POLITYKA - 22 marca 1997

 

DANIEL PASSENT

Delegacja do Pruszkowa

 

Warszawa to również koniec świata. Odchodzą ludzie, odchodzą wspomnienia. Kończy się świat, którego byliśmy częścią. Kilka dni temu, z okazji jubileuszu "Polityki", zapytałem Zygmunta Kałużyńskiego, czy mogę już opisać pewne wydarzenie, które przez lat prawie trzydzieści było naszą słodką tajemnicą. I uzyskałem zgodę.

W 1959 roku, u schyłku epoki Października, dyskutowano o wszystkim (prawie); mnie na przykład jako studenta ekonomii nurtowało pytanie "Czy ekonometria jest nauką burżuazyjną?" i z tej okazji napisałem kilka artykułów. Natomiast znani krytycy Zygmunt Kałużyński i Roman Szydłowski spierali się o Bertolta Brechta. W odnowicielskim zapale nasz drogi Zyzio, jeden z kilku najlepszych autorów w historii "Polityki", któremu nikt z nowego pokolenia nie dorównuje, zaczął ryć pod pomnikiem Brechta. A trzeba pamiętać, że Brecht był wówczas nadzieją - dla wielu ostatnią - że możliwa jest sztuka postępowa, komunistyczna i autentyczna zarazem. Kałużyński wyrażał wątpliwości, czy nadzieje wiązane z autorem "Matki Courage" nie okażą się przesadne. "Brecht nie okaże się pożywny w najbliższym czasie" - twierdził i atakował innych krytyków, że "wciąż tańczą niby w śnie kataleptycznym dookoła Brechta i Majakowskiego" oraz że Brecht nie pomoże nawet jako "intelektualna deska, od której można się odbić".

Obrońców Brechta, w tym Romana Szydłowskiego, widział Kałużyński jako dogmatyków, którzy chcą ocalić resztki czerwonej dramaturgii przed zalewającą ich odwilżą. A ponadto twierdził, że tłumacz Brechta nie może być jego obiektywnym krytykiem, gdyż jest zainteresowany w jego powodzeniu.

Atakując innych, bronił też Kałużyński siebie, twierdząc np., że różne opinie, jakie wyłożył w poprzednich rundach polemiki, takie jak np. że "Dziady" i "Kordian" są ubogie intelektualnie, napisał "mimochodem".

W owych czasach, a było to po Październiku, wszystko oglądano przez polityczne okulary, podobnie jak teraz; wtedy może pisano Brecht, a w domyśle Lenin, podobnie jak dzisiaj w rozmaitych pojedynkach operuje się szyfrem i obłudą. Ale w ówczesnych polemikach przynajmniej o coś chodziło, mimo wszystko spierano się o dramaturga i o kulturę, a nie o boksera Gołotę.

W każdym razie dotknięty głęboko Szydłowski nadesłał do "Polityki" swoją kolejną replikę, która została opublikowana, a był to maj 1959 roku! Jeszcze nie wyschła farba drukarska, jeszcze numeru nie było w kioskach, a już w pokoju ówczesnego sekretarza redakcji Leona Cieślika (zmarł później na placówce w Moskwie) zadzwonił telefon. To telefonował oburzony Szydłowski, rozjuszony, że w jego tekście znalazły się fragmenty, których on... wcale nie napisał!!! Jakieś sformułowania obraźliwe pod adresem Kałużyńskiego, których Szydłowski nigdy nie użył, bez względu na to, co o naszym krytyku myśli. Autor domaga się przeprosin, sprostowania, wyjaśnienia tego skandalu, a w ogóle to kieruje sprawę do sądu.

Cieślik zdębiał i oddał rzecz w ręce ówczesnej starszyzny redakcyjnej, z której pamiętam tylko starszą towarzyszkę Romanę Granas, a jednocześnie na wszelki wypadek usiłowaliśmy porozumieć się z Kałużyńskim, który zniknął jak sen jakiś złoty, co mu zostało do dzisiaj. Teraz również od czasu do czasu redakcja bez powodzenia usiłuje się skontaktować ze swoim znakomitym krytykiem, który - na szczęście - zawsze odnajduje się i odzywa sam. Teraz chodzi zazwyczaj o film, zawsze dla redakcji ważny, ale wówczas chodziło o sprawę gardłową - czołowy krytyk "Trybuny Ludu" chciał nas podać do sądu, a my jako pismo dopiero raczkowaliśmy. Redakcyjny areopag debatował nad leninowskim pytaniem "Co robić?", zaś polowanie na Kałużyńskiego nie dawało rezultatu. Aż następnego dnia zadzwonił telefon z komisariatu MO Śródmieście, na ul. Wilczej, z informacją, że nasz pracownik źle się poczuł i został odwieziony do Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Pruszkowie (!). Funkcjonariusz powiedział, że obywatel sam do niego podszedł na ulicy Foksal i poprosił o pomoc.

Dalsze działania przebiegały na trzech frontach. Sekretariat redakcji usiłował odnaleźć w drukarni maszynopis Szydłowskiego i ustalić, jakie były i skąd się wzięły podejrzane fragmenty. W grę wchodziły rozmaite chwyty polemiczne, które mogły kompromitować krytyka "Trybuny Ludu", takie jak oskarżenia Kałużyńskiego, że od lat uprawia chwyty poniżej pasa, zaczerpnięte z arsenału walk wolnoamerykańskich, że pisząc, iż "Dziady", "Kordian" czy "Wyzwolenie" są ubogie intelektualnie, wykazuje dezynwolturę i bezczelność, że swoimi wystąpieniami publicystycznymi od lat przeszkadza rozwojowi naszej kultury, że bezczelnie insynuuje, jakoby "Opera za trzy grosze" znajdowała się w kręgu myśli mieszczańskiej, zaskoczonej tragediami społecznymi, których nie jest w stanie wyjaśnić. Na koniec autor (ale który?) sugerował, że Kałużyński jest nieukiem, kto wie, czy w ogóle czytał 21 sztuk Brechta, z których wszystkie wymieniono w artykule, gdyż wówczas w "Polityce" miejsca nie brakowało.

Na zebraniu kolegium postanowiono wysłać do Pruszkowa delegację, która nawiąże kontakt z pacjentem i ustali, co też - jeśli w ogóle - nasz drogi kolega ma na sumieniu, gdyż od tego zależało dalsze postępowanie. Na czele dwuosobowej delegacji stanął znany krytyk i germanista (wówczas nasz kolega redakcyjny, później profesor w Niemczech) Andrzej Wirth, który miał wszelkie niezbędne kwalifikacje, plus - o ile mnie pamięć nie myli - już wtedy posiadał samochód, co było tak niezwykłe, jak dzisiaj posiadanie przed domem samolotu Concorde. Obok Wirtha w skład delegacji wchodził również niżej podpisany, który - jako najmłodszy - pełnił rolę chłopca na posyłki.

Tak dotarliśmy do szpitala, gdzie otwierano przed nami kolejne drzwi bez klamek, aż trafiliśmy do pokoju, w którym nasz drogi kolega siedział na łóżku, ubrany w szpitalną piżamę i sandały. Strój ten zresztą mnie nie zaskoczył, gdyż Kałużyński - jako przeciwnik mieszczaństwa we wszystkich jego przejawach - zawsze ubierał się po swojemu. Sprawiał wrażenie jednego z najbardziej zdrowych oraz inteligentnych pacjentów, ale kto wie? Zeznał od razu, że ponieważ kierownictwo redakcji nie pozwoliło mu obok artykułu Szydłowskiego zamieścić swojej odpowiedzi, skoro jest takim nikim, komu nie pozwala się na obronę własnej czci i przekonań, to już niech o nim piszą jak najgorzej, co też i zapewnił, odpowiednio uzupełniając przed wydrukowaniem artykuł Szydłowskiego.

I tą wiadomością wróciliśmy do "Polityki", gdzie autorytety redakcyjne zaczęły negocjować z Szydłowskim, żeby wycofał sprawę z sądu, gdyż chyba nie będzie się procesował z człowiekiem, który zachorował, przeżył załamanie, przebywa w szpitalu itd., itp. Po kilku dniach, kierując się głębokim humanizmem, Szydłowski sprawę wycofał, albo jej w ogóle nie wniósł, na wieść o czym Kałużyński wyzdrowiał i od tego czasu kwitnie. A ja obserwuję, jak kolejne pokolenie redaktorów, czytelników i polemistów (ostatnio filmowiec Maciej Karpiński) czyta jego artykuły dosłownie i przykłada do nich zwyczajną miarkę, podczas gdy Zygmunt Kałużyński jest autorem i człowiekiem niezwykłym, pisarzem jedynym w swoim rodzaju, pisze świetnie, do faktów i cytatów ma stosunek, powiedzmy, niezobowiązujący, za to wszyscy ci, którzy mają garnitury odprasowane, cytaty sprawdzone, zaś procenty w ich artykułach sumują się do stu, nie mogą mu dorównać, a czasami weryfikując nazwiska, tytuły, liczby i cytaty, są w tym aptekarskim podejściu trochę biurokratyczni, gdyż w osobie Kałużyńskiego mamy do czynienia z artystą, a nie z magistrem farmacji. Nic dziwnego, że kiedy kilka dni temu powiedział mi, że w przyszłym roku kończy osiemdziesiąt lat, zażądałem okazania dowodu osobistego, i co powiecie? Zgadza się. Prawdziwy koniec świata.





KAŁUŻYŃSKI