Archiwum  

Życie z dnia 2002-05-16

 

Robert Krasowski

Arbiter moralności, czyli zawody miłosne

 

 

Istnieje parę elementarnych zasad. Jedną z nich jest niewtrącanie się w cudze życie prywatne. Zapomniał o tym publicysta "Rzeczpospolitej", który postanowił wziąć odwet na swych niedawnych idolach

 

We wtorkowej "Rzeczpospolitej" ukazał się artykuł o upadku środowiska pampersów. Tekst jak tekst. Nic nowego poza tym, że jego autor - Marcin Dominik Zdort - postanowił rozprawić się z kilkoma osobami. Przede wszystkim z Cezarym Michalskim i Rafałem Smoczyńskim. Z tekstu dowiadujemy się o ludziach, którzy "nie potrafili w życiu prywatnym sprostać głoszonym przez siebie ideałom. Pierwszy w takiej atmosferze odszedł [od pampersów] Cezary Michalski. Sprawa zawirowań w jego życiu rodzinnym dla ludzi tak wyczulonych na kwestie moralne musiała mieć konsekwencje".
Zdort eufemistycznie pisze o zawirowaniach w rodzinie Michalskiego. Nie znający sprawy czytelnik pomyśli sobie, że chodzi o potworne sprawy. Otóż nie - po prostu Michalski się rozwiódł. Spotkał go za to środowiskowy bojkot, który - jak wynika z tekstu Zdorta - był zasadny. Drugi przypadek ideowej degrengolady reprezentuje Smoczyński. Najpierw wierzył on w Boga, a potem przestał.

Zdradzeni przez proroka

Zacznijmy jednak od dygresji. Otóż tekst Zdorta to kolejny dowód, że ludzie inteligentni muszą dbać o to, przed kim wypowiadają swoje myśli. Rafał Smoczyński miał okres religijnego fanatyzmu, dużo wtedy pisał, potem mu przeszło i wycofał się z "Frondy". Dla niego sprawa jest zamknięta, szuka teraz nowych opisów świata, problem jednak w tym, że pozostała grupa wyznawców Smoczyńskiego, zafascynowanych czytelników w rodzaju Zdorta. A ci czują się zdradzeni. Ich prorok zlazł ze słupa i poszedł do kawiarni na drinka. Tymczasem oni chcą, by dalej płonął tym samym ogniem. Ogniem, który w nich samych rozpalił.
Potwierdza się stara zasada, głoszona nawet przez Woltera, że przy maluczkich lepiej nie mówić o sprawach ostatecznych. Dostojewski pokazał, co się stało z biednym Smierdiakowem, który podsłuchał kilka myśli Iwana. Otóż podobne męki przeżywa dziś Zdort. Kilka miesięcy temu Smoczyński opublikował w "ŻYCIU" tekst, w którym pisał, że minęła już gorączka ideowych sporów z lat 90. Tego samego dnia Zdort przysłał mi maila: "Rafał pisze o końcu ideowej wojny, a przecież kilka stron wcześniej piszecie, że Jaruga-Nowacka domaga się liberalizacji aborcji". A zatem wojna trwa nadal. Zabawne jest to, że ten argument o Jarudze powtórzył Zdort w swoim tekście. A przecież widział, jak Miller spacyfikował jej dążenia. Jak ostro SLD odciął się od niej.
Zdort jednak głęboko wierzy, że szarża szatana nadal trwa. To ważna konstatacja, bo wbrew pozorom tekst Zdorta nie jest o pampersach, ale o nim samym. O zawodzie, jakiego doznał ten biedny szeregowiec prawicowej sprawy, który nie nadążył za intelektualnymi woltami swoich generałów. Przecież przez lata czytał "Frondę" jak Pismo Święte. Mało tego - sam do niej pisywał. Co prawda, z nieczystym sumieniem, bo przez długi czas pod pseudonimem, żeby się w "Rzeczpospolitej" nikt nie dowiedział. Jednak dziś z dumą dostrzega, że zmienia się hierarchia wśród polskich apostołów - on poszedł drogą świętego Piotra - trzy razy się zaparł Smoczyńskiego, ale jednak wierzy w niego do końca. Natomiast podziwiany Smoczyński wybrał ścieżkę Judasza. I kto jest górą?
Otóż, Marcinie. Ty jesteś górą! Pan Bóg powiedział, że niebo jest dla maluczkich, a więc na pewno tam się znajdziesz.

Poziom bruku

Tyle o Zdorcie. Ale na nim sprawa się nie kończy. Prawdziwe pretensje można mieć do redaktorów "Rzeczpospolitej". Wiadomo powszechnie, że tekst o pampersach został napisany dawno temu, a redakcja przez dwa miesiące zastanawiała się nad jego publikacją.
Otóż nie rozumiem, czemu po tych długich dyskusjach zdecydowano pozostawić fragment o Michalskim. Przecież gołym okiem widać, że Zdort nie opowiada o konfliktach u pampersów, ale że sam w tym konflikcie uczestniczy. Że od niego pochodzą takie oceny jak ta, że "moralista Michalski nie sprostał głoszonej przez siebie moralności", a zatem uwagi dotyczące spraw prywatnych Michalskiego. Rozumiem, że od czasu publikacji o arcybiskupie Paetzu "Rzeczpospolita" polubiła opisywanie cudzej prywatności, ale żeby aż tak? Co skłania poważną gazetę do tego, by jej dziennikarz na jej łamach piętnował kogoś za wzięcie rozwodu? Przecież wypominanie takich rzeczy to dziennikarstwo z poziomu brukowca.
A może chodzi o zasady? Jeśli tak, to sposób, w jaki "Rzeczpospolita" epatuje swoją prawicową żarliwością, jest co najmniej dziwny. Nie mówiąc o tym, że ta ideowość jest zbyt świeża, by rozliczać z niej innych. Skromniej mógłby się też zachować szef publicystyki tej redakcji, autor, na którego teksty do niedawna nie było miejsca na łamach "Rzeczpospolitej" (bo były za ostre), mimo że od lat redagował tam cudze. Pawłowi Lisickiemu warto przypomnieć, że jego książki wydawał mu wtedy nie kto inny, ale właśnie Rafał Smoczyński.
Ale oczywiście sedno sprawy stanowi obyczajowy donos na Michalskiego. Otóż uważam, że jest on oburzający. Nie tylko ze względu na świętą zasadę, że nie zagląda się innym w życie prywatne. Jest i drugi powód. Donos Zdorta jest po prostu kłamliwy. Ponieważ po raz drugi wdarto się z butami w życie osobiste Michalskiego - pierwszy był Wojciech Wencel - tym razem odniosę się do meritum, za co publicznie Michalskiego przepraszam. Otóż to prawda: rozstał się on z żoną, mimo że mieli dziecko. Jednak wszyscy, którzy znają Michalskiego, dobrze wiedzą, jakim to było dla niego dramatem. I jak dużo czasu spędza z synem, by mu wynagrodzić rozstanie, którego, jak on sam wie najlepiej, niczym wynagrodzić się nie da.

Moralista

Jest jednak jeszcze inna sprawa. Wbrew bowiem temu, co sądzi Marcin Dominik Zdort, Cezary Michalski nie był kaznodzieją, który nagle się rozwiódł i czeka go za to ekskomunika, tylko eseistą, ze wszystkimi wadami i zaletami wybranego zawodu.
Pisząc - najpierw na łamach "Frondy", a później we własnej książce eseistycznej - o Francois Ren® de Chateaubriandzie, francuskim dandysie, który mimo wielu słabości osobistych starał się w porewolucyjnej Francji bronić zagrożonego Kościoła, nadał jego postaci wyraźne autobiograficzne rysy. Już za to był atakowany przez młodych frondystycznych moralistów.
W czasie, kiedy Zdort jeszcze go wielbił, Michalski nie przyłączył się do akcji "liczenia żon poetom", którą nieśmiało zaproponował Krzysztof Koehler i entuzjastycznie podjął Wojciech Wencel. Na jednym z publicznych spotkań środowiska "brulionu" i "Frondy" na Zamku Ujazdowskim Michalski publicznie polemizował ze swoimi ówczesnymi przyjaciółmi twierdząc, że dorobek kulturowy najwybitniejszych twórców nie może być dezawuowany poprzez ich osobiste grzechy, a geje czy rozwodnicy tworzyli często ważniejsze i bardziej przydatne dzieła niż pucułowaci młodzieńcy o wyglądzie zatrzymanych w rozwoju ministrantów.
Może jedynym błędem Michalskiego było ukrywanie przed szerszą publicznością rozmaitych błędów jego własnego środowiska. Ale znając go wiem, że była to raczej lojalność, posunięta czasem do granic naiwności, a nie fanatyzm.

W poszukiwaniu idola

W tekście "Przeciwko interpretatorom apokalipsy" zamieszczonym w tym samym numerze "Frondy", w którym Marcin Dominik Zdort tropił, oczywiście pod pseudonimem, swojego szatana, Michalski, pod własnym nazwiskiem, drwił z neokatechumenów, którzy w pierwszym słowie po nawróceniu krytykują zwykłych grzesznych katolików. Był to tekst człowieka słabego, świadomego swojej słabości i wcale niepragnącego roli mesjasza, którego poszukiwał i nadal poszukuje Zdort, dziś obsadzając w tej roli Grzegorza Górnego z "Frondy". Biada jednak tym, których Zdort czy Wencel wybierają sobie na mesjaszy. Przy pierwszym potknięciu mogą zostać pożarci przez swoich ambitnych uczniów.
Klucz do motywacji autora "Rzeczpospolitej" odnajdujemy bowiem, kiedy Zdort pisze, że w pewnym momencie Michalski stał się (dla niego) symbolem sukcesu. Wątpliwy to sukces być w Polsce czołowym wrogiem "Gazety Wyborczej", padać ofiarą powtarzanych w półmilionowym nakładzie insynuacji, że jest się antysemitą (i to tym najgorszym, najniebezpieczniejszym rodzajem antysemity: bezobjawowym i cywilizowanym).
Gdyby Marcin Dominik Zdort pragnął takiego sukcesu, łącznie z ceną, jaką płaci się w Polsce za bycie "kontrowersyjnym", mógłby bez większych trudności zaryzykować swoją pozycję dziennikarza. On jednak wolał grzecznie wypełniać zlecenia: nie zaczepiać możnych tego świata i pisać kompromitujące portrety różnych nurtów "polskiej prawicy". Tym żarliwiej jednak pozazdrościł Michalskiemu jego drogo okupionego publicznego "sukcesu". To tłumaczy "etyczną żarliwość" Zdorta w upublicznianiu perypetii życia osobistego swojego dawnego idola.

Komitet uczelniany

Ale jest też łyżka dziegciu, którą chętnie zamieszam w opowieści o pampersach. Otóż fundamentalną wadą tej formacji, za którą w niemałym stopniu odpowiadają i Smoczyński, i Michalski, był jej niebywały fanatyzm. Z tego właśnie powodu to środowisko prawicowych dziennikarzy zamieniło się w komitet uczelniany PZPR z czasów Bieruta. Były tu świetlane wizje, wrogowie zewnętrzni i wewnętrzni, były egzekutywy i samokrytyki, była ścisła hierarchia i kult jednostki. Nic dziwnego, że środowisko rządzone przez takie mechanizmy, tak silnie później popękało.
Nie mieli racji jego liberalni krytycy twierdząc, że pampersi są agresywną wobec innych formacją. Wbrew pozorom większość negatywnej siły ich fanatyzmu została skierowana ku wewnątrz. A rzekoma historia pampersów spisana przez Zdorta jest jedynie kolejnym elementem tej wewnętrznej dintojry. Przecież on też chciał zostać pampersem.

 






NOWY KONSERWATYZM LAT 90-TYCH