"Rzeczpospolita" - 1997.07.26

 

Włodzimierz Odojewski

Kraina spraw nie załatwionych

 

 

 

1.

Dziś zastanawiam się, kiedy zrodziło się we mnie to przygnębiające poczucie, że coś ostatnimi laty w tym kraju zaprzepaszczono, czegoś nie dokonano, wiele zafałszowano, zaklajstrowano i że nie może się to na kondycji narodu nie zemścić. Czy wówczas, kiedy w początku 90 roku przyjechałem tu po raz pierwszy po dwóch prawie dziesięcioleciach, czy w ostatnich dwóch, trzech latach, kiedy do Polski przyjeżdżam dwa, trzy razy w roku i zatrzymuję się na kilka tygodni?

A może gdzieś w połowie tego okresu, czyli w 93 albo 94 roku? Kiedy jeszcze (wprawdzie zgodnie ze stanowiskiem w RWE miałem zajmować się kulturą i literaturą) wciąż byłem rasowym "zwierzęciem politycznym", zaczytując się do nieprzytomności w nadchodzących do Monachium krajowych gazetach, doniesieniach agencyjnych, odbywając dziesiątki rozmów telefonicznych (i nie telefonicznych) dziennie z korespondentami, dobrze poinformowanymi przyjaciółmi i z różnymi ludźmi, których wcześniej znałem jako krążących po świecie emisariuszy "Solidarności", a którzy przedzierzgnęli się w polityków wyższych szczebli w Niepodległej?

Myślę, że jednak w tym czasie pośrednim. To znaczy między tamtym pierwszym przyjazdem a dzisiejszością, tą dzisiejszością, kiedy nie czytam już prawie wcale polskich gazet, zbyt bowiem wiele w nich pomyj, ani nie oglądam telewizji i nie słucham radia (chyba gdy wracam do Monachium), ani wreszcie nie spotykam się już z dawnymi "emisariuszami", bo znałem ich w wytartych dżinsach i ortalionowych płaszczach, wędrujących po świecie dla Sprawy, wobec których my, "monachijczycy" mieliśmy kompleks winy, dziś zaś, kiedy wbili się w szyte na miarę garnitury, rozsiedli w wygodnych fotelach władzy lub "okołowładzy", czy też różnych nadzorczych rad rosnącego biznesu i mkną ulicami w luksusowych limuzynach, jakich w Warszawie więcej, niż w najbogatszym mieście Niemiec, za jakie uchodzi Monachium, mogliby mnie nie poznać, albo gdyby jednak poznali, to mógłbym być dla nich czymś w rodzaju niezbyt miłego przypomnienia.

Więc - powiedzmy - w tych latach 93 albo 94. Bo pewnie wtedy opadły już ze mnie emocje, towarzyszące obserwowaniu odzyskiwania Niepodległości i zacząłem z przerażającą jasnością widzieć, że nie tylko coraz bardziej spóźniamy się w zmianach w porównaniu z dawną NRD i Czechami, ale coraz bardziej także stajemy się krainą nie załatwionych spraw, nie rozstrzygniętych problemów, nie wyjaśnionych białych plam historycznych, nie rozliczonych win, nie odgrzebanych anonimowych grobów. A w konsekwencji niejako tego: nie wyjaśnionych dzisiejszych afer korupcyjnych, rozmydlania się całej naszej rzeczywistości politycznej, nie udowodnionych zarzutów, nieodpartych pomówień, bezkarnego oczerniania.

Czy miałoby to znaczyć, że należałem (i może jeszcze należę) do tych radykalnie nastawionych Polaków, którym lewica (nie myślę o komunistach i postkomunistach, ich zdanie jest mi bowiem obojętne) przykleiła szyld oszołomów? Którzy chcieliby wszystko w Polsce wywrócić do góry nogami, budowę zaś III Rzeczpospolitej zacząć niemal od zera? Nie, nie należałem nigdy. Moje oczekiwania zmian były na miarę człowieka "środka", nigdy nie wykraczały swymi życzeniami poza granice nakreślone prawem. Oczekiwałem procesu zmian, w którym naprawiono by najdrastyczniejsze, narosłe przez 40 lat krzywdy, rozliczono nieprawości, przywrócono właściwe nazwy zjawiskom przeszłości, wytknięto zbrodnie (proszę zauważyć, mówię: wytknięto, nawet nie "ukarano") - i wreszcie: oczekiwałem wyraźnego zarysowania różnic między tym, czym była II Rzeczpospolita, a czym była tzw. PRL i czym ma być Rzeczpospolita Trzecia.

Że nie byłem radykałem, niech świadczy mój ostry protest piórem swego czasu przeciwko osławionej ustawie lustracyjnej, jednemu z największych kiksów prawniczych cywilizowanej Europy ostatnich lat, która posłużyła do gorszących rozgrywek politycznych w obozie "Solidarności" (te rozgrywki miała zresztą chyba głównie na celu) i która była czymś równie niesłychanym, jak wcześniej przyznanie sobie przez premiera (wyłonionego zresztą po niezupełnie jeszcze demokratycznych wyborach) prawa do przekreślania w imieniu narodu zbrodni, wszelkich politycznych wszeteczności i podłości 40-letniej PRL-owskiej przeszłości tzw. grubą kreską.

(Odżegnuję się tu od miana "radykał" w polskim rozumieniu tego słowa nie tylko dlatego, że nabrało ono u nas pejoratywnego znaczenia, ale i dlatego, że zawsze byłem człowiekiem poglądów umiarkowanych, a długa lekcja zachodniej demokracji uczyniła ze mnie dodatkowo uporczywego poszukiwacza kompromisu i konsensu).

A więc - powtarzam - Polska nie załatwionych, odłożonych na później (na Święty Nigdy), odsuniętych, zaniechanych, coraz bardziej ropiejących pod powierzchnią, cuchnących spraw. I narastającej często nowej niesprawiedliwości. Przyczyna obojętnienia, wpadania w stan otępienia i frustracji dużych warstw społeczeństwa, przyczyna dzielenia się obywateli znowu na grupy "My" i "Oni", tworzącego się poczucia odrazy, jeżeli nie do wszystkich spraw publicznych, to w każdym razie do polityki, jako czegoś bardzo brudnego, głęboko niemoralnego, zapewniającego jedynie pewien wysoki status materialny, pewną władzę nad innymi, możliwość manipulowania innymi i pieniądze, a często gęsto także osobistą bezkarność.

2.

Długie lata emigracji, w czasie których nie tylko mogłem czerpać wiedzę z najróżniejszych zachodnich archiwów, ale i miałem ułatwiony, w miarę pełny (przez aparat podległy RWE) dostęp do obiektywnej, bieżącej informacji, wyrobiły we mnie przekonanie, że narosły w Polsce złoża spraw domagających się naprawy, złoża, z których przeciętny krajowiec nie zdawał sobie niekiedy sprawy i że Polska, gdy odzyska niepodległość (nieważne kiedy) rozliczy na przykład... chociażby ewidentnych zbrodniarzy.

Nie oczekiwałem żadnego masowego sadzania do więzień, w ogóle o więzieniach nie myślałem, wiedziałem, że zbrodniarze także wymierają, ci zaś, którzy przeżyją (dożyją), będą starcami. Oczekiwałem tylko postawienia ich twarzą z ich zbrodniami przed społeczeństwem i osądzenia, chociażby wyrok, nawet najsurowszy, miał pozostać na zawsze na papierze. Na procesie Humera i towarzyszy, który obserwowałem ze szczególną uwagą - zarówno z daleka, jak i na sali rozpraw - tę nadzieję ostatecznie straciłem (tej mojej utracie nadziei nie przeczy jego, Humera, w końcu zasądzenie), był bowiem egzemplifikacją tego, co na ogół w tej dziedzinie się działo i dzieje. Że pozwolę sobie tylko przypomnieć bezkarność morderców w sędziowskich togach, mających na sumieniu generałów Fieldorfa i "Wilka" Krzyżanowskiego, a także bezkarność osławionego stalinowskimi pokazówkami Zarakowskiego, bezpośrednich morderców Przemyka, a także i tych licznych, którzy zacierali ślady, fałszowali dokumenty, wymuszali nieprawdziwe zeznania, wśród których powinien znaleźć się i generał Jaruzelski, dwuznaczny prezydent (i to nie, moim zdaniem, dlatego, że obciąża go odpowiedzialność za wprowadzenie stanu wojennego - o jego konieczności wprowadzenia czy niewprowadzenia rozstrzygną może kiedyś historycy; osobiście nie sądzę, żeby zdołał wtedy nawet tydzień utrzymać się przy władzy - gdyby nie wyszedł naprzeciw sowieckim życzeniom, zastąpiłby go jakiś inny generał, o tych ambicjach zawsze było wielu, po upozorowanym nieszczęśliwym wypadku albo jawnym zamachu stanu), ale chociażby za postawienie aparatu wojskowego do dyspozycji UB w dziele zacierania śladów zbrodni na Przemyku.

A pozostają jeszcze nie wyjaśnione akty terrorystyczne w stosunku do księży, do działaczy "Solidarności", do studentów, wiele, wiele innych, o których lewica dzisiejsza nie chce pamiętać i nakłania społeczeństwo, żeby odwróciło się od nich w imię budowania przyszłości, co jest próbą pozbawienia narodu pamięci, to zaś - próbą zbudowania społeczeństwa orwellowskiego.

W latach sześćdziesiątych, wędrując ze swym przyjacielem, nieżyjącym już pisarzem, Jerzym Krzysztoniem, po Augustowszczyźnie, natrafialiśmy w tamtejszych lasach na tajemnicze miejsca, o których okoliczna ludność mówiła, że kryją groby pomordowanych przez NKWD na spółkę z UB; potem poznaliśmy nawet człowieka, wskazanego nam przez miejscowych, jako tego, który był tamtych zbirów przewodnikiem, który wydawał tamtym ludzi z antyniemieckiego podziemia. Przyciśnięty przez nas do muru, mówił o zamordowanych: "bandyci z AK". Gdzieś w 93 roku przeczytałem w krajowej prasie o rozpoczętych na tamtejszym terenie poszukiwaniach i badaniach, nigdy jednak nie słyszałem ani nie przeczytałem o ich zakończeniu. Zdaje się, że ich zaniechano.

3.

Po latach amoralności w polityce komunistów można było oczekiwać od nowych ludzi po przełomie, że tenże element moralności w praktykę polityczną wprowadzą, zwłaszcza że większość z nich startowała pod opiekuńczymi skrzydłami Kościoła i odwoływanie się w tym środowisku do wzorców i haseł romantycznych nie należało wcale do rzadkości. Nic z tego! Przejmowaniu władzy towarzyszyły personalne podstępne rozgrywki (jeżeli nie zmowy) i walka, w której cynizm, bezwzględność, przede wszystkim zaś cwaniactwo świeciły złym przykładem.

Nie mamy szczęścia do polityków. Po stronie postkomunistycznej to przynajmniej: zwarci, na wszystko gotowi, solidarni, zaprawieni w dawnych walkach frakcyjnych (dziś doświadczenie przydające się w utrzymywaniu władzy), tworzący przez swoje dzieci i wnuki, zwykle dobrze wykształcone za państwowe pieniądze na zachodnich uniwersytetach, coś w rodzaju klasy obsiadającej administrację, banki, rady nadzorcze, sądownictwo, w dużej mierze prasę i media, z drugiej zaś strony - gromady dyletantów, najczęściej podstawiających sobie nawzajem nogi (z polską odwieczną skłonnością do gardłowania). A obok tego społeczeństwo w swojej masie zmęczone, biedniejące. Zacofane szkolnictwo, drastycznie zawężająca się warstwa ludzi wykształconych. Niedostatek zaglądający w oczy tym, którzy mają uczyć w szkołach nasze dzieci, próby postawienia pod pręgierz lekarzy i ludzi opieki zdrowotnej, pragnących godziwie zarobkować bez brania tak zwanych kopertówek, schodząca na coraz dalszy margines kultura, staruszki leżące na bruku i żebrzące, także dzieci. A na "górze" mnożące się jak przez pączkowanie etaty ministerialne i same ministerstwa, dublowanie władzy przez różne kancelarie i jeszcze inaczej zwane ciała, Sejm i Senat, wyznaczające sobie coraz wyższe apanaże. Wystarczy wziąć rocznik statystyczny przedwojennej, liczącej 37 mln mieszkańców Polski, takiż z czasów PRL-u i dzisiejszy, niespełna 40-milionowej Rzeczpospolitej. Rozrost aparatu zarządzającego (szary człowiek mówi: większość to darmozjady) jest zastraszający!

4.

Któryś z poprzedzających mnie dyskutantów na przestrzeni iluś tam wierszy cieszył się, jak to stajemy się krajem coraz bardziej normalnym. Bo to przecież zwiększająca się przestępczość jest wszędzie, korupcja też, a że mafia działa we Włoszech również każdy wie, dlaczego nie miałaby u nas? Mnie ta normalność nie cieszy wcale. Bo obserwuję uważnie, jak jednak posądzony, już nawet nie dosłownie o korupcję, ale drobną prywatę niemiecki minister, natychmiast sam odchodzi i jak włoska policja coraz skuteczniej, choć trwa to latami, walczy z wielowiekową zmorą mafii. Natomiast od przełomowego roku 89 czytałem o setkach afer w naszym kraju, prawie zaś nigdy o ich sądowym rozpracowaniu i ukaraniu winnych, nie mówiąc już o zrekompensowaniu strat budżetowi państwa. Nigdy nie dowiedziałem się o zakończonych wyrokami aferach alkoholowej, ziemniaczanej, rublowej i wielu innych, ani o gigantycznych aferach przemytniczych, wśród których ślad po aferze poznańskiego Elektromisu pozostał zdaje się tylko w starych rocznikach wielkopolskich gazet. W wielu wypadkach, co najwyżej, dowiadywałem się, że złodziei naprawdę wcale nie było, ale że była to jedynie "niegospodarność" - począwszy od różnych terenowych instytucji, jak na przykład, o poznańskiej fundacji dla opieki nad niepełnosprawnymi (nie pamiętam właściwej nazwy, ale pamiętam, że w Radzie Nadzorczej znalazłem nazwisko kogoś z rodziny osławionego z pracy w cłach pana Sekuły), aż do ministerialnych, jak na przykład: Fundacji Kultury, byłej pani minister Cywińskiej. No, ale niegospodarność ludzi na stanowiskach i poczynione przez nich szkody, jak się zdaje, nie podpadają pod żaden paragraf. W każdym razie u nas.

5.

Dużo mówi się od lat w Polsce o prywatyzacji. Przynajmniej połowa tego intratnego dla wielu interesu, to przejęcie przez nomenklaturowych kierowników i ich personalne układy państwowych przedsiębiorstw, no ale, skoro nawet jeden z byłych solidarnościowych premierów za jakimś Amerykaninem powtórzył, że pierwszy milion trzeba ukraść (i pobłogosławił), to nie moja to sprawa.

Boli mnie coś innego. To mianowicie, co dokonane już zostało w Czechach i w 90 proc. w dawnej NRD. Myślę o reprywatyzacji. U nas utopionej w gadulstwie, w przysłowiowej niemożności parlamentu, w strachu nowobogackich, że mogliby stracić to, co w "złej woli" nabyli, przemielonej w młyńskich żarnach biurokracji terenowej, w zwykłym, bezmyślnym oporze gmin, które wolą patrzeć spokojnie, jak jakiś obiekt niszczeje bezpowrotnie, rozpada się, niż zwrócić go prawowitemu właścicielowi. A nie mam tylko tutaj na myśli wywłaszczonych ziemian (którym zresztą - nieraz bardzo zabytkowe - dwory i pałace, czyli siedziby mieszkalne, zostały zagarnięte poza komunistyczną ustawą wywłaszczeniową), mam na myśli setki tysięcy wiejskich i miejskich warsztatów rzemieślniczych, drobnych wytwórni, sklepików i sklepów handlowych, młynów i wielu innych obiektów, dla których wywłaszczenia nie było żadnej podstawy prawnej, po prostu zabierano je i niszczono z pobudek ideologicznych.

Nawet Kościół tutaj nie popisał się, strażnik praw naturalnych, zapominając, że własność, to właśnie jedno z takich praw człowieka. Sam natychmiast, po przełomie wyciągając rękę po to, co doń kiedyś należało i zazwyczaj to otrzymując (niekiedy bez oglądania się na trudności, czy nawet krzywdę dotychczasowego użytkownika), więcej: sięgając nawet po to niekiedy, co mu skonfiskowano w XIX wieku i zapominając, że jako Kościół powinien był być instytucją walczącą o sprawiedliwość i naprawienie krzywd w tej dziedzinie przede wszystkim bliźnich.

6.

Mógłbym, przyjeżdżając do kraju, odczuwać zadowolenie, że nie muszę zmieniać swych codziennych obyczajów, począwszy od higienicznych, a skończywszy na spożywczych - goląc się tymi samymi niemieckimi żyletkami, myjąc tą samą niemiecką pastą zęby, używając tego samego, co w Niemczech, mydła i odżywiając się rozlicznymi produktami tamtejszego przemysłu spożywczego, które kupuję tu, na rynku polskim.

Ale zadowolenia nie czuję. Bo wiem o wciąż rosnącej krzywej importu, o drastycznym zmniejszaniu się eksportu, co równa się stałemu wypompowywaniu z Polski tak bezcennego w naszej sytuacji ekonomicznej kapitału. Ponad 80 proc. sprowadzanych do Polski towarów, to towary konsumpcyjne (które moglibyśmy sami wyprodukować) lub półprodukty czy też komponenty albo surowce do bieżącej produkcji. Tylko niewielki procent tej miażdżącej przewagi stanowią maszyny i urządzenia mogące unowocześnić polską produkcję, spychaną i coraz mniej konkurencyjną na rynku krajowym, o rynku zagranicznym już w ogóle nie wspominając.

Wiem także, iż tak oklaskiwane przez niektórych naszych, związanych z centralnymi władzami ekonomistów, masowe wykupywanie różnych polskich zakładów często wcale nie wiąże się z podnoszeniem polskiej produkcji, ale jej zduszaniem, aby stwarzać rynek dla towaru przywożonego z zewnątrz. I że duża część wbudowującego się w nasz kraj przemysłu obcego, to zaledwie wszelkiego rodzaju montażownie (długo mógłbym wyliczać, czego to się w Polsce nie montuje), zatrudniające minimalną liczbę pracowników, gdy tymczasem w tej samej branży zduszonej przez obcy produkt, tysiące ludzi idzie na bruk.

Polska produkcja jest na ogół wypierana przez wprowadzany na nasz rynek, często po dumpingowych cenach (przy w dodatku nadwartościowanej w stosunku do dolara i marki złotówki), produkt obcy, i dlatego niekiedy jeszcze konkurencyjny, że w swym rodzimym kraju dotowany jest przez rząd. Polskie firmy tej konkurencji nie mogą sprostać, ograniczają więc produkcję i upadają. Stajemy się rynkiem Wspólnoty Europejskiej, lecz narastający lawinowo deficyt w handlu zagranicznym nie przyprawia na ogół o ból głowy ministerialnych ekonomistów, to tylko fama ludowa głosi, że to, czego Niemcy przed dziesięcioleciami nie zdobyli w Polsce z bronią w ręku, teraz zdobywają pieniędzmi, swymi towarami i dzięki krótkowzroczności naszej centralnej władzy.

7.

Drażni mnie tak popularna w Polsce "mentalność Kalego" - specyficzny stosunek do prawa. To samo można stosować różnie w stosunku do różnych osób czy grup (nie myślę tutaj o sądownictwie, ale o praktyce społecznej). A choć obiecywałem sobie nie mieszać do tej wypowiedzi spraw literackich, nie mogę sobie darować, aby jako przykłady tej mentalności nie przytoczyć właśnie nazwisk z literatury: Józefa Mackiewicza i Ferdynanda Goetla. Zwłaszcza że o jednym i drugim pisałem w latach 70. i 80. kilkakrotnie, że obaj doczekali się już w kraju (zwłaszcza Mackiewicz) uczciwych opracowań monograficznych i wydawałoby się, iż nie tylko przywróceni zostali literaturze rodzimej, ale i przywrócono im cześć. Tak jednak nie jest, i to nie w famie ludowej, w której czasem jak się coś zadomowi, to jest nie do wyrzucenia za drzwi, wśród ludzi od literatury odległych, lecz wśród wielu z tych właśnie, którzy niejako "z zawodu" powinni wiedzieć i bez uprzedzeń się wypowiadać.

Chodzi wciąż o tych kilka antysowieckich artykułów Józefa Mackiewicza, napisanych dla wileńskiej gazety polskojęzycznej, a wydawanej za zgodą Niemców w czasie okupacji, za które dostał wyrok śmierci podziemia, wkrótce zresztą cofnięty (dziś istnieje mocno uzasadnione podejrzenie, że inspirowany ów wyrok był przez sowieckiego agenta), w wypadku zaś Goetla o prowadzoną przez niego w czasie okupacji w Warszawie "literacką kuchnię" i kontakty z Niemcami (dziś wiadomo, że uzgodnione z podziemiem i sterowane przez podziemie). Mój Boże, z iluż ja ludźmi na te tematy rozmawiałem! I o tym, że gdyby nie wydrukowany przez Mackiewicza w "gadzinówce" reportaż z pobytu w Katyniu (w "gadzinówce" o masowym nakładzie, nie w jakiejś podziemnej gazetce o nakładzie najwyżej kilkuset egzemplarzy), to o ileż łatwiej byłoby tę zbrodnię komunistom pogrzebać w milczeniu i niepamięci!

A oto zdarzenie sprzed roku. Pałac Kultury w Warszawie. Urządzano tam sympozjum poświęcone paryskiej "Kulturze". Mówiłem o Mackiewiczu ("Rzeczpospolita" później przytoczyła skrót dyskusji - tego fragmentu jednak nie znalazłem, być może ten skrót właśnie w tym miejscu też coś znaczy?). Jeden z dziennikarzy warszawskich, od kilku lat piszący także do paryskiej "Kultury", zwrócił mi wtedy uwagę, że wprawdzie instancja wyższa w okupacyjnym podziemiu cofnęła wyrok śmierci na Mackiewicza, nigdy jednak nie zdjęto z niego odium zdrady, bo pomijając zasługi, w "gadzinówce" publikował. Podtrzymał swój sąd, mimo że uprzytomniłem mu nieznajomość przedmiotu, przytaczając dostępne teraz powszechnie liczne źródła, wyjaśniające całą sprawę. I mimo że rozsierdzony bezmyślnym uporem "strzeliłem" doń argumentem podobnego wykroczenia: Mackiewicz opublikował w "gadzinówce" niemieckiej kilka artykułów, to prawda, ale wcześniej około setki polskich pisarzy i intelektualistów (a były wśród nich i nazwiska wybitne) kolaborowało w odrażający sposób we Lwowie i w Wilnie, publikując w sowieckich "gadzinówkach" polskojęzycznych. I to utwory z polskiego punktu widzenia straszne, rechoczące z uciechy nad upadkiem Rzeczpospolitej. Odpowiedział, że to coś innego. Że musieli, żeby ratować życie, że to było takie zauroczenie ideologiczne, że niejedni wierzyli w tamtą utopię itp.

Ja to właśnie nazywam "mentalnością Kalego". Choć w tym przypadku nie dziwię się tak bardzo: ów dziennikarz, zanim zaczął pouczać rodaków na łamach paryskiej "Kultury", był jedną z głównych podpór dziennikarstwa reżimowego, a jego - pamiętam - napastliwy artykuł na robotników w czasie wypadków radomskich, wzbudził naszą dużą uwagę w gmachu RWE w Monachium.

Cała ta od września 39 do połowy 41 roku trwająca, odrażająca karta kolaboracyjna literatury polskiej (bo jednak to nie był wtedy nawet twór sowiecki zwany PRL-em, który, być może, niejedno by usprawiedliwiał, ale okupacja, i to bardzo okrutna, "ostateczny koniec - jak głosił Mołotow - polskiego wersalskiego bękarta") została skrzętnie w dzisiejszej świadomości społeczeństwa zaklajstrowana, a siedzące teraz często na odpowiedzialnych stanowiskach dzieci i wnuki tamtych kolaborantów, szczególnie dbają o to, żeby blokować prawdę o swoich protoplastach. Gdyby przyjęli postawę i taktykę przeciwną, dopomogli w wyświetleniu i wytłumaczeniu tamtego syndromu zdrady, to znając polską skłonność do wybaczania i proszenia o wybaczenie, tamci, ich ojcowie i dziadkowie, już dawno świeciliby promiennym światłem na Panteonie polskiej literatury.

8.

Mówimy coraz gorszą polszczyzną. Nie tylko zachwaszczoną do niemożliwości słowami angielskimi, które przeniesione na nasz grunt nie znaczą niekiedy wcale tego samego w języku angielskim. Mówimy polszczyzną niechlujną, nieprecyzyjną, niewprawną, ordynarną. Nasz język jest prymitywny, chamski, pełen słów zaczerpniętych z dziedziny genitourynarnej, którymi posługują się w zdaniach, jak przecinkami, ludzie nieraz dobrze ubrani i nobliwie wyglądający, a także powszechnie młodzież obojga płci, nawet dzieci. Słyszę tę polszczyznę w urzędzie, w autobusie, tramwaju, na ulicy, nawet w biurach różnych firm przy załatwianiu interesów i w sklepach (kasjerka mruczy do przychodzącej ją zluzować: "O k..., wszystkie drobne mi wyszły", co słyszałem przed kilkoma dniami). Bardzo często posługujący się taką polszczyzną człowiek legitymuje się rodowodem inteligenckim i wykształceniem uniwersyteckim; mam czasem wrażenie, że on nawet nie wie, że owe "przecinki", stawiane przez niego w zdaniach, to dla niejednego jego bliźniego słowa ordynarne. Schamienie zresztą daleko wykracza poza język. Te miętoszenie się publicznie w autobusach i tramwajach nastolatków, to siadywanie tamże sobie na kolanach, intymność, która w kulturze otoczona jest tajemniczością i mitami, tu ekshibicjonistycznie jawna, sprowadzona do czynności organicznych, jak jedzenie szpinaku, a także ten lejący się z okien domów i samochodów wrzask pseudomuzyki, na każdym niemal kroku agresywna inwazja manier pospólstwa i pełno łatwo poddających się jej ludzi (o trochę innych obyczajach), żeby tylko nie wypaść staroświecko, żeby własnym dzieciom nie wydać się dziwakami, to znak czasu. Powiedziałbym: inwazja pospólstwa i jego egalitarnych pretensji, chęć tego pospólstwa upodobnienia innych do siebie, jawne okazywanie niechęci do inaczej się zachowujących.

9.

Najobficiej bierzemy z Zachodu to, co najgorsze. Najbardziej prymitywne produkty kultury masowej. To, co często tam uważa się za zalew prymitywnego amerykanizmu i z czym się walczy. U nas film, muzyka popularna, sfera wideo, duża porcja programów telewizyjnych jest tego zachłyśnięcia się najjaskrawszym przykładem. Także stroje, koszulki młodzieży, jej fryzury. Tandeta. I tak często dający o sobie znać kult dla przemocy.

10.

Trzeba jakoś zakończyć tę jeremiadę. Bo miało być bodajże o potrzebie przywrócenia dekalogu w życiu publicznym i o pojęciu honoru. Ale jak tu mówić o honorze, skoro jeden z głównych działaczy "Solidarności", piszący niegdyś w więzieniu książkę, właśnie o honorze, a do dziś wypowiadający się w sprawach pierwszej wagi dla kraju, fraternizuje się z przeciwnikami i przez dziennikarzy przyłapywany jest jak uczniak, kiedy wychodzi z knajpy za pan brat z najbardziej cynicznym propagatorem kłamstwa i dezinformatorem rządów stanu wojennego i następnych komunistycznych.

Politycy, działacze publiczni, osoby mające stanowić przedstawicielstwo zbyt łatwo zapominają, że nie wolno im czynić tego, na co może pozwolić sobie zwykły śmiertelnik. Że nie mogą mieć zasłoniętego życia prywatnego, że ich pozycja do czegoś zobowiązuje, że ich zachowanie musi być przez nich samych kontrolowane (jeżeli nie chcą, żeby poddawała je kontroli opinia publiczna), i wreszcie, że nie tylko ze swej działalności, ale i z zachowań muszą się przed społeczeństwem rozliczyć.

Ambicje prowadzenia działalności publicznej wymagają ograniczeń, narzucają pewne wzorce postępowania, bo sama ta działalność ma być dla innych wzorcem - tego oczekuje społeczeństwo, o tym zbyt często w Polsce wśród ludzi "na świeczniku" się nie pamięta.

To, co najczęściej widzi dziś "szary człowiek", stykający się z ludźmi "klasy politycznej", to, niestety, zbiór dość podłych cech. Zamiłowanie do blichtru (te luksusowe samochody chociażby!, to rozbijanie się codziennie po mieście w otoczeniu "uhełmionych" i uzbrojonych "goryli" na motocyklach i w dodatkowych samochodach, choć u nas terrorystów, jak brak, tak brak), to aroganckie wynoszenie się ponad innych, skłonność do czerpania korzyści materialnych z zajmowanego stanowiska, krętactwo i... jakże rozległa nieodpowiedzialność.

Ileż to polało się ostatnio czczych słów, wykrętnych, nieprawdziwych tłumaczeń przy okazji powodziowego nieszczęścia, które dotknęło setki tysięcy ludzi, a którego to nieszczęścia można było w części chociażby uniknąć, gdyby prowadziło się rozsądniejszą politykę ekologiczną i gdyby - kiedy był jeszcze czas - zdobyto się na powiedzenie ludziom prawdy o straszliwych w tej dziedzinie zaniedbaniach i wreszcie: ostrzeżono ich przed tym, co im grozi. Usłyszane fałszywe słowa, ujrzane nic nie znaczące gesty rozdawane przy tej okazji, muszą boleć. Niestety, naród, który nie potrafi wyłonić spośród siebie przedstawicielstwa godnie się zachowującego i w swej działalności praktycznej kierującego się pewnymi kryteriami moralnymi, otwarcie, odważnie mówiącego co czarne, a co białe, nie ma przyszłości, ulega degeneracji. Historia takich przykładów od czasów starożytności dostarcza wiele. Zresztą, że nie dzieje się tak u nas tylko dzisiaj, ale działo i bardzo dawno, niech świadczą te słowa: "O nierządne królestwo i zginienia bliskie! Gdzie ani prawa ważą, ani sprawiedliwość ma miejsce. Ale wszystko złotem kupić trzeba". To Kochanowski.