Fantastyka - nr 7, 1986 r. 

 

Piaseczniki

George R.R. Martin

 

Simon Kress mieszkał samotnie w obracającym się w ruinę dworze wśród suchych, skalistych wzgórz, 50 kilometrów od miasta. Nie miał więc sąsiadów, których mógłby, niespodziewanie zmuszony przez interesy do wyjazdu, obarczyć swoimi zwierzętami. Z sokołem-padlinożercą nie było kłopotu - zagnieździł się w nieużywanej dzwonnicy i zwykle sam zdobywał sobie pożywienie. Pełzacza Kress wygnał na zewnątrz i pozostawił własnemu losowi - mały potworek będzie się obżerał skalnikami, ślimakami i ptakami. Największy problem stanowiło akwarium, wypełnione najprawdziwszymi ziemskimi piraniami. W końcu Kress po prostu wrzucił tam udziec wołowy. Jeżeli zostałby zatrzymany dłużej, niż się spodziewał, piranie mogły pożerać się wzajemnie. Robiły to już przedtem. To go bawiło.

Niestety, tym razem zatrzymano go znacznie dłużej niż oczekiwał. Gdy wreszcie wrócił, wszystkie ryby były martwe. Martwy był również sokół-padlinożerca. Pożarł go pełzacz, wspiąwszy się na dzwonnicę. Simon Kress się zirytował.

Następnego dnia poleciał ślizgaczem do Asgardu - podróż długości około dwustu kilometrów. Asgard był największym miastem Balduru, szczycił się również posiadaniem najstarszego i największego kosmoportu. Kress lubił imponować przyjaciołom zwierzętami, które były niezwykłe, interesujące i drogie, a Asgard był miejscem, gdzie można je było kupić.

Jednak tym razem nie miał szczęścia. Właściciel "Ksenopieszczoszków" zwinął interes, w "t'Etherane - Sprzedaż Zwierząt Domowych" usiłowano mu wcisnąć jeszcze jednego sokoła-padlinożercę, a "Tajemnicze Wody" nie miały do zaoferowania nic bardziej egzotycznego niż rekiny świetliste, piranie i kałamarnice pająkowate. Kress już je wszystkie kiedyś miał - teraz chciał czegoś nowego.

Zmrok zastał go spacerującego po Tęczowym Bulwarze, w poszukiwaniu miejsc, których dotychczas nie odwiedzał. Bulwar, leżący w bezpośrednim sąsiedztwie portu kosmicznego, obrzeżony był szeregami sklepów należących do firm importowych. Wielkie magazyny wabiły długimi, imponującymi wystawami, z towarami spoczywającymi na filcowych poduszkach na tle ciemnych, dodających tajemniczości wnętrzu zasłon. Pomiędzy nimi tłoczyły się kantorki ze starzyzną - wąskie, obskurne sklepiki, których okna wystawowe były zawalone wszelkiego rodzaju pozabaldurskimi rupieciami.

Potem, już bardzo blisko portu, natknął się na sklep, który był inny. Kress nigdy przedtem tu nie był. Sklep zajmował niewielki, parterowy budynek, wciśnięty między euforia-bar a burdel-świątynię Sióstr Tajemnicy. Im bliżej końca, tym bardziej podejrzany stawał się Tęczowy Bulwar. Sklep był niezwykły. Frapujący.

Wystawy wypełniała mgła, raz bladoczerwona, raz szara, jak prawdziwa, to znów połyskująca i złota. Kłębiła się, wirowała i delikatnie jaśniała od wewnątrz. Kress przelotnie dostrzegał na wystawie jakieś rzeczy - maszyny, dzieła sztuki, inne przedmioty, których nie potrafił rozpoznać, gdyż niczemu nie mógł się dokładnie przyjrzeć. Mgła krążyła wokół nich zmysłowo, ukazując fragment to jednej, to następnej rzeczy, potem znów osnuwając wszystko. To było intrygujące.

Gdy tak patrzył, mgła zaczęła formować się w litery. Tylko jedno słowo naraz. Kress stał i czytał: WO I SHADE. IMPORT. ARTEFAKTY. SZTUKA. ZWIERZĘTA. I INNE.

Litery się zatrzymały. Poprzez mgłę Kress dostrzegł jakiś ruch. To mu wystarczyło. To oraz słowo "zwierzęta" w reklamie. Przerzucił spacerową pelerynę przez ramię i wszedł do sklepu.

Wewnątrz poczuł się zdezorientowany. Pomieszczenie wyglądało na ogromne, znacznie większe, niż mógłby sądzić po stosunkowo umiarkowanej wielkości ścianie frontowej. Było rozjaśnione przyćmionym światłem, ciche i spokojne. Sufit stanowiła panorama gwiezdna, z mgławicami spiralnymi, bardzo ciemna i realistyczna, bardzo piękna. Delikatne podświetlenie kontuarów podkreślało walory wyłożonych w nich przedmiotów. Snująca się nisko mgła wyścielała podłogę niby dywan. Miejscami sięgała Kressowi niemal do kolan, przy każdym kroku wirując wokół nóg.

- Czym mogę panu służyć?

Kobieta zdała się wyłonić prosto z mgły. Wysoka, chuda i blada, ubrana w praktyczny, szary kombinezon i dziwną, małą czapeczkę, przesuniętą mocno na tył głowy.

- Pani jest Wo czy Shade? - spytał Kress. - Czy może tylko ekspedientką?

- Jala Wo, do usług - odpowiedziała. - Shade nie widuje się z klientami. Nie zatrudniamy ekspedientów.

- Macie całkiem spory sklep. Dziwne, że nigdy przedtem o was nie słyszałem.

- Tutaj, na Baldurze, otworzyliśmy filię dopiero niedawno. Mamy jednak sklepy na innych planetach. Co mogę panu sprzedać? Może dzieło sztuki? Wygląda pan na kolekcjonera. Posiadamy wspaniałe rzeźby w krysztale z Nor T'alush.

- Nie - powiedział Simon Kress. - Mam już wszystkie rzeźby w krysztale, które chcę mieć. Przyszedłem tu rozejrzeć się za jakąś maskotką.

- Żywą?

- Tak.

- Obcą?

- Oczywiście.

- Mamy do sprzedania przedrzeźniacza. Ze światów Celii. Milutka mała małpka. Nie tylko nauczy się mówić, ale po pewnym czasie będzie naśladować pański głos, jego modulację, również pańskie gesty, nawet mimikę twarzy.

- Milutka - powiedział Kress. - I pospolita. Takie cechy nie są mi potrzebne. Ja chcę czegoś egzotycznego. Naprawdę niezwykłego. I nie milutkiego. Nie cierpię milutkich zwierząt. Mam w tej chwili pełzacza. Importowanego z Cotho za niemałe pieniądze. Od czasu do czasu karmię go zbędnym kocim pomiotem. Oto co myślę na temat stworzeń milutkich. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno?

Wo uśmiechnęła się zagadkowo.

- Czy miał pan kiedyś zwierzę - spytała - które by panu oddawało boską cześć?

Kress skrzywił się.

- Och, od czasu do czasu. Ja nie potrzebuję uwielbienia, tylko rozrywki.

- Nie zrozumiał mnie pan - powiedziała, ciągle z tym dziwnym uśmiechem na ustach. - Mam na myśli boską cześć zupełnie dosłownie.

- O czym pani mówi?

- Sądzę, że mam coś akurat dla pana. Proszę iść za mną.

Poprowadziła go pomiędzy świetlistymi kontuarami, potem wzdłuż długiego, zasnutego mgłą przejścia pod fałszywymi gwiazdozbiorami. Przez ścianę z mgły weszli do innej części sklepu i zatrzymali się przed dużym, plastykowym pojemnikiem. Akwarium - pomyślał Kress.

Wo przywołała go gestem ręki. Podszedł bliżej i zobaczył, że się mylił. To było terrarium. Wewnątrz znajdowała się miniaturowa pustynia o powierzchni około dwóch metrów kwadratowych. W słabym, czerwonym świetle jasny piasek połyskiwał niezdecydowanym szkarłatem. Skały: bazalt, kwarc, granit. W każdym rogu pojemnika stał zamek.

Kress zamrugał, popatrzył uważniej, zrobił poprawkę - stały tylko trzy zamki. Czwarty obsunął się, był potrzaskaną, żałosną ruiną. Pozostałe trzy, wzniesione z kamienia i piasku, były nieforemne, ale nietknięte. Na ich blankach, w zaokrąglonych portykach roiły się maleńkie stworzenia. Kress przycisnął twarz do plastyku.

- Owady? - spytał.

- Nie. Ta forma życia jest znacznie bardziej skomplikowana. Również inteligentniejsza. O wiele mądrzejsza od pańskiego pełzacza. To piaseczniki, tak się nazywają.

- Insekty - powiedział Kress odsuwając się od pojemnika. - Nie obchodzi mnie jak bardzo są skomplikowane. - Zrobił niezadowoloną minę. - I niech pani łaskawie nie próbuje mnie ogłupiać bajkami o ich inteligencji. Są zbyt małe, by posiadać cokolwiek ponad najprostsze związki mózgowe.

- Dzielą jedną, wspólną dla całego rojowiska świadomość - powiedziała Wo.

- Dla jednego zamku, w ich przypadku. W tym pojemniku są w rzeczywistości tylko trzy organizmy. Czwarty zmarł. Widzi pan, jego zamek jest zrujnowany.

Kress spojrzał na pojemnik.

- Wspólna świadomość, tak? Interesujące. - Znowu się skrzywił. - Mimo wszystko to nic innego jak tylko przesadzonych rozmiarów ferma mrówcza. Miałem nadzieję na coś lepszego.

- One toczą wojny.

- Wojny? Hmmm. - Kress znowu przyjrzał się pojemnikowi.

- Proszę zwrócić uwagę na kolory - powiedziała Wo, wskazując stworzenia na najbliższym zamku. Jedno z nich wspinało się na ścianę pojemnika. Kress obejrzał je dokładnie. W dalszym ciągu widział w nim tylko owada. Maleńkiego, długości paznokcia, sześcionożnego, z sześcioma mikroskopijnymi oczkami osadzonymi wokół tułowia. Groźnie wyglądające szczypce rozwierały się i zaciskały, a para długich, delikatnych czułków kreśliła w powietrzu skomplikowane wzory. Czułki, szczypce, oczy i odnóża były smolistoczarne, jednak dominującym kolorem był ciemnopomarańczowy, barwa pancerza.

- To jest owad - powtórzył Kress.

- To nie jest owad - upierała się łagodnie Wo. - Gdy piasecznik osiąga większe rozmiary pancerny egzoszkielet jest zrzucany. Jeżeli osiąga większe rozmiary. W pojemniku tej wielkości jest to niemożliwe. - Wzięła Kressa pod łokieć i poprowadziła wokół pojemnika ku następnemu zamkowi. - Proszę tutaj spojrzeć na kolory.

Spojrzał. Były inne. Te piaseczniki miały pancerz jasnoczerwony; czułki, szczypce, oczy i odnóża były żółte. Kress odszukał wzrokiem trzeci zamek. Jego mieszkańcy byli biali, z czerwonymi dodatkami.

- Hmmm - powiedział.

- Toczą wojny, jak już wspomniałam - powiedziała Wo. - Zawierają nawet rozejmy i sojusze. To właśnie dzięki sojuszowi został zniszczony czwarty w tym pojemniku zamek. Czarne stawały się zbyt liczne, więc pozostałe połączyły siły, by je unicestwić.

Kress był ciągle sceptyczny.

- Zabawne, bez wątpienia. Ale owady również toczą wojny.

- Owady się nie modlą - powiedziała Wo.

- Co?

Wo uśmiechnęła się i wskazała na zamek. Kress przypatrzył mu się uważnie. W ścianie najwyższej wieży była wyrzeźbiona twarz. Rozpoznał ją. To była twarz Jali Wo.

- Jak...?

- Wyświetliłam wewnątrz pojemnika mój hologram i utrzymywałam go tam przez kilka dni. Oblicze boga, rozumie pan? Piaseczniki mają zalążkowe zdolności psioniczne. Telepatia o niewielkim zasięgu. Karmię je, zawsze jestem w pobliżu, a one mnie wyczuwają i czczą, dekorując swe budowle moją twarzą. Jest na wszystkich zamkach, widzi pan? - Rzeczywiście była.

Twarz Jali Wo na ścianach zamków byłą pogodna i spokojna. I pełna życia. Kress zachwycił się artyzmem tych rzeźb.

- Jak one to robią?

- Przednie odnóża spełniają jednocześnie funkcję rąk. Mają nawet coś w rodzaju palców - trzy małe, giętkie wyrostki. Poza tym piaseczniki bardzo dobrze współpracują, zarówno w walce, jak i w pracy. Proszę pamiętać, że wszystkie osobniki tego samego koloru mają wspólną świadomość.

- Proszę mi cos więcej o nich opowiedzieć - powiedział Kress.

Wo uśmiechnęła się.

- Mamka żyje wewnątrz zamku. Mamka to moje dla niej określenie. Ta istota jest jednocześnie żołądkiem i rodzicielką. Ma wielkość pańskiej pięści i jest niezdolna do ruchu. Osobniki ruchome to robotnicy i wojownicy. Władcą jest mamka, królowa. Właściwie ten podział na płci jest trochę mylący. Każdy zamek, rozpatrywany jako całość, jest jednym, hermafrodycznym osobnikiem.

- Co one jedzą?

- Ruchomi jedzą papkę - wstępnie przetrawione pożywienie dostępne wewnątrz zamku. Dostają je od mamki, która uprzednio kilka dni nad nim pracuje. Ich żołądki nie zniosłyby niczego innego, tak więc jeżeli mamka umiera, one wszystkie wkrótce również giną. A mamka... mamce jest wszystko jedno, co je. Nie będzie to dla pana specjalnie kosztowne. Resztki ze stołu zupełnie wystarczą.

- A żywe pożywienie?

Wo wzruszyła ramionami.

- Tak, mamki zjadają ruchomych z innych zamków.

- Jestem zaintrygowany - przyznał Kress. - Gdyby tylko nie były takie małe.

- Pańskie mogą być większe. Te piaseczniki są małe. gdyż ten pojemnik jest niewielki. Dostosowują swój rozmiar do dostępnej przestrzeni. Gdybym je przeniosła do czegoś większego, zaczęłyby rosnąć.

- Hmmm. Akwarium, w którym trzymałem piranie jest dwukrotnie większe. Można by je oczyścić, wypełnić piaskiem...

- Firma Wo i Shade wszystkim się zajmie. Będziemy to sobie poczytywali za przyjemność.

- Oczywiście spodziewam się iż otrzymam cztery nietknięte zamki.

- Oczywiście - powiedziała Wo.

Zaczęli się targować o cenę.

 

Trzy dni później Jala Wo, wraz z uśpionymi piasecznikami oraz robotnikami, którzy mieli się zająć ich osadzeniem w pojemniku, pojawiła się w posiadłości Simona Kressa. Jej asystenci byli obcymi, należącymi do zupełnie nieznanej Kressowi rasy - przysadzistymi szerokimi dwunogami o czterech ramionach i wyłupiastych, wieloźrenicowych oczach. Ich skóra była gruba i szorstka, poznaczona na całym ciele dziwnymi, pofałdowanymi, najeżonymi wyrostkami plamami. Ale byli bardzo silni i dobrze pracowali. Wo wydawała im polecenia w śpiewnym języku, którego Kress nigdy dotychczas nie słyszał.

Wszystkie prace zostały ukończone w ciągu jednego dnia. Akwarium po piraniach przeniesiono na środek bardzo obszernego salonu, wyskrobano do czysta i do dwóch trzecich wysokości wypełniono piaskiem i odłamkami skał. Z wszystkich stron, dla wygody oglądającego, ustawiono kanapy. Następnie zainstalowano oświetlenie - specjalny system, nie tylko zapewniający piasecznikom ich ulubione czerwone światło, ale także dający możliwość wyświetlania we wnętrzu pojemnika hologramów. Na szczycie zamontowano mocną pokrywę ze służącym do karmienia otworem.

- Tędy będzie pan mógł je karmić bez konieczności zdejmowania pokrywy - wyjaśniła Jala Wo. - To wyeliminuje ryzyko ucieczki któregoś z nich.

W pokrywę wmontowane były również urządzenia klimatyzacyjne, mające utrzymywać wewnątrz pojemnika odpowiednią wilgotność.

- Powietrze powinno być suche, ale nie za suche - powiedziała Wo.

Po ukończeniu montażu jeden z czterorękich robotników wszedł do pojemnika i wykopał w każdym rogu głęboką dziurę. Jego kolega wręczył mu uśpione mamki, wyjmując je, jedną po drugiej, z mroźnego wnętrza kasety, w której zostały przyniesione. Nie było w nich nic szczególnego. Kress uznał, że najbardziej przypominają pożyłkowany, na wpół zepsuty puc surowego mięsa. Z ustami.

Robotnik zakopał je, po jednej w każdym rogu pojemnika. Potem pokrywa została ostatecznie umocowana i robotnicy wyszli.

- Ciepło wyrwie mamki z uśpienia - powiedziała Wo. - Za kilka dni ruchomi zaczną się wykluwać i wychodzić na powierzchnię. Proszę im nie żałować pożywienia. Będą potrzebowali dużo siły, zanim się przyzwyczają do życia. Sądzę, że zamki powinny zacząć rosnąć za jakieś trzy tygodnie.

- A moja twarz? Kiedy zaczną rzeźbić moją twarz?

- Proszę włączyć hologram po upływie około miesiąca. I być cierpliwym. Jeżeli będzie pan miał jakieś wątpliwości, proszę do nas dzwonić. Firma Wo i Shade jest na pańskie usługi. - Ukłoniła się i wyszła.

Kress podszedł z powrotem do pojemnika i pstryknął przełącznikiem. Pustynia była cicha i spokojna. Niecierpliwie zabębnił palcami w plastyk, potem wzruszył ramionami.

 

Czwartego dnia Kressowi wydało się, iż dostrzega ruch w głębi piasku, jakieś delikatne, podziemne przesunięcia.

Piątego dnia zobaczył pierwszego piasecznika, samotnego białego.

Szóstego dnia naliczył ich już tuzin, białych, czerwonych i czarnych. Pomarańczowe się spóźniały. Wrzucił przez otwór w pokrywie na pół przegniłe resztki swoich posiłków. Piaseczniki od razu je wyczuły, ruszyły w ich stronę i zaczęły odciągać do swoich rogów. Nie walczyły. Kress był nieco rozczarowany, ale zdecydował, że da im trochę czasu.

Pomarańczowe piaseczniki pojawiły się ósmego dnia. Do tego czasu inne już zaczęły znosić małe kamyki i budować niezgrabne fortyfikacje. Ciągle nie walczyły. Były jeszcze maleńkie, dwukrotnie mniejsze, niż te, które Kress widział w sklepie Wo. Pomyślał jednak, że rosną bardzo szybko.

Zamki zaczęły wyrastać w połowie drugiego tygodnia. Zorganizowane bataliony przyciągały do swych rogów ciężkie bryły piaskowca i granitu, inne szczypcami i kończynami przepychały tam piasek. Kress kupił parę powiększających gogli, dzięki którym mógł obserwować ich pracę na terenie całego pojemnika. Krążył i krążył wzdłuż wysokich, plastykowych ścian i patrzył. To było fascynujące. Zamki były nieco zbyt bezbarwne i jednolite w stosunku do tego, czego by sobie życzył, ale znalazł na to radę. Następnego dnia wrzucił wraz z pożywieniem trochę obsydianu i okruchy barwionego szkła. W ciągu kilku godzin piaseczniki wkomponowały to w mury.

Jako pierwszy został ukończony zamek czarnych, niedługo potem stanęły fortece białych i czerwonych. Pomarańczowe były ostatnie, jak zwykle. Kress zabierał swoje posiłki do salonu i jadł, siedząc na kanapie, by móc bez przerwy prowadzić obserwację. Lada godzina spodziewał się wybuchu pierwszej wojny.

Był rozczarowany. Mijały dni, zamki wyrastały coraz wyżej, były coraz rozleglejsze. Kress oddalał się od pojemnika jedynie po to, by załatwić potrzeby fizjologiczne i odpowiedzieć na pilne, dotyczące interesów telefony. Jednak wojna nie wybuchała. Rozdrażnienie Kressa rosło coraz bardziej.

W końcu przestał je karmić.

Dwa dni po tym, jak pożywienie przestało spadać z ich pustynnego nieba cztery czarne piaseczniki otoczyły i zaciągnęły do swojej mamki jednego pomarańczowego. Najpierw go okaleczyły, odcinając szczypce, czułki i kończyny, potem przez główną bramę wniosły do swego miniaturowego zamczyska. Już stamtąd nie wyszedł. Godzinę później ponad czterdzieści pomarańczowych przemaszerowało przez pustynię i zaatakowało róg czarnych. Były bardzo nieliczne w porównaniu z wysypującymi się z głębi zamku obrońcami. Walka zakończyła się ich rzezią. Zabici i zdychający stali się pożywieniem dla mamki.

Kress, uszczęśliwiony, gratulował sobie pomysłowości.

Gdy następnego dnia wrzucił resztki swego obiadu natychmiast między trzema rogami rozgorzała o nie walka. Białe odniosły wielkie zwycięstwo.

Od tego dnia wojny wybuchały jedna po drugiej.

 

Niemal miesiąc po dostarczeniu piaseczników przez Jalę Wo Kress włączył projektor holograficzny i jego twarz zmaterializowała się wewnątrz pojemnika. Obracała się powoli wokół osi, by wszystkie cztery zamki były równo obdzielone jego spojrzeniem. Tę swoją podobiznę Kress uważał za raczej udaną - wiernie odtwarzała jego szelmowski uśmiech, szerokie usta, pełne policzki. Błękitne oczy błyszczały, siwe włosy były starannie ułożone w modne półkola, brwi cienkie i zakreślone w wyrafinowany sposób.

Wkrótce piaseczniki wzięły się do pracy. W czasie, w którym jego oblicze promieniowało z nieba, Kress karmił je niezwykle obficie. Wojny ustały. Wszelka aktywność została skierowana ku tworzeniu ołtarzy.

Twarze Kressa wyłoniły się z murów zamków.

Z początku wszystkie cztery rzeźby wydawały się być takie same. Jednak wraz z postępem pracy, Kress zaczął zauważać subtelne różnice w technice i wykonaniu. Czerwone piaseczniki były najbardziej twórcze - użyły maleńkich kawałków łupka dla oddania siwizny jego włosów. Idol białych wydawał mu się młody i czupurny, zaś twarz wyrzeźbiona przez czarne, jakkolwiek doskonale, linia po linii, wierna, uderzyła go dobrocią i mądrością. Pomarańczowe piaseczniki jak zwykle były ostatnie i najgorsze. Wojny nie były dla nich pomyślne i ich zamek, w porównaniu z innymi, wyglądał dość nędznie. Podobizna, którą rzeźbiły była toporna i pozbawiona życia i zanosiło się na to, że zamierzają ją taką zostawić. Kress poczuł się głęboko urażony, gdy zauważył, że przestały nad nią pracować, nic jednak nie mógł na to poradzić.

Gdy wszystkie piaseczniki ukończyły swe rzeźby, wyłączył holograf i zdecydował, że nadszedł czas, by urządzić przyjęcie. Jego przyjaciele będą zbulwersowani. Pomyślał, że mógłby nawet zainscenizować dla nich wojnę. Mrucząc radośnie pod nosem zabrał się do układania listy gości.

 

Przyjęcie było ogromnym sukcesem.

Kress zaprosił trzydzieści osób: garstkę bliskich, dzielących jego upodobania przyjaciół, kilka byłych kochanek oraz kolekcję konkurentów w interesach i rywali politycznych, którzy nie mogli sobie pozwolić na zignorowanie jego zaproszenia. Wiedział, że niektórzy z nich będą pognębieni czy nawet obrażeni jego piasecznikami. Liczył na to. Uważał przyjęcie za nieudane, jeżeli chociaż jeden z gości nie wyszedł z niego wściekły.

Pod wpływem chwili dodał do niego nazwisko Jali Wo.

- Jeśli pani chce, niech pani przyprowadzi ze sobą Shade'a - powiedział, przekazując jej zaproszenie.

Fakt, iż Wo je przyjęła nieco go zaskoczył.

- Shade nie będzie obecny - dodała. - Nie bierze udziału w imprezach towarzyskich. Ja natomiast chętnie sprawdzę na miejscu jak się sprawują pańskie piaseczniki.

Zamówił bardzo wystawne potrawy. Gdy wreszcie zamarły ostatnie rozmowy, a większość gości była do mdłości opita winem i objedzona przysmakami, zaszokował wszystkich osobiście zbierając do wielkiej miski resztki ze stołu.

- Chodźcie wszyscy - powiedział. - Chciałbym was przedstawić moim najnowszym ulubieńcom.

Niosąc miskę przed sobą, poprowadził ich do salonu.

Piaseczniki spełniły jego najbardziej wypieszczone nadzieje. Głodził je przez ostatnie dwa dni i teraz były w bardzo bojowym nastroju. Na oczach stłoczonych wokół pojemnika gości, przewidująco wyposażonych przez Kressa w powiększające gogle, stoczyły o wrzucone jedzenie wspaniałą walkę. Po jej zakończeniu Kress naliczył prawie sześćdziesiąt trupów. Czerwone i białe, które ostatnio zawarły rozejm, zdobyły większą część łupu.

- Kress, jesteś obrzydliwy - powiedziała Cath m'Lane. Żyłą z nim przez pewien czas dwa lata wcześniej, aż jej ckliwy sentymentalizm niemal doprowadził go do obłędu. - To była głupota z mojej strony, że znowu tu przyszłam. Myślałam, że może się zmieniłeś, chcesz przeprosić. - Nigdy mu nie wybaczyła jego zachowania po tym, jak pełzacz zjadł jej niezwykle milutkiego pieska.

- Nigdy więcej mnie nie zapraszaj, Simon.

Wymaszerowała, odprowadzona przez swego aktualnego kochanka i wybuchy chóralnego śmiechu.

Pozostali goście mieli mnóstwo pytań.

- Gdzieś zdobył te stworzenia? - chcieli wiedzieć.

- W firmie Wo i Shade, Import - odpowiedział, uprzejmym gestem wskazując Jalę Wo, która przez większość wieczoru trzymała się na uboczu i milczała.

- Dlaczego udekorowały mury zamków twymi podobiznami?

- Ponieważ jestem dla nich źródłem wszelkiego dobra. Przecież mnie znacie od tej strony, prawda? - Wzbudziło to szereg zduszonych chichotów.

- Czy będą znowu walczyć?

- Oczywiście, ale nie dzisiaj. Nie martwcie się. Będą następne przyjęcia.

Jad Rakkis, ksenobiolog-amator, zaczął mówić o innych społecznych owadach i wojnach, jakie one toczą.

- Te piaseczniki są zabawne, ale nie ma w nich nic szczególnego. Powinniście poczytać na przykład o ziemskich czerwonych mrówkach.

- Piaseczniki nie są owadami - powiedziała ostro Jala Wo, ale Rakkis był na fali i nikt nie zwracał na jej słowa najmniejszej uwagi. Kress uśmiechnął się do niej i wzruszył ramionami.

Malada Blane zaproponowała, aby przy okazji następnej wojny robić zakłady. Wszyscy temu przyklasnęli i rozpoczęli ożywioną, niemal godzinną dyskusję na temat zasad i stawek. W końcu goście zaczęli się rozchodzić.

Jala Wo była ostatnia.

- Tak więc - powiedział Kress, gdy zostali sami - wygląda na to, że moje piaseczniki są przebojem.

- Rozwijają się całkiem dobrze. Już teraz są większe niż moje.

- Tak, z wyjątkiem pomarańczowych.

- Zauważyłam. Wydają się stosunkowo nieliczne i ich zamek jest w opłakanym stanie.

- No cóż. ktoś musi przegrywać - powiedział Kress. - Pomarańczowe najpóźniej się wykluły i urządziły. Teraz to się na nich odbija.

- Przepraszam - powiedziała Wo - mogę zapytać, czy wystarczająco pan karmi swoje piaseczniki?

Kress wzruszył ramionami.

- Poszczą czasami. Dzięki temu są bardziej zawzięte.

Zmarszczyła brwi.

- Nie ma potrzeby ich głodzić. Niech im pan pozwoli walczyć w ich własnym czasie i z własnych powodów. Walka leży w ich naturze i będzie pan świadkiem niezwykle subtelnych i złożonych konfliktów. Ciągłe, wywoływane głodem wojny są poniżające i pozbawione finezji.

Kress odpłacił jej równie wyraźnym niezadowoleniem.

- Jest pani w moim domu, Wo, i tutaj ja decyduję, co jest poniżające. Karmiłem piaseczniki tak, jak pani radziła i nie chciały walczyć.

- Musi się pan uzbroić w cierpliwość.

- Nie - odpowiedział Kress. - Przecież jestem ich panem i bogiem. Dlaczego miałbym czekać, aż nabiorą na coś ochoty? Nie walczyły dostatecznie często by mnie zadowolić. Skorygowałem to.

- Rozumiem. Przedyskutuję tę sprawę z Shade'em.

- To nie jest pani zmartwienie. Ani jego.

- Wobec tego nie pozostaje nic innego, jak życzyć panu dobrej nocy - powiedziała Wo z rezygnacją. Potem jednak, nakładając płaszcz, obdarzyła go pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

- Niech pan obserwuje swoje twarze - ostrzegła. - Niech pan uważnie obserwuje swoje twarze.

Po jej wyjściu Kress, zaintrygowany, podszedł do pojemnika i przyjrzał się zamkom. Jego podobizny tkwiły na swoich miejscach, jak zawsze. Może tylko... - szybko nałożył powiększające gogle. Nawet wtedy różnica była trudna do uchwycenia. Wydało mu się, że wyraz rzeźbionych twarzy zmienił się nieco, że uśmiech został lekko wykrzywiony, tak, iż pojawił się w nim cień podłości. Była to bardzo subtelna zmiana, jeżeli w ogóle cokolwiek się zmieniło. W końcu Kress doszedł do wniosku, iż wrażenie powstało pod wpływem słów Jali Wo i postanowił więcej nie zapraszać jej na swe przyjęcia.

 

W ciągu następnych kilku miesięcy Kress wraz z garstką najbliższych znajomych spotykali się co tydzień na, jak lubili to nazywać "grach wojennych". Teraz, gdy minęła już początkowa fascynacja piasecznikami, Kress więcej czasu poświęcał na interesy i obowiązki towarzyskie - kosztem obserwacji pojemnika. Jednak w dalszym ciągu lubił urządzać dla przyjaciół jedną czy dwie wojny. Utrzymywał swych kombatantów w ciągłej gotowości, na krawędzi głodu. Wyraźnie się to odbiło na pomarańczowych, których liczba tak znacznie się zmniejszyła, że Kress zaczął się zastanawiać czy ich mamka jeszcze żyje. Ale inne miały się całkiem nieźle.

Czasami w nocy, gdy nie mógł zasnąć, zabierał butelkę wina do ciemnego, oświetlonego jedynie czerwoną poświatą znad pustyni salonu. Pił i godzinami w samotności wpatrywał się w pojemnik. Zwykle gdzieś toczyła się walka, a jeżeli nawet nie, to z łatwością ją wywoływał, wrzucając do środka trochę jedzenia.

Podczas cotygodniowych spotkań zaczęli, jak to sugerowała Malada Blane, robić zakłady. Kress wygrał sporo, stawiając na białe, które stały się najsilniejszą i najbardziej liczną kolonią w pojemniku. Posiadały także największy zamek. Pewnego razu Kress odsunął pokrywę i wrzucił jedzenie nie, jak zwykle, na środek pola bitewnego, ale w pobliże ich zamku. W ten sposób pozostałe piaseczniki, chcąc mieć w ogóle cokolwiek do jedzenia, musiały ten zamek zaatakować. Próbowały. Białe broniły się wspaniale. Kress wygrał od Jada Rakkisa sto standartów.

Rakkis tracił na tych zakładach spore sumy niemal co tydzień. Rościł sobie pretensje do rozległej wiedzy o piasecznikach, utrzymując iż od czasu pierwszego przyjęcia dużo na ich temat przeczytał. Kress podejrzewał, że były to tylko puste przechwałki, bo kiedy przychodziło do zakładów zwykle nie dopisywało mu szczęście. Kress również usiłował dowiedzieć się czegoś o piasecznikach. W chwili nagłej ciekawości połączył się z miejscową biblioteką i starał się ustalić z jakiego świata piaseczniki pochodzą. Jednak takiego hasła w katalogu w ogóle nie było. Planował zadzwonić do Wo i spytać ją o to, ale pojawiły się inne sprawy i kwestia pochodzenia piaseczników umknęła mu z pamięci.

W końcu Rakkis, po miesiącu, w czasie którego jego straty sięgnęły tysiąca standartów, zjawił się na spotkaniu, niosąc pod pachą małe plastykowe pudełko. W środku znajdowało się przypominające pająka stworzenie, pokryte delikatnym, złotym włosem.

- Pająk piaskowy - oznajmił. - Z Cathaday. Dziś po południu dostałem go od t'Etherane. Zwykle usuwają im worki jadowe, ale ten jest nietknięty. Przyjmujesz zakład, Simon? Chcę odzyskać moje pieniądze. Stawiam tysiąc standartów, że mój pająk piaskowy poradzi sobie z twoimi piasecznikami.

Kress przyjrzał się zamkniętemu w plastykowym pudełku zwierzęciu. Piaseczniki urosły i były, jak to słusznie Wo powiedziała, dwukrotnie większe niż jej własne - jednak przy tym stworzeniu wyglądały jak karły. Poza tym ono posiadało jad, a piaseczniki nie. Było ich jednak strasznie dużo. Ponadto ich wojny wewnętrzne ostatnio zaczęły już być nieco nużące. Odmiana, jaką niosło ze sobą to wyzwanie zaintrygowała Kressa.

- W porządku - powiedział. - Jesteś głupcem, Jad. Oddziały piaseczników będą napływały tak długo, aż ten twój ohydny stwór będzie martwy.

- To ty jesteś głupcem, Simon - odpowiedział Rakkis z usmiechem. - Cathadayski pająk żywi się głównie stworzeniami, które żyją zagrzebane w jakichś norach czy szczelinach i - tylko patrz uważnie - pójdzie prosto do tych zamków i pożre mamki.

Pośród ogólnego śmiechu Kress stracił nagle humor. Tego nie wziął pod uwagę.

- Zaczynajmy już wreszcie - powiedział z irytacją. Uzupełnił sobie szklankę do pełna.

Pająk był zbyt duży, by mógł się zmieścić w otworze żywieniowym. Dwóch z gości pomogło Rakkisowi odsunąć pokrywę i Malada Blane wręczyła mu jego pudełko. Wytrząsnął pająka do pojemnika. Potworek wylądował na miniaturowej wydmie tuż przed zamkiem czerwonych. Stracił orientację i stał przez chwilę nieruchomo, tylko jego żuchwy pracowały bez przerwy, a odnóża podrygiwały wyzywająco.

- No, dalej - ponaglił go Rakkis. Wszyscy zebrali się ciasnym kręgiem wokół pojemnika. Kress odszukał i nałożył swoje gogle. Jeżeli miał stracić tysiąc standartów, chciał przynajmniej dobrze widzieć co się dzieje.

Piaseczniki zauważyły intruza. W całym zamku w jednej chwili zamarł wszelki ruch. Małe czerwone stworzenia stały zmrożone, patrząc.

Pająk ruszył w stronę obiecującej, zacienionej bramy. Z górującej nad wszystkim wieży obojętnie patrzyło na niego oblicze Simona Kressa.

Natychmiast wybuchła burza aktywności. Najbliższe piaseczniki uformowały się w dwa kliny i poprzez piasek runęły ku pająkowi. Coraz więcej wojowników wysypywało się z wnętrza zamku i tworzyło potrójny szereg, strzegący zejścia ku podziemnej komnacie, w której żyła mamka. Z pustyni w pośpiechu nadciągali wezwani do walki zwiadowcy.

Bitwa została przyjęta.

Szarżujące piaseczniki dosięgły pająka. Szczypce uchwyciły odnóża, wbiły się w tułów, zacisnęły. Czerwoni wojownicy wbiegali po złotych nogach na plecy napastnika. Kąsali i darli. Jeden z nich dotarł do oka i rozciął je cieniutkimi żółtymi czułkami. Kress uśmiechnął się i wskazał to Rakkisowi.

Jednak piaseczniki były małe i nie miały jadu. I pająk się nie zatrzymywał. Jego nogi strzepywały atakujących, rozrzucając ich na wszystkie strony. Ociekające trucizną szczęki odnajdywały innych, wypuszczając połamane, sztywniejące zwłoki. Już przeszło tuzin piaseczników leżało martwych. Pająk posuwał się wciąż dalej i dalej. Przeszedł prosto przez potrójną linię strażników przed zamkiem. Szeregi zamknęły się wokół niego, pokryły go, rzucając się do desperackiej walki. Kress zauważył, że któryś z oddziałów odciął jedną z jego nóg. Część obrońców wchodziła na wieże zamku i skakała, lądując na drgającym, falującym kłębowisku poniżej.

Pająk, zupełnie niewidoczny pod masą rojącej się czerwieni, wpełzł jednak w ciemność bramy i zniknął.

Jad Rakkis odetchnął głęboko, Był wyraźnie blady.

- Cudownie - powiedział czyjś głos. Malada Blane jakoś dziwnie, z głębi gardła zachichotała.

- Patrz! - powiedziała Idi Noreddian, pociągając Kressa za rękaw.

Byli tak zajęci tym, co się działo w rogu czerwonych, że nie zwracali najmniejszej uwagi na pozostałą część pojemnika. Jednak teraz zamek był spokojny, piaski puste, usłane tylko trupami piaseczników i teraz zobaczyli.

W pobliże zamku czerwonych zostały podciągnięte trzy armie. Stały zupełnie nieruchomo, w idealnym porządku, szereg za szeregiem. Pomarańczowa, białą, czarna. Czekały, by zobaczyć kto wyjdzie z ciemności.

Simon Kress się uśmiechnął.

- Kordon sanitarny - powiedział. - Spójrz, z łaski swojej, na pozostałe zamki, Jad.

Rakkis spojrzał i zaklął. Oddziały piaseczników piaskiem i kamieniami zalepiały bramy. Jeżeli pająkowi uda się jakoś wyjść cało z bitwy z czekającymi armiami, nie będzie miał łatwego dostępu do wnętrza tych zamków.

- Powinienem był przynieść cztery pająki - powiedział Rakkis. - Jednak mimo wszystko wygrałem. Mój pająk jest teraz tam, na dole i zżera twoją pieprzoną mamkę.

Kress nie odpowiedział. Czekał. W ciemnościach coś się poruszyło.

Nagle czerwone piaseczniki zaczęły wylewać się z bramy szerokim strumieniem. Szybko wdrapywały się na mury zamku i rozpoczynały naprawę dokonanych przez pająka zniszczeń. Czekające armie rozsypały się i wycofały do swych rogów.

- Jad - powiedział Kress - myślę, że jesteś trochę zaskoczony tym, kto zżera kogo.

 

Tydzień później Rakkis przyniósł cztery cienkie srebrne węże. Piaseczniki rozprawiły się z nimi bez większych trudności.

Potem próbował z dużym czarnym ptakiem, który zjadł ponad trzydzieści białych piaseczników i miotając się niemal doszczętnie zniszczył ich zamek. Jednak w końcu jego skrzydła się zmęczyły, a piaseczniki, ilekroć wylądował, atakowały go dużymi siłami.

Następnym ich przeciwnikiem były owady - opancerzone żuki, niewiele różniące się od nich samych. Jednak głupie, okropnie głupie. Połączone siły pomarańczowych i czarnych złamały i rozproszyły ich szyk i wyrżnęły jednego po drugim.

Rakkis zaczął dawać Kressowi weksle.

Mniej więcej w tym czasie Kress znów spotkał Cath m'Lane. Stało się to podczas kolacji, którą spożywał w swojej ulubionej restauracji w Asgardzie. Zatrzymał się na chwilę przy jej stoliku, opowiedział o swych grach wojennych

i zaprosił ją, by się do nich przyłączyła. Poczerwieniała, potem odzyskała nad sobą kontrolę i stała się lodowata.

- Ktoś wreszcie musi cię powstrzymać, Simon - powiedziała. - Myślę, że to będę ja.

Kress wzruszył ramionami, zajął się znakomitym jedzeniem i nie myślał więcej o jej groźbie. Aż do chwili, gdy, tydzień później, u jego drzwi stanęła niewysoka, tęga kobieta i pokazała mu odznakę policyjną.

- Wpłynęło do nas zażalenie - powiedziała. - Czy ma pan terrarium z niebezpiecznymi owadami, Kress?

- To nie są owady - odpowiedział, gotując się wewnętrznie. - Proszę, pokażę pani.

Gdy zobaczyła piaseczniki, potrząsnęła głową.

- Nie da rady, to nie przejdzie. Co pan w ogóle wie o tych stworzeniach? Czy wie pan z jakiego świata pochodzą? Czy zostały zatwierdzone przez radę ekologiczną? Czy ma pan na nie pozwolenie? Doniesiono nam, że one są mięsożerne, prawdopodobnie niebezpieczne. Zawiadomiono nas również, iż są obdarzone ograniczoną świadomością. A w ogóle skąd pan je wziął?

- Kupiłem u Wo i Shade'a - odpowiedział Kress.

- Nigdy o nich nie słyszałam. Prawdopodobnie przemycili je, wiedząc, że nasi ekolodzy nigdy by ich nie zatwierdzili. Nie, Kress, to nie przejdzie. Mam zamiar skonfiskować ten pojemnik i dać go do zniszczenia. I może się pan również spodziewać kary pieniężnej.

Kress zaproponował jej sto standartów w zamian za zapomnienie o nim i jego piasecznikach.

Kobieta prychnęła.

- Teraz będę musiała do zarzutów przeciwko panu dodać próbę przekupstwa.

Nie dawała się przekonać aż do chwili, w której podniósł ofertę do dwóch tysięcy standartów.

- Wie pan, to nie będzie łatwe - powiedziała. - Trzeba na nowo wypełnić formularze, wymazać zapisy. Poza tym sporo czasu zajmie wydobycie od ekologów fałszywego zezwolenia. Nie wspominając już o wnoszącym zażalenie. Co będzie, jeśli ona znowu zadzwoni?

- Ją proszę zostawić mnie - powiedział Kress. - Proszę ją zostawić mnie.

 

Pomyślał o tym wszystkim przez chwilę. Jeszcze tego wieczora wykonał kilka telefonów.

Przede wszystkim zadzwonił do "t'Etherane - Sprzedaż Zwierząt Domowych".

- Chciałbym kupić psa - powiedział. - Szczeniaka.

Tłusty handlarz popatrzył na niego osłupiałym wzrokiem.

- Szczeniaka? To zupełnie do ciebie niepodobne, Simon. Ale zajrzyj do nas. Mamy wspaniały wybór.

- Chcę szczeniaka ściśle określonego rodzaju - powiedział Kress. - Zapisuj, przedyktuję ci jak on ma wyglądać.

Następnie wypukał numer Idi Noreddian.

- Idi - powiedział - chcę, żebyś zjawiła się dziś u mnie ze sprzętem holowizyjnym. Mam ochotę zarejstrować pewną walkę. Jako prezent dla jednej z moich przyjaciółek.

 

Tej nocy, po zrobieniu nagrania, Kress nie kładł się do późna. Wchłonął w swym sensorium nowy, kontrowersyjny spektakl dramatyczny, przygotował sobie niewielką przekąskę, wypalił jedno czy dwa cygara i uporał się z butelką wina. Czując się bardzo z siebie zadowolony, przeszedł ze szklanką w ręku do salonu.

Światła były wygaszone. Cienie, zrodzone z czerwonej poświaty nad terrarium, płonęły chorobliwym, gorączkowym blaskiem. Podszedł, by spojrzeć na swe królestwo, ciekaw, jak czarne radziły sobie z naprawą zamku. Szczeniak obrócił go w ruinę.

Odbudowa postępowała całkiem sprawnie. Gdy Kress przez powiększające gogle przyglądał się pracy, jego wzrok zahaczył o twarz na wieży. Zdumiała go.

Odsunął się, zamrugał, pociągnął potężny łyk wina i znów spojrzał.

Twarz, którą widział była wciąż jego twarzą. Ale zupełnie nieprawdziwą, wykrzywioną. Policzki były spasione jak u wieprza, uśmiech zmienił się w złośliwy grymas. Wyglądał nieprawdopodobnie podle.

Zaniepokojony, zaczął okrążać pojemnik, by przyjrzeć się innym zamkom. Każda z twarzy była nieco różna, ale wszystkie miały zdecydowanie tę samą wymowę.

Pomarańczowe pominęły wszelkie szczegóły, ale i tak rezultatem było oblicze potwora - pełne brutalności usta, bezduszne oczy.

Czerwone obdarzyły go satanicznym, krzywym uśmieszkiem. W kącikach ust czaiło się coś dziwnego i nieprzyjemnego.

Białe, jego faworyci, wyrzeźbiły okrutnego boga-półgłówka.

Z wściekłością cisnął szklanką z winem o ścianę.

- Jak śmiałyście - wysyczał resztką oddechu. - Przez tydzień nie dostaniecie nic do żarcia! Ja was nauczę.

Przyszedł mu do głowy pomysł. Wybiegł z salonu, aby po chwili wrócić z zabytkowym żelaznym mieczem blisko metrowej długości, o wciąż jeszcze ostrym sztychu. Uśmiechnął się, stanął tuż przy ścianie pojemnika i odsunął pokrywę znad jednego rogu. Sięgnął w dół i dźgnął stojący w tym rogu zamek białych. Potem zaczął machać mieczem tam i z powrotem, rozwalając mury, krużganki, wieże. Gramolące się piaseczniki zostały zasypane piaskiem i kamieniami. Drobnym ruchem nadgarstka unicestwił bezczelną, uwłaczającą karykaturę, w którą piaseczniki zmieniły jego twarz. Potem zawiesił miecz nad ciemną, prowadzącą ku komnacie mamki jamą i opuścił go z całą siłą. Usłyszał miękkie mlaśnięcie i poczuł opór. Białe piaseczniki zadrżały i upadły. Usatysfakcjonowany, wyciągnął miecz z powrotem.

Patrzył przez chwilę na swe dzieło, zastanawiając się czy zabił mamkę. Ostrze miecza było wilgotne i śliskie. Jednak po chwili białe piaseczniki znów zaczęły się poruszać. Chwiejnie i powoli, ale jednak się ruszały.

Przygotował się do zasunięcia pokrywy nad tym rogiem i przejścia do następnego zamku, gdy poczuł, że po jego ręce coś pełznie.

Wrzasnął, wypuścił miecz i gwałtownie przeciągnął drugą ręką po skórze. Piasecznik spadł na dywan. Zmiażdżył go obcasem, depcząc wściekle jeszcze długo po tym, jak stał się on tylko bezkształtną masą. Trzęsąc się z obrzydzenia pośpiesznie zamknął i zabezpieczył pokrywę. Wybiegł, by wziąć prysznic i dokładnie się obejrzał. Ubranie, które miał na sobie, starannie wygotował.

Jakiś czas później, po kilku szklankach wina, wrócił do salonu. Był trochę zawstydzony przerażeniem, jakie ten piasecznik w nim wzbudził. Ale na ponowne otwieranie pojemnika nie miał najmniejszej ochoty. Od tej chwili pokrywa będzie stale zamknięta. Musiał jednak jakoś ukarać pozostałe zamki.

Postanowił poszukać pomysłu w następnej szklance wina. Gdy ją skończył, spłynęło na niego natchnienie. Uśmiechnął się, podszedł do pojemnika i wprowadził kilka poprawek w systemie regulującym wilgotność powietrza.

Zanim usnął na kanapie, ściskając w dłoni nową szklankę wina, zamki kruszyły się, rozmywały pod strugami deszczu.

 

Obudziło go gniewne walenie do drzwi wejściowych.

Usiadł, wciąż podpity, z czaszką trzeszczącą od bólu. Kac po winie jest zawsze najgorszy, pomyślał. Wstał i chwiejnym krokiem poszedł do przedpokoju.

Przed drzwiami stała Cath m'Lane.

- Ty bydlaku - powiedziała. Twarz miała zapuchniętą i poznaczoną śladami łez. - Płakałam przez całą noc. Ale nigdy więcej, Simon, nigdy więcej.

- Spokojnie - szepnął, trzymając się za głowę. - Mam kaca.

Klnąc odepchnęła go na bok i weszła do domu. Zza rogu wylazł pełzacz, jakby chcąc się dowiedzieć co to za hałasy. Splunęła na niego i wbiegła do salonu. Kress bezskutecznie usiłował ją dogonić.

- Stań na chwilę - powiedział Kress. - Dokąd... nie możesz...

Zatrzymał się nagle, skamieniały z przerażenia. Cath w lewym ręku trzymała ciężki młotek.

- Nie - powiedział.

Poszła prosto ku terrarium.

- Bardzo lubisz te urocze stworzonka, prawda Simon? To możesz sobie z nimi mieszkać!

- Cath! - wrzasnął.

Chwyciwszy młotek w obie dłonie, skierowała go z całą siłą na ścianę pojemnika. Odgłos uderzenia niemal rozsadził Kressowi czaszkę. Jednak plastyk wytrzymał.

Znowu się zamierzyła. Tym razem rozległ się trzask i na ścianie pojawiła się sieć cienkich linii.

Kress rzucił się na nią, gdy podnosiła młotek do trzeciego uderzenia. Mocując się, upadli na podłogę i kilkakrotnie się przetoczyli. Cath wypuściła młotek i złapała Kressa za gardło, usiłując dusić. Wywinął się i ukąsił ją do krwi w ramię.

W końcu stanęli niepewnie na nogi, dysząc ciężko.

- Powinieneś się teraz zobaczyć, Simon - powiedziała ponuro. - Krew kapie ci z ust. Wyglądasz jak jeden z tych twoich ulubieńców. Jak ci się podoba ten smak?

- Wynoś się - powiedział. Zauważył miecz, leżący na podłodze, tam, gdzie go wczoraj rzucił. Podniósł go pośpiesznie. - Wynoś się - powtórzył, wywijając nim dla dodania wagi słowom. - Nie próbuj podchodzić do pojemnika.

Zaśmiała się.

- Nie odważysz się - powiedziała i schyliła się, by podnieść młotek.

Kress wrzasnął i pchnął. Zanim w pełni uświadomił sobie, co się stało, żelazne ostrze gładko przeszło przez pierś Cath. Spojrzała na niego zaskoczona, potem opuściła wzrok ku mieczowi. Kress odskoczył.

- Nie chciałem... - zaskomlił. - Ja chciałem tylko...

Krwawiła, umierała, ale jakimś cudem utrzymywała się na nogach.

- Ty potworze - zdołała wycharczeć pełnymi krwi ustami. Okręciła się i ostatkiem sił rzuciła na pojemnik. Nadwerężona ściana pękła i Cath m'Lane runęła, przysypana lawiną piasku, błota i odłamków plastyku.

Kress histerycznie, cieniutko zapiszczał i wskoczył na kanapę.

Z rumowiska na środku podłogi zaczęły się wygrzebywać piaseczniki. Przechodziły po ciele Cath. Kilka z nich ruszyło na zwiad w poprzek dywanu. Za nimi poszły inne.

Kress patrzył, jak formuje się kolumna - żywy, falujący prostokąt. Idące w jej środku piaseczniki coś niosły, coś śliskiego i bezkształtnego, kawał pulsującego, surowego mięsa wielkości ludzkiej głowy. Kolumna ruszyła naprzód, oddalając się od pojemnika.

Kress nie wytrzymał i uciekł.

 

Aż do późnego popołudnia nie mógł zebrać dość odwagi, by wrócić.

Uciekając pobiegł do ślizgacza i niemal chory ze strachu, poleciał do najbliższego miasta, leżącego w odległości około 50 kilometrów. Tam, wreszcie bezpieczny, wszedł do jakiejś małej restauracyjki, wypił kilka filiżanek kawy zagryzając tabletkami na kaca, zamówił dość obfite śniadanie i stopniowo odzyskał równowagę.

To był straszliwy poranek, ale dramatyzowanie tego, co zaszło, niczego nie załatwiało. Zamówił jeszcze jedną kawę i z chłodnym racjonalizmem rozważył swoją sytuację.

Cath m'Lane zginęła z jego ręki. Czy mógł o tym zameldować, broniąc się, że to było niezamierzone i przypadkowe? Raczej nie. Ostatecznie przebił ją na wylot, a poza tym tej policjantce powiedział, żeby osobę, która wniosła zażalenie zostawiła jemu. Musi pozbyć się wszelkich obciążających dowodów. Miał nadzieję, że m'Lane nie powiedziała nikomu, dokąd się tego ranka wybiera. Najprawdopodobniej nie powiedziała. Jego podarunek mógł do niej nie wcześniej niż późnym wieczorem. Stwierdziła, że całą noc płakała. Była sama, gdy się u niego zjawiła. Bardzo dobrze; ma jedno ciało i jeden ślizgacz, których się będzie musiał pozbyć.

Pozostawały jeszcze piaseczniki. One mogą sprawić nieco większe trudności. Bez wątpienia do tej pory wszystkie już zdążyły uciec. Wyobraził je sobie w całym domu, w jego łóżku, w ubraniach, rojące się w jego jedzeniu i dostał gęsiej skórki. Wysiłkiem woli opanował paraliżującą odrazę. Przypomniał sobie, że ich zabicie nie powinno być takie trudne. Nie musi przecież ścigać każdego z osobna. Tylko cztery mamki, to wszystko. Powinno się udać. Mamki były duże, widział przecież. Odnajdzie je i zabije.

Zanim poleciał z powrotem do domu odwiedził kilka sklepów. Kupił mocny, okrywający całe ciało kombinezon, kilka torebek używanej przy usuwaniu skalników trucizny w tabletkach oraz kanister z rozpylaczem, zawierający nielegalnie silny pestycyd. Kupił również magnetyczne urządzenia holownicze.

Po wylądowaniu metodycznie zabrał się do rzeczy. Przede wszystkim holem magnetycznym podczepił do swego ślizgacza ślizgacz Cath. Przy jego przeszukiwaniu po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęło się do niego szczęście. Na przednim siedzeniu leżał kryształ, zawierający zrobiony przez Idi Noreddian holograficzny zapis walki szczeniaka z piasecznikami. Ten kryształ był jednym z powodów do zmartwienia.

Gdy ślizgacze były gotowe, włożył kombinezon i wszedł do domu po ciało Cath.

Nie było go.

Starannie ponakłuwał szybko wysychający piasek, jednak nie mogło być wątpliwości - ciało zniknęło. Czyżby Cath jeszcze żyła i zdołała odczołgać się gdzieś w bok? Wątpliwe, jednak postanowił przeszukać dom. Pobieżna inspekcja nic nie dała - nie znalazł ciała, nie znalazł również piaseczników. Nie miał czasu na bardziej dokładne poszukiwania, gdyż tuż przed drzwiami tkwił obciążający go ślizgacz. Postanowił spróbować jeszcze raz później.

Około siedemdziesiąt kilometrów na północ od jego posiadłości leżało pasmo aktywnych wulkanów. Poleciał tam, holując ślizgacz Cath. Nad największym z dymiących stożków wyłączał magnesy, a potem przyglądał się, jak ślizgacz znika w jeziorze lawy.

Zmierzchało już, gdy wrócił do domu. To mu pozwalało na zrobienie przerwy. Rozważał przez chwilę możliwość powrotu do miasta i spędzenia tam nocy, jednak szybko z tego pomysłu zrezygnował. Miał przed sobą sporo pracy. Jeszcze nie był bezpieczny.

Rozrzucił wokół domu trujące tabletki. Nikt nie będzie tego uważał za podejrzane. Kress zawsze miał problemy ze skalnikami. Gdy się z tym uporał, odbezpieczył kanister z pestycydem i wrócił do domu.

Przeszedł cały budynek, pokój po pokoju, wszędzie włączając światła. Zatrzymał się w salonie, by wrzucić piasek i okruchy plastyku z powrotem do rozbitego pojemnika. Tak jak się obawiał, wszystkie piaseczniki uciekły. Zamki były skurczone i wykoślawione, rozmyte potopem, który na nie spuścił. To, co z nich zostało wysychając szybko się rozpadało.

Zmarszczył brwi i szukał dalej, z kanistrem przytroczonym do ramion.

Na ciało Cath m'Lane natknął się na dnie swej najgłębszej piwnicy.

Leżało rozciągnięte u stóp stromych schodów, z kończynami powykręcanymi jakby od upadku. Jego skóra roiła się od białych piaseczników. Gdy Kress przyglądał się tej scenie, ciało drgnęło, przesuwając się po zarośniętej brudem podłodze.

Zaśmiał się i przekręcił regulator natężenia światła do maksimum. W przeciwległym rogu, między dwoma stojakami na wino, przycupnął niewielki, ziemny zamek z ciemną dziurą u podstawy. Na ścianie piwnicy Kress zauważył niewyraźny zarys swojej twarzy.

Ciało znów drgnęło, przesuwając się kilka centymetrów w stronę zamku. Kress nagle wyobraził sobie czekającą niecierpliwie, głodną białą mamkę. Byłyby w stanie zmieścić w swej gębie może stopę Cath, ale przecież nic więcej. To było zbyt absurdalne. Znów się zaśmiał i z palcem na zaworze, zamykającym wylot węża, zaczął schodzić w dół. Piaseczniki - setki, poruszające się jak jeden - opuściły ciało i sformowały linie obronne, pole bieli między nim a mamką.

Nagle Kressowi przyszła do głowy inna myśl. Uśmiechnął się i opuścił uzbrojone w wąż ramię.

- Cath zawsze była trudna do strawienia - powiedział, zachwycony swoim dowcipem. - Szczególnie dla kogoś o waszych rozmiarach. Chyba będę musiał wam pomóc. Od czego w końcu są bogowie?

Pobiegł na górę i po chwili wrócił z tasakiem. Piaseczniki cierpliwie czekały i przyglądały się, jak Kress rozrąbuje ciało Cath m'Lane na małe, łatwe do strawienia kawałki.

 

Tej nocy spał w kombinezonie, z kanistrem pestycydu w zasięgu ręki. Nie musiał go jednak używać. Białe, nasycone, zostały w piwnicy, a na inne dotychczas się nie natknął.

Rano dokończył sprzątania salonu. Nie został w nim żaden ślad po walce, poza rozbitym pojemnikiem.

Zjadł lekki lunch i na nowo podjął poszukiwania zaginionych piaseczników. W pełnym świetle dnia ich znalezienie nie było trudne. Czarne ulokowały się w jego skalnym ogrodzie, budując zamek ciężki od obsydianu i kwarcu. Czerwone znalazł na dnie długo nie używanego basenu pływackiego, częściowo wypełnionego latami nanoszonym przez wiatr piaskiem. Widział piaseczniki obu kolorów, uwijające się po posiadłości, przy tym niektóre, całkiem liczne, niosły do swych mamek tabletki trucizny. Kress doszedł do wniosku, że pestycyd jest już zbędny. Nie było potrzeby ryzykowania walki, skoro mógł po prostu poczekać, aż trucizna zrobi swoje. Do wieczora obie mamki powinny być martwe.

Pozostawało jeszcze odnalezienie pomarańczowych. Kress okrążył posiadłość kilka razy rozszerzającą się spiralą, lecz nigdzie się na nie nie natknął.

Gdy zaczął spływać potem - dzień był suchy i gorący, a kombinezon szczelny - zdecydował, iż nie jest to aż tak ważne. Jeżeli gdzieś tu były, prawdopodobnie jadły teraz tabletki trucizny razem z czarnymi i czerwonymi.

Wracając do domu z satysfakcją rozdeptał kilka piaseczników, które wlazły mu pod nogi. Wewnątrz zrzucił kombinezon, zjadł znakomity obiad i położył się, by odpocząć. Wszystko było pod kontrolą. Dwie mamki wkrótce przestaną żyć. Trzecia znajdowała się w miejscu, w którym łatwo mógł ją zlikwidować, gdy już przestanie mu być potrzebna. Nie miał również wątpliwości, że w końcu uda mu się odnaleźć czwartą. Sprawa Cath przestała istnieć - wszystkie ślady jej wizyty zostały zatarte.

Z zadumy wyrwało go mruganie ekranu telefonu. Dzwonił Jad Rakkis, chcąc się pochwalić jakimiś wszystkożernymi robakami, które miał zamiar przynieść na dzisiejsze gry wojenne.

Kress zupełnie o tym zapomniał, ale szybko odzyskał zimną krew.

- Oj, przepraszam, Jad, powinienem cię wcześniej zawiadomić. Już mi się to wszystko znudziło i pozbyłem się piaseczników. Wstrętne małe potworki. Przykro mi, ale nie będzie dziś przyjęcia.

Rakkis był oburzony.

- No to co ja mam zrobić z moimi robakami?

- Włóż je do koszyka z owocami i wyślij swojej ukochanej - powiedział Kress, przerywając połączenie. Szybko zadzwonił do pozostałych bywalców jego przyjęć. Nie chciał, aby ktokolwiek pałętał mu się pod drzwiami, dopóki piaseczniki żyły i łaziły po posiadłości.

Gdy zadzwonił do Idi Noreddian, zdał sobie sprawę z irytującego niedopatrzenia. Ekran zaczął się przeczyszczać, wskazując, że telefon nie został odebrany. Kress wyłączył się.

Idi zjawiła się godzinę później, o zwykłej porze. Była nieco zaskoczona tym, że przyjęcie zostało odwołane, ale jednocześnie bardzo zadowolona z perspektywy spędzenia wieczoru sam na sam z Kressem. Rozbawił ją opowieścią o reakcji Cath na zrobiony przez nich hologram. Zdołał się przy tym upewnić, że Idi nikomu nie wspomniała o tym ich dowcipie. Skinął głową, zadowolony, i ponownie napełnił winem kieliszki. W butelce zostało już tylko kilka kropel.

- Będę musiał przynieść nową - powiedział. - Chodź ze mną do piwnicy i pomóż mi wybrać dobry rocznik. Zawsze miałaś lepsze podniebienie niż ja.

Poszła z nim dość chętnie, jednak na szczycie schodów, gdy otworzył drzwi i gestem wskazał, by weszła pierwsza, zawahała się.

- Dlaczego światło jest wyłączone? - spytała. - I ten zapach - co to za dziwny zapach, Simon?

Wyglądała na zaskoczoną, gdy ją pchnął. Wrzasnęła, spadając ze schodów. Kress zatrzasnął drzwi i zaczął zabijać je deskami, które, wraz z gwoździami i młotkiem, przygotował i zostawił tu wcześniej. Gdy kończył, usłyszał jęk Idi.

- Boli mnie - zawołała. - Simon, co to jest? - Nagle zapiszczała. Chwilę później rozległ się krzyk.

Nie milkł przez godziny. Kress, chcąc się od niego odgrodzić, poszedł do sensorium i wystukał zamówienie na pieprzną komedię.

Gdy nabrał pewności, że Idi już nie żyje, zaciągnął jej ślizgacz na północ i wrzucił do wulkanu. Hol magnetyczny okazał się dobrą inwestycją.

 

Następnego ranka, gdy zszedł na dół, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, usłyszał dziwne, przypominające skrobanie dźwięki, które dochodziły zza drzwi piwnicy. Przez kilka chwil słuchał w napięciu, zastanawiając się czy to możliwe, by Idi Noreddian przeżyła i teraz drapała w drzwi, chcąc się wydostać. Mało prawdopodobne, to muszą być piaseczniki. Kressowi nie podobało się to, co mogło się kryć za tymi dźwiękami. Postanowił trzymać drzwi zabite, przynajmniej przez jakiś czas. Wziął łopatę i wyszedł na zewnątrz, by pochować mamki, czerwoną i czarną, pod ich własnymi zamkami.

Znalazł je w doskonałym zdrowiu.

Czarny zamek, oblepiony krzątającymi się piasecznikami, połyskiwał szkłem wulkanicznym. Na najwyższej, sięgającej mu do pasa wieży Kress zobaczył wstrętną karykaturę swojej twarzy. Gdy podszedł bliżej, czarne przerwały pracę i uformowały się w dwie groźne falangi. Obejrzał się i zobaczył, że inne odcinają mu drogę ucieczki. Zdumiony, porzucił łopatę i pośpiesznie wybiegł z pułapki, krusząc pod butami kilka czarnych pancerzy.

Zamek czerwonych wspinał się po ścianie basenu. Mamka była bezpiecznie umieszczona w szczelinie, otoczona piaskiem, betonem i umocnieniami. Czerwone piaseczniki łaziły po całym dnie basenu. Kress zauważył grupy niosące do zamku skalnika i dużą jaszczurkę. Przerażony cofnął się od skraju basenu i usłyszał jakiś chrobot. Spojrzał w dół. Zobaczył trzy piaseczniki, wspinające się po jego nodze. Strącił je i starannie rozdeptał, ale już nadciągały inne. Były większe niż je pamiętał. Niektóre były wielkości jego kciuka.

Zaczął biec. Zanim znalazł się bezpieczny w domu, serce mu waliło jak oszalałe i ledwie łapał oddech. Zatrzasnął drzwi i zaczął je pośpiesznie blokować zamkami. Jego dom został tak zaprojektowany, by był owadoszczelny. Wewnątrz będzie bezpieczny.

Mocny drink ukoił mu trochę nerwy. A więc trucizna im nie zaszkodziła, pomyślał. Powinien był się domyślić. Wo ostrzegła go, że mamki mogą jeść praktycznie wszystko. Będzie musiał użyć pestycydu. Wypił dla równego rachunku następnego drinka, włożył kombinezon i przytroczył kanister do pleców. Otworzył drzwi.

Przed nimi, na zewnątrz, czekały piaseczniki.

Stanęły przeciwko niemu obie armie, zjednoczone w obliczu wspólnego zagrożenia, bardziej liczne, niż mógłby sobie wyobrazić. Przeklęte mamki musiały płodzić jak skalniki. Piaseczniki były wszędzie, tworzyły pełznące morze.

Kress podniósł wylot węża i otworzył zawór. Szara mgła pokryła najbliższe szeregi. Poruszył ręką w jedną, w drugą stronę.

Tam, gdzie sięgała mgła, piaseczniki skręcały się gwałtownie i zdychały w drgawkach. Kress uśmiechnął się. To nie był przeciwnik dla niego. Rozpylił pestycyd szerokim łukiem i śmiało postąpił naprzód, depcząc ściółkę z czarnych i czerwonych ciał. Armie cofnęły się. Kress ruszył, zdecydowany przebić się przez nie ku mamkom.

Ucieczka natychmiast została przerwana. Tysiąc piaseczników runęło ku niemu jak fala.

Kress oczekiwał przeciwuderzenia. Utrzymał pozycję, szerokimi ruchami zamiatając przed sobą swym mgielnym mieczem. Piaseczniki szły na niego i umierały. Niektóre się przebiły - nie mógł przecież rozpylać trucizny wszędzie jednocześnie. Poczuł, jak wspinają mu się po nogach, jak ich szczypce daremnie usiłują przeciąć wzmocniony plastyk kombinezonu. Zignorował je i kontynuował rozpylanie.

Potem zaczął czuć miękkie uderzenia w kark i w głowę.

Zadrżał, okręcił się i spojrzał w górę. Ściana jego domu żyła, pokryta setkami piaseczników. Wspinały się, odbijały i jak deszcz spadały na niego i wszędzie wokół niego. Jeden wylądował na osłonie twarzy, usiłując przez długą, straszliwą sekundę, zanim Kress strącił go na ziemię, sięgnąć szczypcami ku oczom.

Kress podniósł wylot węża, spryskując powietrze, spryskując dom, rozsiewając pestycyd, aż wszystkie piaseczniki ponad nim były martwe lub zdychały. Trująca mgła opadła na niego, drażniąc gardło. Kaszlał i rozpylał dalej. Dopiero, gdy front domu był zupełnie czysty, skierował uwagę z powrotem na ziemię.

Były wszędzie - wokół niego, na nim. Dziesiątki uwijały się po jego ciele, setki innych spieszyły by się do nich przyłączyć. Skierował mgłę w ich stronę.

W chwilę później strumień pestycydu się urwał. Kress usłyszał głośny syk za plecami i spomiędzy jego ramion wypłynął śmiercionośny obłok, osnuwając go, dusząc, paląc i zaćmiewając oczy. Powiódł dłonią wzdłuż węża i cofnął ją, pokrytą zdychającymi piasecznikami. Wąż był przecięty, przegryzły go na wylot. Kress, okryty całunem pestycydu, oślepiony, wrzasnął i zaczął biec w stronę domu, po drodze strącając z siebie małe ciała.

Wbiegł do środka, zaryglował drzwi i rzucił się na dywan. Taczał się w te i z powrotem tak długo, aż upewnił się, że zgniótł wszystkie, które jeszcze na nim zostały. Kanister, już niemal zupełnie pusty, posykiwał słabo. Kress zrzucił kombinezon i wbiegł pod prysznic. Ostry, gorący strumień poparzył go, skóra zaczerwieniła się i uwrażliwiła, jednak przestała cierpnąć.

Włożył swe najcięższe ubranie - gruby skórzany komplet - wytrząsając je przedtem nerwowo. "Cholera, cholera" - mruczał cały czas. Gardło miał zupełnie suche. Po starannym przeszukaniu holu wejściowego i upewnieniu się, że nie ma w nim piaseczników, uznał, iż może odpocząć. Usiadł i nalał sobie drinka. "Cholera" - powtórzył. Dłoń mu drżała i część trunku rozlała się na dywan.

Alkohol uspokoił go, ale nie spłukał strachu. Wypił drugą szklankę i ostrożnie podszedł do okna. Po grubej, plastykowej szybie chodziły piaseczniki. Wzdrygnął się i wycofał ku kontroli łączności. Pomyślał, że musi wezwać jakąś pomoc. Zadzwoni do władz regionu, przyjdą policjanci z miotaczami ognia i...

Przerwał w połowie wystukiwanie numeru i jęknął. Nie może wezwać policji. Musiałby im powiedzieć o białych w piwnicy i policjanci znaleźliby tam ciała. Być może do tej pory mamka poradziła sobie z Cath m'Lane, ale na pewno nie z Idi Noreddian. Nawet jej nie pociął. Poza tym zostały kości. Nie, policję może wezwać dopiero w ostateczności.

Usiadł przy konsoli, marszcząc czoło. Posiadany przez niego sprzęt łączności zajmował całą ścianę, z jego pomocą mógł się połączyć z każdym mieszkańcem Balduru. Miał dużo pieniędzy i był pomysłowy - zawsze był dumny ze swej pomysłowości. Jakoś sobie z tym wszystkim poradzi.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Wo, ale niemal natychmiast z tego zrezygnował. Wo zbyt dużo wiedziała, będzie zadawała pytania. Nie ufał jej. Nie, on potrzebował kogoś, kto zrobi to, co zostanie mu polecone bez zadawania pytań.

Zmarszczka zniknęła z jego czoła, na twarz wypłynął uśmiech. Simon Kress miał kontakty. Wystukał na klawiaturze już od bardzo dawna nie używany numer.

Na ekranie zmaterializowała się kobieca twarz - otoczona białymi włosami, pozbawiona wyrazu, o długim, zakrzywionym nosie.

- Simon - powiedziała dziarskim, energicznym głosem. - Jak tam interesy?

- Znakomicie, Lissandra - odpowiedział. - Mam dla ciebie robotę.

- Usunięcie? Moja cena podniosła się od twego ostatniego zlecenia, Simon. Przecież minęło już niemal dziesięć lat.

- Dostaniesz, ile będziesz chciała. Wiesz przecież, że jestem hojny. Potrzebuję cię do przeprowadzenia małego odrobaczenia.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

- Nie musisz używać eufemizmów. Linia jest ekranowana.

- Nie, ja mówię serio. Mam problem ze szkodnikami. Niebezpiecznymi szkodnikami. Uwolnij mnie od nich. Żadnych pytań. Jasne?

- Jasne.

- To dobrze. Będziesz potrzebowała... och, trzech lub czterech ludzi, wyposażonych w miotacze ognia albo lasery, czy coś w tym rodzaju. Włóżcie ognioodporne kombinezony. Przylećcie tu do mnie. Od razu zobaczycie, na czym to polega. Insekty. Bardzo, bardzo dużo insektów. W moim skalnym ogrodzie i w basenie znajdziecie zamki. Zniszczycie je i zabijecie wszystko, co w nich jest. Potem zapukacie do drzwi i ja wam pokażę, co jeszcze trzeba zrobić. Jak szybko tu możecie być?

- Wylecimy za godzinę - odpowiedziała z kamienną twarzą.

 

Lissandra dotrzymała słowa. Przyleciała czarnym, opływowym ślizgaczem, przywożąc ze sobą trzech pomocników. Kress przyglądał się im, bezpiecznie ukryty za oknem pierwszego piętra. Byli jednakowi - w ciemnych plastykowych kombinezonach z zasłaniającymi twarz maskami. Dwóch z nich miało przenośne miotacze ognia, trzeci działko laserowe i granaty. Lissandra - Kress poznał ją po sposobie, w jaki wydawała rozkazy - nie miała broni.

Powoli, na małej wysokości, przelecieli nad posiadłością, rozpoznając sytuację. Piaseczniki dostały szału. Szkarłatne i hebanowe kreski biegały i kręciły się jak w amoku. Ze swego punktu obserwacyjnego Kress dokładnie widział wznoszący się na wysokość człowieka zamek czarnych. Jego mury roiły się od obrońców, nieprzerwany, smolisty strumień wpływał przez bramę do wnętrza.

Ślizgacz Lissandry wylądował obok pojazdu Kressa, pomocnicy wyskoczyli na zewnątrz i zdjęli broń z ramion. Wyglądali jak maszyny, nieludzko, śmiertelnie groźnie.

Czarna armia rozwinęła się między nimi a zamkiem. Czerwone... - Kress nagle zdał sobie sprawę z tego, że nigdzie nie widać czerwonych. Rozejrzał się uważnie. Gdzie one się mogły podziać?

Lissandra wyciągnęła rękę i krzyknęła - mężczyźni z miotaczami odwrócili się ku piasecznikom. Ich broń kaszlnęła głucho i zaczęła ryczeć, wypuszczając długie jęzory błękitno-szkarłatnego ognia. Piaseczniki skręcały się, kurczyły i zdychały. Mężczyźni zaczęli przesuwać ogień w prawo i w lewo sprawnymi, skoordynowanymi ruchami. Ostrożnie, krok po kroku, postępowali naprzód.

Czarna armia płonęła i rozpadała się, piaseczniki uciekały we wszystkie strony - niektóre z powrotem ku zamkowi, inne wprost na wroga. Żadnemu nie udało się dobiec do trzymających miotacze mężczyzn. Ludzie Lissandry byli fachowcami wysokiej klasy.

Nagle jeden z nich się potknął.

Lub tak to wyglądało. Kress spojrzał uważniej i zobaczył, że grunt pod jego nogami się zapadł. Tunele - pomyślał, czując nagłe ukłucie strachu - tunele, jamy, pułapki. Mężczyzny zanurzył się głębiej, już niemal po pas. Nagle ziemia wokół niego jakby eksplodowała. Chwilę później był pokryty setkami szkarłatnych piaseczników. Odrzucił miotacz i zaczął gorączkowo wyszarpywać je ze swego ciała. Krzyczał, strasznie krzyczał.

Jego kolega zawahał się, potem wykonał półobrót i wystrzelił. Kłąb płomienia pochłonął pospołu człowieka i piaseczniki. Mężczyzna, usatysfakcjonowany, odwrócił się z powrotem ku zamkowi i zrobił krok naprzód. Jego stopa przebiła wierzchnią warstwę ziemi i zniknęła w niej aż po kostkę. Usiłował ją wyciągnąć i uciec, jednak piaszczysty grunt wokół niego zapadał się, nie dając oparcia. Stracił równowagę i upadł, młócąc wkoło rękami. Piaseczniki były wszędzie - żywa, falująca masa zalała go natychmiast, wijącego się, rzucającego. Miotacz ognia leżał obok, zapomniany i bezużyteczny.

Kress zabębnił dziko w szybę, chcąc zwrócić na siebie uwagę.

- Zamek! - wrzeszczał. - Zniszczcie zamek!

Lissandra, stojąca z boku, przy swym ślizgaczu, usłyszała i gestem wydała rozkaz. Jej trzeci pracownik wycelował działko laserowe i wystrzelił. Promień zamigotał nad skałami ogrodu i odciął szczyt zamku. Mężczyzna opuścił go gwałtownie, tnąc piaszczysto-kamienne blanki. Wieżę zwaliły się, rozpadło się oblicze Kressa. Promień lasera uderzył w ziemię, zataczając koła, szukając. Zamek zniknął, teraz leżała tam już tylko kupa piachu. Jednak czarne piaseczniki wciąż się poruszały. Mamka była ukryta zbyt głęboko, nie mogli jej dosięgnąć.

Lisandra wydała następny rozkaz. Jej podwładny odłożył laser, odbezpieczył granat i rzucił się naprzód. Przeskoczył dymiące zwłoki pierwszego mężczyzny, wylądował na pewnym gruncie wewnątrz skalnego ogrodu i szeroko machnął ręką. Granat wylądował dokładnie na szczycie ruin zamku. Kress zmrużył oczy, dźgnięte oślepiająco białym światłem. W powietrze wyprysnął potężny słup piachu, kamieni i piaseczników. Przez chwilę wszystko było zasnute jakby kurzem - to gęstą ulewą spadały piaseczniki i fragmenty piaseczników.

Kress zobaczył, że czarne są nieruchome, martwe.

- Basen! - krzyknął przez szybę. - Rozwalcie zamek w basenie!

Lissandra zrozumiała natychmiast - ziemia była usłana trupami czarnych, jednak czerwone piaseczniki żyły nadal, wycofywały się i przegrupowywały.

Pracownik Lissandry wahał się przez chwilę, potem wyjął następny granat i zrobił krok naprzód. Lissandra zawołała go - zawrócił, szybko pobiegł w jej stronę i wskoczył do ślizgacza.

Kress przeszedł do innego okna, w innym pokoju, by widzieć, co się będzie działo. Teraz już wszystko było bardzo proste. Ślizgacz przeleciał tuż nad basenem i mężczyzna, bezpieczny na jego pokładzie, precyzyjnie zrzucił granaty. Po czwartym przelocie zamek był już nierozpoznawalną ruiną, a czerwone piaseczniki przestały się poruszać.

Lissandra była bardzo staranna. Jej pracownik zbombardował każdy z zamków jeszcze kilkakrotnie, potem użył działka laserowego, metodycznie krojąc pozostałości, aż było zupełnie pewne, że pod tymi pociętymi skrawkami ziemi nie mogło pozostać już nic żywego.

W końcu zapukali do drzwi domu. Kress wpuścił ich, szczerząc zęby w maniakalnym uśmiechu.

- Cudownie - powiedział. - Cudownie.

Lissandra zdjęła hełm.

- To cię będzie słono kosztować, Simon. Straciłam dwóch ludzi, nie wspominając już o zagrożeniu mojego własnego życia.

- Oczywiście, zapłacę ci, ile zażądasz - zgodził się skwapliwie. - Dokończ tylko robotę.

- Co jeszcze zostało?

- Musisz oczyścić piwnicę. Jest w niej jeszcze jeden zamek. I będziesz to musiała zrobić bez używania granatów. Nie chcę, żeby mój własny dom zwalił mi się na głowę.

Lissandra skinęła na podwładnego.

- Idź na zewnątrz - powiedziała - i weź miotacz Rajka. Powinien być nie uszkodzony.

Mężczyzna wrócił uzbrojony, milczący, gotowy. Kress poprowadził ich na dół, do piwnicy.

Ciężkie drzwi były ciągle zabite na głucho, tak jak je zostawił. Jednak wybrzuszyły się nieco na zewnątrz, jakby spaczone jakimś ogromnym ciśnieniem. Ten widok i cisza, jaka wokół nich zapanowała sprawiły, że Kressa nagle ogarnął niepokój. Pracownik Lissandry zaczął wyrywać gwoździe i usuwać przybite przez niego deski. Kress wycofał się daleko do tyłu.

- Czy użycie tutaj tego przyrządu jest bezpieczne? - wymruczał, wskazując miotacz ognia. - Pożaru też sobie nie życzę.

- Wzięłam laser - powiedziała Lissandra - i przede wszystkim jego użyjemy, miotacz nie będzie prawdopodobnie potrzebny. Chcę jednak, żeby tu był, na wszelki wypadek. Są gorsze rzeczy niż pożar, Simon.

Kress przytaknął.

Ostatnia przybita do drzwi deska odskoczyła. Z dołu ciągle nie dochodził żaden dźwięk. Lissandra wydała krótki rozkaz. Mężczyzna cofnął się i zajął pozycję za jej plecami. Opuścił wylot miotacza, kierując go dokładnie na drzwi piwnicy. Lissandra włożyła hełm, przygotowała laser, zrobiła krok do przodu i otworzyła drzwi.

Żadnego ruchu. Żadnego dźwięku. Tylko ciemność.

- Jest tam światło? - spytała.

- Tuż za drzwiami - odpowiedział Kress. - Po prawej stronie. Uważaj na schody, są bardzo strome.

Weszła w drzwi, przełożyła laser do lewej ręki, prawą wyciągnęła, po omacku szukając przełącznika. Nic, spokój.

- Czuję go - powiedziała - ale jest jakiś...

Nagle wrzasnęła i skoczyła do tyłu. Na jej dłoni wisiał wielki biały piasecznik. Przez kombinezon, z miejsc, w które wbite były jego szczypce przesączała się krew. Był ogromny, długi jak jej przedramię.

Lissandra przecięła pokój drobnymi, szybkimi kroczkami i zaczęła uderzać ręką w najbliższą ścianę. Raz, i drugi, i trzeci. Uderzenia brzmiały, jak stłumione niskie mlaśnięcia. W końcu piasecznik odpadł. Lissandra zakwiliła i osunęła się na kolana.

- Zdaje mi się, że mam połamane palce - powiedziała miękko. Krew ciągle płynęła obficie z jej dłoni. Laser, porzucony, leżał obok drzwi.

- Nie mam zamiaru tam schodzić - oznajmił mężczyzna czystym, mocnym głosem.

Lissandra podniosła głowę i spojrzała na niego.

- Nie - powiedziała. - Stań w drzwiach i spal je wszystkie. Zmień je w popiół. Zrozumiałeś?

Skinął głową.

- Mój dom - jęknął Kress. Poczuł ucisk w żołądku. Białe piaseczniki były takie wielkie. Ile ich tam, na dole, jest? - Stójcie! - krzyknął. - Zostawcie je w spokoju! Zmieniłem zdanie. Zostawcie je.

Lissandra nie chciała zrozumieć. Wyciągnęła naprzód pokrytą krwią i zielono-czarnym śluzem rękę.

- Twój mały przyjaciel przebił moją rękawicę na wylot i widziałeś jak trudno było się go pozbyć. Nie obchodzi mnie twój dom, Simon. Cokolwiek jest tam, na dole, musi umrzeć.

Kress niemal jej nie słyszał. Wydawało mu się, że w cieniu za drzwiami piwnicy dostrzega jakiś ruch. Wyobraził sobie białą armię, złożoną z osobników równie wielkich jak ten, który zaatakował Lissandrę, wylewającą się z ciemności, szarżującą. Ujrzał siebie, unoszonego przez setki cienkich odnóży; ciągniętego w dół, w mrok, ku czekającej, wygłodniałej mamce. Bał się.

- Nie - powiedział.

Zignorowali go.

Pomocnik Lissandry podszedł do drzwi, gotowy do otworzenia ognia i wtedy Kress skoczył, wbijając ramię w jego plecy. Mężczyzna jęknął, stracił równowagę i zanurkował w ciemność. Kress słuchał, jak ciało toczy się ze schodów. Po chwili z piwnicy zaczęły dochodzić inne hałasy - głośne szuranie, chrzęst i jakieś inne dźwięki, miękkie i mlaskające.

Kress odwrócił się do Lissandry. Był zlany zimnym potem i podniecony w niezdrowy, niemal seksualny sposób.

Zimne, spokojne oczy kobiety przyglądały mu się zza osłaniającej twarz maski.

- Co ty wyprawiasz? - spytała ostro.

Kress podniósł upuszczony przez nią laser.

- Simon!

- Wprowadzam pokój - odpowiedział, chichocząc. - One nie zrobią krzywdy swemu bogu, nie skrzywdzą go, póki bóg będzie dobry i szczodry. Ja byłem okrutny. Głodziłem je. Teraz muszę im to wynagrodzić, rozumiesz?

- Ty jesteś chory - powiedziała Lissandra. To były jej ostatnie słowa. Kress wypalił jej dziurę w piersi takiej wielkości, iż mógłby włożyć w nią ramię. Przeciągnął ciało ku drzwiom i zrzucił ze schodów. Hałasy stały się głośniejsze - drapanie, szczęk chityny i stłumione, gęstopłynne echa. Kress zamknął drzwi i na nowo zabił deskami.

Gdy uciekał, wypełniło go głębokie zadowolenie, pokrywające strach jak warstwa syropu. Podejrzewał, iż nie było ono jego własne.

 

Planował sobie, iż opuści dom, poleci do miasta i wynajmie pokój. Na dzień, a może na rok. Zamiast tego zaczął pić. Właściwie nie wiedział dlaczego. Pił równo przez kilka godzin, a potem gwałtownie wyrzucił zawartość żołądka na dywan w salonie. W pewnym momencie usnął. Gdy się obudził, cały dom był pogrążony w głębokich ciemnościach.

Skulił się na kanapie. Słyszał dźwięki. Przesuwały się wewnątrz ścian. Były wszędzie wokół, otaczały go. Jego słuch był niezwykle wyostrzony. Każdy najcichszy chrzęst był krokiem piasecznika. Zacisnął oczy i czekał, spodziewając się poczuć ich straszliwe dotknięcia, bojąc się najmniejszego ruchu, by nie musnąć któregoś z nich.

Nagle załkał i natychmiast zamilkł, sztywniejąc. Leżał tak przez chwilę, ale nic się nie stało.

Otworzył oczy, drżąc cały. Powoli cienie zaczęły mięknąć i rozpływać się. Przez wysokie okna przesączało się światło księżyca. Jego oczy przywykły do ciemności.

Salon był pusty. Niczego w nim nie było, niczego, niczego. Poza jego pijackim strachem.

Kress wziął się w garść, wstał i podszedł do wyłącznika oświetlenia.

Nic. pusto. Pokój był cichy, opustoszały.

Wytężył słuch. Nic. Żadnego dźwięku. Cisza w ścianach. To wszystko było tylko produktem jego wyobraźni, jego strachu.

Nieproszone napłynęło przypomnienie Lissandry i tej istoty tam, w piwnicy. Zaczerwienił się ze wstydu i gniewu. Dlaczego to zrobił? Przecież mógł jej pomóc w spaleniu piaseczników, w zabiciu ich. Dlaczego... wiedział dlaczego. To mamka go do tego zmusiła, zasiała w nim strach. Wo wspomniała, że mamki mają zdolności psioniczne, nawet wtedy, gdy są małe. A ta była duża, bardzo duża. Utuczyła się ciałem Cath i Idi, a teraz miała tam u siebie następne dwa. Urośnie jeszcze bardziej. I nauczyła się lubić smak ludzkiego mięsa, pomyślał.

Zaczął się trząść i musiał znów wytężyć wolę, by się opanować. Ta mamka go nie skrzywdzi. Był jej bogiem. Białe piaseczniki zawsze były jego ulubieńcami.

Przypomniał sobie, jak dźgnął ją mieczem. To było jeszcze przed przyjściem Cath, niech będzie przeklęta.

Nie mógł tu zostać. Mamka znowu zgłodnieje. I to niedługo, przy jej rozmiarach. Będzie miała straszliwy apetyt. Co on wtedy zrobi? Musi uciekać z tego domu, do miasta, póki jeszcze piaseczniki siedzą w piwnicy. Tam jest tylko kawałek ściany i trochę ubitej ziemi. Mogą kopać, wygrzebywać tunele. A gdy wydostaną się na zewnątrz... Kress wolał o tym nie myśleć.

Poszedł do sypialni i spakował rzeczy. Wziął trzy torby. Jedno ubranie, zmiana bielizny - to wszystko, czego potrzebował. Pozostała przestrzeń w torbach wypełnił swymi kosztownościami, biżuterią, dziełami sztuki i innymi rzeczami, których straty nie mógłby znieść. Nie spodziewał się tu kiedykolwiek wrócić.

Jego pełzacz zwlókł się za nim ze schodów, wpatrując się w niego swymi żałosnymi, błyszczącymi oczyma. Był bardzo wychudzony. Kress uprzytomnił sobie, że minęły wieki odkąd ostatni raz go karmił. Zwykle pełzacz sam potrafił o siebie zadbać, ale ostatnio niewątpliwie miał poważne trudności z upolowaniem czegokolwiek. Gdy usiłował chwycić go za nogę, Kress warknął i odgonił go kopniakiem. Pełzacz uciekł, urażony.

Kress wyśliznął się na zewnątrz, niezgrabnie ciągnąc za sobą torby. Zamknął drzwi.

Stał przez chwilę, oparty o ścianę domu, z sercem walącym jak oszalałe. Zostało tylko kilka metrów pomiędzy nim, a jego ślizgaczem. Bał się je przekroczyć. W jasnym świetle księżyca wyraźnie widział pobojowisko, rozciągające się przed frontem domu. Ciała dwóch pracowników Lissandry leżały tam, gdzie upadły, jedno skręcone i spalone, drugie nabrzmiałe pod masą zdechłych napastników. Piaseczniki, czarne i czerwone, były wszędzie wokół. Niemałego wysiłku wymagało ciągłe pamiętanie, iż wszystkie są martwe. Zdawały się po prostu czekać na niego, tak jak to wielokrotnie robiły.

Bzdura, powiedział sobie. Kolejne pijackie majaki. Widział przecież, jak rozpadały się ich zamki. Były martwe, a biała mamka tkwiła w pułapce, uwięziona w piwnicy. Wziął kilka głębokich, niespiesznych oddechów i zrobił krok naprzód, na warstwę piaseczników. Zachrobotały. Wgniótł je wściekle w piasek. Nie poruszyły się.

Uśmiechnął się i powoli ruszył przed siebie, słuchając odgłosów swych kroków.

Chrup, chrup, chrup.

Postawił torby na ziemi i otworzył drzwi ślizgacza.

Coś przeszło z cienia ku światłu.. Blady kształt na siedzeniu, długi jak przedramię. Patrzył na Kressa sześciorgiem osadzonych wokół tułowia oczu. Jego szczypce klasnęły łagodnie.

Kress zmoczył spodnie i powoli zaczął się cofać.

Znów jakiś ruch, od wewnątrz ślizgacza ku otwartym drzwiom. Piasecznik wyszedł i ostrożnie ruszył w jego stronę. Za nim pojawiły się inne. Dotychczas chowały się pod siedzeniami, leżały, zagrzebane w tapicerce foteli. Ale teraz wyszły. Utworzyły wokół ślizgacza nieregularny pierścień.

Kress oblizał wargi, odwrócił się i pobiegł w stronę pojazdu Lissandry. Zatrzymał się w połowie drogi. Tam również coś się poruszało. Wielkie, ledwie widoczne w świetle księżyca robactwo.

Kress zaskomlił i czmychnął ku domowi. Gdy był obok drzwi, spojrzał w górę.

Naliczył tuzin długich białych kształtów, pełzających tam i z powrotem po ścianie budynku. Cztery z nich wisiały jak grona pod szczytem nieużywanej dzwonnicy, w której gnieździł się kiedyś sokół-padlinożerca. Rzeźbiły coś. Twarz. Bardzo znajomą twarz.

Simon Kress wrzasnął i wbiegł do domu.

 

Alkohol w odpowiedniej ilości zesłał na niego upragnione zapomnienie. Obudził się, pomimo wszystko. Okropnie bolała go głowa, śmierdział i był głodny. Głodny jak jeszcze nigdy dotychczas.

Wiedział, że to nie jego żołądek się skręca.

Ze szczytu stojącej w sypialni szafy przyglądał mu się, poruszając delikatnie czułkami, biały piasecznik. Był równie duży jak ten, którego zastał wczoraj w ślizgaczu.

Kress zdusił pragnienie natychmiastowej ucieczki.

- Ja... Ja cię nakarmię - powiedział do piasecznika. - Nakarmię cię.

Usta miał straszliwie wysuszone, język przypominał papier ścierny. Przeciągnął nim po wargach i wybiegł z pokoju.

Dom był pełen piaseczników; musiał uważać gdzie stawia stopę. Wszystkie zdawały się być zajęte jakimiś własnymi zadaniami. Wprowadzały zmiany w jego domu, ryły otwory w jego ścianach, rzeźbiły coś. Dwukrotnie natknął się na swoje twarze, spoglądające na niego z zupełnie nieoczekiwanych miejsc. Były spaczone, wykrzywione, skażone strachem.

Wyszedł na zewnątrz, by przynieść gnijące tam ciała. Miał nadzieję, że zaspokoją głód mamki. Nie znalazł ich, zniknęły oba. Kress przypomniał sobie, z jaką łatwością piaseczniki nosiły rzeczy wielokrotnie cięższe od nich samych.

Myśl, że mamka ciągle była głodna, nawet po takim posiłku, napawała przerażeniem.

Gdy wszedł z powrotem do domu, ze schodów spływała kolumna piseczników. Każdy z nich niósł fragment pełzacza. Odcięta głowa, przepływając obok, zdawała się spoglądać na niego z wyrzutem.

Kress opróżnił lodówki, spiżarnie, wszystko, usypując żywność z całego domu w stos na środku kuchennej podłogi. Tuzin białych czekało, aż skończy. Zabrały wszystko, unikając jedynie produktów zamrożonych, zostawiając je na środku wielkiej kałuży, by odtajały.

Gdy cała żywność już zniknęła, Kress poczuł, mimo iż nic nie jadł, że jego własny głód trochę złagodniał. Wiedział jednak, że jest to ulga krótkotrwała. Mamka wkrótce znowu zgłodnieje. I on będzie musiał ją nakarmić.

Wiedział, co powinien zrobić. Podszedł do konsoli łączności.

- Jad, robię dziś wieczorem małe przyjęcie - powiedział swobodnym tonem, gdy odezwał się pierwszy z jego przyjaciół. - Zdaję sobie sprawę, że zawiadamiam cię strasznie późno, ale mam nadzieję, że jakoś zdołasz przyjechać. Postaraj się.

Potem zadzwonił do Malady Blane i do innych. Dziewięcioro z nich przyjęło jego zaproszenie. Miał nadzieję, że to wystarczy.

 

Powitał swych gości na zewnątrz - piaseczniki oczyściły teren zadziwiająco szybko i jego posiadłość wyglądała niemal tak, jak przed bitwą - i podprowadził ich ku frontowym drzwiom. Gestem wskazał, by weszli pierwsi. Nie poszedł za nimi.

Na odwagę zdobył się, gdy czworo z nich weszło już do środka. Zatrzasnął drzwi za ostatnim i ignorując pełne zdziwienia okrzyki, zastąpione po chwili przeraźliwymi wrzaskami, szybkim krokiem ruszył ku jednemu z należących do gości ślizgaczy. Wskoczył bezpiecznie do środka, nacisnął płytkę startową i zaklął. Oczywiście były zaprogramowane tak, by reagować tylko na linie papilarne właściciela.

Następnym, który się zjawił był Jad Rakkis. Kress podbiegł do niego natychmiast, gdy Rakkis wysiadł ze ślizgacza i złapał go za ramię.

- Wsiadaj z powrotem, szybko - powiedział, popychając go. - Zabierz mnie do miasta. Pośpiesz się, Jad. Uciekajmy stąd!

Ale Rakkis tylko wybałuszał na niego oczy, nie ruszając się z miejsca.

- Dlaczego? Co się stało, Simon? Nic nie rozumiem. Co z twoim przyjęciem?

A potem było już za późno, gdyż piasek wszędzie wokół zaczął się poruszać, patrzyły na nich czerwone oczy i tępo szczękały szczypce. Rakkis wydał zduszony okrzyk i chciał wskoczyć do ślizgacza. Para szczypiec zacisnęła się na jego kostce i nagle Rakkis opadł na kolana. Piasek zdawał się wrzeć podziemną aktywnością. Jad zwalił się jak worek. Wrzasnął przeraźliwie, gdy piaseczniki rozszarpywały go na kawałki. Kress niemal nie mógł na to patrzeć.

Po tym wydarzeniu Kress już nie próbował uciekać. Gdy było już po wszystkim, osuszył resztę zapasów z barku, upijając się do utraty przytomności. Wiedział, że ostatni raz cieszy się tego typu luksusem. Jedyny alkohol, jaki jeszcze został znajdował się w piwnicy.

Kress nie zjadł ani kęsa przez cały dzień, jednak usypiał wreszcie nasycony, okropny głód znikął bez śladu. Zanim zmory senne wzięły go w swe posiadanie, zastanawiał się jeszcze przez chwilę, kogo mógłby zaprosić jutro.

 

Ranek był suchy i gorący. Kress otworzył oczy i zobaczył, że na szafie znowu stoi piasecznik. Zacisnął powieki, mając nadzieję, że gdy je ponownie otworzy sen wreszcie go opuści. To nie był sen. Kress zagapił się tępym wzrokiem na małego potworka.

Patrzył tak niemal pięć minut zanim wreszcie zaświtała mu myśl, iż coś tu nie jest w porządku. Piasecznik się nie ruszał.

Oczywiście piaseczniki potrafiły trwać w bezruchu, czasem jakby nadnaturalnym. Tysiące razy widział, jak umiały czekać i obserwować. Jednak zawsze coś można było wyłowić - zaciśnięcie szczypiec, skurcz nóg, drżenie i falowanie długich, delikatnych czułków.

Natomiast piasecznik na szafie sprawiał wrażenie skamieniałego.

Kress wstał, wstrzymując dech, nie ośmielając się mieć nadziei. Czyżby był martwy? Czy to możliwe, aby coś go zabiło? Przeszedł na drugą stronę pokoju.

Oczy piasecznika były szkliste i czarne. Wydawał się być spuchnięty, jakby gnił od wewnątrz, a wyzwalające się gazy rozpychały płyty pancerza.

Kress dotknął go drżącą ręką.

Piasecznik był ciepły - nawet gorący - i jego temperatura ciągle się podnosiła. Nie poruszył się jednak.

Kress cofnął dłoń, a za nią odpadła, jakby ją dotychczas podtrzymywał, część białego egzoszkieletu. Odsłonięta skóra byłą również biała, lecz wyglądała na mniej twardą. Zdawała się pulsować, była opuchnięta i rozpalona gorączką.

Kress wycofał się i wybiegł z pokoju.

W holu leżały trzy następne piaseczniki. Wyglądały tak samo, jak ten, którego znalazł w sypialni.

Zbiegając ze schodów, musiał przeskakiwać przez leżące na stopniach białe kształty. Żaden z nich się nie poruszał. Były w całym domu, martwe, zdychające, pogrążone w letargu... Kressa nie obchodziło, co się z nimi stało. Najważniejsze, że nie mogły się ruszać.

W swoim ślizgaczu znalazł cztery. Wyjął je po kolei i odrzucił. Najdalej, jak mógł. Przeklęte potwory. Wskoczył do środka, usadowił się na pociętym, na wpół zjedzonym fotelu i nacisnął płytkę startową.

Nic.

Znów spróbował. I jeszcze raz. Nic. To nie było w porządku. To był przecież jego ślizgacz, powinien wystartować. Kress nie rozumiał, dlaczego miałby nie wystartować.

W końcu wyszedł na zewnątrz i obejrzał pojazd, oczekując najgorszego. Nie zawiódł się. Piaseczniki porozrywały siatkę antygrawitacyjną. Był w pułapce. Nadal był w pułapce.

Osowiały, powlókł się z powrotem do domu. Wszedł do swego domowego muzeum i zdjął ze ściany zabytkową siekierę, wiszącą tuż obok tego miecza, który kiedyś został przez niego wypróbowany na Cath m'Lane. Zabrał się do pracy. Piaseczniki nie poruszały się nawet wtedy. gdy rozrąbywał je na kawałki.

Unicestwił ich już prawie dwadzieścia, zanim uświadomił sobie daremność tego, co robi. Przecież one były nieważne. A poza tym było ich tak strasznie dużo. Mógłby pracować cały dzień i całą noc i jeszcze wszystkich by nie zabił.

Musi zejść na dół, do piwnicy i użyć siekiery przeciwko mamce.

Zdecydowanym krokiem ruszył w dół schodów. Gdy drzwi piwnicy znalazły się w zasięgu jego wzroku, zatrzymał się jak wmurowany.

Drzwi już nie istniały. Ściany wokół nich zostały wyżarte, otwór stał się dwukrotnie większy i okrągły. Jama i nic ponadto. Nie pozostał nawet ślad, świadczący, że nad tą czarną otchłanią były kiedykolwiek jakieś drzwi.

Z otworu wydobywał się ohydny, duszący smród.

A ściany były wilgotne, zakrwawione, pokryte plamami białego grzyba.

A najgorsze było to, że oddychały.

Kress stał po przeciwnej stronie pomieszczenia i czuł, jak wydech owiał go gorącym wiatrem, i próbował się nie udusić, a gdy wiatr powiał w odwrotną stronę, uciekł.

W salonie zabił jeszcze trzy piaseczniki i załamał się. Co tu się działo? Nic z tego nie pojmował...

Potem przypomniał sobie jedyną osobę, która mogła to rozumieć. Znów podszedł do konsoli łączności, depcząc w pośpiechu po piasecznikach i modląc się żarliwie, by urządzenie było jeszcze sprawne.

Gdy Jala Wo się odezwała, Kress, już zupełnie załamany, opowiedział jej wszystko.

Pozwoliła mu mówić. Nie przerywała. Jej twarz była pozbawiona wyrazu, może poza lekkim zmarszczeniem brwi. Gdy skończył, powiedziała tylko:

- Powinnam pana tam zostawić.

Kress wybuchnął płaczem.

- Nie może pani... Proszę mi pomóc. Zapłacę...

- Powinnam - powtórzyła - ale tego nie zrobię.

- Dziękuję - powiedział Kress. - Och, dziękuję...

- Cicho. Niech pan mnie słucha. To wszystko to pańskie własne dzieło. Dobrze traktowane piaseczniki są tylko rytualnymi, nadwornymi wojownikami. Pan, torturami i głodem, zmienił swoje w coś zupełnie innego. Był pan ich bogiem i pan je ukształtował w to, czym są teraz. Mamka w pańskiej piwnicy jest chora, ciągle cierpi od rany, którą jej pan zadał. Prawdopodobnie jest obłąkana. Jej zachowanie jest... niezwykłe.

- Musi pan stamtąd jak najszybciej uciekać. Piaseczniki nie są martwe, Kress. Są uśpione. Powiedziałam panu, że gdy urosną, ich egzoszkielet odpada. Normalnie dzieje się to znacznie wcześniej, nie słyszałam nigdy o piasecznikach, które by w stadium owadopodobnym osiągnęły takie wielkie rozmiary. To prawdopodobnie jeszcze jeden skutek okaleczenia mamki. Ale to jest nieważne. Ważna jest natomiast przemiana, jaką one w tej chwili przechodzą. Widzi pan, mamka w czasie wzrostu staje się również coraz inteligentniejsza. Jej zdolności psioniczne ulegają wzmocnieniu, jej umysł staje się subtelniejszy, bardziej ambitny. Opancerzeni wojownicy są przydatni, gdy jest mała i tylko półświadoma. Potem już potrzebuje lepszych sług, ciał, które posiadałyby większe możliwości. Rozumie pan? Wszystkie ruchome osobniki przepoczwarzą się i wydadzą na świat nowy rodzaj piaseczników. Nie mogę dokładnie powiedzieć, jak one będą wyglądały. Każda mamka sama określa ich wygląd, dostosowując go do swych potrzeb i pragnień. Jednak na pewno będą dwunogie, z czterema rękami i dłońmi o przeciwstawnych kciukach. Będą zdolne do konstruowania skomplikowanych maszyn i posługiwania się nimi. Poszczególne piaseczniki nie będą posiadały inteligencji. Ale za to mamka będzie bardzo, bardzo inteligentna.

Kress gapił się szeroko otwartymi oczyma na wypełniającą ekran twarz.

- Pani robotnicy - powiedział z wysiłkiem - ci, którzy tu wtedy byli... którzy instalowali pojemnik...

Jala Wo zdobyła się na blady uśmiech.

- Shade - powiedziała.

- Shade jest piasecznikiem - powtórzył drętwo Kress. - I sprzedaliście mi jego... jego dzieci, och...

- Niech pan nie plecie bzdur. Piasecznik w pierwszym stadium rozwoju jest bardziej podobny do plemnika niż do dziecka. W naturalnych warunkach wojny kontrolują ich rozrost, ich liczebność. Tylko jeden na sto osiąga drugie stadium. Tylko jeden na tysiąc - trzecie i ostatnie, i staje się taki, jak Shade. Dorosłe piaseczniki nie darzą małych mamek specjalnym sentymentem. Jest ich zbyt wiele, a ich owadopodobni ruchomi są jak plaga. - Westchnęła. - A cała ta rozmowa zżera czas. Biały piasecznik wkrótce się ocknie. Nie będzie pan mu już potrzebny, a nienawidzi pana i będzie bardzo głodny. Przemiana jest bardzo wyczerpująca. Zarówno przedtem, jak i potem mamka musi mieć zapewnioną ogromną ilość pożywienia. A więc musi pan stamtąd uciekać. Zrozumiał pan?

- Nie mogę - jęknął Kress. - Mój ślizgacz jest zniszczony, a żadnego z pozostałych nie potrafię uruchomić. Czy może pani po mnie przylecieć?

- Tak - odpowiedziała Wo. - Wylecimy natychmiast, oboje; ale do pana jest dwieście kilometrów, a poza tym musimy wziąć ekwipunek, potrzebny do uporania się z tymi zdegenerowanymi piasecznikami, które pan stworzył. Pan nie może tam na nas czekać. Ma pan nogi. Niech pan ich użyje. Proszę iść na wschód, możliwie dokładnie na wschód. I możliwie jak najszybciej. Tamtejsza okolica jest niemal zupełnie pusta, odnajdziemy pana z łatwością. Zrozumiał pan?

- Tak - powiedział Kress. - Tak, tak.

Rozłączyli się i Kress szybko poszedł w stronę drzwi. Był w połowie drogi, gdy usłyszał jakiś dźwięk, coś pośredniego między pęknięciem a rozdarciem.

Jeden z piaseczników otworzył się. Ze szczeliny wysunęły się cztery małe wymazane różowo-żółtą cieczą rączki i zaczęły rozrywać martwą skórę.

Kress zaczął biec.

 

Nie wziął pod uwagę upału.

Wzgórza były suche i skaliste. Kress biegł tak szybko, jak potrafił, byle dalej od domu. Biegł, aż zaczęły go boleć żebra i nie mógł już złapać oddechu. Potem szedł, ale gdy tylko trochę odpoczął, znów puścił się biegiem. Przez blisko godzinę szedł i biegł na przemian, szedł i biegł pod palącymi promieniami jaskrawego słońca. Pocił się obficie i żałował, że nie pomyślał o tym, by wziąć ze sobą trochę wody. Co chwilę patrzył w niebo w nadziei, że zobaczy Wo i Shade'a, nadlatujących, by go zabrać.

Nie był stworzony do takiej wędrówki. Było zbyt gorąco i zbyt sucho, a on zawsze miał słabą kondycję. Ale szedł naprzód, gnany przypomnieniem tego oddechu tam, w piwnicy i myślą o wijących się małych potworkach, które do tej pory już na pewno rozpełzły się po całym domu. Miał nadzieję, że Wo i Shade będą umieli sobie z nimi poradzić.

Miał swoje plany, dotyczące tej pary. Zdecydował, że to wszystko ich wina i że muszą za nią odpokutować. Lissandra nie żyła, ale on znał jeszcze innych, którzy parali się tym samym rzemiosłem. Zemści się. Przyrzekał to sobie dziesiątki razy, pocąc się i wytężając siły, by iść naprzód ciągle na wschód.

Przynajmniej miał nadzieję, że to był wschód. Nie potrafił dokładnie ustalać kierunków, a poza tym nie był pewny, w którą stronę uciekał na początku, gdy ogarnęła go panika. Od tamtej jednak pory starał się stosować do rady Wo i iść w stronę, która wydawała mu się być wschodem.

Ucieczka trwała już kilka godzin, a pomoc wciąż nie nadchodziła. Kress zaczął się utwierdzać w przekonaniu, że to jednak nie był wschód.

Gdy minęło kilka następnych godzin, zaczął się bać. A jeśli Wo i Shade nie będą mogli go odnaleźć? Umrze na tym pustkowiu. Nie jadł od dwóch dni; był słaby i wystraszony; gardło miał zdrewniałe z braku wody. Za chwilę nie będzie mógł iść dalej - słońce chyliło się ku zachodowi, a w ciemnościach już zupełnie się zgubi. Dlaczego oni się nie pojawiają? Może jednak piaseczniki ich zjadły? Strach znów do niego powrócił, wypełnił go, a wraz z nim ogromne pragnienie i straszliwy głód. Lecz nadal szedł. Potykał się. Dwukrotnie się przewrócił. Za drugim razem skaleczył sobie rękę o kamienie i rana zaczęła krwawić. Ssał ją, martwiąc się możliwością infekcji.

Za jego plecami słońce dotknęło horyzontu. Zrobiło się trochę chłodniej i Kress był za to wdzięczny. Zdecydował się iść aż do zapadnięcia zupełnych ciemności, a potem przycupnąć gdzieś na noc. Z pewnością był już dostatecznie daleko, by nie obawiać się piaseczników, a Wo i Shade na pewno znajdą go, skoro tylko wstanie świt.

Gdy wszedł na szczyt kolejnego wzniesienia, zobaczył przed sobą zarys budynku. Nie był on tak duży, jak jego dom, ale zupełnie wystarczający. Oznaczał dach nad głową, bezpieczeństwo. Kress krzyknął i pobiegł w jego kierunku. Jedzenie i picie... Musi coś zjeść, już teraz czuł w ustach smak potraw. Zbiegał w dół wzgórza, wymachując rękami i krzycząc. Było już niemal zupełnie ciemno, ale jeszcze mógł dostrzec sylwetki kilkorga bawiących się przed domem dzieci.

- Pomocy! - krzyknął. - Hej, pomocy!

Ruszyły biegiem w jego stronę.

Kress zatrzymał się gwałtownie.

- Nie - powiedział. - Och, nie.

Cofnął się kilka kroków, pośliznął na piasku, wstał i próbował uciekać. Złapały go z łatwością. Były upiornymi małymi stworzeniami o wyłupiastych oczach i ciemnopomarańczowej skórze. Próbował się wyrwać, daremnie. Były niewielkie, ale każde miało cztery ręce, a Kress tylko dwie.

Poniosły go w stronę domu. Była to smutna, nędzna budowla, sklecona z już obsypującego się piasku, ale drzwi do niej były całkiem duże. I ciemne. I oddychały. To było straszne, ale nie to wyrwało z gardła Kressa wrzask przerażenia. Wrzeszczał z powodu małych pomarańczowych dzieci, które wypełzły z domu i przyglądały mu się beznamiętnie, gdy je mijał.

Wszystkie miały jego twarz.

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór