Fantastyka - grudzień 1988 r.

 

Zbigniew Jastrzębski

Pieśń Szywanga

 

 

Dzień. Wczoraj zjadłem resztę pożywki zgromadzonej w moim pomieszczeniu, a dzisiaj opuściłem je i wyszedłem na zewnątrz. W przeciśnięciu się pomagało mi kilku Lo. Pracowicie rozdrapywali wąskie przejście, ja ze swej strony pomagałem im jak tylko mogłem, tak że trwało to bardzo krótko. Te same Lo oczyściły mnie z resztek ściany i zaprowadziły do We-Gra - Starej Matki Gra. Pokazali mnie jej, a ona, poznawszy moją charakterystykę, przesłała ją Strażnikom i innym członkom Gra. Od tej chwili stałem się pełnoprawnym mieszkańcem Gra. Na razie miałem odpoczywać, stary, mały On-Lo zaprowadził mnie do pomieszczenia, w którym była zgromadzona część pokarmu Gra. Miałem najeść się do syta i odpoczywać przed czekającą mnie jutro pracą. Od momentu opuszczenia ciasnego pomieszczenia zrozumiałem sporo rzeczy. Już wtedy, gdy byłem ongiem posiadałem niejasną świadomość tego, czym jestem i czym będę w przyszłości, lecz dopiero, gdy ujrzałem Starą Matkę, Lo, On-Lo, te mętne i niedokończone przeczucia stały się krystalicznie czystą pewnością. To przyjemnie wiedzieć, że się jest Szywangiem. To prawda, że na razie będę wykonywał pracę należącą do Lo, lecz gdy nadejdzie czas jesieni... Teraz leżę, najedzony do syta i patrzę w drzwi, za którymi krzątają się Lo. Przenoszą ongi, pożywienie, stawiają ścianki dzielące pomieszczenia na mniejsze. Nieważne. Spać.

Dzień 3. Całkiem nieźle radzę sobie z pracą Lo. Stary On-Lo i młody Lo wyprowadzili mnie wczoraj do lasu i nauczyli zdobywać pożywienie dla Gra. Szybko tego się nauczyłem. Stary Lo powiedział, że jeszcze nie widział tak zdolnego Lo-Szyw, i że gdy nadejdzie pora, z pewnością będę dobrym Szywangiem. Młody Lo, mimo iż nie mógł mówić (mają pozarastane otwory głosowe), zmienił zapach, abym mógł wiedzieć, jak bardzo mi zazdrości, że jestem Szyw, podczas gdy on jest tylko zwykłym Lo. Wiem to, czego on nie wie, gdy już nadejdzie pora odjazdów i ja ruszę w orszaku We-Szyw, on zostanie w Gra i umrze. Szkoda, że nie mogę mówić tak jak On-Lo, powiedziałbym mu o tym. Zbieram już sam pożywienie, w większości są to miękkie ziarna gamuno. Zbieram je, aż napełnię pojemnik, potem odnoszę go do Gra, tam młode Lo przerobią ziarna na pokarm dla ongów i We-Szyw. Czasem trafia się semung, tego zjada reszta mieszkańców Gra. Dzisiaj po południowym posiłku spotkałem w lesie Lo z innego Gra. Mimo iż był mniejszy ode mnie i szczuplejszy, to jednak śmiało zbliżył się i próbował się porozumieć. Długo mówił, nic nie zrozumiałem. Próbowałem mu to wyjaśnić zapachem ale odszedł. Musiało na mnie pozostać trochę jego aromatu, bo strażnik przy wejściu długo się namyślał, zanim wpuścił mnie do wnętrza. Dzisiaj wykluło się kilku młodych Lo i jeden Hammun-pierwszy. Całe Gra zebrało się go oglądać. Jest dużo mniejszy od Lo nie mówiąc o mnie czy We-Gra. Żal mi go, po zapłodnieniu We-Szyw on również umrze. Na razie jest mały i bardzo głodny, żre aż przestaje się ruszać, wtedy zasypia. Wieczorem przenosiłem ongi do pomieszczeń, w których się wyklują. Jest ich dużo, a to znaczy, że nasz Gra jest silny i przetrwa wszystkie przeciwieństwa. Teraz, przed zaśnięciem, jestem zmęczony, los Lo jest jednak bardzo smutny, pracuje całe swoje życie i gdy przychodzi najpiękniejsza pora odjazdów, gdy stajemy się w pełni Szywangami, one muszą umierać.

Dzień 10. W dalszym ciągu wykonuję prace należące do Lo. Zbieram pokarm, opiekuję się ongami, sprzątam w Gra, raz nawet usługiwałem We-Gra. Ten nowo narodzony Hammun przed kilkoma dniami zmarł. Przestał jeść, schudł, nie mógł się poruszać i wczoraj Lo zamurowali jego zwłoki na najniższym, podziemnym poziomie Gra. Zmarło również kilku starych On-Lo. Zostało ich już tylko pięciu, może sześciu, wszyscy tacy podobni do siebie. Mali, wychudzeni, z pomarszczonymi maskami. Coraz mniej pracują i niedługo chyba również oni umrą. We-Szyw przestała wydzielać zapłodnione jaja. Siedzi teraz w swojej wielkiej komnacie i dogląda pracujących tam Lo. Gamuno i semungu ciągle przybywa, nie trzeba nawet zbyt daleko oddalać się od Gra aby uzbierać pełny pojemnik. Wczoraj jeden z młodych Lo pokazał mi geru-rumaki, których dosiądziemy jesienią. Ich zagrody są na najwyższym poziomie Gra, tam gdzie zapach lasu miesza się z zapachem Gra. Nie pozwolił mi jednak żadnego dosiąść, jeszcze przyjdzie na to czas. Geru są wielkie, silne i spokojne, sierść mają miękką, przyjemną w dotyku. Nie drgnął nawet wtedy, gdy go mocno uszczypnąłem, poza okresem rui geru prawie nic nie są w stanie poczuć. Marzę o dniu gdy go dosiądę i ruszę naprzód w orszaku We-Szyw - Młodej Matki. Musimy przygotować dużo pożywienia aby odjechać jak najdalej od Gra. Jeżeli semunga i gamuno będzie tyle co teraz, to jeszcze sporo zostanie w Gra. Geru nie dadzą rady wszystkiego unieść. Przed zaśnięciem marzę o porze odjazdów.

Dzień 23. Nie myślałem, że tylu Lo i Szywangów może się zmieścić w Gra. Wszyscy oni przyszli na świat w ciągu kilku ostatnich dni. Ileż było z nimi roboty, jeszcze bolą mnie ręce od rozdrapywania ścian. Wszyscy oczywiście bardzo głodni, zżerają mnóstwo pożywienia, ale już prawie wszyscy pracują więc zapasy pożywienia zostaną prędko odnowione. W ostatnich dniach zmarli także ci wszyscy starzy Lo, którzy jeszcze żyli, wszyscy zostali zamurowani na najniższym poziomie Gra, tam gdzie przed kilkoma dniami pozostawiliśmy ciało Lo z obcego Gra. Chciał wejść do naszego i Strażnik odgryzł mu głowę. Gdy młodzi Lo wlekli go w dół, ciemnymi schodami, widziałem pomarańczowe podeszwy jego stóp. Próbowałem już ujeżdżać geru, to bardzo łatwe, wbija im się w skórę na bokach długie ciernie sewu i kieruje się nimi naciskając je z jednej lub drugiej strony. Jutro będzie obława na dzikie geru, jest ich za mało, aby wszyscy do tego zobowiązani mogli opuścić Gra na rumakach.

Dzień 24. Obława udała się nadzwyczajnie, w zasadzkę wpadło wiele silnych i młodych geru, starczy ich dla wszystkich. Ja znalazłem jeszcze coś. Gdy szedłem z nagonką, tuż po rozpoczęciu obławy pośliznąłem się na gładkim kamieniu i przejechawszy na plecach kilka kroków, wpadłem do sporej nory. W pierwszym momencie nic nie widziałem. Dopiero gdy już miałem wychodzić, moje oczy przystosowały się do mroku na tyle, że spostrzegłem coś leżącego w najdalszym kącie. Były to przecięte na pół zwłoki starego Szywanga. Z pustego pojemnika wystawała książka, podobna do tej, jaką teraz piszę. Zabrałem ją z sobą, wyszedłem na zewnątrz i dogoniłem linię nagonki. Na razie nie miałem okazji zerknąć do niej, ukryłem książkę w pustym pomieszczeniu, zaraz za wyjściem na zewnątrz Gra, które nie będzie już zapełniane. Wiem już, że zdarzają się dni-seg, gdy nie możemy wychodzić do lasu po pożywienie. Każdemu Lo czy Szywangowi, który w taki dzień opuści Gra, rozmiękają nogi i umiera, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Widziałem wczoraj kilka takich trupów i zrozumiałem, że nie zawsze możemy wychodzić po pożywienie. Gdy nadejdzie taki dzień, wtedy spróbuję odczytać książkę tamtego Szywanga, może jego język jest podobny do mojego? Wiem, że każdy Gra ma własny język, lecz wiele jest podobnych do siebie, przecież wszyscy wywodzimy się z Pierwszego Gra. Na razie jest dużo pracy przy geru, trzeba je doglądać i oswajać.

Dzień 30. Coraz mniej znajdujemy w lesie pokarmu i coraz dalej od Gra trzeba go szukać. Ginie przy tym sporo Lo, zwłaszcza tych najmłodszych, niedoświadczonych. Przedwczoraj Lo-Szyw, taki jak ja, trafił na dziką plantację gamuno. Od razu zawiadomił resztę zbieraczy, prawie cały Gra pośpieszył w tę okolicę. Zbieracze nieustannie krążyli, byliśmy już w połowie plantacji, gdy natknęliśmy się na zbieraczy z innego Gra. Ponieważ nie chcieli nam ustąpić, wybuchła walka. Uciekli, straciwszy kilku Lo i jednego Lo-Szyw. We-Gra była z nas zadowolona. Tym, którzy brali udział w walce, dała po kropelce słodkiego nektaru, przygotowanego dla mających się niedługo narodzić We-Szyw. Będzie ich w naszym Gra dwanaście. Pomieszczenie, które zajmują łatwo odróżnić po czerwonym zabarwieniu ścian. Lo i Szywangi już przestały przychodzić na świat. Wszyscy w Gra zbierają pożywienie i czekają na narodziny We-Szyw - Młodych Matek i ich partnerów-Hammunów. Większość nowo schwytanych geru jest już oswojona i przygotowana do drogi.

Dzień 36. Wczoraj cały czas był dzień-seg i żaden Lo ani Lo-Szyw nie opuścił Gra. Lecz od czasu ostatniego zapisu w mojej książce wiele się wydarzyło i najpierw muszę zapisać to, co zaszło w tych dniach. A więc przede wszystkim przyszło na świat dwanaście We-Szyw. Wszystkie w ciągu trzech zaledwie dni. Cały Gra chodzi dookoła nich, dba o nie, pielęgnuje, nosi pożywienie. Są prześliczne. Zaraz po nich zaczęły się wykluwać Hammuny, dzisiaj rano wykluł się dziesiąty, jest ich jeszcze kilkunastu, w zalepionych pomieszczeniach. W orszaku każdej We-Szyw musi być przynajmniej dwóch Hammunów. Wczoraj przeczytałem także książkę, którą znalazłem podczas obławy na dzikie geru, napisał ją taki sam jak ja Szywang. Początek jest taki sam jak w mojej książce. Opisuje swoje Gra, codzienne prace i wydarzenia, inwazję geszemesz. Nie wiem co to takiego. Gdy dotarłem do dni poprzedzających jesienny odjazd, zabrakło mi pożywienia (ostatnio bardzo dużo zjadam i staję się gruby jak geru). Poszukałem wiec najbliższego pomieszczenia, gdzie była zmagazynowana żywność, nakładłem pełen pojemnik semungu i wcisnąłem się z trudem do tego ciasnego pomieszczenia przy bramie. Żując powoli czytałem i czytałem a sierść jeżyła mi się na całym futrze. Bo też straszne rzeczy pisał tamten Szywang. Tak straszne, że trudno w nie uwierzyć. Gdy w orszaku opuszczał rodzinne Gra, był bardzo szczęśliwy, wszystko wydawało mu się piękne i wspaniałe. Ich orszak był doskonale wyposażony, geru uginały się pod ciężarem pokarmu. Jechali tak trzy dni, czwartego napadły na nich sasule, zabiły trzy geru, jednego Hammuna i jednego Szywanga. Na nieszczęście dla tego Szywanga, jeden z zabitych geru był jego rumakiem. Orszak ruszył, aby jak najprędzej opuścić niebezpieczny teren a Szywang pozbawiony geru poszedł za nimi pieszo. Nie nadążał jednak, wiadomo, że geru biegnie szybciej, nawet szybciej niż Lo. Szywang szedł jednak dalej, tropiąc orszak po zapachu. Szedł tak sześć dni, siódmego natknął się na ślad noclegu z poprzedniego dnia. Przypadkiem, obok obozowiska odkrył dwa wyssane trupy, Szywanga i jego geru. Zapachowy ślad podążał dalej i dalej też podążał nim Szywang. Po dwu dniach odkrył następne obozowisko i dwa nowe trupy, takie same jak poprzednio. W orszaku jego We-Szyw było pięciu Szywangów i dwóch Hammunów. Trupy ich wszystkich, trupy geru, które dojeżdżali, były zawsze porzucone w pobliżu śladów nocnego obozowiska orszaku. W końcu, idąc zapachowym tropem, Szywang dotarł do nowo wzniesionego Gra. Opodal wyjścia leżał trup ostatniego Hammuna i dwa trupy geru, wyschnięte, wyssane do cna, do ostatniego mięśnia. Bał się wejść do wnętrza, czuł, że może zostać zjedzony, podobnie jak reszta orszaku. Wyszukał sobie w pobliżu schronienie i nocował tam, w dzień podchodząc w pobliże Gra, aby móc poczuć zapach We-Szyw. Widział, jak We-Szyw wyszła przed Gra, w jednym ręku trzymała jaja, w drugim zaś, trzymała książki, które pisali jego towarzysze - Szywangowie. Wyrywała z książek litery i oklejała nimi jaja. Potem We-Szyw zamurowała jaja w małych komórkach, następnego dnia zamurowała wejście do Gra. Było już dosyć zimno i Szywang chciał dostać się do wnętrza Gra, jednak We-Szyw nie wpuściła go do wnętrza. Ostatni zapis w jego książce brzmi: Jest mi bardzo zimno, jestem też głodny, nie można znaleźć nic, co nadawałoby się do zjedzenia. Niedaleko widziałem norę aruga, spróbuję go z niej wypłoszyć, gdy mi się to uda, będę miał przynajmniej ciepłe pomieszczenie. Być może tam doczekam pory, gdy pojawi się znowu semung, bardzo mi się chce spać. Aż trudno uwierzyć w to, co pisze ten Szywang. Nas - Szywangów, mają zjadać We-Szyw? Takie małe, milutkie i kochane. Coś musiało mu się pomylić. Z powodu tej książki długo nie mogę zasnąć.

Dzień 46. Już dawno wykluły się wszystkie Hammuny, We-Szyw rosną coraz bardziej. Zostały już sformowane orszaki. Na każde We-Szyw przypada dwu Hammunów i pięciu lub sześciu Szywangów. Do poszczególnych orszaków przydzielała nas We-Gra. Ja trafiłem do orszaku tej najpiękniejszej, czuję, że mógłbym za nie jechać na koniec świata. Samo Gra pustoszeje, Lo umierają jeden po drugim, zamurowujemy ich na najniższym poziomie. Pożywienie znikło, już nie wychodzimy z Gra, zadowalamy się tym, co zebraliśmy, gdy było go w bród. Prawie cały ten czas są seg-dni, ich zapach, zapach śmierci, dociera nawet do najgłębiej położonych pomieszczeń. Zjadam coraz więcej pożywienia, jestem już większy niż dwóch lub nawet trzech Lo. Geru także zjada o wiele więcej pokarmu niż zwykle, są tłuste, ich sierść błyszczy w półmroku zagród. We-Gra złożyła już jaja na następne cykle, zrobiła to jak zwykle na najniższym poziomie, tam, gdzie najcieplej. Powietrze robi się coraz chłodniejsze, coraz mniej w nim zapachów.

Dzień 52. Wczoraj i dziś odjechało już pięć orszaków, nasz wyrusza jutro. Czuję to po zapachu mojej We-Szyw. Odróżniam ją bez trudu pośród innych, jest najpiękniejsza. Te orszaki, które odjechały, były wspaniałe. Nakarmione i błyszczące geru, prześliczne We-Szyw, dumni Hammuni i na końcu my - Szywangowie, rośli, silni, obładowani zapasami. Z całym Gra żegnałem ich, życząc szczęśliwej drogi. Po ich odjeździe w Gra, oprócz naszego orszaku, zostało tylko pięciu Lo a i oni już chyba niedługo umrą. W Lesie pogodne dni, tylko to powietrze takie chłodne. Z drzew spadają liście, żółte, czerwone. Jesień - wspaniała pora odjazdów.

Dzień 56. Mamy za sobą już trzy dni podróży, wyjechaliśmy z Gra tak jak czułem. Jestem szczęśliwy, nareszcie jestem Szywangiem, tylko Szywangiem i nikim więcej. Las jest potężny, jedziemy, jedziemy i ciągle nie widać jego końca. Tamten Szywang także pisał o Lesie bez końca. Być może, zdążymy tam dotrzeć przed mrozami, czuję je już w chłodnym powietrzu, zwłaszcza każdego ranka. Geru kroczą coraz szybciej w miarę jak ubywa jedzenia w pojemnikach po każdym posiłku. Boję się, że może go zabraknąć, zanim dojedziemy do końca. Z Gra zabraliśmy go tyle, ile zmieściło się w pojemnikach, ale geru zjadają bardzo dużo, potrzebują tego, niosą przecież cały nasz orszak. Gdy budzimy się rano, na kałużach wody leży coś dziwnego, co znika dopiero około południa. Kruche, śliskie i przezroczyste jak woda.

Dzień 61. Wczoraj skończyło się pożywienie w pojemnikach i bałem się, że We-Szyw zacznie nas zjadać, tak jak pisał tamten Szywang, ale nic takiego nie nastąpiło. Kochana, najpiękniejsza We-Szyw, dała nam wszystkim, nawet geru, po łyku gęstego nektaru, przełknąłem go i przestałem czuć głód. Wspaniała, piękna We-Szyw. Wczoraj także natknęliśmy się na rozbity orszak, jeden z tych, które wyruszyły przed nami. Zostały po nich tylko kości i maski, gdzieniegdzie walały się płaskie kopyta geru, to chyba sasule, zjedzono nawet sierść geru, my jedziemy dalej. To wspaniałe tak jechać przez Las, bez końca, we wspaniałym orszaku. Na przekór wszystkiemu i wszystkim. Naprzód, za We-Szyw.

Dzień 67. Bardzo dużo się stało od czasu gdy po raz ostatni pisałem w mojej książce. Podczas noclegu, drugiej nocy po tym, jak skończyło się pożywienie, zginął Szywang. Położył się spać pomiędzy mną a swoim geru, gdy się obudziłem, już go nie było. Wraz z nim zniknął jego geru. Od razu przypomniała mi się książka tamtego Szywanga. Czyżby to jednak była prawda? Postanowiłem, że przenocuję jeszcze raz z całym orszakiem. Jeśli ktoś zniknie w ciągu nocy, spróbuję odejść, chociaż już czuję, że będzie to trudne, chcę podążać w orszaku We-Szyw, chcę być prawdziwym Szywangiem. Powietrze coraz chłodniejsze, rankiem musimy czekać aż wyjdzie słońce i ogrzeje nas, do tej pory niemal nie możemy się poruszać, tylko We-Szyw nie traci swych zgrabnych, szybkich poruszeń, zupełnie jakby zimno jej nie owiewało. Z drzew opadły prawie wszystkie liście, nagie gałęzie sterczą nad naszym orszakiem. Geru napiły się jakiejś seg-wody, idą powoli, jakby miały zaraz się poprzewracać.

Dzień 68. Tamten Szywang miał rację. Dzisiaj w nocy zginął następny Szywang wraz ze swym geru. Ranem ruszyliśmy dalej. Nie wiem co zrobić, aby uniknąć czekającej mnie śmierci, tak bardzo chcę jechać dalej w orszaku. Dziwne, ale żaden z Szywangów niczego nie zauważył, Hammuni również jadą niewzruszenie, dumnie wyprostowani na grzbietach geru. Szkoda, że w młodości pozarastały mi otwory głosowe tak jak wszystkim Szywangom, teraz nie możemy się porozumiewać między sobą. I wszyscy jedziemy i pragniemy jechać dalej, do wieczora muszę zrobić coś, aby móc odłączyć od orszaku. Niewiele już mi czasu zostało.

Dzień 69. Zrobiłem to jednak, udało mi się. Na popołudniowym postoju przegryzłem mojemu geru żyłę pod brzuchem. Niczego nie poczuł. W chwilę potem ruszyliśmy dalej, cały orszak. Mój geru szedł coraz wolniej a gdy już straciłem z oczu resztę orszaku, przewrócił się i zdechł. Stanąłem nad nim, przyjrzałem się śladom orszaku, odetchnąłem jego zapachem i poczułem, że muszę iść za moją We-Szyw. I poszedłem. Dobrze, że osłabione geru idą tak wolno i nadążam za orszakiem bez trudu. Mam ich w zasięgu wzroku, czuję ich zapach i żal mi siebie, że muszę do końca pozostać sam. Wciąż nie mogę uwierzyć w to o czym miałem okazję się przekonać, że nasza piękna We-Szyw zjada nas -Szywangów.

Dzień 75. A jednak wszystko o czym pisał w swojej książce tamten Szywang było prawdą. Nasz wspaniały orszak przestał istnieć. We-Szyw i jeden z Hammunów cały wczorajszy dzień budowali nowe Gra. Budowała głównie We-Szyw. Hammun poddawał jej tylko tłustą glinkę. Wieczorem było już gotowe pomieszczenie główne i kilkanaście komórek na jaja. Dzisiaj rankiem z Gra wyleciał wyssany trup tego Hammuna, w ślad za nim wyleciały ostatnie dwa geru jakie pozostały z naszego orszaku. Były tak samo wyssane jak ów nieszczęsny Hammun. Z drzewa, na którym przeczekałem noc, widziałem wszystko dokładnie. Dopiero około południa, kiedy już się mogłem poruszać, We-Szyw opuściła Gra. Była wielka i piękna jak nigdy dotąd. Wyniosła z sobą cztery jaja i kilka książek Szywangów. Zdejmowała z kartek litery i oklejała nimi jaja. Jedna książka wystarczyła na trzy jaja. Potem zamurowała jaja w komórkach i schowała się do Gra. Niedługo zamuruje wejście do Gra i wtedy zostanę sam. Muszę poszukać sobie jakiegoś schronienia i trochę pożywienia. Pomimo, że nic nie wydalam, robię się coraz chudszy i lżejszy. Zimno.

Dzień 78. Dzisiaj bardzo długo trwało zanim mogłem się poruszyć. W Lesie jest już bardzo zimno. A w Gra musi teraz być ciepło i przytulnie. Widziałem jak We-Szyw zamurowywała wejście. Zanim zacząłem się poruszać, połowa Bramy była już zamurowana. Nie chcę umrzeć tak głupio jak tamten Szywang i pragnę być przy mojej pięknej We-Szyw. Muszę. Książkę zostawię tutaj, może gdy jej nie będę miał, We-Szyw mnie nie zabije. Poza tym jaja już złożone a zapora przy wejściu rośnie bardzo szybko. Muszę się śpieszyć. Muszę.

 

 

 

Zbigniew JASTRZĘBSKI - urodził się 8.11.1961 r. w Dąbrównie, woj. olsztyńskie. Pracuje jako robotnik rozładunkowy w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Ostródzie. Żonaty, dwoje dzieci - chłopcy. Poeta nagradzany na różnych konkursach, publikował m.in. w "Dzienniku Pojezierza" i "Gazecie Olsztyńskiej"; także występy w lokalnych programach RTV. W wydawnictwie "Iskry" czeka na decyzję tom fantastycznych opowiadań Z. Jastrzębskiego - ciekawych, choć nierównych, co zresztą częste w przypadku debiutu SF. Prezentowana "Pieśń Szywanga" jest najbardziej oryginalnym tekstem owego tomu. (mp)

 

 

ZBIGNIEW JASTRZĘBSKI urodził się w 1961 roku w Dąbrownie, województwo olsztyńskie. Pracował jako robotnik budowlany w prywatnym zakładzie w Ostródzie; obecnie, bodajże (podobnie jak Drukarczyk, Żerdziński... kto jeszcze ?) trawi czas na gastarbaiterstwie. Poeta nagradzany na różnych konkursach do wydawców miał mniej szczęścia bo wypłynął za swymi tekstami w 1988 roku, kiedy wydawniczy rynek fantastyki zaczynał się sypać.

Drukowałem jego mroczne, halucynacyjne opowiadanie o ludziach - owadach "Pieśń Szywanga "("F" 12/88) i dwie zastanawiająco dobre, oryginalne fantasy, wcale nie chodzące po tropach Sapkowskiego: "Ja Dragon" ("F" 12/89) i "Tugen Axalla" ("NF" 5/90). Do antologii wybieram "Pieśń Szywanga" bo rzecz jest przejmująca, właściwie do niczego w polskiej SF niepodobna. Tu dygresja - przyjemności lektury, także fantastycznej, możliwe są dzięki synergicznemu oddziaływaniu znanego i nieznanego. Znane, konwencjonalne pozwala się we wszystkim połapać. Nieznane wywołuje zaciekawienie, napięcie, niepewność. Nadmiar konwencjonalnego sprowadza na czytelnika nudę; nadmiar nieznanego - dezorientację. "Pieśń Szywanga" rozbrzmiewa gdzieś na tej drugiej niebezpiecznej granicy, ale wytrenowanym miłośnikom fantastyki dostarczyło opowiadanie, jak słyszałem, estetycznej i duchowej radości. Na przykład bardzo spodobało się Oramusowi i Mirkowi Kowalskiemu, który jako redaktor Iskier pierwszy zwrócił na ten tekst uwagę.

Aha - Jastrzębski, obok Lipki, Cyrana, Dukaja, Pietruchy i Huberatha, należy do tych "moich autorów" (wymieniając jedynie postacie przedstawione w niniejszej antologii), których nigdy dotąd nie widziałem na oczy. Tak mi się przynajmniej wydaje i mam nadzieję, że to się zmieni.

Maciej Parowski

"Co większe muchy. 10 lat Fantastyki i Nowej Fantastyki w 25 opowiadaniach", 1992 r.

 

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór