniczonych wolności gospodarczych oraz kolektywistyczny, w którym potrzeba wspólnoty wynika z etniczności, czy z przynależności do tego samego kościoła. Nurty te występują w różnorodnych warunkach politycznych, nie są własnością tego, czy innego ugrupowania, lecz z różnym natężeniem, niekiedy wymieszane, nadają ton polskim polemikom ideowo-politycznym. Liberalizm jest w Polsce w pierwszym rzędzie liberalizmem ekonomicznym i w powszechnym odbiorze oznacza nie tyle wartości liberalno-polityczne, związane ze sferą praw człowieka i obywatela, lecz raczej ideologię skrajnego wolnego rynku i skrajnych nierówności. Taki liberalizm sytuuje się dość daleko od swoich zachodnich, intelektualnych korzeni, gdzie zasady liberalne stanowią fundament demokratycznego kapitalizmu i decydują o jakości politycznych instytucji i mechanizmów. Polski, nieopamiętany kapitalizm jest poddawany krytyce przez nurt kolektywistyczny z pozycji narodowo- katolickich, traktujący chrześcijaństwo na sposób ideologiczny, niekiedy podatny na fobie antysemickie i antyzachodnie. Naturalna i szlachetna potrzeba wspólnoty, społeczności politycznej, mogącej dać oparcie jednostce we współczesnym świecie, zamienia się w proces wykluczania i odnajdywania ukrytych wrogów - sprawców nieudanych karier życiowych, istnienia w stanie cywilizacyjnej zapaści całych grup społecznych. Bezwzględni i cyniczni rycerze rynku oraz ich prowincjonalni i ksenofobiczni przeciwnicy okupują przestrzeń publiczną i w tych warunkach trudno o autentyczną politykę. Scena polityczna staje się żerowiskiem dla różnych grup patronażu, a horyzont etatu wydaje się określać możliwości intelektualne dzisiejszej, polskiej elity politycznej.
Czy rzeczywiście nie ma żadnej duchowej łączności pomiędzy polską tradycją republikańsko-demokratyczną z ubiegłego wieku, niepodległościowym socjalizmem i pasją polityczno-społeczną myślicieli, artystów i pisarzy z początku stulecia, a współczesną Warszawą? Czy na polskiej scenie politycznej nie ma miejsca dla nurtu solidarności obywatelskiej, który mógłby łączyć liberalizm polityczny, przywiązanie do podstawowych wartości uniwersalnych z potrzebą wspólnoty politycznej? Prawa jednostki i wolności obywatelskie z odpowiedzialnością, ze zrozumieniem powinności w stosunku do społeczności politycznej, w ramach której istniejemy, pracujemy, działamy? Solidarność obywatelska, która nie stawiałaby przed alternatywą premier Balcerowicz albo ojciec Rydzyk, natomiast umieszczałaby uzasadniony interes własny jednostki w kontekście szerszych potrzeb społecznych, potrafiłaby wyartykułować dobro publiczne i kulturową tożsamość w warunkach globalizacji i radykalnego urynkowienia. Bez wątpienia, Polsce jest potrzebne dalsze umiędzynarodowienie gospodarki, prawdopodobnie głębsza prywatyzacja, konkurencyjność i zwiększenie dyscypliny pracy - rynek światowy otwiera przed społeczeństwami ogromne możliwości rozwoju, nie tylko gospodarczego, lecz także kulturowego, tworzy szanse podniesienia się statusu materialnego i duchowego ludziom żyjącym dotychczas w poniżeniu i w nędzy, na peryferiach światowego systemu gospodarczego. Możliwości te jednak mogą być wykorzystane przez społeczeństwa świadome wyzwań i nowych zagrożeń wiążących się z tym procesem. Społeczny liberalizm zawsze opierał się zarówno na prawach jednostki, jak i na jej powinnościach. Od Adama Smitha po Tony Blaira, kształtowaniu się rynku światowego towarzyszyła wizja dobrego społeczeństwa i odpowiedzialność za rozwój wszystkich jego członków. Równowaga między wolnością, prawem do indywidualnych wyborów a braterstwem, podejmowaniem decyzji nie naruszających praw i godności innych ludzi, może stanowić podstawę nowej samorządności, nowego sposobu uczestnictwa polskiego społeczeństwa w globalnej gospodarce i kulturze. Solidarność obywatelska sięgałaby tutaj do tradycji programu Samorządnej Rzeczpospolitej, do antytotalitarnych korzeni dzisiejszej demokratycznej sceny politycznej w Polsce.
Wyjątkowość sytuacji historycznej wymaga intelektualnej odwagi, przekraczania dotychczasowych barier i podejmowania nowych wyzwań. Tradycyjny, wywodzący się z Rewolucji Francuskiej podział na lewicę i prawicę, wyczerpał już potencjał kreowania tego, co polityczne i staje się coraz bardziej odpowiedzialny za nijaczenie przestrzeni publicznej, zniżanie polityki do wymiany ciosów pomiędzy pospólstwem i oligarchią. Polityka ponowoczesna wycofała się z kwestionowania późnego kapitalizmu i ekonomia stała się sferą nie podlegającą w przeważającej mierze demokratycznej kontroli. Demokracja ma zastosowanie jedynie do państwa narodowego, natomiast zasadnicze decyzje gospodarcze zapadają na rynku światowym, na poziomie ponadnarodowym, gdzie nie sięga jurysdykcja państw i moc kartki wyborczej. Całkiem możliwe, że w tych nowych warunkach polityka będzie czerpała prawdziwe inspiracje - podobnie jak w momencie pojawienia się protestanckiego podglebia nowoczesnych demokracji - z religii; że świątynie będą jedyną przestrzenią otwartą przed wyklętym ludem ziemi. Z punktu widzenia kategorii lewica/prawica koncert Boba Dylana w Watykanie czy zbliżenie Fidela Castro z kościołem rzymsko-katolickim jest niewytłumaczalne; te spotkania z papieżem stają się jednak zrozumiałe z perspektywy nauki społecznej Kościoła, jej krytyki współczesnego świata i panujących w nim stosunków gospodarczo-społeczno-politycznych. Niespodziewanie, radykalna krytyka odnalazła swoje miejsce na końcu historii w papieskich encyklikach, daleko od postmarksistowskich analiz i postkomunistycznych establishmentów. Społeczny liberalizm w Polsce nie może nie być wrażliwy na ten wymiar ponowoczesności. Broniąc autonomii sfery politycznej i sprzeciwiając się ideologizacji katolicyzmu musi jednocześnie nie bać się poddawać negatywnym ocenom tradycyjnego antyklerykalizmu polskiej inteligencji, przywrócić nowolewicowej pamięci rolę kościoła rzymsko-katolickiego w upadku dyktatur w Europie Środkowowschodniej czy Ameryce Łacińskiej. Nie można, tak po prostu, po wszystkim, co się stało w dwudziestym wieku, wrócić do przedwojennych kampanii Boya i Krzywickiej. Jeżeli ktoś nie rozumie różnicy pomiędzy autokratycznymi sposobami sprawowania władzy w PRL, a choćby najbardziej nieprzyjemnymi praktykami dzisiejszego Kościoła, to traci miarę, szkodzi wyartykułowaniu się rzeczywistych problemów i zagrożeń, przed którymi stoi polski system polityczny.
Nowa polska demokracja kształtowała się przy braku społeczeństwa obywatelskiego - było to porozumienie elit, podobnie jak w 1975 r. w Hiszpanii, czy przechodzeniu do demokracji w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej, lecz, odwrotnie niż w tamtych przypadkach, nie było burżuazji i klasy średniej, prywatnych fundacji, niezależnych od państwa instytutów naukowych, wolnej prasy, domów wydawniczych, stacji telewizyjnych i radiowych. Sfera stricte polityczna formowała się od góry, pod wpływem ustępującego reżimu; wystarczy przypomnieć, że pomiędzy utworzeniem rządu Tadeusza Mazowieckiego a pierwszymi w pełni wolnymi wyborami do parlamentu minęło 26 miesięcy - parlament kontraktowy pozostawiono nienaruszony nawet po rozwiązaniu PZPR w styczniu 1990 r.! Elity "okrągłego stołu" nie posiadały swojego partnera po stronie społeczeństwa obywatelskiego i w efekcie polityka toczyła się "na górze", często wokół kwestii drugorzędnych z punktu widzenia historycznej szansy, jaka pojawiła się przed Europą Środkowowschodnią wraz z upadkiem Związku Sowieckiego. Dopiero teraz społeczeństwo zaczęło płacić cenę za dziesięciolecia istnienia w autokratycznym gorsecie, bez swobód intelektualnych, łączności ze światem, demokratycznego kształtowania się przywódców duchowych i politycznych. Podstawowe areny liberalnej demokracji - rządy prawa, służba cywilna i społeczność ekonomiczna gwarantująca demokratyczny charakter kapitalizmu - znalazły się w dużym zakresie w rękach przedstawicieli dawnego systemu, co (samo w sobie naturalne ze względu na pokojowy charakter transformacji) prawdopodobnie dodatkowo demobilizowało aktywność społeczną i utrudniało wyłanianie się nowych, demokratycznych środowisk.
Nowa perspektywa niezależnej lewicy
Gdybyśmy mieli więc powiedzieć czym jest dzisiaj w Polsce niezależna lewica, to podkreślilibyśmy następujące kwestie kształtujące jej tożsamość:
Fundament antytotalitarny. Wyraźna samoświadomość opozycyjnych czy dysydenckich korzeni nowej lewicy, etosu międzynarodowej lewicy antystalinowskiej, najpełniej wyrażonej w twórczości Georga Orwella jak i polskiej, narodowej tradycji demokratyczno-republikańskiej, tak pięknie oddanej przez Stefana Żeromskiego. W praktyce oznacza to współdziałanie z siłami politycznymi wywodzącymi się z "Solidarności" w procesie desowietyzacji oraz w dążeniu do wymierzenia sprawiedliwości osobom łamiącym prawa człowieka w PRL.
Społeczny liberalizm. Polski kapitalizm jest oligarchiczny, skazujący na marginalizację całe grupy społeczne, nie sprzyjający kształtowaniu się rzeczywistego, liberalno-demokratycznego ustroju. W istocie, Polsce grozi społeczna katastrofa, jeżeli programy rządowe nie zostaną uzupełnione o nową wizję modernizacji, a postsolidarnościowe elity nie zrozumieją, iż nowy system musi tworzyć szanse polepszenia własnego losu przed wszystkimi ludźmi. Niezależna lewica przeciwstawia skrajnemu, ekonomicznemu liberalizmowi z jednej strony i etnicznemu, religijnemu kolektywizmowi z drugiej, stanowisko solidarności obywatelskiej. Program łączący wolności obywatelskie, liberalizm polityczny ze społeczną gospodarką rynkową. Obecność Polski na rynku światowym i kulturowe otwarcie z kształtowaniem się w kraju demokratycznego kapitalizmu, z budową klas średnich i społecznego kapitału, z wielką rewolucją edukacyjną polskiego społeczeństwa.
Nowa polityka. Zrozumienie wyczerpania się polityki pod koniec dwudziestego wieku, nieadekwatności dzisiejszych podziałów politycznych do stanu współczesnego świata. Nowa perspektywa niezależnej lewicy wymaga odwagi w poszukiwaniu inspiracji ideowych i w niegodzeniu się ze stanem, w jakim znajduje się polska scena polityczna. Nie, nie ma zgody na fałszywy - zastępujący sprawiedliwość - fundament polskiej demokracji w postaci kompromisu z ludźmi odpowiedzialnymi za represje, a niekiedy zbrodnie w latach PRL. Na Polskę zdegradowaną latami totalitarnej gospodarki, propagandy i klientowsko-patronackiej struktury społecznej. Nie, nie ma zgody na ubożenie, na zapadanie się cywilizacyjne całych obszarów społecznych. Na oligarchizowanie się polskiego kapitalizmu, na zamykanie się dróg społecznego awansu. Nowa polityka, wierna przesłaniu Przedwiośnia, tworzy perspektywę niezależnej lewicy: niepogodzenia się ze słabością polskiej demokracji, sprzeciwu wobec nędzy i braku szans. Wreszcie, niech to słowo padnie na koniec wystąpienia, braterstwa razem z tymi, którzy stanęli dzisiaj w Polsce przed czarną przyszłością własnej egzystencji.


Józef Pinior



Wykład wygłoszony 1 lipca 1999 na konferencji "Lewica po komunizmie" w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym w Warszawie. Tekst pierwotnie ukazał się w internetowym piśmie "Magazyn spraw zagranicznych POSŁANIEC" nr 1, grudzień 1999 - luty 2000 (http://www.poslaniec.pl). Przedruk za zgodą i wiedzą Autora oraz Redakcji "Posłańca". Dziękujemy Pani Bogumile Tyszkiewicz za pomoc w sfinalizowaniu spraw związanych z przedrukiem.





Filip Memches - W stronę postkonserwatyzmu. Prawica w obliczu konwergencji

Inspiracją dla polskiej prawicy może być dorobek takich dwudziestowiecznych myślicieli jak: Wilhelm RÄ,śpke, Richard Weaver czy Christopher Lasch. Krytycznej ocenie poddali oni polityczną i gospodarczą gigantomanię. Krytyka ta wiązała się z obroną własności prywatnej oraz wolnego rynku przed groźbą ich degeneracji. Dostrzeżono tu konieczność utrzymania dla kapitalistycznych instytucji oparcia w naturalnych wspólnotach, których fundamentem muszą pozostać tradycja, specyfika tożsamości kulturowej oraz jasny i czytelny kodeks moralny. A wspólnoty te to: rodzina, społeczność lokalna, no i wreszcie silne, suwerenne - lecz ograniczone inicjatywami obywateli - państwo. Dziś takie postawienie sprawy mogłoby zyskać aprobatę nie tylko konserwatystów, ale i niektórych "zielonych" oraz części lewicy.
W dobie ponowoczesności, globalizacji i rewolucji informatycznej, w epoce, na którą przypadł "koniec wieku ideologii", i na którą ma przypaść "koniec historii", dychotomia prawica-lewica w sposób naturalny zanika. Obecnie następuje swoista konwergencja środowisk i partii, które jeszcze kilka dekad wstecz toczyły zażarte boje programowe. Dziś prawica bez przeszkód akceptuje lewicowe postulaty budowy państwa laickiego (vide francuscy gaulliści), zaś lewica bez oporów przyznaje rację prawicy, iż nie ma alternatywy gospodarczej dla wolnego rynku (vide brytyjscy labourzyści). Można odnieść wrażenie, iż niemal każdy z polityków usiłuje stosować się do zalecenia Leszka Kołakowskiego, aby być "konserwatywno-liberalnym socjalistą".
Fenomen konwergencji to przejaw pozytywnego procesu, jakim jest odchodzenie w przeszłość myślenia w kategoriach ideologicznych. Prometejska mitologia, której istotnym punktem było zawsze tworzenie i wdrażanie w życie mrzonek o powszechnej szczęśliwości, oficjalnie została uznana za naiwną i przynoszącą straty. Do tej konkluzji najbardziej przyczyniły się oczywiście dzieje światowego komunizmu, a zwłaszcza jego zbrodniczość i gospodarcza niewydolność. Dziś politycy - i prawicowi, i lewicowi - deklarują, że porzucili doktrynalne zaślepienie na rzecz gotowości do dialogu i "otwartości", bo tylko one - ich zdaniem - pozwalają dostrzec całą złożoność problemów gospodarczych i społecznych. Promowane są wyłącznie sprawdzone, "otwarte" recepty i rozwiązania: demokracja i wolny rynek made in USA. Skoro więc odchodzimy od rozmaitych utopii i wracamy do "normalności", to jakie kryją się za tym wszystkim zagrożenia?
Różnice dzielące aktorów sceny politycznej stają się coraz bardziej wirtualne, podobnie jak wirtualna staje się owa scena. Jej medialny wizerunek odpowiednio wyprodukowany przez specjalistów od public relations, ma przekonać obywateli, że najlepszą formą ładu państwowego pozostaje liberalna demokracja, a zakres swobód i bezpieczeństwa jest szeroki jak nigdy dotąd. Obywatele wegetując w demoliberalnym letargu, karmią się złudzeniem mocy decyzyjnej, którą przypisują swojemu uczestnictwu w wyborach. Jednocześnie co jakiś czas panikę w szeregach establishmentu wywołują "ekstremiści", odrzucający grę pozorów, jaką prowadzą strony politycznego układu. Ale nawet spektakularne sukcesy wyborcze partii "ekstremistycznych" (na przykład "wolnościowców" w Austrii) nie naruszyły do tej pory, i to z rozmaitych względów, fundamentów Systemu. Zapewne mamy do czynienia z mniejszym złem, bo przecież sytuacja mogłaby się jeszcze bardziej pogorszyć, gdyby w imię walki o słuszną sprawę do głosu doszli utopijni marzyciele (prawicowi lub lewicowi, to już bez znaczenia), oderwani od rzeczywistości szaleńcy i naiwniacy oraz wykorzystujący ich, pociągający za sznurki, twardo stąpający po ziemi cwani cynicy.
Upadek wszelkich ideologii nie oznacza bynajmniej powrotu do dawnych, tradycyjnych wierzeń i systemów wartości. Newage'owa moda na praktykowanie "rozwoju duchowego" ma na celu zaspokajanie narcystycznych potrzeb chronicznych hedonistów, których grono z każdym dziesięcioleciem się powiększa, choć wciąż nie brakuje religijnych enklaw, które wobec dominującej postmodernistycznej papki, stanowią znak sprzeciwu. Ponadto obowiązuje estetyczny, etyczny i poznawczy permisywizm. Wobec możliwości, jakie z roku na rok dają osiągnięcia informatyki, medycyny oraz innych "światopoglądowo neutralnych", "pragmatycznych" dziedzin wiedzy, kwestie dotyczące Piękna, Dobra i Prawdy interesują coraz mniejszą liczbę ludzi. Refleksja nad sensem istnienia zdaje się być czynnością wielce jałową wobec przeżyć dostarczanych przez podróże w wirtualnej przestrzeni. Wobec tego stanu rzeczy pojawiają się nowe, "optymistyczne" wizje (zastąpiły one dawne ideologie), jak chociażby zapowiedź nadejścia "społeczeństwa koczowników", której autorem i gorącym orędownikiem jest znany francuski polityk, jeden ze spiritus movens mondializmu, Jacques Attali.
Te, w istocie ponure, antyutopie mają już dziś dla siebie przygotowany podatny grunt. Chodzi tu między innymi o prymat ekonomii nad polityką. Jej rezultatem jest to, że za naczelną wartość w życiu publicznym uchodzi w wielu miejscach wolność jednostki i indywidualny sukces, a nie solidarność i dobro wspólne. W krajach liberalnej demokracji (i nie tylko) "osiadła" władza pozostaje uzależniona od "koczowniczego" biznesu (państwa w państwie: koncerny, finansowe instytucje). Drobni przedsiębiorcy są wywłaszczani, co powoduje erozję poczucia osobistej odpowiedzialności za posiadane dobra materialne. Globalny rynek w wielu wypadkach uwzględnia lokalną specyfikę polityczną, gospodarczą, obyczajową, wyłącznie pod pewnymi warunkami. Pluralizm, do którego zaliczają się swoboda przekonań oraz wielokulturowość, jest nośnym hasłem, lecz realizowanym przez globalistów tylko wówczas, gdy przynosi ono im wymierne (czytaj: materialne) korzyści - ostatnio komercjalizacja muzyki folk stanowi tego dobitny przykład, a przy jego pomocy mogą oni sprawować "rząd dusz". Dlatego różnorodność w obrębie "globalnej wioski" to jedynie kamuflaż dla tendencji uniformizacyjnych (rozmaite talk-showy i telewizyjne reklamówki są ilustracją tezy o postępującej w świecie uniwersalizacji prymitywizmu, chamstwa i perwersji).
Procesom ewolucji politycznego dyskursu nie mogła się rzecz jasna oprzeć Polska. Poza tym specyfika naszych dziejów najnowszych - szczególnie w odniesieniu do okresu realnego socjalizmu - zaważyła dodatkowo na nieco innym niż na Zachodzie obliczu sceny politycznej. W kółko powtarzane opinie o "zachowawczości" postkomunistycznej lewicy oraz "rewolucyjności" postsolidarnościowej prawicy, zwłaszcza gdy chodzi o problematykę gospodarczą, brzmią obecnie po prostu banalnie. Ale fakty mówią same za siebie. Transformacja ustrojowa zaczęła się jeszcze przed rokiem 1989 i obdarzyła przywilejami ekonomicznymi ludzi związanych z PZPR. Klasa średnia, która powinna być gwarantem trwania i funkcjonowania instytucji obywatelskich, stabilności państwa i społeczeństwa, w ciągu dziesięcioleci PRL po części została zlikwidowana, a po części uległa rozkładowi. Jej miejsce zajęli partyjni oligarchowie i to oni stali się ojcami chrzestnymi najnowszej wersji kapitalizmu. Taki bieg wydarzeń nie powinien dziwić, a należy go rozpatrywać w kontekście wszelkich radykalnych, destrukcyjnych rewolt. Już żyjący w okresie rewolucji francuskiej myśliciele tradycjonalistyczni, między innymi Joseph de Maistre, byli przekonani, że natura każdej zbiorowości - podobnie jak natura każdego człowieka z osobna - jest niezmienna. Jakikolwiek przewrót zmierza, prędzej czy później, do odtworzenia podstawowych cech porządku przedrewolucyjnego. Jedną z nich jest hierarchia społeczna. Dziś widzimy, że w minionym stuleciu nie były w stanie jej obalić nawet najbardziej egalitarystyczne, lewackie reżimy.
Trzeba pamiętać również o ważnej roli, jaką wciąż w Polsce odgrywa Kościół katolicki, i o jego wpływie na zaplecze ideowe i elektorat ugrupowań konserwatywnych. W związku z tym jedynymi sferami, w których jeszcze zachowały się resztki starego podziału prawica-lewica, są stosunek do tradycji oraz kwestie obyczajowe. Widać to było chociażby podczas batalii o ustawę antyaborcyjną. Polska prawica z początkiem nowego wieku stoi więc przed nie sformułowanym wprost dylematem: czy pójść ścieżką konwergencji, "upragmatycznić" się, upodobnić do swoich zachodnioeuropejskich odpowiedników, a w efekcie, na krajowym podwórku, do "konserwatywno-liberalnych socjalistów" z SLD i Unii Wolności (ku czemu skłania się część polityków AWS), czy też wręcz przeciwnie, poszukiwać ideowej odrębności i "mocnej" tożsamości, a dzięki temu przetrwać. W przypadku wybrania drugiej ewentualności, prawica powinna przyjąć rolę opozycji wobec tych wszystkich negatywnych procesów i zjawisk zaprezentowanych powyżej. Trzeba też podkreślić, że nie chodzi tu o negowanie procedur demokratycznych i tendencji globalizacyjnych w całości, lecz o przeciwstawianie się ich licznym bolączkom, które z rozmaitych przyczyn są lekceważone bądź nawet prezentowane jako symptomy zdrowia. Należy zarazem sprawić, aby "polityka realna" przezwyciężyła polityczne "gnozy" i idealistyczne projekcje, ową wspomnianą już, wyrastającą ze spuścizny PRL, postsolidarnościową "rewolucyjność" z jej poczuciem krzywdy i resentymentem.
Inspiracją dla polskiej prawicy może być dorobek takich dwudziestowiecznych myślicieli jak: Wilhelm RÄ,śpke, Richard Weaver czy Christopher Lasch. Krytycznej ocenie poddali oni polityczną i gospodarczą gigantomanię. Krytyka ta wiązała się z obroną własności prywatnej oraz wolnego rynku przed groźbą ich degeneracji. Dostrzeżono tu konieczność utrzymania dla kapitalistycznych instytucji oparcia w naturalnych wspólnotach, których fundamentem muszą pozostać tradycja, specyfika tożsamości kulturowej oraz jasny i czytelny kodeks moralny. A wspólnoty te to: rodzina, społeczność lokalna, no i wreszcie silne, suwerenne lecz ograniczone inicjatywami obywateli - państwo. Dziś takie postawienie sprawy mogłoby zyskać aprobatę nie tylko konserwatystów, ale i niektórych "zielonych" oraz części lewicy. Niewykluczone, że owocem tego byłoby wieszczone przez brytyjskiego filozofa Johna Graya, wymierzone swoim ostrzem w indywidualistyczno-konsumpcyjny liberalizm i korupcjogenny "polityczny kapitalizm", poniekąd wpisujące się w konwergencyjne trendy, porozumienie ponad podziałami. Umownie można by je nazwać Koalicją Komunitariańską.
W obliczu nowej fali postmodernistycznej "kontrkultury" (a dziś wartości "kontrkulturowe" lansuje - inaczej niż w roku 1968 - raczej establishment, a nie opozycja antysystemowa), zadaniem polskiej prawicy jest aktywna niezgoda na przejawy tego wszystkiego, co Jan Paweł II określa mianem "cywilizacji śmierci". Chodzi tu o sprzeciw wobec takich praktyk, jak chociażby legalizacja eutanazji. Papież w encyklice "Evangelium Vitae" konkluduje: "Reasumując możemy powiedzieć, że postulowana tu odnowa kultury wymaga od wszystkich odważnego przyjęcia nowego stylu życia, którego wyrazem jest opieranie konkretnych decyzji na płaszczyźnie osobistej, rodzinnej, społecznej i międzynarodowej we właściwej skali wartości: na prymacie 'być' nad 'mieć' i osoby nad rzeczą. Ten odnowiony styl życia domaga się także zmiany postawy z obojętności na zainteresowanie drugim człowiekiem oraz z odrzucenia go na akceptację: inni ludzie nie są konkurentami, przed którymi się trzeba bronić, ale braćmi i siostrami, zasługującymi na solidarność i na miłość; wzbogacają nas samą swoją obecnością. Nikt nie powinien czuć się wyłączony z tej mobilizacji na rzecz nowej kultury życia: wszyscy mają do odegrania ważną rolę". Oczywiście wierność przesłaniu Jana Pawła II nie oznacza budowy "katolickiego państwa narodu polskiego". Krzyż nie może być pogańskim totemem, którym wali się po głowach innowierców, agnostyków i ateistów. Trzeba bowiem pamiętać, iż współczesne fundamentalizmy religijne są chorą reakcją na radykalną i agresywną sekularyzację życia publicznego. Konsensus w kwestiach społeczno-obyczajowych mogą więc osiągnąć ludzie rozmaitych wyznań i o rozmaitych poglądach. Adresatami encykliki, z której pochodzi przywołany cytat, są nie tylko katolicy, lecz "wszyscy ludzie dobrej woli". W polityce odwoływanie się do argumentów stricte religijnych nie jest konieczne. Jednak samo nauczanie społeczne Kościoła nie zmieni jeszcze mentalności ponowoczesnego człowieka. Najważniejsza bowiem w moim odczuciu - pozostaje misja ewangelizacyjna, która nie zważa na żadne "zgniłe", teologiczne kompromisy.
Niezależnie od tego, czy historia zmierza ku swemu zakończeniu, czy też nie, bez względu na to, w jaką stronę potoczą się dalsze nasze dzieje, Bóg i tak będzie pomagał ludzkości - jak to czynił i czyni do tej pory - przejść przez najcięższe i najgorsze czasy.


Filip Memches