Andrzej Drawicz

Pocałunek na mrozie

1990

 

(...)

 

Mojej żonie Wierze

 

OD AUTORA

Zaczęło się od najbanalniejszej refleksji: że czas upływa i moje pokolenie się starzeje. Z tego zaś wynikało, że ludziom młodszym, z którymi miałem ustawicznie do czynienia, spory fragment mojego świata nie był dany w żadnym doświadczeniu. A już świata rosyjskiego podwójnie, z racji jego obcości i egzotyczności. Słuchano o nim jak o żelaznym wilku.

Uderzyło mnie to zwłaszcza w izolacji internowania, w roku 1982. Mieliśmy wtedy sporo czasu na rozmowy i wymianę poglądów. Jednocześnie wisiała nad nami ogólna niepewność wszystkiego, a pokaźnym jej elementem był groźny i groteskowy, murszejący zrąb breżniewszczyzny. Zorientowałem się, że wielu moim kolegom ponura, choć zarysowana fasada imperium przesłania wszystko. Kiedy słyszeli, że jeszcze coś jest, dziwili się szczerze: tam? naprawdę? Owszem, wiedziano już o dysydentach, w obiegu znalazł się Sołżenicyn, Bukowski, Nadieżda Mandelsztam. Więc miałem się na czym oprzeć. Ale tym bardziej skłaniano się do mniemania, że wszystko co ludzkie w Rosji przetrwało jedynie w postawie heroicznych jednostek, w łagrach, na wygnaniu, w głębokiej izolacji. Reszta wydawała się spaloną ziemią. Do postaw jej zwykłych mieszkańców brakowało najprostszych kluczy. Literatury oficjalnej, tradycyjnie u nas, nie doceniano, choć były w niej wówczas kawały ostrej i głębokiej prawdy; u Szukszyna, Abramowa, Rasputina, Trifonowa. Właśnie Trifonowem torowałem sobie drogę; podsuwałem niedowiarkom Dom nad rzeką Moskwą. Chwytało. Prosili o jeszcze. Ale cała sprawa - głębokiej niewiedzy - rysowała się tym wyraźniej.

Wtedy pomyślałem: trzeba tę moją Rosję opisać, nie ma rady. Jak potrafię. Może się to przyda.

Był jeszcze jeden powód, zakorzeniony w czasie odleglejszym. Ze zrozumieniem, ale i z irytacją śledziłem zmagania z tematem rosyjskim rodaków publikujących swe refleksje oficjalnie. Byli ściśnięci kleszczami zaostrzonej cenzuralności niemal bez ratunku. Odbywali podróże według ustalonych zawczasu programów, dobrze pilnowani. Niektórym udawało się odskakiwać w bok; dokonywali ogromnych wysiłków, żeby coś przemycić, zasugerować, odbanalizować. Wiedziałem, jak szarpały się z tym desperacko nawet bardzo dobre pióra. Efekty wydawały mi się połowiczne. Mimo całej inwencji i chytrości, rzeczywistość opisana miała się do autentycznej, twardej faktury rosyjskiego życia jak pięść do nosa. A niektórzy z piszących, już bez żadnej szarpaniny, poprzestawali na dokładnym sprawozdaniu: jak jechali, gdzie zamieszkali, co jedli na śniadanie, że w Ermitażu są ładne obrazy, a na Kaukazie - pejzaże. To też był sposób, ale nie zamierzałem go naśladować; poza wszystkim innym nie starczyłoby mi pewności siebie.

Tu powiem szczerze: sam pisywałem w swoim czasie różne kawałki z podróży, na przykład w "Literaturze". Przeczytałem je teraz; nie. Nie to. Niby nawet wszystko prawda, ale nie czyta się. Jest w tym jakaś fałszywa dziarskość, jakiś przytup, którego w zmęczonej, zajeżdżonej, ciężko dyszącej Rosji nie ma. Pomyślałem: trzeba jeszcze raz, od początku, bez cenzury, kawę na ławę. Z tamtych, dawnych tekstów przytaczam tylko jeden, chyba stosunkowo mało roztupotany, jako próbkę bezpośredniego widzenia.

Spisywałem toto w ciągu trzech letnich sezonów: 1986, 87 i 88. Tymczasem moja Rosja drgnęła, zaczęła się otrząsać, rozpoznawać w swej mizerii, uczłowieczać. Powstała nowa perspektywa wspominania przeszłości. Z tej perspektywy siłą rzeczy korzystam, czy tego chcę, czy nie, ale staram się wyraźnie rozgraniczać czasy: to, co widziałem i czego się dowiedziałem przed laty, od tego, co myślałem później i co wiem dziś. Chociaż materia jest z istoty swojej płynna, a ostatnie, pieriestrojkowe drgnięcia już każą trochę inaczej widzieć to, co przed rokiem lub dwoma wydawało się zastygłe i niewzruszone. Na ile wszystko razem będzie wiarygodne, nie mnie sądzić. Jedno tylko mogłem zrobić - przede wszystkim starać się nie zełgać.

Podstawowy zrąb tekstów odnosi się do lat 1963-1976, kiedy jeździłem do Związku regularnie, zarówno oficjalnie, jak prywatnie. Ku końcowi trzy szkice dotyczą sytuacji z jesieni 1987, kiedy znów zobaczyłem Rosję po dwunastoletniej przerwie. Szkice te były publikowane w "Tygodniku Powszechnym" z niewielkimi ingerencjami cenzury, zaznaczonymi kursywą. Większość pozostałych tekstów ukazywała się w periodykach niezależnych i emigracyjnych.

Po tytuł i motto sięgnąłem do Wielimira Chlebnikowa, zwanego Wielkim Derwiszem poezji rosyjskiej; epika, liryka, wizjonera, twórcy nowego wymiaru świata, który do tego wymiaru ciągle dorosnąć nie może. O Chlebnikowie mówi się, że miał znamiona geniuszu, co jest nieosądzalne. Gdyby jednak na poparcie tej tezy istniała tylko wypożyczona przeze mnie metafora, to, myślę, byłoby już o czym dyskutować. Ta definicja Rosji wydaje mi się wszechogarniająca, byle tylko jej nie wyjaśniać, a po prostu zaglądać w nią, jak w studnię bez dna.

Jeśli ktoś, czytając, pomyśli sobie o Rosjanach trochę inaczej niż przedtem, trochę bardziej w duchu Mickiewiczowskiego "I Niemcy też ludzie", a jeszcze, przeczytawszy, zacznie czasem oddzielać "rosyjskie" od "sowieckiego" *[Zastrzeżenie terminologiczne, ale nie tylko: świadomy zasadniczej różnicy miedz pojęciami "rosyjski" a "sowiecki", będę się starał używać ich tak, by potrzeba rozróżniani czyniła się widoczna. Czasami wszakże granice się zamazują i dobór przymiotnika staje się trudniejszy, może to być wina moja albo samej rzeczywistości, gdzie nie wszystko jest jedno znaczne. Proszę w każdym razie zwłaszcza moich przyjaciół-Rosjan na emigracji, gdzie w niektórych środowiskach panuje ostatnio nadczujność w kwestii oddzielenia obu terminów - aby w razie czego nie wytaczali od razu najcięższej dyskusyjnej artylerii i nie domniemywali, że kwestionuję fundamenty ich patriotyzmu. Spierać się, oczywiście, zawsze można byle z sensem. I jeszcze jedno. Nie ruszając utrwalonych już zbitek typu "ZSRR" czy "TPPR", lub tytułów w rodzaju "Literatury Radzieckiej" - będę używał terminu "sowiecki", a nie "radziecki". Tak mówiło się u nas i pisało przed wojną i tak jest do dziś w (prawie?) wszystkich językach. "Radziecki" pojawił się, jak słyszałem, gdzieś w 1940 we Lwowie, na wzór ukraińskiego, po wojnie został wprowadzony urzędowo. Jest w nim wyraźny serwilizm i lizusostwo. Nie sądzę, abyśmy jako kraj de nomine suwerenny akurat w tej kwestii musieli naśladować republikę związkową. Zresztą lizusowskie ciepełko "radzieckiego" sprawia, że np. "radziecki łagier" nie brzmi, czyż nie tak? W publikacjach niezaleznych widać ostatnio tendencję do stosowania terminologii przedwojennej.] - swój program minimum będę uważał za spełniony. Natomiast program maksimum układa mi się z dalszego rozwinięcia tych wątków. Posłużę się cytatem z Aleksandra Hercena, może najmądrzejszego Rosjanina wszystkich czasów, który w Rzeczach minionych i rozmyślaniach opisywał swoje przyjacielskie kontakty z permską kolonią polskich zesłańców. Otóż pewnego razu, pisze Hercen, "...zatwardziały Sarmata, starszy człowiek, który służył pod Poniatowskim i brał udział w kampaniach napoleońskich, otrzymał... zezwolenie na powrót do swego majątku na Litwie. W przeddzień wyjazdu zaprosił mnie na obiad wraz z grupą Polaków. Po posiłku gospodarz trącił się ze mną kielichem, objął mnie i uściskał, po czym szepnął mi w ucho z wojskową otwartością: Ach, dlaczego pan jest Rosjaninem? Nie odpowiedziałem, ale ta uwaga zraniła mnie głęboko..."

- i tu następuje zdanie, warte w swej skrótowej, nieomylnej głębi - metafory Chlebnikowa:

"Zrozumiałem, że to pokolenie nie mogło uwolnić Polski".

Co do mnie, bardzo chciałbym zdążyć jeszcze trochę pożyć w wolnej Polsce, czego też wszystkim z serca życzę.

Andrzej Drawicz

Warszawa, w sierpniu 1988

 

JAK DO TEGO WSZYSTKIEGO DOSZŁO

Spróbuję najpierw odpowiedzieć, jak i skąd wzięła mi się w życiorysie Rosja.

Bywam o to nagabywany na różnych spotkaniach, przy czym pytający mają zwykle w oczach życzliwe współczucie i gotowość wybaczenia. Doskonale te spojrzenia rozumiem. Kryją w sobie przekonanie, że wybór zawodu rusycysty jest dopustem Bożym czy dewiacją, więc widać wmieszał się tu srogi los, może spadło nieszczęście, może jakiś zew krwi przytłumił rozsądek. Z pewnością, myśli interlokutor, mam na obronę okoliczności łagodzące: kresowe pochodzenie albo dłuższy, sowiecki staż na zesłaniu, albo powojenne studia, albo przynajmniej kilkuletnią pracę.

Wyjaśniam: żadna z tych okoliczności nie zachodzi. Jestem rodowitym warszawiakiem, z domieszką, po ojcu, proweniencji rzeszowskiej. O Gułag tylko się w dzieciństwie otarłem. Studiowałem w Warszawie, i to polonistykę. Nigdy w dorosłym życiu nie spędziłem w Związku więcej niż sześć tygodni pod rząd. Za wybór zawodu odpowiadam sam; dokonałem go dość późno, blisko trzydziestki, świadomie i dobrowolnie. Jednak powtórzę: spojrzenia rozumiem. Może i jestem dewiantem. Podobnie jak bracia-Polacy, tyle że mniej życzliwie popatrywali czasem na mnie Rosjanie, kiedy po zawarciu znajomości, przy wymianie konwencjonalnych informacji, dowiadywali się ode mnie, że moją specjalnością - z wyboru! - jest współczesna literatura rosyjska. Jeśli do tego momentu mogłem się im wydać sympatyczny i w miarę normalny, to tu następowało zachwianie. Weźcie bowiem pod uwagę, że całe pokolenia rosyjskich rusycystów jak mogły, tak uciekały (i jeszcze uciekają) od współczesności, jako najbardziej obciążonej sowieckością, niewygodnej do interpretacji. Kto zdolniejszy i żywszy, zmyka w historię, ku klasykom (wyjątki nie kwestionują zasady), teorii literatury, językoznawstwu, gdzie się da. A taki Polak  s a m?  d o b r o w o l n i e?  Po co mu to potrzebne? Kto on wobec tego? Ciężki idiota czy supercwaniak?

Tamtym, Rosjanom, już nie wytłumaczę; swoim spróbuję. Po ras pierwszy zaznałem zbliżenia z Rosją w roku 1939. Była to Rosja zdecydowanie Sowiecka, która wtargnęła na nasze ówczesne wschodnie terytoria. Nas, uciekinierów z Warszawy, przyłapała na Wołyniu. Ojca aresztowano, trzymano w więzieniu w Łucku, tam też najprawdopodobniej stracono po wybuchu wojny z Niemcami. Działy się wówczas masowe egzekucje we wszystkich kresowych więzieniach, o czym z propagandową satysfakcją donosił okupacyjny "Nowy Kurier Warszawski". Pamiętam straszliwe zdjęcia stosów ciał i do wtóru im reportaże; nie przyjmowało się tego jednak do wiadomości: hitlerowska propaganda... (Teraz myślę: pewnie ci, co poznali bolszewików, przyjmowali; do mnie, smarkacza, nie dochodziło). Z matką uciekliśmy w lutym 1940, w srogą zimę przed zapowiedzianą oficjalnie wywózką (wezwano ją do NKWD i kazano podpisać oświadczenie, że zgadza się dobrowolnie wyjechać "w głąb Rosji". "A jeśli nie podpiszę?" - spytała. "Też pojedziecie, tylko będzie gorzej". Podpisała i tej samej nocy uciekliśmy. Tej lekcji rosyjskiego też oczywiście nie zrozumiałem) - przez Bug, do Generalnej Guberni. Z przygody wyniosłem paniczny lęk przed Rosjanami, gdy wpadli pancernym zagonem do Częstochowy, w styczniu 1945; odezwały się widać refleksy tamtej lutowej tułaczki po jakichś skutych lodem stacyjkach, skulenia w chłopskich furach, wyczekiwania w szopach, aż przejdzie patrol, beznadziejnego zabłąkania w nadbużańskich zaspach - wraz z poranną radością na widok Niemców, obojętnie-życzliwych, eleganckich i spokojnych. Ale tymczasem stało się tak, że ułański niemal zagon czołgowy Sowietów uratował nas, prawie równo w pięć lat później, wraz z całą Częstochową. Mówiło się potem, że Niemcy szykowali wielką akcję ewakuacyjno-represyjną, klasztor jasnogórski został podminowany i od tej pory często wspominam także i to: słoneczny mróz, smród spalenizny i spalonych na maź czołgistów, oklejających tryby czarnych kadłubów "trzydziestek czwórek", zastygłych w częstochowskich ulicach - a także powietrze, które, co tu ukrywać, pachniało wtedy wolnością, jakakolwiek miała się potem okazać; znam ten zapach i nie pomylę go z innym... Dla sprawiedliwego, prywatnego bilansu wspominam tamto i to.

Ci z młodych, którzy, i słusznie, próbują zebrać psychologiczną dokumentację złudzeń i pomyłek mojego i starszych pokoleń w czasach stalinizmu, żeby pojąć, jak daliśmy się tak wziąć na polsko-sowiecki propagandowy fundusz, zechcą uwzględnić jeszcze taki czynnik. Elementarny, aż do bólu, do szczękościsku i oskomy głód duchowy trzynastolatka, który w czterdziestym piątym dorwał się, po sześcioletnim poście, do kina! Zachłystywaliśmy się nim po kilka godzin dziennie, jak leciało, a leciały niemal wyłącznie polskie przedwojenne komedie i sowieckie różności z kilku ostatnich lat. Były niewybredne, przeważnie lekkie, okraszone melodyjkami Dunajewskiego, Milutina i innych takich, które do tej pory pamiętają pewnie moi rówieśnicy, choćby to: "pierś oddycha szeroko, swobodnie, gwiazdy Kremla migocą w mgle, i jak rzeki zbiegają się w morzu, tak my w Moskwie spotkaliśmy się!..." ze Świniarki i pastucha, obejrzanych, pamiętam, cztery razy pod rząd. Nie przeceniałbym, z dzisiejszej perspektywy, wpływu tej indoktrynacji, bośmy się nad niczym nie zastanawiali i traktowali wszystko jak bajkę. Ale też coś z tych sentymentalno-melodyjnych obrazków osiadło może w podglebiu świadomości, ułatwiając przyszłe zwierzenia?... To pewne, że był to rodzaj warstwy izolacyjnej, bo wokół był świat brutalny i ostry, trwały aresztowania, ludzie wracali z łagrów i mogli skomentować właściwie losy świniarki i pastucha. Trzeba jednak było mieć uszy ku słuchaniu. Ja ich nie miałem, prawa szczenięcego wieku brały górę; z końcem wojny skończyłem trzynaście.

Za głodem kina szedł równie ssący głód czytadeł. W czasie okupacji wszystko było dawne, przedwojenne, plus parę książeczek podziemnych, którymi okazano mi zaufanie. Po tym poście chciało się czegokolwiek, byle nowego. To też była gleba dla każdego ziarna. Ku przerażeniu matki łykałem jakieś propagandowe broszury, chciwie lustrowałem witryny częstochowskich księgarń. Jedno wrażenie pamiętam dokładnie. Na okładce broszury patrzył spode łba człowiek z założonymi z tyłu rękoma i wysuniętą szczęką. Wyglądał jak zaszczuty, a wielki napis oświadczał krzykliwie: Dobrze! Stałem, patrzyłem i nie umiałem sobie z tą sprzecznością słowa i obrazu poradzić. Długo mnie niepokoiła, choć sensu nie złapałem. Może natomiast złapało mnie to ponure spojrzenie Majakowskiego? ("Książka" czy "Wiedza", wtedy jeszcze oddzielone, wydała jego poemat w przekładzie Artura Sandauera, z późnym, ostatnim bodaj zdjęciem z otwarcia własnej wystawy na okładce. Rzeczywiście czuł się wtedy zaszczuty, a rozziew tytułu i obrazu przypadkiem rzeczywiście z n a c z y ł; ale to już wiedza znacznie późniejsza). Złapało, przytrzymało i już nie puściło?

Nie wiem, zbyt to już duchologiczne. Jeśli nawet znalazłem się na niewidzialnej żyłce, to z podcinaniem los zwlekał przez parę lat. Aż do pory uniwersyteckiej. Z trudem (kiepskie pochodzenie po rozstrzelanym ojcu) znalazłem się jednak na polonistyce. Rok był pięćdziesiąty, zetempowska świadomość już mnie unosiła nad życiem. Według jej reguł to, co radzieckie, było przodujące, przeto godne naśladowania, a w dodatku historycznie nieuchronne. Przeżuwaliśmy zbiorowo tę nieuchronność, zastanawiając się, kiedyż to przyjdzie nam rozkułaczać i masowo kolektywizować naszą wieś (wypadało gdzieś w pięćdziesiątym szóstym...). Miłość do ZSRR, zupełnie wyabstrahowanego, pozbawionego konkretnych rysów, nikomu nie znanego (kto znał, ten ani pisnął), ale posyłającego nam z dala jasne światło gwiazdy przewodniej, była elementem rytuału; moi rówieśnicy pamiętają zapewne opinie organizacyjne, w których zdanie końcowe zwykło brzmieć: "Mocno związany z naszą ideologią, do ZSRR ma stosunek pozytywny". Tak wyszło, że pierwsze kroki uczelniane skierowałem na nadobowiązkowy wykład Leona Gomolickiego o Majakowskim. Było to straszliwe nudziarstwo, i teraz wiem, dlaczego. Rok był bardzo zły, nastąpił po fatalnym, a poprzedzał dwa jeszcze gorsze. Były rosyjski emigrant, Gomolicki, miał pewnie niespokojne noce; może starał się tym wykładem o ideologiczne alibi? Pamiętam, jak zerkał ku kilku zaledwie słuchaczom okiem czujnym, spojrzeniem krótkim niby frasobliwa kura i jak powoli cedził słowa, powielające najściślej trywialne, sowieckie schematy. Był to dla mówienia o Majakowskim moment najgorszy z możliwych; właśnie go, w dwadzieścia lat po śmierci, uśmiercono definitywnie, przebijając osinowym kołem ortodoksji, żeby nie wstał, i biedny wykładowca szedł po nim jak po lodzie albo bagnie, pytając się pewnie w duchu, które z nas nań doniesie, iż zbłądził ideologicznie. Ani nam to było w głowie, tępo wpatrzeni solennie chłonęliśmy senny wątek; ale bodaj nie wytrzymaliśmy do końca semestru; nuda przeważyła poczucie obowiązku.

A jednak mój zaczep trwał. Zacząłem się w teksty pochmurnego człowieka z okładki wgryzać na własną rękę. Nie zrozumiałem prawie niczego. Rosyjskiego mnie przedtem nie uczono, ale miłość do Związku kazała nam starać się samym rozumieć proste teksty. Te teksty wszakże proste nie były. Dopiero potem dowiedziałem się, że Majakowski znęcał się nad ruszczyzną, przeciążając ją i gnąc do kresu wytrzymałości materiału i że czytać go należałoby później, po wielu innych, prostych właśnie. Ale tamci mnie interesowali znacznie mniej. Owszem, zacząłem kupować glansowane tomiki; szedł wówczas w Goslitizdacie taki kanon liryków późnego stalinizmu, z rysunkowymi portretami autorów. Kosztowało to grosze, ale nie warte było nawet ich, bo zawierało albo normalnie złe wiersze posłusznych grafomanów, albo starannie dobrane najgorsze wiersze poetów dobrych i niezłych, równając wszystkich do dna, w duchu tych mrocznych czasów. Toteż choć ich rozumiałem, ale czytałem bez przyjemności, co i raz nawracając ku rebusowatym "schodkom" ponuraka. Wyjątek stanowił Stiepan Szczipaczow, ludzkim głosem kwilący o uczuciach, sowiecki Heine dla ubogich. Że zaś nawet najbardziej zacietrzewionych samoniszczycieli własnych charakterów i wrażliwości - takich jak my właśnie, sposobiący się na janczarów reżimu - litościwa natura ratuje od zatracenia, odwracając ku choć trochę lepszemu - polubiliśmy tego Szczipaczowa znacznie ponad stan jego talentu. Nie darmo u Witka Dąbrowskiego (jego Rocznik 33 wiernie oddaje stan świadomości naszego środowiska) jakiś idealny, polski czy rosyjski żołnierzyk chowa w plecaku "fotografię i tomik Szczipaczowa". Nawet dziewczynom na randkach próbowaliśmy go recytować jako elegancki i ideologicznie słuszny substytut skrywanych, w imię męskiej powściągliwości, wyznań; ale dziewczyny, na ogół trzeźwiejsze i - zwłaszcza te ładne - mniej od nas indoktrynowane, prychały z lekceważeniem. A jednak został mi sentyment do sentymentalnego poety; wszystkie tomiki z tamtej serii stalinowskich klasyków wyrzuciłem, a jego zachowałem, i czasem doń zaglądam, uśmiechając się do wspomnień, bo choć czasy były paskudne, ale my - młodzi...

Dygresja: w kilkanaście lat później przyjaciele-Moskale opowiedzą Szczipaczowowi, powszechnie lubianemu, dziarskiemu jeszcze staruszkowi, "Stiopoczce", jak ratował, niechcący, młodych Polaków przed niestrawnością od żucia Sofronowa czy Gribaczowa. Wzruszył się, przesłał pozdrowienia i zaproszenie: koniecznie przyjechać, posiedzieć, pogadać. Wstyd mi; ciągle były spotkania ważniejsze, dawny idol już tak nie przyciągał, odkładałem go na potem, aż przestałem jeździć, a on zmarł. Moja wina; a mogłem mu się tak, staremu lirykowi, zdominowanemu przez dziarską młodzież, passe, już na odlocie - choć trochę wypłacić za tamto, i byłaby teraz elegancka klamra... Niech dobra, ludzka pamięć idzie za jego cieniem.

Poza tym otoczeni byliśmy rosyjskością przeważnie sowiecką, kiepskiej albo najgorszej próby. Owszem, wydawano i klasyków, ale takich jak ja pchało ku współczesności. Zaczęło właśnie wychodzić czasopismo "Literatura Radziecka", prezentując kanon socrealizmu. Czytaliśmy Daleko od Moskwy Ażajewa, jak się potem okazało, skromnego zeka, świeżo wypuszczonego z łagru, który z dnia na dzień wjechał tą książką na najwyższy oficjalny Parnas, z Nagrodą Stalinowską włącznie. Dokonał prostego, by tak rzec, optycznego zabiegu: opisał dzielnych budowniczych rurociągu w tajdze, ustawiając prozatorski obiektyw tak, by nie było widać, że dokoła są druty, wieże i wartownicy z psami. Tyle że łaska pańska nie przewróciła mu podobno w głowie, żył cicho, może świadom, że wielu zwolnionych sadzano w końcu czterdziestych z nowymi wyrokami (stąd określenie "powtórnicy"), może zwyczajnie wyuczony ostrej względności wszystkiego. Czytaliśmy Babajewskiego Kawalera Złotej Gwiazdy, z wizjami kołchozowej obfitości, gdy wieś prawie zdychała z biedy. We wszystkich grupach studenckich należało przeprowadzić dyskusje nad Studentami, dziełem całkiem młodego człowieka, a już także laureata. Nic dziwnego; był to zbeletryzowany instruktaż demaskowania wrogiej ideologicznie profesury i młody człowiek przez długie lata garbił się pod ciężarem tego wczesnego błędu, nim go godnie odkupił; nazywał się Jurij Trifonow. Późnostalinowską prozę godnie ilustrowały kręcone wedle niej filmy; zostały mi w pamięci tylko zbitki jaskrawych kolorów, nienaturalne intonacje, dziarskie, z przytupem "ludowe" typy i kołchozowe uczty przy stołach uginających się od nadmiaru jadła. Towarzyszyły temu zawsze piosenki, które zresztą śpiewaliśmy z ochotą przy wszelkich możliwych okazjach, bo rzeczywiście wpadały w ucha. Niedawno ze zrozumieniem przeczytałem mądre, emigracyjne studium o szczególnym sukcesie władzy, jakim było stworzenie w latach trzydziestych i czterdziestych swego rodzaju drugiej rzeczywistości w piosence masowej, która była  s k r a j n i e  p r z e c i w s t a w n a  życiu, i właśnie tak, na zasadzie substytutu czy samooszustwa funkcjonowała autoperswazyjnie; toteż wielu z tych, którzy spędzali bezsenne noce, czekając aresztowania, we dnie  z  c a ł y m  p r z e k o n a n i e m  śpiewało Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czełowiek. Osobiście wyznaję pogląd, że im czasy są gorsze, tym piosenki, lansowane oficjalnie, bardziej dziarskie; w zgodzie z tym, wtedy, za Stalina i Bieruta, unosiły się ku górze dynamiczne marsze, jeden bardziej porywający od drugiego.

Tak się to harmonijnie uzupełniało. Ci, co się domyślali złego, albo przynajmniej powątpiewali, pędzili życie męcząco rozdwojone psychicznie; my natomiast (używając liczby mnogiej mam na myśli dużą część rówieśników-studentów) zażywaliśmy komfortu harmonijnej jedności myśli i uczuć. Naprawdę kochaliśmy Wielkiego Brata. Było to znacznie bardziej niebezpieczne niż dwulicowość, która jest efektem osądu i wyboru. My natomiast zostaliśmy wybrani. Zakładało to pewien rodzaj ślepoty i głuchoty. Wierzcie albo nie, pamiętam dotąd osłupienie, w jakie wprawił mnie jeden z lepszych tekstów prozatorskich "Literatury Radzieckiej". Była to powieść Wiery Panowej Jasny brzeg, gdzie między innymi pojawił się wątek zdrady małżeńskiej. "Jak to? W socjalizmie? U ludzi radzieckich?" - dziwiłem się. Dokoła było dosyć ludzi, którzy wszystko wiedzieli, ale myśmy nie pytali, mniemając, że wiemy sami. Rzeczywistość widzieliśmy tak, by tę "wiedzę" potwierdzała; to, co nie potwierdzało, nie było widziane. Nie jest to trudne, zaręczam.

Oto charakterystyczna przygoda dwudziestolatka. Pod koniec roku 1952 ukazała się w miesięczniku "Nowyj Mir" duża, wojenna powieść Wasyla Grossmana Za słuszną sprawę (w osiem lat później KGB aresztował jej drugą, już bez wewnętrznej cenzury napisaną część Życie i losy; teraz robi ona furorę na Zachodzie). Czytywałem już wtedy regularnie sąsiedzką prasę literacką, czasem pisywałem o przeczytanym małe notki, gdzie z aprobatą komunikowałem, że zdemaskowano tego i owego, co jest oczywistym dowodem sprawnego funkcjonowania socjalistycznej krytyki i samokrytyki. O książce Grossmana zleciła mi "Nowa Kultura" całą, normalną recenzję. Książka, jak na te czasy zresztą bardzo przyzwoita, podobała, mi się ogromnie, czemu dałem wyraz w słowach szczerych, kanciastych i podniosłych. Recenzję wydrukowano. W kilka tygodni potem przeżyłem wstrząs; na łamach centralnych sowieckich organów zaczęto Grossmana (przedtem chwalonego) walić na odlew za ciężkie błędy ideologiczne i wrogą filozofię, nacechowaną - sic! - "pitagoreizmem". Nikt mnie wprawdzie publicznie nie skarcił, pewnie dlatego, że byłem za mały i że odpowiedzialni towarzysze znali aż nadto dobrze nieprzewidywalność sowieckich pogromów. Natomiast sam ze sobą przeprowadziłem przykrą rozmowę. "Gówno z ciebie, Drawicz, a nie marksistowski krytyk, skoro nie potrafiłeś wykryć błędów ideologicznych! Gdzie twoja czujność? Gdzie znajomość teorii? Dlaczego nie dostrzegłeś pitagoreizmu?" - tak bym tę rozmowę streścił. Nie dane mi było poznać prawdziwych win Grossmana: był wybitnym pisarzem, uczciwym człowiekiem, a przede wszystkim Żydem. Został wybrany na główną, literacką ofiarę po sprawie lekarzy żydowskich, "morderców w białych kitlach", która to sprawa, według stalinowskiego zamysłu, miała być wstępem do sowieckiej wersji "ostatecznego rozwiązania" kwestii żydowskiej: proces lekarzy, ich "ludowy" lincz, deportacja Żydów do łagrów w Północnym Kazachstanie. A skąd pitagoreizm? Proste: Grossman był już bity, wprawdzie lżej, wkrótce po wojnie, za sztukę Jeśli wierzyć pitagorejczykom, gdzie wyrażał myśl, że w nowym ustroju ludzie się mało zmienili, zwłaszcza karierowicze i arrywiści działają nie gorzej niż przedtem. Było to poparte wspomnieniem nauk Pitagorasa, który miał twierdzić, że historia się powtarza - i przypieczętowane melancholijnym tytułem. Pogromowa krytyka bardzo lubiła etykietki, zwłaszcza obco brzmiące; ich nieustanne, do ogłupienia powtarzanie stosowano nagminnie. Tym razem nie trzeba było szukać.

Zaraz potem zmarł Stalin i ostatnia, wielka prowokacja zdechła wraz z nim, nie spełniona. Po latach, u Sołżenicyna, w Archipelagu znalazłem opis momentu, gdy wieść dotarła do łagrów. Wszystko się zatrzymało, powszechne utożsamienie tyrana z systemem koncentracyjnym było tak jawne, że więźniów przez trzy dni nie pędzono do pracy, nie wiedząc, co dalej; więźniowie zaś przekrzykiwali się radośnie od baraku do baraku: "Ludojad zdechł!" A my? My w tym samym mniej więcej czasie wypełniliśmy uniwersytecką Salę Kolumnową na akademii żałobnej. Mam w uszach szloch dziewcząt (mężczyźni mężnie tłumili łzy, ale łykali ślinę); kiedy zaś w części artystycznej mój przyjaciel W. K. wyrecytował, jak krzyk serca, stalinowski montaż poetycki (nie było jeszcze nazwy "monodram"), kończąc go zrywającym się ze wzruszenia w falset okrzykiem: "Bo Stalin życiem, a życie jest wieczne!" - salą wstrząsnął oczyszczający, zbiorowy spazm.

Tak było.

Potem zaczęły się pojawiać zwiastuny trochę innych czasów, ale z trudem żłobiły sobie drogę do naszej janczarskiej świadomości. Kolejny przykład. Latem pięćdziesiątego trzeciego nastąpił koniec Berii. Właśnie zdawaliśmy egzaminy oficerskie na obozie wojskowym. Egzaminatorzy byli życzliwi, elewi autentycznie pilni, więc szło na ogół dobrze i ku końcowi napięcie spadło. Jakiś oficer polityczny, u którego dowiodłem ideologicznego obkucia, chciał atmosferę całkiem odsztywnić. "A jak oceniacie, towarzyszu, te ostatnie wydarzenia z Berią?" - spytał z życzliwą konfidencją. Patrzyłem nań tępo. "No, pamiętacie chyba sprawę lekarzy żydowskich?" Owszem, pamiętałem. "Czy wam się nie zdaje, że to może mieć jakiś związek - tamta sprawa i ta?" Moja tępota stężała. Twarz Berii, oglądana na oficjalnych zdjęciach, wydawała mi się zawsze semicka w typie (w rzeczywistości był Gruzinem, ściślej Mingrelczykiem). Wtedy lekarze... Teraz on... Wtedy on Żydów?... Teraz jego, Żyda?... Odchrząknąłem i powiedziałem drewnianym głosem: "Nie wiem. Nie było jeszcze u nas w tej sprawie oficjalnej wypowiedzi". Uśmiech oficera przygasł: "No tak, istotnie. Dziękuję, jesteście wolni". Jedyne, co mam na swoją obronę, to uczucie wstrętu do samego siebie i fakt, że zdarzyło mi się to raz; potem wprawdzie też grzeszyłem wiele, ale już nigdy więcej nie powoływałem się na brak oficjalnej wypowiedzi. Może jakimś cudem ten oficer to przeczyta? Niech się wtedy dowie, że egzamin czegoś mnie nauczył. Przepraszam pana, dawny towarzyszu, za tamtego siebie.

Przekładnie przesuwały się powoli, ale przecież już w rok później Odwilż Erenburga stała się sensacją sezonu. Wiedzieli o niej nawet przysięgli snobi, była tematem lekkiej konwersacji w ówczesnych salonach, co się sowieckim książkom dotąd nie zdarzało. Pewna młoda tych salonów bywalczyni przybiegła do mnie z pilnym zamówieniem: mam jej dokładnie opowiedzieć fabułę. Widać inaczej nie mogła się pokazać w towarzystwie. Przeżyłem pokusę zaimprowizowania jakiejś zupełnej bujdy, ale zrobiło mi się żal dziewczyny; jeszcze wypadnie z obiegu... Mam nadzieję, że błysnęła erudycją.

Nieco później edukacja moja uległa przyśpieszeniu za sprawą Z. Jego nazwisko usłyszałem po raz pierwszy we wczesnych latach uniwersyteckich, w otoczce tajemniczości, przyprawionej zgorszeniem: "Jest taki Z. Wrócił po paru latach ze Związku Radzieckiego, pracował w ambasadzie. Wyobraź sobie: erudyta i kompletny cynik. Nie do wiary! Nic nie chce robić. Leży na kanapie. Obchodzą go tylko panie i brydż". Poznany, Z. dawał półgębkiem do zrozumienia, że w ciągu swoich sowieckich lat zobaczył dostatecznie dużo, żeby przyjąć zasadę nonszalancji i nieinterwencji. Ale erudytą istotnie był; wiedział masę o tym, czegośmy nawet nie podejrzewali, i chętnie, po kropelce, wiedzy nam odmierzał. Chodziliśmy po wieczornych, mazurskich drogach, gdy rzucił nazwisko: Zabłocki. Kojarzyło mi się to tylko z prasowymi połajankami za błędy ideologiczne czy formalizm. "To ten Ukrainiec, nacjonalista?" Z. skrzywił wargi, podniósł brew: "Nie, tamten to Sosiura. To Rosjanin, znakomity. Niech pan posłucha: Mierknut znaki Zodijaka nad prostorami polej, spit żywotnoje Sobaka, driemlet ptica Worobiej..." Wysłuchałem Znaków Zodiaku i zodiakalna noc mazurska zawirowała mi nad głową. Potem padło nazwisko Cwietajewa. Tu już nic, najodleglejszego nawet skojarzenia; czysta zagadka, szczególna barwa tego dźwięku, szelest pierwszych spółgłosek kwiecistość... Wczesny Pasternak: Pieriegorodok tonkoriobrost' projdu naskwoz', projdu kak swiet, projdu kak obraz wchodit w obraz i kak priedmiet sieczot priedmiet... Brakowało mi tchu. Pasternaka Z. znał osobiście. A w domu miał oszkloną, stylową szafkę biblioteczną ze skarbami, zebranymi zaraz po wojnie, kiedy do sowieckich antykwariatów trafiły zbiory zmarłych w czasie blokady leningradczyków. Wczesne tomiki Mandelsztama, Cwietajewej, Pasternaka, Achmatowej. Oficjalne wydania, które stały się cymeliami i rarytasami za sprawą stalinowskich praktyk amputowania pamięci i wykreślania kawałków przeszłości. Patrzyłem w nabożnym zachwycie. Z. tych książek nie pożyczał, ale dawał oglądać; to wystarczało. Sam też zdawał się ich nie wyjmować, jakby jemu z kolei wystarczał fakt posiadania. W tamtych czasach, bez wydań emigracyjnych, bez samizdatu, bez późniejszych, sowieckich publikacji oficjalnych, choćby okrojonych - był to niesłychany potencjał. Ale Z. go nie uruchamiał; skarby trwały za szybą, i był w tym smutek nie noszonego klejnotu czy nie oglądanego obrazu. Książki naśladowały sposób bycia gospodarza. Wtedy podziw mieszał mi się z zawiścią, dziś myślę o pewnej zagadkowości tego wszystkiego... Zostawmy ją tak.

Mój haczyk tymczasem drgnął, zostałem pociągnięty. Rówieśnicy z rusycystyki, życzliwie obserwujący moje amatorskie zmagania z ruszczyzną (nigdy normalnie nie uczyłem się rosyjskiego, jeśli nie liczyć kilku godzin spędzonych bezpożytecznie na uniwersyteckim lektoracie; kto te ówczesne lektoraty pamięta, ten się zgodzi, że były dydaktyczną fikcją) i recytacje Majakowskiego na okolicznościowych akademiach - namówili mnie, a potem zaprotegowali po studiach do pracy w Instytucie Polsko-Radzieckim. Była to placówka w zasadzie i naukowo-badawcza, i popularyzatorska o dosyć zamazanym profilu, w założeniu z pewnością serwilistyczna. Tak się jednak złożyło, że wyszło z niej sporo uczonych z prawdziwego zdarzenia. Kierownik Zakładu Literatury Samuel Fiszman, człowiek wielkiej kultury i taktu, doradził mi zajęcie się recepcją Majakowskiego w Polsce. Zgodziłem się - i kompletnie go zawiodłem, bimbając sobie przez dobre półtora roku na obowiązki badacza, zajęty teatrem studenckim i młodzieżową polityką. Były to lata 1955/56, wszystko się zachwiało, janczarska tresura i autotresura wzięły na szczęście w łeb, ale zastąpiła je - też bardzo w moim środowisku rozpowszechniona - wiara w odrodzony, prawdziwy socjalizm. Przeczytaliśmy, w ciągu nocy, na głosy w STS-ie (Studencki Teatr Satyryków, dla tych co nie chodzili) tajny referat Chruszczowa, przeraziliśmy się, ale też postanowili, że nigdy więcej i że od nas wszystko zacznie się na nowo. Emocje szły łańcuszkiem, dzień po dniu, jak w ćwierć wieku później: dyskusje o losie ZMP, Poznań, pierwsze wyjazdy zagraniczne, gościnne występy STS-u, jakieś artykuły, Październik... Kiedyż tu był czas na recepcjonistykę? Fiszman czekał cierpliwie, wreszcie stracił nadzieję i przy okazji jakiejś reorganizacji taktownie mnie spławił. Na jego miejscu zrobiłbym to samo wcześniej, i z awanturą.

W ten sposób mój późniejszy los zdawał się oddalać, ale to było nie tak. Stopniowo przeciągało mnie do literackiej Rosji. Co zadecydowało? Szczerze: nie wiem. W tym tekście zebrałem trochę życiorysowych przesłanek. Łatwo zauważyć, że nie wynika z nich żadna konieczność. Są to incydenty dosyć błahe, a przynajmniej znane wielu ludziom. Inni moi rówieśnicy śpiewali te same marsze traktorzystów i entuzjastów, tak samo oglądali filmy i czytali książki, ale ta zsowietyzowana rosyjskość starła się z nich bez śladu, gdy czas się zmienił. Starła się i ze mnie, ale odwrotnym sposobem: od zanurzenia w głąb. Odrzucam pokusę szukania sytuacyjnych metafor. Gdyby ten tekst był esejem o kimś, to miałbym pewnie gotowy klucz interpretacyjny z tamtego, pierwszy raz zobaczonego Majakowskiego, z rozziewu między "dobrze!" a tragicznością losu. Wszystko by się z tego wysnuło. Ale to nie esej, tylko osobista refleksja o Rosji w moim życiu, więc wypada mi trzymać się ziemi i przedstawiać to, na co mani dowody, jeśli nie rzeczowe, to psychologiczne.

Przez pewien czas uczestniczyła w tym przekora. Niemądra. Trzeba chyba ostrożnie przekomarzać się, grupką, z całym społeczeństwem w sprawach zasadniczych. Zwłaszcza gdy jest się nonkonformistą prorządowym, czyli dość szemranym. A tak postępowaliśmy we wczesnym STS-ie; na złość widowni dawaliśmy w kilku programach po rosyjskiej piosence. Piosenki były miłe, ale w tamtych czasach to widownia miała rację, jeśli nawet prymitywną. Sam, po rozwiązaniu ZMP, kłułem przez jakiś czas oczy bliźnich znaczkiem Komsomołu, na tej samej zasadzie. Aż przyszły Węgry 1956, dotarło do mnie, w co się wpisałem, porządnie zakłuło samego i zmusiło do zdjęcia.

Przekora ma krótki oddech. Myślę dzisiaj, że to, co do mnie wtedy naprawdę dotarło - spoza grubej warstwy jaskrawo sowieckiego lakieru - to powaga sytuacji. Książki mogły być lepsze czy (przeważnie) gorsze, ale czuło się, że powstają pod ciśnieniem, któremu bądź ulegają, bądź próbują się przeciwstawić. I stawka jest bardzo wysoka, najwyższa. Potem przeczytałem u Pasternaka: / tut konczajetsia iskusstwo i dyszat poczwa i sud'ba. Właśnie to: kończy się sztuka, oddycha, czy raczej dokładnie: dyszy - ziemia-gleba i los. Wiedziałem tylko trochę, ale, pochylony nad głębią, domyślałem się kształtów tego, co majaczyło w dali. Było to wyzwanie i przygoda. Należało się w to rzucić głową do przodu. Właśnie we współczesność, bo tam ciśnienie jest największe...

Należało się rzucić, a ja zwlekałem. Wskakiwałem na chwilę - i wracałem na twardszy, wydeptany przez wielu skrawek literatury polskiej. Tu był wprawdzie ścisk, ale bez niespodzianek. Pisywałem jakieś recenzyjki.

Aż mnie na tę głębię popchnięto. Było to w roku 1962. Odbywaliśmy ćwiczenia wojskowe w dość ekskluzywnej formacji. Towarzystwo było dobre, czasu dużo, wachlarz rozmów - szeroki.

- Marszałku - powiedział któregoś dnia Krzysztof Pomian, grający z wdziękiem rolę pogłębionego intelektualnie Szwejka a la polonaise. - Marszałku, słuchaj. Czy nie napisałbyś mi historii literatury radzieckiej? Do serii "Omega". Może by ci to leżało?

Historię? Literatury? Radzieckiej?

Moja wiedza była amatorska, kawałkowa, przybliżona. W sam raz na recenzje, przeglądy, omówienia. Ale historia? Poczułem się jak Nikodem Dyzma w nie napisanym epilogu powieści Mostowicza. Zgodzę się, spróbuję napisać, ujawnię ignorancję i z całej dotychczasowej jakiejś-już-tam reputacji bzdet. Zostanę zdemaskowany.

Chyba że...

Chyba że naprawdę się tego wszystkiego nauczę. Porządnie, od początku.

Skoczyć?...

- Dziękuję ci, Krzysiu - powiedziałem. - Może spróbuję. Jaki termin?

 

PIERWSZE NAUKI NA MIEJSCU

Zanim jednak zmuszony byłem wziąć rusycystykę najpoważniej jak się dało, przyszło mi wreszcie spotkać się z Rosją na jej własnym gruncie. Stało się to o kilka lat wcześniej, dokładnie latem roku 1957, i ta data zainicjuje właściwy wątek niniejszego tekstu.

Redakcja "Sztandaru Młodych", z którym byłem od paru lat związany systematyczną współpracą, zaproponowała mi wyjazd do Moskwy. W sierpniu zaczynał się kolejny Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Miałem jechać wcześniej i pisać o przygotowaniach. Był to, jak się okazało, jeden z lepszych wariantów rosyjskiego wejścia. Na razie ogarnął mnie jednak tęgi rajzefiber. Za granicą zdążyłem już być rok wcześniej. Nawet w kapitalizmie. Ale tym razem wszystko mi się odkręciło i zawirowało: nadbużańskie śniegi, filmy, lektury, referat Chruszczowa, opowieści Z., zeszłoroczne Węgry. Dawne złudzenia prysły, świeżych informacji nie było, różne strachy sygnalizowały się ukradkiem. Nabrałem przekonania, że to, co zobaczę, będzie w każdym razie niepodobne do niczego i, rozchwiany, na niewiele godzin przed odlotem wpadłem do dziewczyny, która skończyła moskiewskie studia, z pytaniem:

- Marysiu, jak ja się tam mam zachowywać?

- Normalnie - odpowiedziała.

Mądrość tej rady szybko oceniłem. Na razie jednak przyszło mi, z lekkim ssaniem w dołku, lecieć dosyć długo i nisko (pokazano mi w dole Narocz i Świteź) czymś staroświeckim, Dakotą bodaj, i to z międzylądowaniem we Wilnie. Miasta nie było widać, ale to, co zobaczyłem, wyglądało dostatecznie pouczająco: rzędy szop i ruder, a wśród nich, jak diabeł z pudełka, zwieńczony szpicami i pobłyskujący kolorami dworzec lotniczy w guście późnego stalinizmu. Repliki takich dworców widziałem potem w całym Związku i ich cukierniczo-galanteryjna aparycja była tak pysznie, ostentacyjnie, po chamsku sprzeczna z wszelką lotniskowością, tak nieprawdopodobnie niefunkcjonalna i zadufana w sobie, że przypuszczenia od samego początku się potwierdzały: to nie będzie kraj jak inne. Witała nas forpoczta despotyzmu, rosyjskie: "bo ja tak chcę!", jak napisał pewien skromny, dziewiętnastowieczny poeta. Bocznymi wejściami, byśmy, Boże uchowaj, nie otarli się o tubylców, zaprowadzono nas do odpowiednio pysznej, w kolumnach, stiukach i złoceniach, jadalni, gdzie na śnieżnych obrusach piętrzyła się góra zastawy: talerze, talerzyki i talerzątka. Podano dwa jajka sadzone.

W dzień później chodziłem już po Moskwie, i to samopas. Złożyłem kurtuazyjną wizytę w redakcji "Komsomolskiej Prawdy", gdzie zastępca naczelnego (był nim wówczas zięć Chruszczowa, Aleksy Adżubej, nim nie przeszedł do bardziej prestiżowych "Izwiestij") poinformował się o zdrowiu mojego naczelnego; po piętnastu minutach takiego dialogu rozstaliśmy się z ulgą. Owszem, obiecano mi pomoc, ale reszta zależała już ode mnie. To właśnie było szczęśliwe wejście. Jeśli miałem opiekunów, to dyskretnych; nigdy zresztą o nich nie pamiętałem. Była pewność podsłuchu hotelowego; wiedziałem, że należy do rutyny. Fonię uzupełniała prostsza wizja; dyżurna na piętrze śledziła wszystkich moich gości; architekt musiał mieć wysoką świadomość funkcjonalności wnętrz, skoro od biurka dyżurnej widoczne były drzwi absolutnie wszystkich pokojów...

Wszystko to jednak furda, skoro byłem sobie panem. Gazeta oczekiwała niezbyt pilnie nie zanadto zobowiązujących materiałów. Brakowało mi reporterskiego doświadczenia, więc potraktowałem sytuację z dystansem. Robiłem to, co, według lektur, winien był robić dziennikarz. Wymyślałem jakieś fabuły, stawiałem sobie cele, ściągałem telefonami jakichś festiwalowych organizatorów. Wszystko bez nadmiernego uporu. Coś tam wychodziło, coś nie; to już nie należy do tematu.

Do tematu należy Moskwa, byłem w niej, nurzałem się, poruszałem ruchami trochę bilardowymi: dokądś pchnięty stukałem o kogoś przypadkowego, zmieniałem tor, stukałem znowu, wpadałem. Pamięć mam niestety wąską, filologiczną. Zostają w niej teksty, nie twarze i wypowiadane słowa. Notatek bodaj wtedy nie robiłem. Niektóre sprawy i ludzie, których potem więcej nie zobaczyłem, odtwarzają mi się teraz w zamgleniu. Czego jednak jestem pewien dokładnie, z ostrością wrażenia sprzed godziny, to tamtych pierwszych, ogólnych odczuć z ulic miasta. Na początku, w zupełnie obcym środowisku, jest się w ogóle szczególnie chwytkim; to cenne chwile, potem wiele można zrozumieć znacznie głębiej, ale odczuć już nie.

Patrzyłem w twarz tłumu. Był szary, frasobliwy, jednostajny. Ludzie, ściślej: mężczyźni, nosili dwa - trzy fasony marynarek, pięć rodzajów koszul, nie więcej bardzo szerokich spodni (w zimie czarnogranatowa wyłączność palt stawała się jeszcze bardziej uderzająca, jakby wszystko było paramilitarne, ale wtedy było lato). Ich twarze miały wspólny wyraz, którego intensywność tak mnie uderzyła, że natychmiast go zdefiniowałem: jakby całe miasto wstało po długotrwałej, bardzo ciężkiej chorobie, albo wszyscy razem i z osobna uniknęli jakiegoś śmiertelnego niebezpieczeństwa (Nu cztoż, pożałuj tak ono i jest - zgodził się E., o którym za chwilę, uważnie wypytawszy się o pierwsze wrażenia).

Wiedziałem już, że i my, w Warszawie, jesteśmy dosyć szarzy i nieweseli. Poinformowała mnie o tym najpierw seria zdjęć kogoś z Zachodu (czy nie Lizy Larsen?), danych w naszym tygodniku; przedtem, unoszony nad ziemią w swoim zetempowskim obłoku, mniemałem, że tryskamy radością i tęczujemy barwami. Drugim źródłem informacji byli cudzoziemcy na poprzednim, warszawskim Festiwalu: bawili się wszędzie, od niechcenia, spontanicznie, gdy mu sterczeliśmy jak smutne pieńki. Jednakże w porównaniu z Moskwą byliśmy karnawałem w Rio.

Najprzebieglejszy reżym nie ukryje prawdy o sobie przed okiem cudzoziemskiego przechodnia, który będzie się zwyczajnie przechadzał i uważnie patrzył na innych (przynajmniej w krajach naszej cywilizacji, gdzie mamy skale porównawcze). Przyjechałem już porządnie obdarty z dawnych złudzeń, ale teraz bombardowała mnie ze wszystkich stron prawda znacznie dotkliwsza. Twarz tłumu była przedwcześnie postarzała, niedożywiona, napięta rozjątrzeniem. Ci ludzie komunikowali mi bezgłośnie o swoim zmęczeniu, o przeżytych lękach, o niewygodzie egzystencji. Czułem dewastację starych zasad współżycia i brak nowych; wszyscy parli przebojem, odtrącając się bez słowa. Kiedy w tłoku wypowiadałem machinalne izwinitie, odrzucało ich ze zdziwienia i łypali podejrzliwie oczami. Pomyślałem sobie: widać nieprawidłowo, i zacząłem mówić proszu proszczenija; reakcja była taka sama, aż pojąłem, że tych słów nie ma w ogóle w użyciu. Los się przez tych ludzi przewalił, wziął pod siebie, zbił i wywalcował wielokrotnie, w tę i z powrotem; nie mieli więc potrzeby refleksji nad tym, jak się zachowują i poruszają, lub czy to, co noszą, jest dobrane; byli brutalnie szczerzy, stanowili tylko znaki egzystencji. Może działał tu dodatkowo fakt, że Moskwę wtedy, jak i teraz, napełniała, zwłaszcza w centrum, masa przybyszów z głębi kraju (obliczano ich na milion dziennie). Czyniło to miasto tłocznym i plebejskim; tłum był obładowany i zaaferowany, chciał coś kupić, formował ogromne kolejki, pchał się do lad i do pociągów metra w stronę dworców. Tak komunikowano mi, pośrednio ale wyraźnie, że Moskwa jest oazą dobrobytu w porównaniu z Rosją wiejską i małomiasteczkową, abym do końca zrozumiał, czemuż to moja świniarka z filmu Pyriewa tak się zachłystywała szczęściem swego wyjazdu do stolicy: W Moskwu jedu! W Moskwu! ("no i co z tego?" - dziwiłem się w swej szczeniackiej niewiedzy).

Niedokształcony językowo, odbierałem teraz od samego życia prawdziwą lekcję rosyjskiego. I sowieckiego zarazem. Jednostajność tłumu łagodziły sylwetki kobiece; tu i ówdzie widziało się już z wysiłkiem realizowaną chęć samozadbania, pamięć o wyglądzie. Ale dopiero za następnym razem, w kilka lat później, spostrzegłem, że to daje efekty: ulica była już trochę inna. Teraz zaś odczułem jeszcze - od razu, pierwszym wrażeniem - brak średnich, męskich roczników, wyciętych przez wojnę, i w twarzach kobiet, zmęczonych wysiłkiem i samotnością, chwytałem powtarzający się grymas goryczy, bólu, rezygnacji. Wojna oznajmiła swój wyrąb także bardzo wielką liczbą kalek. Lekcja trwała i życie pchało mi w oczy materiał porównawczy. Wszędzie, pomiędzy i ponad tłumem, przebijały z oklejonych plakatami murów, z malunków ściennych, z fotografii, w wywieszonych na ulicach gazetach - roześmiane twarze muskularnych herosów kroczących w jasną przyszłość, u boku dorodnych piękności, wśród atrybutów dobrobytu i gromkich haseł. Byli to moi entuzjaści z marszów Dunajewskiego, ujęci w znaki "propagandy wizualnej" (był taki młodzieżowy termin) - i wystarczyło godziny chodzenia, bym pojął, że to zabawa z nie istniejącym podmiotem, bo tutaj w ogóle tego nie ma, ani takich min, ani póz, ani gestów. Może na paradach sportowych. Lub gdy fotoreporter każe się ustawić do zdjęcia prasowego. Sam z siebie nikt tak nie chodzi, nie wypina piersi, nie uśmiecha się. Znana rzeźba Wiery Muchiny "Robotnik i kołchoźnica", prawzór tego stylu, to czysty abstrakcjonizm w ścisłym znaczeniu tego słowa. Dopadała mnie zewsząd najoczywistsza zasada tutejszej propagandy: żadnego związku z rzeczywistością daną, tworzenie własnej. Jeszcze do tego wrócę.

Myślałem sobie potem: pożyteczne dla władzy jest takie kreowanie plakatowej fikcji. Cherlawi, niepiękni, często zgoła pokraczni albo ułomni, mając wciąż przed oczyma tamtych herosów wpędzani są w pokorę zmieszaną z rozjątrzeniem, w poczucie niedorastania i nienadążania, w kompleksy. To jest jak trzaskanie z bicza. Ostatecznie, myślałem jeszcze, w czasie studiów tresowano nas podobnie. Byliśmy obstawieni galerią ludzi-wzorców; po sprawdzeniu każdy okazałby się nie takim, jakim go przedstawiano. Ale kazano nam do nich równać, byśmy osiągali nieosiągalne: upostaciowanie fikcji, i mogli być zawsze oskarżeni (lub oskarżać innych) o niedostateczną żarliwość.

Wrócę jednak na tamtą ulicę. Jeszcze jedno rzuciło mi się w oczy od razu. Szczególny podział barw. Tłum, a więc to, co prywatne i jednostkowe, był szary. Ostrymi kolorami raziły ściany domów, gryzące w zestawieniach mundury milicjantów, uniformy żołnierskie, plakaty, autobusy i trolejbusy. Barwy pochodziły od władzy; ich bezwzględna ostrość, tnąca magmę tłumu, stawała się władzy owej funkcją. Czy to było przemyślane i zadysponowane przez jakiegoś stalinowskiego socjotechnika (termin, oczywiście, jeszcze nie był wtedy w użyciu)? Czy tak się złożyło na gruncie obyczaju, tradycji? Podejrzewam jedno i drugie, z przewagą działania świadomego. O tym działaniu, będącym wyrazem despotycznej woli samego dyktatora, świadczyły jego ukochane dzieci, "wysotnyje zdanija", czyli wysokościowce. W poprzedniej epoce mówiło się o nich zawsze z dodatkiem "stalinowskie". Istotnie, były takimi. Stalinizm uobecnił się w nich w sposób równie kongenialny jak włoski faszyzm w kabotyńskich budowlach rzymskiej Esposizione i jak miał to uczynić hitleryzm w projektach Speera.

O wznoszeniu "wysotek", jak je oswajająco nazwała ulica, informowano nas kiedyś tak intensywnie, że byłem przekonany, iż są ich roje i że centrum Moskwy przypomina Manhattan. Tymczasem wystawiono raptem pięć gigantów, ale tak przemyślnie, że kontrolowały miasto wizualnie niczym wieże strażnicze gigantyczny łagier. Ich monstrualna brzydota biła w oczy pod różnymi kątami. Nie było przed nimi ratunku. Ale też kazały się kontemplować długo i dokładnie, jako świadectwo szczególnej wagi. Zażarty konstruktywista Majakowski domniemywał, iż "...geolog stuleci potrafi wysnuć dni naszych koncept" z mostu bruklińskiego. Rzeczywistość okazała się mieć własne plany. Może to i lepiej. Stalinizm jest dzisiaj wszystkimi środkami propagandy przystrzygany, przyczesywany, pomniejszany, czyniony normalnym. Nic to, skoro stoją "wysotki", z których nasz wrażliwy potomek dowie się wszystkiego. Wspomniane wcześniej dworce lotnicze były szpetną bzdurą, ale w małej skali. Tu rozpasana pycha wsparła się o bezsmak, by strzelić w obłoki i nieustannie wdeptywać wszystkich w ziemię. Gwałt zadany architekturze stawał się paradygmatem całej despotii. Miasto, którego profil określało dawniej "czterdzieściokroć czterdzieści" kopuł cerkiewnych, miało po zniszczeniu wielu świątyń zyskać nową formę przestrzenną, wyznaczaną przez antyświątynie. Wznoszono je w czasach, kiedy niemal (poza domami dla wybranych) nie budowano mieszkań i ludzie gnieździli się w przeraźliwym ścisku; pochłaniały nieprawdopodobne ilości najdroższego budulca, tym bardziej że kradziono go ile wlazło. Tak się miała spełniać w rozszerzonej, wielopiętrowej skali funkcja roześmianych gigantów plakatowych; giganty architektoniczne winny były czynić ludzi mrówkami, utwierdzać ich w poczuciu nicości, budzić bezsilną, otępiającą, niewolniczą złość i rezygnację.

Atakowały skalą, ale i barwą. Prym wiódł nieprawdopodobnie jaskrawy i gwałcący wszelkie proporcje Uniwersytet na Wróblich Górach (to stara nazwa; "Leninowskie Góry" nie przechodzą mi przez pióro; to miejsce uświęcone literaturą, owiane tradycją, moskiewska psychologiczna relikwia. Gwałtów nazewniczych jest tam pełno, ale ten dlaczegoś drażni szczególnie; wyobraźcie sobie, że zamiast Zamkowego mamy plac Bieruta...). Stał najwyżej i był bodaj najbardziej absurdalny w układzie brył, a przy tym ogromnie hałaśliwy: wrzeszczał kolorami, bódł niebo szpicami i gwiazdami. Pomyślałem na jego widok, że mógłby być zabawką dziecka jakichś skretyniałych gigantów; jeśli to porównanie wyda się wam naciągnięte - nic nie poradzę, ale tak to odczułem. Moim faworytem został jednak budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych na placu Smoleńskim, który zdał mi się z kolei fontanną zafarbowanej wody zamarzłą w locie i utrzymującą się w stanie upiornej nieważkości. Ten gmach już nie wrzeszczał, tylko straszył; jego nakładające się na siebie, bezsensownie poprzełamywane płaszczyzny czyniły go niemal bezokiennym, ślepym, monstrualnie fortecznym - i współmierność tej siedziby z realizowaną w niej polityką zagraniczną rysowała się harmonijnie. W porównaniu z moskiewskimi "wysotkami" warszawski Pałac Kultury i Nauki ukazywał mi się jako wcielenie ascezy i lakoniczności, konstruktywistyczne niemal.

Poświęciłem im miejsca na miarę skali osłupienia, w jakie wprawiały. Pora jednak z powrotem do ludzi. Wspomnę jeszcze tylko o pewnym epizodzie ze sfery propagandy wizualnej. Dość pouczającym chyba. Otóż Moskwa rzuciła mi się również w oczy swoim wielkomiejskim ogromem. Myślałem: ciekawe, jak się to uda opanować festiwalową plastyką. Będzie chyba musiała działać z wielkim rozmachem, mocnymi uderzeniami. Festiwal warszawski, jakkolwiek go wspominać, był plastycznie wyrazisty; do dziś mam go w pamięci przede wszystkim jako zespół kształtów i kolorów. W Moskwie oczekiwałem z dnia na dzień czegoś podobnego: zbudzę się rano, wyjrzę ze swojego szóstego piętra w hotelu "Moskwa", w najbardziej centralnym centrum, i znajdę w innym świecie... Ale dni mijały, na ulicach wisiała pstrokata galanteria chorągiewek, plakacików, sztucznych kwiatów. Wymyśliłem sobie, wśród zadań reporterskich, dopadnięcie głównego plastyka Festiwalu, nazwiskiem, jeśli się nie mylę, Kerbel. Okazał się najbardziej nieuchwytny ze wszystkich szukanych osób. Raz tylko usłyszałem w telefonie jego głos, ale i wtedy mnie spławił, poza tym był nieodmiennie "w terenie". Jak się potem dowiedziałem, nie tylko dla mnie. I miał powody, żeby unikać prasy; znalazł się w dosyć niezręcznej sytuacji. Poinformowano mnie nieoficjalnie, że plan dekoracji o wielkim rozmachu istotnie powstał zawczasu, że przygotowali go młodzi plastycy, w tym czasie już ostro zbuntowani przeciw martwocie socrealizmu, że sięgnęli do awangardowych tradycji lat dwudziestych (logiczne; gdzież indziej mieli sięgnąć?) - i że wszystko to na niedługo przed realizacją potępiono i odrzucono jako "formalizm". Sprzedaję tę wiadomość jak kupiłem; jest nie potwierdzona. Natomiast wiem na pewno, że Festiwal zaczął się, przebiegł i skończył w tym samym drobnogalanteryjnym, śmieciarskim wystroju; jakby Pałac Kultury owinąć serpentynami, a Plac Defilad posypać confetti. Festiwalowa plastyka nie zaistniała. Dopiero potem, po jakimś czasie "przyszło mi do głowy: przecież reżym nie mógł oddać wizji. Nawet na dwa tygodnie. Ludzie nie mogli zostać wypuszczeni z uchwytu. Dlatego, nie dziwcie się, jeśli będę się upierał, że kolory moskiewskiej ulicy rozkładały się nieprzypadkowo - na prywatne i państwowe.

Ja tymczasem po tej ulicy biegałem. Czułem się przybyszem z innego, lepszego świata i byłem wystarczająco niemądry, żeby tę inność podkreślać strojem. Nic nadzwyczajnego: płócienne, niebieskie spodnie, dziurkowana koszula i lekki sweter z zeszłorocznej, rzymskiej tandety. Wyróżniało mnie to jednak natychmiast; czułem się w ruchomej, oddzielnej mini-przestrzeni, będącej wypadkową ustawicznych, uważnych zerknięć: co za jeden? Obcy przybysz nie był wtedy zjawiskiem częstym. Dopiero po latach poznałem korzyści mimikry, wtopienia się w tłum, bycia jednym z nich, naśladowania intonacji monosylabowych odzywek, uchodzenia z racji twardawego akcentu za, powiedzmy, Bałta. Wtedy byłem na zewnątrz. Ani na moment nie doznałem jednak wrażenia wrogości. Tłum był szorstki, zajęty sobą, ale wewnętrznie c i e p ł y. W takich odczuciach nie ma pomyłek. Mogło przecież być inaczej; tresowano ich boleśnie w nieufności do obcokrajowców. Tymczasem wystarczyło z reguły zagadać, zapytać o drogę, żeby napięte twarze łagodniały; zaczynano mi długo objaśniać, jak i którędy. Argumentem zjednującym był chyba język; dziwaczny facet starał się jednak używać - koślawej wprawdzie - ruszczyzny. Za ten wysiłek odpłacano życzliwością. Czasami cudzoziemski wystrój właśnie pomagał; łatwiej było forsować sekretariaty i miękko obite odrzwia gabinetów. W czasie samego Festiwalu przyzwyczaiłem się udawać Anglosasa, co torowało drogę na wszystkie zamknięte imprezy lepiej niż legitymacja prasowa.

Bo też Festiwal jakąś pożyteczną pracę wykonał. Wyobrażam sobie deliberacje sowieckich władców; propagandowo był on i potrzebny, i niesłychanie kłopotliwy. Społeczeństwo, śpiewające pieśni o kraju, w którym człowiek oddycha najswobodniej, żyło w więzieniu i totalna izolacja od świata zewnętrznego była główną gwarancją spokojnego rządzenia. Ograniczona destalinizacja tu akurat nic prawie nie zmieniła (aż do chwili, w której to piszę), choć oczywiście przy Stalinie Festiwal byłby nie do pomyślenia. Teraz jednak miało się zjawić kilkanaście tysięcy obcych. Nie było doświadczenia, nie umiano jeszcze, jak później, zwyczajnie zamknąć Moskwy, wysiedlając z niej przedtem element niepożądany. I tak zrobiono jednak sporo. Delegatów zakwaterowano możliwie daleko od centrum. Wożono ich na imprezy w autobusach, a po ich zakończeniu starano się zebrać wszystkich i odwieźć z powrotem. Magnesami były posiłki, ponieważ karmiono z wielkopańską rozrzutnością dóbr, ile kto chciał i mógł; znam wypadki ciężkiej niestrawności delegatów, którzy wziąwszy czarny kawior za rodzaj kaszy jedli go stołowymi łyżkami. Notabene: proste kupowanie życzliwości cudzoziemców przy pomocy wielkiego żarcia jest w tym chronicznie niedożywionym kraju chwytem częstym i skutecznym. Kwater strzegli nieprzejednani cerberzy. Tak samo działo się na imprezach, gdzie, jak się zorientowałem, starannie dobierano tubylcze widownie; przeciętny Rosjanin nie miał co marzyć o wejściu i z uczuciem bezsilnego współczucia torowałem sobie często drogę przez tłum oczekujący szczęśliwego trafu lub chcący bodaj zerknąć na niedostępnych obcoplemieńców.

Tak się starano. Ale życie jest życiem i, zwłaszcza na początku, przegrody mocno zatrzeszczały. Potworzyło się wiele dziur. Delegaci się rozpełzli. Cerberzy nie nadążali. Wybrańcy odsztywniali się ideologicznie, bo ciekawość brała górę. Na ulicach otaczano gości i rozpoczynano spontaniczne dyskusje. Moskwa ma zresztą swoje sposoby. Ludzie po prostu wychodzą na spacer, zobaczyć, co słychać; jest to znane rosyjskie gulanije, niby tylko przechadzka, ale będąca tradycyjnie formą życia towarzyskiego, zamiast lokalu, do którego bardzo trudno się dostać. A kiedy wychodzi na spacer pół miasta, w centrum robi się ścisk. Pamiętam jeden z pierwszych festiwalowych wieczorów, może właśnie w dzień otwarcia. Rozległą ulicą Gorkiego, dawną poszerzoną Twersko-Jamską, na całej szerokości, jezdnią i chodnikami płynął w dół ku Placowi Czerwonemu tłum. Chyba rzadko przychodziło im tak wyjść na jezdnię. Manifestacje pierwszomajowe były zorganizowane, obstawione, dyrygowane, a przed trybunami manifestantom kazano, przy Stalinie, p r z e b i e g a ć (może ze względów bezpieczeństwa?). Po śmierci dyktatora tłum ruszył oglądać zwłoki, stworzył się - czy raczej stworzono, sprawa jest tajemnicza i niewyjaśniona - straszliwy ścisk, były wybuchy paniki, stratowano, jak wieść niesie, kilkaset osób. Ale teraz było inaczej. Ludzie szli swobodnie, odprężeni, żartujący; ich twarze na czas tego gulanija straciły napięcie ozdrowieńców czy szczęśliwie ocalonych. Byłem tam, szedłem, chłonąłem atmosferę, cieszyłem się. Niepoprawny optymista, myślałem, że tak pójdzie dalej, że Festiwal zrobi głęboki wyłom w murze, że to będzie nieodwracalne... Plac Czerwony był wypełniony ludźmi, skupionymi w gromadki; centrum każdej stanowił cudzoziemiec, jeden lub kilku. Polacy cieszyli się szczególnym powodzeniem; niby swoi, a jednak inni, ostro w zeszłym roku atakowani, a przecież robiący swoje własne. Jak i co właściwie robiący? Słuchano chciwie, komentowano powściągliwie, ale w oczach czytaliśmy zwykle uznanie, często - szczerą zawiść. Słowo "Gomułka" odmieniane było przez wiele przypadków. Nas ponosiła (przedwczesna, oj, jak bardzo przedwczesna!) duma i pewność, że torujemy tym uciskanym braciom drogę. Otaczała nas przeważnie młodzież, nasi rówieśnicy. Do tej pory widzę wyraz ich twarzy. Jeden powiedział melancholijnie: "Ta-ak, polityka to sprawa mężczyzn. A ja gram w piłkę nożną..." - odwrócił się na pięcie i odszedł. Paru innych, gruntownie mnie wypytawszy, chciało się czymś odwdzięczyć, a może dowieść, że nie są łykiem szyci i też znają cudzoziemszczyznę - bo zanucili nieskładnym chórkiem:

Zadumcziwyj gołos Montana

Zwuczit na korotkoj wołnie

I wietki kasztanow, pariżskich kasztanow...

*[Melancholijny głos Montanda rozbrzmiewa na krótkich falach i gałązki kasztanów, paryskich kasztanów...]

Yves Montand, wtedy jeszcze oficjalny przyjaciel ZSRR, częsty gość, dopuszczony do importu fragment "Zachodu", niósł tu ze sobą tak przejmującą falę tęsknoty za nieznanym, że wzruszenie pokonało we mnie pewną niezręczność. Tak my moglibyśmy śpiewać o krajobrazach Marsa... Da nu riebiata, bros'tie! Eto wied' poszłoje! *[Dajcie spokój, chłopcy, przecież to tandeta.] - wmieszał się jednak ktoś z boku, czując (i słusznie), że pospolity w końcu szlagier za wielu wzruszeń nie udźwignie. Potem rozmawialiśmy dalej, mijał kawał nocy, przy mauzoleum Lenina tkwiła zastygła warta, a nad głowami, niczym w Świniarce i pastuchu: "gwiazdy Kremla migotały we mgleee..."

Tego im jednak nie zaśpiewałem.

W tym czasie nie byłem już zdany tylko na przypadkowe spotkania. Miałem własny krąg. Od Z. dostałem parę adresów na wejście. Były to zazwyczaj miłe panie w wieku półśrednim, które na dźwięk imienia Z. uśmiechały się marzycielsko: Nu i kak on tam siejczas? Pieriedajtie jemu boolszoj priwiet... *[No i jak on tam teraz? Proszę mu przekazać serdeczne pozdrowienia.], lub zacne staruszki, niektóre na pół sparaliżowane, wciśnięte w klitki zbiorowych mieszkań, z bagażem przeżyć, których okrucieństwa mogłem się tylko domyślać. Żywość ich umysłów była odwrotnie proporcjonalna do niemocy ciał, i dzięki nim właśnie zasmakowałem w moskiewskich, wieczornych rozmowach, w porównaniu z którymi warszawskie zaczęły mi się wydawać pustawe. Bardziej oficjalnie wypadła wizyta u innej starszej pani, Heleny Usijewicz, córki proletariatczyka Feliksa Kona, desygnowanego w roku dwudziestym na bolszewickiego współrządcę Polski (Dzierżyński, Marchlewski, Kon). Pani Usijewicz była w młodości żarliwym krytycznym ortodoksem, walącym na prawo (zwłaszcza) i lewo; jej artykuł o Zabłockim miał ciężar gatunkowy politycznego donosu. Teraz, jak to bywa z tymi, co sami mocno wzięli w skórę i ledwo ocaleli, była siwa, łagodna i dystyngowana. Rozmowa nie bardzo się kleiła, bo zbyt obcy musiał być przybysz z Polski; w oczach gospodyni czytałem spokojną pewność, że nasze popaździernikowe podrygi to epizod, i piszę to bez urazy, bo z jej doświadczeniem myślałbym to samo. Lepiej od rozmowy zapamiętałem otoczenie, bo stanowił je słynny Dompr, jak zwano w skrócie Dom Rządowy, ogromną, postkonstruktywistyczną bryłę mysiego koloru, stojącą naprzeciw Kremla, po drugiej stronie rzeki. Zbudowano go dla odpowiedzialnych działaczy reżymu. Za czasów jeżowszczyzny czarne kruki (rosyjska nazwa suk) podjeżdżały tu co noc i całe piętra, a potem klatki schodowe sygnalizowały zniknięcie mieszkańców ciemnymi oknami. To jest właśnie "dom nad rzeką Moskwą" i chociaż znakomita opowieść Trifonowa, która utrwaliła Dompr na zawsze, ukaże się dopiero w dwadzieścia lat później, wtedy czułem przynajmniej chłód i grozę, niby powiew z ciemnicy; był to przecież dom przedpogrzebowy.

Trafiłem także do E.; tułał się po jakichś kątach, rozwodził i schodził. Był zawsze szeroko uśmiechnięty, starannie skrywający własne myśli, jak to określają Rosjanie: siebie na umie, czyli wiedzący swoje. A wiedział dużo, w czasie wojny walczył w formacjach tak specjalnych, że o ich zadaniach nigdy nie dowiedziałem się odeń ani słowa. Wypytywał mnie o wszystko i uśmiechał się coraz szerzej, kiedy z zapałem dowodziłem, że przyszłość Związku to modernizacja i europeizacja. "Dlaczego latem nie nosicie szortów?" W oczach E. zapalały się wesołe iskierki, milczał; najwidoczniej liczył, że może coś zrozumiem.

W ogóle, uskrzydlony naszymi polskimi sukcesami, miałem Rosjanom do zaproponowania ich własną przeszłość: lata dwudzieste, eksperyment, awangardę, wielokierunkowość. Ba, nie znającemu jeszcze ani Nadieżdy Mandelsztam, ani Wszystko płynie Grossmana - zdawało mi się, że leninizm był czymś jakościowo różnym od stalinizmu. Słuchano moich dyletanckich rozważań sceptycznie. "Moim zdaniem Lew Tołstoj był lepszy od nich wszystkich" - skonstatowała jedna ze staruszek. Osłupiałem na dowód tak wielkiego zacofania. Nie rozumiałem wtedy, że rosyjska porewolucyjna awangarda ślepo zaufała swemu czasowi, wyrzekając się samodzielnego myślenia, i że prócz pojedynczych form nowe czasy niczego z niej nie wezmą. Na jakichś festiwalowych wystawach tłumaczyłem przypadkowym współwidzom prawomocność abstrakcjonizmu (obrazy były cudzoziemskie, abstrakcyjne i kiepskie). Przypadkowo trafiłem do pewnego młodego malarza; jąkał się, seplenił i trząsł ze strachu pokazując mi swoje niesłychanie nonkonformistyczne dzieło: półakt kobiecy, namalowany w absolutnie akademickiej manierze. Próbowałem mu dodać otuchy, ściągnąłem z siebie włoski sweter: noś, bracie! Żebym wiedział wtedy, jaki to król sowieckiego życia wyrośnie z zabiedzonego Ilji Głazunowa... Usprawiedliwia mnie w tym wszystkim po trosze fakt, że nowa, odwilżowa fala artystyczna jeszcze nie dała o sobie znać. Jewtuszenko dopiero cicho kwilił, Wozniesieńskiego jeszcze nie było, Okudżawa zaczynał wychodzić, ale w Kałudze, prozaicy wystartują w parę lat później.

Nie brakowało jednak pożytecznych znajomości. Może za którąś stało zadanie inwigilacyjne? Nie wiem, odrzucam tę myśl, by nie trafić podejrzeniem w ludzi niewinnych, a uczynnych i serdecznych. Trafiłem do willi Gorkiego, wówczas jeszcze zamieszkanej przez potomków i powinowatych; dzisiaj to muzeum. I tutaj, jak w Domprze, snuły się cienie dosyć mroczne, bo była to złota klatka, w której prawodawcę socrealizmu otaczał wielkomieszczański przepych (willa należała przed rewolucją do bogacza Morozowa) i gdzie zarazem trzymano go faktycznie w areszcie domowym. To tu, jak wieść niesie, lubił bez zapowiedzi wpadać Stalin, na którego widok Gorki gościnnie rozkładał ręce: Josif Wissarionowicz? Kak choroszo! A my kak raz sobieralis' obiedat'. Proszu k stołu *[Józef Wissarionowicz? Jak dobrze! A my właśnie mieliśmy zamiar jeść obiad. Proszę do stołu.]; w związku z czym jedzenie stało na kuchni non stop, na wszelki wypadek. Gorki to jednak sprawa zbyt skomplikowana - cała mroczna otchłań ludzka, aż się w głowie kręci - by ją załatwiać historyjkami. Więc tylko tyle, że chociaż gospodarze byli gościnni, a gromadzone przy stole festiwalowe towarzystwo beztroskie - chwilami czułem lekki dreszcz, bo wnętrze, układ ludzkiej grupy, a zwłaszcza pomarańczowe światło wiszącej lampy kojarzyły mi się z dwoma zdanymi obrazami "Gorki czyta Stalinowi bajkę Dziewczyna i śmierć" oraz "Spotkanie Stalina z radzieckimi pisarzami", które to obmalowane zdarzenia miały miejsce właśnie tam, i już nie wiedziałem, czy obecne życie nie naśladuje sztuki, która z kolei naśladowała tamto życie...

Tymczasem jednak życie na zewnątrz toczyło się dalej. Stalinowskie lody już tu i ówdzie trzasnęły, ale raz po raz czułem jeszcze tchnienie zastarzałego zamrozu. Ostatecznie minęły dopiero cztery lata. Pamiętam zbielałą twarz jakiegoś chłopaka, do którego domu - w mieszkaniu wielorodzinnym oczywiście - przyprowadzono mnie, z jakąś wesołą kompanią, bez uprzedzenia. Otworzył drzwi, gościnnie uśmiechnięty. Zrozumiał, że jestem cudzoziemcem. Zesztywniał. Wciągnął do środka przewodnika. Zza przymkniętych drzwi słyszałem świszczący krzyk-szept: Ty czto?! S uma soszoł? Inostranca!...*[Ty co? Oszalałeś? Cudzoziemca?] Incydent oczywiście załagodzono. Za parę lat będę już chodził co wieczór od mieszkania do mieszkania najnaturalniej w świecie, ale na razie pamięć o czasach, kiedy słowo powiedziane do obcokrajowca mogło przesądzić los, była zbyt świeża; nie darmo zbiorowa twarz ulicznego tłumu uderzyła mnie napięciem.

Ale Marysia miała rację: zachowywać się należało normalnie. Ze zrozumieniem specyfiki sytuacji. I, w miarę możności, nie dziwiąc się niczemu, co ludzkie. Pamiętam, że zaskoczył mnie, na samym początku, nie znany element obyczajowy: raz i drugi zadzwoniły do mnie do hotelu nieznane dziewczyny, proponując zawarcie znajomości. Nie prostytutki bynajmniej; normalne, rosyjskie dziewczyny, dla których cudzoziemiec, gdzie indziej napędzający tak wielkiego strachu, był czymś zbyt niezwykłym i ciekawym, aby nie warto było owego strachu pokonać. Potem jeszcze dotarło do mnie i to, że konsekwencją wykoszenia mężczyzn oraz zrównania wszystkich Rosjan w strachu, biedzie i ciężkiej pracy była trudna, wcale nie radosna kobieca emancypacja; że zatem Rosjance przystoi wykazywać inicjatywę i nie trzeba się tym gorszyć. Znacznie już później zorientowałem się, że ponura, stalinowska pruderia, w efekcie której zapanowała żenująca ignorancja w sprawach seksu - musiała się, w porze trzaskania lodów, odwrócić rozchwianiem norm, zwiększoną obyczajową swobodą. "Niech pan zrozumie - mówił mi ktoś ze średniej generacji w kilka czy może kilkanaście lat potem - ci młodzi dzisiaj są zupełnie inni niż my kiedyś. Między innymi dlatego, że zaczynaliśmy życie seksualne bardzo późno. Nic dziwnego. Nie było mieszkań. Same kommunalnyje kwartiry. Sąsiedzi wiedzieli o sąsiadach wszystko. A ci już mają normalne mieszkania". Zbyt to wszystko rozległe, zbyt głęboko zakorzenione, za bardzo odłożone w świadomości kilku pokoleń nerwicami, kompleksami, nieświadomie czynionymi krzywdami; więc ledwie dotykam, idąc śladami dawnych wspomnień. Jedno tylko: nawet w czasach głupich, zetempowskich zauroczeń lekturowych natrząsaliśmy się kiedyś, między sobą, z "radzieckiej miłości", z tych wszystkich wyznań bez pocałunku bodaj, z trzymania się za ręce i patrzenia sobie w oczy, z długich spacerów na dystans i całej atmosfery przaśnej i sterylnej czystości. Nawet wtedy wietrzyliśmy w tym bujdę. A okazało się, że to, jak mówią Rosjanie, nie ot choroszej żyzni, z musu, i że obraz nie był całkiem skłamany, bo skoro nie było dokąd pójść, pozostawały spacery... Wszystko to ma długie trwanie i literatura sąsiedzka do tej pory się jąka i spuszcza oczy, z trudem dobywając normalnego, ludzkiego głosu; natomiast niektórzy z emigrantów naturalną koleją rzeczy hasają po dawnym tabu jak młode źrebaki.

Wtedy zaś Festiwal trwał, ale już nie taki jak na początku. Początek zwiastował ruszenie lodów i musiało to chyba władzę zaskoczyć; pierwsze kilka dni wymknęło się jej jakby z rąk. Spontaniczność brała górę, ludzie żywiołowo pragnęli odprężenia. Potem widocznie ocknięto się, może ktoś na górze tupnął nogą, dość że zechciano odzyskać kontrolę nad sytuacją. Patrole konnej policji (była taka, jeszcze w latach pięćdziesiątych) napierały, powoli ale pewnie, na spontaniczne grupki, zachęcając do rozejścia. Liczbę cerberów zwiększono. Ci, co zechcieli mieć zbyt wiele i zbyt widocznie do czynienia z cudzoziemcami poza oficjalnymi obowiązkami, zaczęli mieć nieprzyjemności; wzywano ich na rozmowy. Ten i ów z nas dowiadywał się, że jego znajomego czy znajomą zwolniono z pracy. Niektóre imprezy, choć zapowiedziane, nie mogły jakoś dojść do skutku. Pamiętam, jak z uporem ścigałem koncert Izraelczyków; był przekładany, przesunięty cło bardzo peryferyjnego domu kultury, aż bodaj nie odbył się wcale, lub odbył się, ale nikt o nim nie wiedział. Niby z tym wszystkim nie działo się nic takiego, a przecież jakieś cząsteczki przesuwały się, zbijały i atmosfera stała się całkiem inna. Powiało chłodem. Lub może powiem inaczej: odczułem to, co potem powracało tam do mnie wielokrotnie. Za duże ciśnienie. Brakło tchu. Trzeba było mieć specjalnie przystosowany organizm. To tak, jakby się było małą rybką pływającą na płytkiej wodzie - i trafiło w ciemną głębię, gdzie rozsadzało skrzela, a niżej majaczyła bezdenna otchłań z zarysami potworów. Nie do życia, trudno. Z powrotem, na górę, do światła! Ogarnęła mnie przemożna chęć powrotu. Czyżbym był pieszczochem? Czasy były przecież, według określenia Anny Achmatowej, zupełnie wegetariańskie; ludzi nie zjadano. Ale wielu z takich jak ja przybyszów doznawało podobnych wrażeń.

Już nie doczekałem końca Festiwalu. Odbyło się jeszcze przyjęcie dla korespondentów, znane z tego, że kompletnie pijany gospodarz, Adżubej, miał na nim podobno (na mnie nie trafiło) łapać gości za guzik i zadawać im jednakowe pytanie:

- Skaży: kto ja? Ziat', ili żumalist? *[Powiedz, kim jestem! Zięciem czy dziennikarzem?]

Prawidłowa odpowiedź winna była, jak sądzę, brzmieć dialektycznie: i to, i to. Dziennikarzem był chyba niezłym i zrobił z "Izwiestij" znacznie żywszą gazetę, ale znów bez zięciostwa nie miałby swobody ruchu, a po usunięciu teścia, wedle sowieckich reguł odpowiedzialności rodzinnej, również zniknął z horyzontu.

Jeszcze pożegnałem się z R. Nowoczesności już mu nie zachwalałem. On sam, przyjrzawszy się mojej skwaszonej minie, spytał: "No, a jak z szortami?" Żachnąłem się: "Bzdura! Tu nie o szorty chodzi!" Uśmiech E. stał się melancholijny. Zostaliśmy przyjaciółmi na wiele nadchodzących lat.

Przed odlotem dowiedziałem się, że pewną dziewczynę bodaj również usunięto z pracy, i to przeze mnie. Pewności nie było, ale był jednak moralny kac. I tamto uczucie braku oddechu. Lądowałem na Okęciu niby w ziemi obiecanej; jak mogłem nie wiedzieć, że mieszkam w cudownym kraju, oazie wszelkich swobód!

Na lotnisku oczekiwał mnie Piotr, z którym byłem wówczas najbliżej. Na ogół nie świadczyliśmy sobie podobnych uprzejmości, ale odgadłem natychmiast sens jego obecności. Przeszedł tę samą uniwersytecką tresurę, bok o bok, huśtały nim te same rozczarowania i nadzieje, a teraz przygnała niecierpliwość. Chciał natychmiast, od swojego człowieka, z pierwszej ręki dowiedzieć się, czy tam można na coś liczyć.

Nasz dialog w taksówce pamiętam dokładnie.

- No i co?

- Stary, widziałem faszyzm.

- O, cholera!

W tym okrzyku zabrzmiała beznadziejność. Jak dotąd, niestety, sprawdzona. Swoją odpowiedź oceniłbym dzisiaj również jako w zasadzie prawidłową. Chociaż terminologicznie nieścisłą. Faszyzm to zjawisko historycznie zamknięte, groźne i okrutne, bez kwestii, ale mające w swej włoskiej realizacji element groteski, bufonady, zgrywy; przy tym wszczepione płytko, nie naturalizowane do końca.

To, co widziałem, było wszystkim, tylko nie zgrywą. Ale czym właściwie było?

Jechaliśmy w milczeniu. Potem miałem sześć lat przerwy.

 

LEKCJA SOWIECKIEGO

Żeby jednak nie wyjść na pieszczocha, któremu wystarczyło powąchać względnie normalnej, odświętnej przecież Rosji, by dostać niestrawności - opiszę oddzielnie główne festiwalowe doświadczenia. Wbiły mi się w pamięć głęboko, z wieloma szczegółami. Była to już lekcja nie - rosyjskiego. Sowieckiego.

Zaplątanego wśród festiwalowych imprez, spotkań, szkicowanych w locie sprawozdań, telefonów do redakcji - wywołano mnie któregoś dnia, bym dołączył do grupy naszych delegatów. Grupa szła na spotkanie do Związku Pisarzy Radzieckich. Skrzyknięto do niej tych, którzy mniej czy więcej robili w literaturze albo koło niej. Był Jerzy Broszkiewicz, Tadeusz Drewnowski, Andrzej Mandalian, Krzysztof Teodor Toeplitz, a także moi koledzy z STS-u Andrzej Jarecki i Witold Dąbrowski; innych już nie pamiętam.

Podobnych spotkań było multum, miały swój rytuał, jedno więcej nie robiło nam różnicy; szliśmy odprężeni. Przyjęto nas w Centralnym Domu Literatów (potocznie nazwanym pieszczotliwie "żmijowiskiem"), zaprowadzono do sali konferencyjnej. Z trzech stron podłużnego stołu zasiadła doborowa stawka gospodarzy z pierwszym sekretarzem Związku Aleksym Surkowem. Z czwartej - luźno i swobodnie - my, goście, w przeczuciu lekkiej konwersacji, mile połechtani tak poważnym potraktowaniem.

No i zacząło się. Od razu, bez uprzedzenia, jak cios w słabiznę. Wytrawny i wytrenowany w stalinowskiej szkole demagogii Surkow zagrzmiał oskarżycielsko. Usłyszeliśmy rejestr błędów ideologicznych polskiej literatury z czasów odwilży. Jeden cięższy od drugiego. Dźgano nas Kottem, Ważykiem, Kołakowskim, Hłaską, obecnym, ale jeszcze przez mówcę nie zidentyfikowanym Toeplitzem, Poematem dla dorosłych, "Po prostu", "Nową Kulturą", Dejmkową Łaźnią Majakowskiego, gdzie świętokradczo i szkodliwie ośmieliliśmy się zmienić tekst oryginału. Piętnowano za rewizjonizm, oportunizm, antysowietyzm, antykomunizm i znowu rewizjonizm we wszystkich wariantach, bo słowo to zrobiło wtedy w Związku wyjątkową, inwektywną karierę.

Najpierw zachciało mi się śmiać. Sytuacja była groteskowa. Przypadkowe zbiorowisko młodych Polaków ostrzelano, per procura, z najcięższych politycznych dział niczym Putramenta z Kruczkowskim, czy nawet Gomułkę z Kliszką. Stanęliśmy za nich na ideologicznym, kremlowskim dywaniku. Komuś ta demonstracja musiała być potrzebna. Może kierownictwu Związku Pisarzy po prostu? Właśnie odwilż tamtejszą przymroziło; odbywało się demaskowanie i karcenie odchyleńców. Ci, co się przed rokiem wahnęli, nadrabiali teraz błąd podwójną gorliwością. Nie wszyscy, rzecz jasna. Ale Surkow bodaj do nich należał. Bynajmniej nie był najgorszy z literackich aparatczyków; nie brał udziału w nagonkach antysemickich, angażował się wcześniej w działania rehabilitacyjne. Zwróćcie uwagę, że tak surowy sędzia ludzi, jak Nadieżda Mandelsztam, wspomina Surkowa nader ciepło; stwierdza, że chciał dobrze. Za to go pewnie zbesztano i teraz odkuwał się na niewinnych (jeśli nie całkiem, to prawie) polskich chłoptasiach.

Było więc śmiesznie, ale nie bardzo. Miałem Surkowa dokładnie naprzeciw. Jego szeroka, plebejska, chciałoby się rzec: swojska twarz, z zaczesanymi ku górze bujnymi, szpakowatymi włosami - byłaby właściwie ujmująca, gdyby nie pewien szczegół, który zauważyłem wcześniej. Pierwszy sekretarz miał oczy przezroczyste i zimne, a częsty na jego twarzy, bardzo rozległy uśmiech nie zawierał ani źdźbła serdeczności, był jak grymas. Widziałem twarz drapieżnika, i to rozwścieczonego, ze zbielałymi tęczówkami. Zwany nieoficjalnie "hieną w syropie", co świetnie chwytało efekt podrabianej słodyczy - był teraz raczej parskającym, dzikim kotem.

Zaraz, nie dając nam ochłonąć, zawtórowali mu inni, zgodnym chórem inwektyw. Ale że on był demagogiem natchnionym, inni wypadli bladziej. Zapamiętałem jednak dokładnie występ Walerego Druzina, leningradczyka, redaktora różnych ważnych czasopism. Na krótko przedtem był w Polsce, gdzie zrobił swym obyczajem i liberalizmem najlepsze wrażenie. "Europejczyk!" - ocenił go zwięźle Z. Teraz Druzin jakby zwolnił rytm imprezy. Wstał, założył okulary, wyjął notes i niespiesznie go kartkując oświadczył, że, niestety, musi się zgodzić ze słowami przedmówcy: zaraza rewizjonizmu bardzo się u Polaków rozpleniła. "No właśnie! - tu z satysfakcją znalazł właściwą kartkę. - Na przykład! Kiedy byłem w Polsce, dwunastego kwietnia krytyk Stawar powiedział mi, że Gorki to słaby pisarz". Pauza, szelest kartek, namysł. "A znowu trzynastego... nie, czternastego kwietnia krytyk Fedecki źle się, proszę towarzyszy, wyraził o socjalistycznym realizmie..." Naiwny, zerknąłem w tym momencie na Surkowa, czekając, że powie coś w rodzaju: no, nie, Walery Pawłowiczu, dajcie spokój, co to ma do rzeczy. Dostrzegłem kiwanie głową z poważną aprobatą. Reszta też kiwała zgodnie, bez emocji; wszystko szło jak należy. O donosach wiedziałem już sporo, ale publiczny raport donosiciela traktowany jako normalna, zebraniowa procedura słyszałem po raz pierwszy. Ciarki mnie przeszły. Spojrzałem po sąsiadach-Polakach: czuli to samo. Śmiać się odechciało. Demonstrowano nam, gratis, mechanizm klasycznej, sowieckiej zbiorowej nagonki. Jeszcze się łudziłem, że to będzie dyskusja i któryś z nich powie: no, owszem, ale z drugiej strony... Albo: moim zdaniem ci Polacy nie są tacy źli... Resztki naiwności spadały ze mnie błyskawicznie; głosy były zestrojone, jeden podniecał drugiego, przekazywano sobie pałeczkę w klimacie świętego oburzenia, którego wysokie tony bywały podszyte histerią. Potem się dowiedziałem, że ta lekcja odbywała się według reguł szkoły leninowskiej: zbijać nie argumenty przeciwnika, a jego samego - z nóg, wszelkimi chwytami.

I tu nastąpił efekt przez naganiaczy nie oczekiwany. Zagrała w nas sarmacka krew i duma "odnowicieli" socjalizmu. Były i dodatkowe czynniki: w naszej grupce nie znalazł się przypadkiem żaden drań; nadto - młodzi i lekkomyślni - nie mieliśmy do stracenia karier, reputacji i posad. Nie zmawiając się, zgodnie, ruszyliśmy do kontrataku. Broniliśmy naszej odnowy, suwerenności, rewizjonizmu, Kotta, Dejmka i Gomułki; jak dyskusja to dyskusja! Mało tego: natychmiast przenieśliśmy - znowu bez porozumienia - ogień na teren przeciwnika. Waliliśmy weń jego własną bronią: uchwałami XX Zjazdu, referatem Chruszczowa i całym diapazonem stwierdzeń i odkryć roku 1956, których nikt przecież oficjalnie nie odwołał. Zabieraliśmy głos po kolei, lepiej czy gorzej; nie w tym rzecz. A w tym, że - jak się natychmiast dało odczuć - nasza bezczelność wybiła gospodarzy z uderzenia. Tego nie było w scenariuszu. Genius loci tej sali był zgoła inny. Tu od dwudziestu przynajmniej lat szczuto, duszono i pastwiono się nad kolejnymi ofiarami w poczuciu zupełnego komfortu: kupą, wszyscy na jednego, kopiąc leżących i sycąc uszy przedśmiertnymi rzężeniami samokrytyk. Tu się dokonywały zgodnie plany zebrań szerszych, gdzie zgromadzeni na wniosek potępiali, piętnowali i wykluczali, za czym ofiarom pozostawało tylko czekanie na nocny dzwonek do drzwi.

Pewnie, czasy się zmieniły, ale duch tych ścian pozostał właśnie taki; ręczę wam, czułem to wyraźnie. Tymczasem Tadeusz Drewnowski powiedział, że za Stalina naród radziecki "przeszedł przez piekło", co tak przeraziło naszą tłumaczkę, uczynną i serdeczną Zinę Szatałową, że w trosce o nasze skóry zaczęła łagodzić tekst i trzeba było przywoływać ją do porządku. KTT z dezynwolturą cudownego dziecka mówił coś o żdanowszczyźnie i niszczeniu kultury, za czym oszołomił i nas dość ryzykownym stwierdzeniem, że Hłasko to Majakowski naszych czasów. Surkow najpierw zbaraniał, a następnie uśmiechnął się z widoczną ulgą. Sens tej mimicznej ewolucji wyjaśnił mi natychmiast najbardziej z nas doświadczony Mandalian: "Popatrz, myśleli, że ten ich wróg numer jeden to stary, brodaty, obkuty trockista, a zobaczyli chłoptasia..." Sam plotłem coś, ryzykowną ruszczyzną, jak Piekarski na mękach, tyle że zadziornie; udało mi się mimochodem skontrować Surkowowski zarzut o niedozwolonym zmienianiu tekstu Łaźni zapamiętanym cytatem z Majakowskiego, który żądał od przyszłych inscenizatorów aktualizowania sztuki. Z przyjemnością zauważyłem, że oczy mojego vis-a-vis zbielały zupełnie wobec takiej bezczelności; przecież tylko pomazańcy władzy mieli tam prawo rozstrzygania, które cytaty są słuszne...

Słowem: pierwszy szok minął, zrobiło się wesoło i poszła pyskówka ząb za ząb. Gospodarzom nie udał się bodaj i zamierzony efekt wychowawczy na użytek wewnętrzny. Jak sobie dzisiaj przypominam, za pierwszym rzędem literackich bonzów siedziało trochę normalnej braci pisarskiej. Musiano ich starannie wyselekcjonować (byli i niepokorni, wśród nich na przykład zacny Aleksander Jaszyn, rzecznik prawdziwie traktowanej tematyki wiejskiej, właśnie mocno bity za mądre opowiadanie Dźwignie) z myślą o swego rodzaju szkoleniu ideologicznym: niech popatrzą na pogrom rewizjonistów, to sami będą się mocniej trzymać oficjalnej linii. Słabo to w efekcie wyszło; pisarze siedzieli naburmuszeni i nieswoi, łypiąc czasem ku nam okiem dalekim od wrogości.

W pewnym momencie zdarzył się incydent, który rozładował trochę sytuację. Głos zabrał właśnie człowiek z drugiego rzędu, i to nie byle kto: Aleksander Bek, dobrze w Polsce znany autor Szosy Wołokołamskiej. Znakomity batalista miał zgoła nieheroiczną posturę: rozczochrany, nos jak kartofel, załzawione oczy krótkowidza za grubymi szkłami, ruchy dystraka, w głosie dziecięca naiwność. Zarzucił polskim pisarzom, że niesłusznie przedstawiają Lenina (widocznie któryś z nas powoływał się na ówczesny obiegowy frazes o partii, która "przywraca leninowskie normy") jako - cytuję dosłownie - "takiego inteligenckiego dobroduszniaka". "A przecież... - tu Aleksander Alfredowicz podwyższył głos i wyrzucił rękę ukośnym, leninowskim gestem. - A przecież Włodzimierz Iljicz był natchnionym poetą walki klasowej!" Policzki mu sczerwieniały, oczy błyszczały zapałem, ale już wtedy, z miejsca, przeszyła mnie pewność, że na dnie czai się chochlik. Bonzowie z pierwszego rzędu aprobująco zakiwali głowami; on zaś, w masce ludowego Wani Głuptaska, przesłał nam ważny komunikat, którego sens doceniłem w pełni dopiero po latach, przeczytawszy Wszystko płynie Grossmana i wspomnienie Nadieżdy Mandelsztam: że Lenin stworzył Stalina, jeden był wart drugiego i "przywracanie norm" to bujda. Mądry, przebiegły Aleksander Alfredowicz! Grał nawiedzonego, to pomagało przeżyć, a rozumiał wszystko; opowiedziano mi później, że bliskiej osobie miał zwyczaj mówić: "Zrozum: żyjesz w faszyzmie. Zrozum to. Patrz dokoła. Ucz się". Sam spokojnie i precyzyjnie obnażył mechanizm systemu w Nominacji, którą przed laty nie dopuszczono do druku i która ukazuje się oficjalnie dopiero w momencie, gdy to piszę. On zaś zdążył jeszcze, na łożu śmierci, zobaczyć egzemplarz wydania emigranckiego, notabene przyniesiony gestem autentycznego miłosierdzia przez eks-generała służby bezpieczeństwa... A tak; pokrętne są w Rosji losy i książek, i ludzi. Ale o tym potem, wróćmy na spotkanie.

Surkow ciągle jeszcze narzucał ton; natomiast komparsi stracili impet. Im bardziej się odszczekiwaliśmy, tym był zajadlejszy. Raz cisnął się szczególnie mocno po Toeplitzowej "żdanowszczyźnie". "Nie było żadnej żdanowszczyzny! To wroga insynuacja. Hitler też używał tego słowa!" Zestawienie było milutkie; nie mówiąc o tym, że piramidalnie bzdurne: o ile wiem, Hitlerowi do głowy nie przyszło zajmować się Żdanowem. Za drugim razem, konstatując naszą nieuleczalność, wypowiedział zdanie tak złowrogie, że natychmiast postanowiłem zapamiętać je in extenso. Brzmiało w dosłownym przekładzie tak:

- DOPIERO TERAZ WIDZĘ, ŻE W ZESZŁYM ROKU POWINNIŚMY BYLI PÓJŚĆ Z WAMI NA WIELKĄ AWANTURĘ. MOŻE ZA TO DZISIAJ BYŁOBY NAM ŁATWIEJ SIĘ DOGADAĆ!

Oceńcie sami ten żal, że nie zastosowano u nas wariantu węgierskiego. Nie było już o czym rozmawiać. Pozostawało mordobicie albo wyjście z sali. Popatrzyliśmy po sobie, poruszyliśmy się na krzesłach. Surkow chyba się połapał; cokolwiek powiedzieć, był naganiaczem bardzo doświadczonym. Raptem impet osłabł, okazało się, że jest już późno, oni i my mamy jeszcze różne obowiązki, ale spotkanie było pożyteczne... Czołówka bonzów natychmiast się ulotniła, po kątach prowadzono jeszcze partykularne rozmowy. Otoczyliśmy gromadkę Beka, mówiąc mu z przekonaniem, jak bardzo cenimy Szosę. Rozpromienił się, już całkiem normalny; bo też skoro zwierzchność poszła, gra była zbyteczna. Poeta Sergiusz Wasiliewicz Smirnow, typ wyjątkowo obmierzły, któremu nie sposób nawet było współczuć z powodu fizycznej ułomności (był garbusem, dyspozycyjnym grafomanem i zoologicznym antysemitą; siła na jednego) monologował jeszcze, rozwijając myśl Surkowa o pożytku interwencji w roku 1956; omijano go z daleka. Jaszyn przeżuwał swoje myśli, mocno zaciskając szczęki i popatrując ku nam jakby w niemym o coś ważnego pytaniu. Pobojowisko rozrzuconych krzeseł dymiło niedawnymi emocjami, a za oknem był już beztroski, festiwalowy dzień. Zerkaliśmy, Polacy, ku sobie nawzajem z porozumiewawczymi uśmiechami: jak na taki zmasowany i niespodziewany naskok, wyszło nieźle, jeszcześmy nie zginęli...

Ale lekcja był dobra. Jestem wdzięczny losowi. Potem bywałem w CDL dziesiątki razy: w restauracji, w biurach, w redakcji "Junosti", na pokazach filmowych. Były to jednak przedsionki, kuluary i zaplecza. W samo centrum trafiłem tylko raz, wtedy; oglądając - choć na jałowym biegu - związkową machinę do łamania ludzi. Mam ciągle w uszach jej szczęk: Tolko tiepier' ja wiżu, czto w proszłom godu nado nam było s wami pojti na bolszuju draku...

* * *

Lekcja miała coś w rodzaju dwu epilogów. Też pouczających.

Pierwszy nastąpił bardzo szybko. Naszą grupę zaproszono na nowe spotkanie. Tym razem miało być już czysto towarzyskie. Skrzyknięto również młódź literacką z innych delegacji. Pisarze moskiewscy zapragnęli nas podjąć na statku.

Przyjechaliśmy na przystań rzeczną w Chimkach, wymodelowaną na wzór pagody z absurdalnym szpicem. Ten płód dojrzałego stalinizmu gra ważną rolę w finale komedii Aleksandrowa Wołga, Wołga. Poprowadzono nas na nabrzeże, ku okazałemu, spacerowemu motorowcowi "Josif Stalin". Tu i ówdzie rozległy się śmieszki. Organizatorzy zakrzątnęli się nerwowo, ktoś gdzieś pobiegł, kazano nam się zatrzymać - i po chwili skręciliśmy ku innej jednostce. Był to znacznie stosowniejszy w takiej sytuacji "Maksym Gorki". Refleks organizacyjny wypadł - przyznajcie - nieźle. Zaraz potem "Gorki" ruszył trasą spacerową; przez zalew i dalej, kanałem Moskwa- Wołga. Z obu stron popłynęły podmoskiewskie, stonowane w barwach pejzaże. Patrzyliśmy na nie z górnego pokładu, ale niedługo; wkrótce zaproszono nas do salonu.

W salonie przygotowano część artystyczną: śpiewaka, akompaniatora, wódkę i sutą zakąskę. Gości - różnych i różnokolorowych - było sporo, gospodarzy, jak w takich razach, znacznie więcej. Niestety, w tamtym okresie nie potrafiłem ich zidentyfikować, ale szedłbym o zakład, że przeważali działacze, literackie lizusy i pieczeniarze, ceniący sobie każdą okazję do bezpłatnej popijawy na cześć młodzieży świata, pokoju, przyjaźni i czegokolwiek innego. Z prawdziwych pisarzy zapamiętałem niedużego, wielkonosego, z siwą grzywką, teczką i eleganckimi, petersburskiej przecież proweniencji manierami Kornieja Czukowskiego. Ulubieniec dzieci i dorosłych z kroplą dziecięctwa w sercu, trzymał się demonstracyjnie z boku, dając do zrozumienia, że miło mu widzieć gości, ale gospodarze nie są z jego sfery. Ci ostatni natomiast nie dali na siebie czekać. Ledwośmy siedli w kącie polską grupką, kiedy znalazł się przy nas Surkow z komparsami. Wszyscy promienieli życzliwością. W powietrzu zaczęły bezładnie brzęczeć słowa typu: "w gruncie rzeczy nasza przyjaźń...", "jesteśmy razem...", "poprztykaliśmy się, jak to w rodzinie..." Nic, tylko jakaś wysoka instancja poleciła im zmienić front. My zachowywaliśmy rezerwę. Kiedy umizgi stawały się coraz gorętsze, ktoś, bodaj Broszkiewicz, nasz miły i taktowny Broszek, pełniący rolę lidera grupy, spytał: "A to porównanie polskich pisarzy z Hitlerem?" Ujrzałem sprawne wykonanie zadania aktorskiego typu "skruszony grzesznik"; dla demagoga tej klasy, co Surkow, nie było to trudne. Pauza. Pochylenie czoła, ręce splecione na stole, wzrok posłany ku nam ukosem, z dołu ku górze, frasobliwie. Głos obniżony, słowa z trudem przechodzące przez gardło: "Przyjaciele, nie pamiętam, żebym to powiedział. Ale jeśli to nawet powiedziałem, to odwołuję". Przyjęliśmy to do wiadomości i napięcie zelżało. Przybysze parli tym silniej do pełnej komitywy i prócz słów zabrzęczały butelki. Widać było, że wysoko cenią ten prosty sposób łagodzenia konfliktów i budowania porozumień; wznosili prędkie toasty, domagając się picia rytmicznego i dodennego. Nasza powściągliwość ich podniecała. "Taki pan ma temperament dyskusyjny - przymówił mi Surkow - a tak mało pan pije?" "U nas się temperamentu wódką nie mierzy" - odgryzłem się dosyć niezdarnie. Zresztą w takich razach, gdy z czubów już się trochę dymi, słowa szły obok, nie zawsze kontaktując i tworząc specyficzną polifonię rejwachu. Jeszcze sobie przymawiano, ale już dobrodusznie; ktoś z nas coś o stu kwiatach (Chińczycy niedawno zapowiedzieli ich kwitnięcie, ale już się miało ku rewolucji kulturalnej), które warto by zasadzić w Związku; ktoś z nich - wcale dowcipnie! - że sto kwiatów owszem, ale sto chwastów - nie. To znów oni: "Jak możecie grać tego Kafkę? Budujecie socjalizm - i nagle Kafka!" Obrony praskiego destruktora, której pewnie się ktoś podjął, już nie pamiętam. Dokoła czyniło się coraz hałaśliwiej. Przy innych stolikach wódczane zbratanie szło bez przeszkód, zwłaszcza między swymi, złączonymi na co dzień i od święta prostym nakazem konformizmu.

I raptem:

- JA POMNIU CZUDNOJE MGNOWIENIJE...

*[Tu i dalej pierwszy czterowiersz znanego liryka Aleksandra Puszkina, śpiewanego z melodią Michała Glinki jako rosyjski romans. W polskim przekładzie (Wiktora Woroszylskiego):

Cudowne pomnę okamgnienie,

Harmonią tknięty wzrok i słuch:

Zjawiłaś się jak przywidzenie,

Czystego piękna lotny duch.]

Gwar nieco ścichł. Szczupły, szpakowaty, łagodnie uśmiechnięty pan posyłał nam z estrady lirycznym tenorem puszkinowską elegię do Anny Kern, uczynioną rosyjskim romansem. Przez chwilę słuchano z należnym szacunkiem ciepłego, by tak rzec: foggowskiego w typie głosu, wydawanego przez słynnego Iwana Kozłowskiego. Jak się potem dowiedziałem, był powojennym bożyszczem moskiewskich pensjonarek, dzielących się na "kozlichy" i "lemieszychy" (tj. zwolenniczki innego tenora, Lemieszewa). Przez chwilę słuchano, ale od razu błąkały się w tle jakieś bełkoty, śmieszki, pijackie mruczanda; a za moment wszystko znowu wezbrało, pofolgowało naturalnej, biesiadnej potrzebie - i podwójny liryzm głosu i wiersza musiał się, jak ubogi krewny, pokornie przypychać w dźwiękowym ścisku możnych ku uszom tych z nas, którzy słuchali:

PIERIEDO MNOJ JAWIŁAS' TY...

A przed nami zjawiali się coraz to nowi notable, wydzielający mocny wiew "Stolicznej" i mniej spontaniczną chęć zbratania. Bodaj znowu wychynął bełkotliwy Smirnow. W tle wyrósł wielki, tłusty, wylewający się ze sportowej koszulki niby przerośnięte ciasto Anatol Sofronow, o zaciętym grymasie szerokiej twarzy. Mały, chociaż sprawny komediopisarz zasłynął jako szczególnie zajadły gnębiciel wszystkiego, co w dramaturgii i wokół niej było choć trochę swobodniejsze i bardziej utalentowane. I trzebaż było trafu, że niemal w tym samym momencie, na pierwszym planie, wszedł mi w kadr jego rówieśnik i współtowarzysz w gnębieniu! Obaj, osiem lat wcześniej, wodzili rej w stalinowskiej nagonce na tzw. "kosmopolitów" (czytaj: pisarzy pochodzenia żydowskiego); kampanii jeśli nie tak krwawej jak wielka czystka jeżowowska, to w swym obnażonym rasizmie szczególnie haniebnej. Teraz drugi współoprawca przysłonił mi pierwszego. Zupełne przeciwieństwo zewnętrzne tamtego: szczupły, długoszyi, z małą, wygoloną czaszką. Ostre rysy, wąskie wargi, wiązki zmarszczek skupianych promieniście w kątach oczu - a oczy zawsze przymrużone i zimne, jakby przed strzałem. Tak zobaczyłem Mikołaja Gribaczowa. Literacko znaczył niewiele; jego pewność siebie gruntowała się na innych postawach. Wsunął się bezgłośnie, powściągliwie, milcząco; zawisł nad stołem swą profilową, wyciągniętą i wyostrzoną szczupłością, kołysząc się niby jadowity wąż. On jeden nie zadał sobie trudu wypowiedzenia żadnego koncyliacyjnego frazesu; głaskanie wrogów byłoby poniżej godności. Przyszedł tylko rzucić na nas swym egzekucyjnym okiem, pokazać się, być przy fakcie; skrzywił wargi w uśmiechu, podniósł i odstawił kieliszek, wypowiedział może dwa przyciszone zdania i znikł. Nie wiedziałem wtedy o nim tego, co napisałem powyżej, ale pozostawił we mnie tak przenikliwe i dojmujące uczucie nienawiści - instynktownej i irracjonalnej - że przechowałem je bez trudu przez wszystkie następne lata i odczuwam je tak samo patrząc teraz na jego zdjęcie w "Litieraturce" z okazji siedemdziesięciopięciolecia. Ciągle żyje w chwale; działa we władzach Związku, przewodniczy Radzie Najwyższej Republiki Rosyjskiej. Chciałbym doczekać dnia, kiedy będzie sądzony, ale boję się, że zdąży w chwale umrzeć; tyle że trafi z pewnością na bal u szatana.

KAK MIMOLOTNOJE WIDIENIJE...

Pijany rejwach już prawie zagłuszał śpiewaka. Starałem się wzrokiem dodawać mu otuchy. Ale widocznie jej nie potrzebował. Przynajmniej nie od otoczenia. Wydawał się zasłuchany w siebie. Spuścił oczy, na ustach miał błogi uśmiech, w którym kryła się także wyższość i wyczuwalna pogarda dla tych, których jego Puszkin nazywał "czernią" - dla wielko-światowego motłochu. Był teraz sam na sam z rosyjskim geniuszem i rosyjską muzyką. One go chroniły przed pijackim, zbiorowym afrontem. Dzięki nim nie stawał się tym, ku czemu spychała go brutalność sytuacji: kwiatkiem przy kożuchu, żałosnym gędźbiarzem, piszczącym za ochłap u pańskiego stołu. Był poza. Za parę lat zacznę się dowiadywać, ilu moich Rosjan szuka sobie życiowych nisz schronienia i leczenia dla poranionych dusz w muzyce, w literaturze, w kolekcjonerstwie. A na razie przeczuwam to, patrząc na Kozłowskiego i słuchając, jak unosi głosem - wysoko-wysoko, niedosiężnie - powierzony sobie liryczny skarb - i jak go ocala...

KAK GIENIJ CZISTOJ KRASOTY...

Są takie chwile: przejrzenia na wskroś, kiedy w wewnętrznym dreszczu chwyta się - przynajmniej we własnym odczuciu - spod wielu nawarstwień jakieś sedno. Jeden lub dwa kieliszki mogą w tym dopomóc.

Tak i wtedy. Przesunąłem się z krzesłem do tyłu. Miałem przed sobą zadymioną salę, która hulała jak przedrewolucyjna resursa kupiecka: wstawano, wznoszono toasty, przekrzykiwano się z sąsiadami, padano sobie w objęcia. Za oknami rwały tymczasem dwie taśmy pejzażu, bo "Gorki" pędził kanałem z szybkością limuzyny. Wzniecona fala z trzaskiem biła w pale brzegu, na którym migały to podrzucane w zdziwieniu pyski krowie, to rozwirowane wiatrem korony brzóz, to błyski słońca w okienkach małych chałupin. Ten statek pijaków był jak ciśnięta w przestrzeń planeta, gdzie wszystko zachłysnęło się w nadmiarze serdecznym, rosyjskim uścisku i gdzie mała grupka trzeźwiej szych Polaków smakowała w kącie swój przymusowy los; planeta nowobogackiego luksusu wirująca w kosmosie zgrzebnej, rosyjskiej biedy i ciągnąca za sobą liryczny tren Puszkinowskiego romansu. Jednoczesny nacisk tego wszystkiego, domagającego się zapamiętania i - kiedyś - wyrażenia wcisnął mnie w krzesło. Po raz któryś poczułem ciśnienie normalnej sowieckości, w której tu się po prostu żyło. Było nie do wytrzymania.

Z boku patrzyły na mnie czyjeś zupełnie trzeźwe, rozumne oczy. Mojej koleżanki z STS-u Agnieszki Osieckiej.

- Andrzej, przecież to Orwell. Słowiański Orwell, prawda?

... "Gorki" nagle ryknął jak hamujący odrzutowiec, potem spuścił z tonu, zadygotał i zwolnił. Pijący przycichli, dał się słyszeć miarowy szum fal, chlusnął krótki, rzęsisty deszcz, zaraz wyjrzało rude słońce zachodu. To, co brałem za nieskończony pęd w niewiadomą przestrzeń, było już od dawna powrotem do punktu wyjścia - i oto przybijaliśmy do przystani w Chimkach. Nasz spacerowy rejs dobiegł końca.

Mokry pokład drżał jak zgonione zwierzę. Pijący, coś do siebie bulgocząc, podtrzymywali się na śliskim trapie. Najważniejszych oczekiwały opodal czarne limuzyny. Przy trapie uśmiechnięty Korniej Czukowski wręczał schodzącym paniom po kwiatku: okazało się, że w teczce wiózł spory bukiet. "Józefa Stalina" już gdzieś odstawiono; pewnie na boczny nurt. Za to pod bodącym niebo szpicem lśniły wymyte deszczem schody, na których Lubow Orłowa śpiewała - w niezbyt śpiewnym roku 1938, kiedy Aleksandrow kręcił swą komedię - o Wołdze zmienionej nie do poznania, bo "ogrzanej stalinowskim słońcem".

Jeszcze tu, do Chimek, wrócę w sześć lat później po coś bardzo ważnego.

* * *

Drugim epilogiem lekcji był występ STS-u w tymże Związku Pisarzy, tyle że w dużej sali (dziś jest w niej restauracja) w parę dni później. STS oddzielnie w Moskwie nie występował, brał natomiast udział w zbiorowych spektaklach-koncertach polskiej delegacji. Tym razem jednak dał koncert własny. Miało to się do ogólnej, podmrożonej atmosfery i do niedawnej połajanki jak pięść do nosa. Nie wiem, jak do tego doszło. Ale doszło.

Sala była nabita bracią pisarską z rodzinami i znajomymi. Przyszła masa ludzi i buchało od nich serdecznością. Było tak, jakby wszystko wiedzieli o wcześniejszym spotkaniu z notablami i napięli się wewnętrznie, by je zrekompensować. Chłonnie i czujnie wyłapywano wszystkie puenty naszych tekstów, które przed rokiem rozgrzewały publiczność warszawskiej politechniki podczas październikowego wiecu-giganta. Oklaskiwano Ślepców, w których dwaj niewidomi prowadzili się po omacku, spierając się o to, który z nich lepiej widzi właściwą drogę - i słynnego Szarlatana Andrzeja Jareckiego, może najbardziej klasycznie esteesowski skecz, gdzie odbywała się metaforyczna wiwisekcja oportunizmu. Nie przepadały żadne aluzje i odcienie znaczeniowe. Tłumaczyłem puenty bardzo koślawą ruszczyzną, ale decydował nie mój niezdarny wysiłek, lecz zbiorowe, silne pragnienie rozumienia i podchwycenia przesłania. I jeszcze: zwyczajnie, po ludzku chciano, żeby nam było dobrze. Żebyśmy poczuli się między swymi.

Po spektaklu stałem w przejściu, rozgrzany zbiorowym sukcesem, odbierając uściski dłoni, klepnięcia w plecy i perskie oka. Dokoła unosiły się zdania: Mołodcy, riebiata!, Otliczno!, Zdorowo!, Tak dierżat'!, Prodołżajtie w tom że duchie! *[Zuchy chłopaki! Świetnie! Doskonale! Tak trzymać! Róbcie dalej tak samo!]

Jako ostatni z gratulantów podszedł stary rosyjski Żyd Mark Siemionowicz Żywow, zasłużony tłumacz z polskiego, wydawca pięciotomowego, rosyjskiego Mickiewicza - i wziąwszy mnie pod ramię, spytał, mrużąc filuternie szparki oczu, nieskazitelną, kresowo śpiewną polszczyzną:

- I cóż, kochany panie Andrzeju? Jak pisał nasz wielki wieszcz Adam: "I Niemcy też ludzie", prawda?

Prawda. Też.

Co prawda w rok później, w sali położonej naprzeciwko, ogólne zebranie moskiewskich pisarzy kamienowało zaocznie i jednogłośnie Borysa Pasternaka. Nie mogę przestać o tym myśleć.

Ilu z nich brało udział w obu zgromadzeniach?

Sytuacja się zmieniła, podpowiada mi wewnętrzny głos, każąc pamiętać o warunkach miejsca i czasu. Tak, zapewne. Tak było po wielekroć. Ale oni tę sytuację współtworzyli.

Co zależało od nich? Gdzie są miary winy i nienawiści? Ile można wymagać od mieszkańców tamtego świata, z jego stupudowym ciężarem, wyduszającym z tych ludzi jednogłośne potępienie wielkiego rosyjskiego poety?

...Też ludzi, prawda?

 

"TEATR WIELKI CZEKA. PRZYJEŻDŻAJCIE PIERWUCHIN."

Pamięć przechowała jeszcze pewien załącznik do czasów festiwalu. Lekko zatarty, wynurza mi się dzisiaj z tej pamięci portret mężczyzny w średnim wieku, o pucołowatej, ale inteligentnej twarzy - profesorskiej jakby - w okularach, z falistymi włosami.

Michał Gieorgiewicz Pierwuchin, w latach 1952-1957 członek Politbiura (wówczas zwanego Prezydium) KC KPZR.

Historia błaha na pozór, ale trochę o czymś tam pouczająca.

Wymyśliliśmy sobie tego Pierwuchina podczas jakiejś manifestacji. Ozdabiały ją zawsze ogromne portrety wodzów, naszych i sowieckich, rzucające się w oczy tym bardziej, że telewizji wtedy nie było. Pierwuchin wisiał na końcu, obok Saburowa; byli to dwaj czterdziestoparolatkowie dobrani przez Stalina po XIX Zjeździe do kierowniczego gremium; jak się twierdzi w kręgach sowietologicznych, dobrani po to, by zastąpić starą kadrę, skazaną przez wodza na stopniowy odstrzał. Nic o tym, rzecz jasna, nie wiedziałem; natomiast na tle nalanych, kwadratowych, zadartonosych i tępych gęb całej prezydialnej reszty (zadziwiająca i nieustannie odnawiana jest konsekwentna jednolitość owych, jak ich Jan Józef Lipski określa, "mordasów") - inteligencka odmienność Pierwuchina rzuciła mi się w oczy. Zaczęliśmy, w STS-owskim kręgu, żartobliwie konfabulować: że to nasz człowiek i że on właśnie wyjdzie na czoło. Ku naszemu rozbawieniu rzeczywistość włączyła się do zabawy: Pierwuchin wyraźnie rósł w siłę, obejmował coraz to wyższe stanowiska, a jego portret przesuwał się z końca ku mocnemu środkowi. Przez dwa lata był pierwszym wicepremierem. Przepowiadaliśmy sobie telegram, który miał do naszego teatrzyku nadejść z Moskwy: Zał Bolszogo Tieatra Opiery i Baleta podgotowlen. Prijezzajtie skorieje. Pierwuchin *[Przygotowano salę Wielkiego Teatru Opery i Baletu. Przyjeżdżajcie jak najszybciej. Pierwuchin.].

Cóż, chochma jak chochma. Ale życie znów nam się do niej wtrąciło.

Rzeczywiście pojechaliśmy do Moskwy. Odbył się występ, chociaż nie w Teatrze Wielkim, tylko w Związku Pisarzy. A wcześniej, w porze mojej przedfestiwalowej, dziennikarskiej bieganiny, nadszedł dzień dwudziesty drugi lipca. W tych patriarchalnych czasach istniał zwyczaj, że bawiący za granicą Polak sam, bez zaproszenia szedł tego dnia do ambasady na przyjęcie. Poszliśmy i my, grupką kilku korespondentów. Było wesoło, bezładnie, pijanie; nad ranem co romantyczniejsi pływali łódkami po pobliskim stawku, ani przypuszczając, że może płoszą cienie Korowiowa i Behemota, bo dopiero w dziesięć lat później miejsce to, nazwane przez Bułhakowa Stawami Patriarszymi, stało się celem pielgrzymek czytelników Mistrza i Małgorzaty, To jednak nie należy do sprawy. Należy do niej natomiast i puentuje ją ironicznie moment, który zapamiętałem. Był już późny wieczór, rozmawiałem z kimś, stojąc w drzwiach jednej z sal. Raptem odsunięto mnie lekko; tuż obok przeszedł Chruszczow, stanął pod ścianą, wziął kieliszek, z uprzejmym uśmiechem wysłuchał kilku powitalnych zdań ambasadora Tadeusza Gede. Notabene: zupełnie nie przypominał w tym momencie swoich późniejszych, krągłomordych i prosiakowatych podobizn. Wydał mi się szczupły, rozluźniony, z życzliwym dystansem. Coś powiedział, życzył bratniej Polsce i Gomułce wszystkiego dobrego, wzniósł toast. Ale już na niego nie patrzyłem. Utkwiłem wzrok w człowieku, który wszedł w ślad za nim. Stanął z tyłu, nie odrywając wzroku od czubków własnych butów. Twarz miał czerwoną, ponurą, spuchniętą. Jakby go po niej zbito albo jakby się spłakał niczym bóbr. Co za kontrast z olimpijskim spokojem i jasnym spojrzeniem portretów!...

Już wiecie, to był on, Michał Gieorgiewicz, nasz żartobliwy idol, rzeczywisty i kreowany jednocześnie. Patrzyłem nań w momencie upadku z pieca na łeb. Zagrał niewłaściwą kartą; kiedy miesiąc wcześniej ważyły się losy Chruszczowa, poparł jego przeciwników, nazwanych potem "grupą antypartyjną". Ale Chruszczow, przy pomocy Żukowa (którego miał usunąć w kilka miesięcy później), opanował sytuację. Teraz losy naszego faworyta były przesądzone. Już nie był ani członkiem prezydium, ani wicepremierem i właśnie przestawał być ministrem budowy jakichś tam maszyn. Ten publiczny występ, zapewne jeden z ostatnich, stanowił chyba dodatkowe upokorzenie; Nikita przywlókł go niby rzymski wódz pokonanego barbarzyńcę.

W ten sposób życie spuentowało nasze żarciki. Pierwuchina nie czekało zresztą nic strasznego, były to już przecież czasy postalinowskie. Zostanie jeszcze przewodniczącym jakiegoś komitetu, potem ambasadorem w NRD i dopiero potem dozna złagodzonego, stałego w tym systemie wymiaru kary: wpadnie w czarną dziurę niepamięci, przestanie istnieć wtedy, przedtem, potem i zawsze, póki system trwa i póki piórami usłużnych historyków przerabia ustawicznie własną historię. Tak w siedem lat później poniosą i wilka, który nosił razy kilka: zniknie Chruszczow i darmo będziecie dziś szukali oficjalnie utrwalonych śladów jego obecności. Tak zamknie się prawie dwudziestoletnia epoka breżniewowskiego marazmu, uwiądu i pasożytnictwa: wykreśleniem z publicznej pamięci nazwiska przywódcy. Dziwne, rozpięte na ekstremach prawo tego świata: im głośniejsza, zajadlejsza, bezwstydniejsza pochlebcza wrzawa - tym później bardziej głucha cisza... Język rosyjski ma świetne, głębinowo trafne słowo wriemienszczik, co oznacza "faworyt", a dosłownie, jak by tu rzec? "tymczasowiec"... O takiego właśnie tymczasowca, niby o własny, zmaterializowany żart, otarłem się, zapewne dla nauki. I któż pana jeszcze wspomina, Michale Gieorgiewiczu, prócz paru starych STS-owców?...

 

PARTIA WALI PIĘŚCIĄ W STÓŁ

Miałem specyficzne szczęście: dwukrotnie zjawiałem się w Moskwie tuż po ideologicznym pogromie. Tak było w roku 1957 i podobnie w sześć lat później, w marcu 1963, od której to daty zaczęły się liczyć moje coroczne, systematyczne podróże do Związku. Właśnie odbyły się głośne spotkania Chruszczowa i jego świty z inteligencją twórczą. Nikita zakrzyczał najpierw i zatupał do młodych malarzy, których specjalnie w tym celu ściągnięto do pawilonu wystawowego w Maneżu; była to głośna awantura w grudniu 1962, w czasie której odgryzł się wodzowi Ernest Nieizwiestny. Następnie podstawiono Chruszczowowi pisarzy; tutaj również główne uderzenia trafiły w literaturę młodą. Ogłuszyły ją bardzo dotkliwie, zwłaszcza że poprzednie trzy lata były okresem jej wejścia i wzlotu, a tuż przed spotkaniami, jesienią 1962 odbyło się specjalne, poświęcone młodym, plenum Związku Pisarzy, gdzie mówiono o nich z entuzjazmem. Toteż - nie ukrywali tego w rozmowach ze mną - ujrzeli się panami sytuacji. Ogarnęła ich euforia. Tymczasem przyszło mocne, z rosyjska mówiąc, trzepnięcie mordą o stół. Przyjechałem niemal na drugi dzień po tym i ujrzałem krajobraz po bitwie. Pobojowisko jeszcze dymiło, w powietrzu rozbrzmiewały echa Chruszczowowskich inwektyw, znokautowani w pierwszym starciu twórcy ledwo odzyskiwali przytomność. Pamiętam bladego jak ściana Andrzeja Wozniesienskiego, który przemykał się chyłkiem pod murami Domu Literatów, mimo że nic mu już przecież nie groziło. Widocznie jednak wrażliwa natura poety nie otrząsnęła się z szoku; bądź co bądź to właśnie jego wystąpienie Chruszczow przerwał w pół słowa, waląc nad głową Andrzeja pięścią w stół prezydialny (zostało to utrwalone na fotografii jako wymowny obraz relacji partia - literatura), na co sala, wypełniona głównie twardogłowymi, zareagowała wrzaskiem solidarnego współbrzmienia. Inni, mniej zszokowani, siedzieli już w samym Domu i przychodzili do siebie. Dokoła gęgali radośnie dogmatyczni starcy, partyjni grafomani i dyspozycyjni podskakiwacze wszystkich roczników, którzy poprzednio poczuli się zagrożeni przy żłobie. Jednak i w tym, co usłyszałem wówczas od pisarzy przyzwoitych, zwłaszcza z pokolenia kombatanckiego, kryła się, co tu ukrywać, cicha satysfakcja, że młodym utarto nosa. Nazbyt już - w odczuciu starszych kolegów - tego nosa zadzierali, mniemając, że literatura zacznie się dopiero od nich. Czy tak było rzeczywiście? Subtelne są relacje pokoleń literackich, interesy doraźne przysłaniają wspólne niebezpieczeństwo, a subiektywne odczucia stanowią prawdę dla odczuwających - więc tylko odnotowuję, co zapamiętałem.

Przytomniejący młodzi układali tymczasem twarze w normalny wyraz. Dodawali sobie otuchy. Zapewniali mnie, że ich właściwie nie bolało i że nic się takiego nie stało. Słowem: próbowali trzymać fason. Ale oczy mieli przerażone. Cóż im w końcu takiego zrobiono? Nikt nie został aresztowany. Zrobiło się ich mniej w czasopismach, trochę książek spadło z planów wydawniczych. Głupstwo przecież, w porównaniu z dawnymi czasami. Ale owe dawne czasy były widocznie zbyt niedawne, ich strach tylko się rozrzedził.

"Widzisz, Nikita to jeszcze nic - tłumaczył mi znajomy malarz. - Miałem go tuż przed sobą. Był wściekły. Ale ja się nie bałem. Widziałem rozzłoszczonego człowieka, który jest szczery. Nie rozumie nowego malarstwa, bo tak go wychowano i już. Najgorsze były te mordy z tylu. Ci się nie wściekali. Ale co na nich spojrzałem, to mi się robiło słabo".

Coś podobnego napisał bodaj, wspominając swą potyczkę z władzą, Nieizwiestny; może mój malarz przyjął za swoje wrażenia starszego kolegi. Tak czy owak rozumiałem ich. Na zdjęciu, gdzie Nikita wymachuje pięścią nad głową Andrzeja, asystują wodzowi Breżniew i Froł Kozłow. W zderzeniu z malarzami brał znowu czynny udział Aleksander Szelepin, szef KGB. Na Breżniewa, Chruszczowowskiego adiutanta, zwykle służalczo szczerzącego zęby, nikt nie zwracał wówczas uwagi; natomiast Kozłow i Szelepin (jeszcze za młodu nazywany przez kolegów "żelaznym Olkiem", bo podobno nigdy się nie uśmiechał) uchodzili za jastrzębi stalinowskiego chowu, dążących do władzy; bano się ich powszechnie. Na szczęście pierwszy zmarł wcześnie, a drugi ruszył zbyt ostro do przodu i został wyeliminowany przez Breżniewa. Obaj musieli mieć ciężkie spojrzenia - i nie tylko oni. Nie dziw, że ten kolektywny wzrok kierownictwa odbierał kontenans, skoro patrzyła przeszłość, wraz ze swymi metodami i nawykami o których nikt nie mógł wiedzieć, czy nie powrócą.

Bardzo współczułem swoim spłoszonym rówieśnikom. Wysłuchiwałem ich podnieconych relacji. Wspólnie łamaliśmy sobie głowę nad pytaniami o przyczynę przymrozku. Krążyły koncepcje wymyślnych intryg. Pod spodem kryła się nadzieja, że wszystko się wyjaśni i odkręci. Nadzieja była złudna, a przyczyny okazały się z czasem trywialnie proste: partia trzasnęła pięścią w stół prezydialny, żeby młodzi zanadto nie podskakiwali, bo taki miała zwyczaj i koniec. Chruszczowowska odwilż była od początku limitowana, hamowana i podmrażana. Zresztą nie był to jeszcze jej koniec; dopiero co wzeszła gwiazda Sołżenicyna, w dalszym ciągu można było demaskować Stalina. Dopiero upadek Chruszczowa w półtora roku później uruchomi prawdziwe mechanizmy hamujące i breżniewowskie błoto zacznie zasysać wszystko na dwadzieścia lat tak zwanego z rosyjska bezczasu...

Klaps wymierzony młodym nie był zatem wielkim nieszczęściem. Wpatrzeni w siebie i zbyt siebie pewni, wyegzażerowali rozmiar i znaczenie połajanki. Ale nie rzucę w nich kamieniem, nawet dzisiaj. Może po prostu dlatego, że to moja generacja? Albo że w chwili, gdy to piszę, w ćwierć wieku później, przerzedzeni exodusem wielu rówieśników pięćdziesięciolatkowie znowu ruszają do starcia? Nie mam wielu złudzeń, ale życzę im szczerze lepszego powodzenia i większej odporności na wodzowskie trzaskanie pięścią w blat... Notabene wtedy, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, zrobiono im u nas wielką reklamę. Trzeba oddać sprawiedliwość Alicji Lisieckiej; to ona przede wszystkim sprawiła w "Nowej Kulturze", iż wypadało autentycznie snobować się na młodych Rosjan. Niewiarygodne, ale fakt. Zdarzył się wówczas charakterystyczny, jak się potem okazało, incydent. W roku 1962 "Polityka" zamieściła wywiad udzielony moskiewskiemu korespondentowi PAP-u przez Wozniesienskiego i Aksionowa. Tekst był szalenie bojowy, zwłaszcza w partiach Andrzeja, który oświadczył m.in., że oni, dzieci XX Zjazdu, gotowi są umrzeć za jego idee. Ale zaraz potem ktoś w Związku musiał ich wydać, jeszcze bez walenia pięścią, zestrofować, bo pośpieszyli wyprzeć się bojowości i zwalić winę na korespondenta. Ładne to nie było.

Ich zbiorowe sprawowanie można więc ocenić na trzy minus. Starsi koledzy, śledzący sprawę bez współczucia, mieli pewnie sporo racji. Zwłaszcza starsi koledzy-łagiernicy, z ironią komentujący nadwrażliwość wczorajszych estradowych czempionów.

Ale - wrócę do swojej myśli - przeszłość była tuż, tylko odrobinę dalej. Był to pierwszy od ćwierćwiecza złagodzony pogrom ideologiczny. W ogóle dużo rzeczy dopiero zaczynało się wówczas dziać inaczej niż kiedyś. Za dwa lata miał się odbyć pierwszy od trzech dziesięcioleci proces, na którym oskarżeni - Siniawski i Daniel - nie przyznali się do winy, zachowali godność i faktycznie skompromitowali oskarżycieli. Od niedawnego czasu krążyły pierwsze zeszyty samizdatu. Pisarzom przychodziły do głowy pierwsze myśli o tym, że odrzucone rękopisy mogą zacząć inne życie. Okazało się, że nie ma jednak powrotu do obnażonego terroru i że pole manewru istnieje; tyle że trzeba je było wyczuć własnym ciałem, obrywając baty, gdy manewr szedł za daleko.

Takie nauki odbierało wielu; również ci, którzy nazywali siebie dziećmi XX Zjazdu. Wnioski wyciągali rozmaite, bo też wszelkie ujednolicanie postawy jakiegokolwiek pokolenia jest fikcją. Sołżenicyn poszedł przebojem, ale to była inna generacja, inne doświadczenie i hart. Ale tak się jakoś złożyło, że czołówka ówczesnej młodej prozy znalazła się ostatecznie na emigracji.

Ja sam nauczyłem się przy tym pierwszym spotkaniu z rówieśnikami czegoś, co się potem we mnie, w miarę kolejnych przyjazdów, gruntowało. Że w tamtym kraju nie można bezwzględnie potępiać nikogo prócz podleców i zawodowych donosicieli. A już na pewno nie tych, którzy kiedyś nie wytrzymali. Kto nie pływał na tamtych głębinach i pod tamtym ciśnieniem, ten niech przez chwilę pomyśli: jakby zachował się sam, gdyby tupał na niego Chruszczow, Kozłow, Szelepin, Susłow, Breżniew, Iljiczow i jak im tam jeszcze - i gdyby na to wszystko kładł się gęsty cień Stalina.

Ja nie wiem.

 

ROSJA MNIE PRZYJMUJE

Drugie rosyjskie wejście w roku 1963 zawdzięczam, nie da się ukryć, telewizji. Ówczesna Redakcja Oświatowa (za ścisłość nazwy nie ręczę) powierzała mi czytanie polskiego komentarza do rosyjskich, kulturalno-oświatowych programów, nadawanych a to z Kremla, a to z Ermitażu czy Trietjakowki, a to z różnych zabytków. Technika tych starodawnych lat wymagała początkowo, żeby komentator był na miejscu, w studio moskiewskim czy leningradzkim. Dzięki temu w pierwszym po przerwie roku odwiedziłem Związek kilka razy pod rząd i w przerwach między programami miałem wystarczająco dużo czasu dla siebie. Znowu mi się udało: chodziłem samopas. Potem ożeniłem się z Rosjanką, co otworzyło mi drzwi wielu domów i uczyniło kontakty jeszcze łatwiejszymi. Zwłaszcza że od roku 1957 coś się jednak zmieniło. Wielu ludzi miało już własne mieszkania; kończyła się stopniowo epoka zbiorówek, w których tzw. "odpowiedzialny lokator" miał oficjalny obowiązek donosić o zachowaniu współmieszkańca. Już znacznie mniej, albo wcale, bano się wizyty cudzoziemca. Co prawda szybko się zorientowałem, że dyżurującym przy windach pisarskich domów (a do nich zachodziłem najczęściej) kobietom-odźwiernym o przenikliwych spojrzeniach dobrze jest na pytanie: Wy k komu, mołodoj czełozoiek? - rzucić nazwisko z tak niedbale moskiewską intonacją, żeby ujść za tubylca. Ot, tak, na wszelki wypadek, żeby nie zwiększać sumy informacji i grubości dossier moich gospodarzy (pytanie, czy to się udawało i czy rutynowe tiotki nie wyczuwały we mnie z miejsca obcego, choć nie popełniałem już festiwalowego błędu i starałem się nie wyróżniać wyglądem zewnętrznym).

Tak stopniowo wszedłem w nieoficjalny, rosyjski obieg. Nabrał on pełni wówczas, kiedy zacząłem regularnie przyjeżdżać na prywatne, rodzinne zaproszenia. Nie miałem już żadnych oficjalnych obowiązków.

O wymiarach i rytmie swoich poczynań zawodowych decydowałem sam. Dawało to poczucie upajającego psychicznego luksusu. Byłem w środku systemu, ale - prawie - nie musiałem się z nim stykać. Biurokratyczne giganty, hierarchiczne piramidy działały ponad moją głową. Żyłem prywatnie. Krążyłem od domu do domu, polecany przez jednych następnym. Działał bezwzględny system rekomendacji. Ludzie mający do siebie wzajemne zaufanie podawali mnie sobie po kolei. Winienem był sprawdzić się na tyle, żeby nie zawieść rekomendującego. Łańcuch nie mógł być oczywiście całkiem szczelny. Czasem trafiał się z boku ktoś przypadkowy, kto zabrał czas, a nie zostawił dobrego wrażenia; innym znów ja sam mogłem nie przypaść do gustu. Na ogół jednak szło to sprawnie. Przyjaciele przyjaciół przyjaciół mieszkali nie tylko w głównych miastach, ale w całym Związku, i kiedy zacząłem po nim jeździć, dbano, by wyposażyć mnie w adresy i telefony ałma-atyńskie, taszkienckie i tbiliskie.

Oto przykład. Przyjeżdżam do Kijowa, z rekomendacją do Wiktora Niekrasowa. Dzwonię: "Wiktorze Płatonowiczu, jestem taki i taki, poleca mnie A". "A? Tak, to nasz bliski przyjaciel. Jak jego zdrowie? Pan na długo?" "Na tydzień". "Bardzo dobrze. Jutro jestem zajęty. Proszę zadzwonić pojutrze, to się umówimy". Dzwonię po dwóch dniach. "Andrzej Josifowicz? Dobrze, że pana słyszę. Właśnie wczoraj zadzwonił A., Ciepło pana wspominał. No to niech pan przychodzi". W tym niekrasowowskim tekście była jedna nieścisłość: to sam Wiktor Płatonowicz zadzwonił do Moskwy, by spytać A., czy jestem tym, za. kogo się podaję. Wiedziałem o tym, a Niekrasow wiedział, że wiem, ale nie czuliśmy wzajemnego skrępowania, bo szło o rutynę zachowań w państwie takim, jak Związek. Co prawda, sytuacja była o tyle nietypowa, że A. winien był sam zadzwonić wcześniej; zazwyczaj wszystko działo się za moimi plecami. Czasem wręczałem listy polecające.

Efekt był zawsze ten sam: pełne zaufanie wobec przybysza. Poza wszystkim innym wymagał tego szacunek dla rekomendującego.

Tak w państwie nieco tylko osłabionej czujności, rozbudowanej policyjnej kontroli i podsycanej przez lata szpiegomanii działał i zapewne działa do dziś nie kontrolowany drugi międzyludzki obieg.

Oczywiście, mój schemat jest wyidealizowany. W rzeczywistości zdarzały się zachowania lekkomyślne; nie sprawdzano, ufano ogólnym wrażeniom. W pewnym okresie wytworzyło się niebezpieczne mniemanie, że wszyscy Polacy są porządni. W efekcie nastąpiła głośna, chociaż nie najgroźniejsza w skutkach wpadka. W pewnym moskiewskim domu grono ludzi mocno usytuowanych gościło Jerzego Putramenta. Rozmowa była i szczera. Niestety nie wzięto pod uwagę charakteru gościa, który lubił donosić i robił to również wtedy, gdy nie musiał. Uczestników rozmowy wezwano do odpowiednich partyjnych instancji i udzielono niemiłych pouczeń, bynajmniej nie kryjąc źródła informacji.

Jeśli zjawiałem się jako człowiek całkiem nowy, to zaufanie nie wykluczało serii pytań kontrolnych, które gospodarze umiejętnie wtykali w dialog zapoznawczy. Szło o to, czy warto traktować mnie serio. Badano więc od niechcenia, u kogo już byłem, co czytałem, co o widzianym i czytanym sądzę, czy znam w Polsce tego i owego i jakie mam o nich zdanie. To również była rutyna, stosowana ze świadomością i porozumiewawczymi półuśmiechami obu stron. Rzecz jasna, fachowcy, do których zwracałem się o pomoc w sprawach zawodowych, sprawdzali też en passant moją kompetencję; ale to już proceder stosowany na całym świecie.

Tak więc bywało na wstępie - a dalej? Rozczaruję teraz srodze tych, którzy chcieliby się dowiedzieć o programach i koncepcjach, jakie przy mnie roztaczano. Nic z tych rzeczy. Nie przez ostrożność bynajmniej; wszystko to było tak dawno, że, zgodnie z przyjętą zasadą szczerości, mógłbym, zmieniwszy niektóre okoliczności, dać do zrozumienia to i owo. Ale nie dam, bo nie mam co. Pod słowem. Nie pachniało nigdy przy mnie konspiracją, nie wykluwały się zarysy żadnej organizacji. Padały tylko swobodne, rosyjskie słowa, typowa inteligencka gadanina. Krążyło "kilka myśli, co nienowe". Nowe - dla mnie, przybysza - było samo nasycenie towarzyskich spotkań poważną rozmową. Może znaczyło to jedynie, że w Polsce przebywałem w nie najlepszym towarzystwie (na pewno, po odejściu z STS-u brakowało mi środowiska do wymiany myśli). Ale fakt, że tam, gdzie przebywałem, prowadzono przy stole lekką, towarzyską konwersację. Wypadało serwować ploteczki i dowcipy. Okazało się, że mam wrodzony defekt: nudziło mnie to śmiertelnie, koło jedenastej marzyłem już o pójściu spać w sposób tak widoczny, że stawałem się przedmiotem stałych zbiorowych kpin. Tu, w Rosji, chodziłem od domu do domu, zasiadając się do trzeciej i czwartej nad ranem, bez najmniejszych oznak senności.

Substancja tych rozmów, ich klimat, smak? Nie do odtworzenia, niestety. Intensywne, otwarte na współbiesiadnika, z gotowością słuchania. Opowieści o własnych losach i losach innych, przy których bladła wszelka literatura. Wyjaśnienie, kto jest naprawdę kim, a kto kim był w czasach pogardy. Spory o przyszłość Rosji. Pytania o Polskę, z tym niemal obowiązkowym, zadawanym zwykle na wstępie, z melancholią i odrobiną nadziei: "czy Polacy nas bardzo nienawidzą?" Mechanizmy życia związkowo-literackiego. Ostatnie dowcipy i czastuszki. (Dowcipy chodziły całymi seriami. Znakomita była seria jubileuszowa z okazji stulecia urodzin Lenina - spontaniczna odtrutka na rozpętaną przez władzę orgię nowomowną.) Zgodnie ze starymi, rosyjskimi zwyczajami, tu i ówdzie czytano również i recytowano własne wiersze i krótką prozę. Były to zwykle rzeczy, które odnajdywałem później w czasopismach i książkach, ale indywidualna ekspresja autorska nadawała im szczególną aurę. Do tej pory mam w uszach długie sekwencje Bajki o deszczu, wyśpiewywane przez Bellę Achmadulinę niby podniebna, nie kończąca się kantata; zatroskany, głęboki głos Junny Moric: Mama - łastoczka! Mama - siniczka!, ochrypłe zwroty intonacyjne Dezika Samojłowa w Annie, Pestelu i poecie. Zdarzały się spotkania z trubadurami, a było to plemię niesłychanie liczne, kiedy przez długie, nocne godziny trwały gitarowe turnieje - piosenka na piosenkę i jeszcze raz piosenka. Wirowały mi potem w głowie całe girlandy tekstów; wybłyskiwały wczepione w pamięć motywy, których nigdzie więcej nie mogłem odnaleźć - jak choćby ten, do niczego niepodobny, o trupie z fujarką:

 

Miertwiec igrał na dudoczkie,

Na dudoczkie igrał.

Nie mnie, a wstriecznoj duroczkie

On ruku cełował...

*[Zmarły grał na fujarce. Całował rękę nie mnie, a przypadkowo spotkanej głuptasce. (Piosenka wybitnego scenarzysty i poety, przedwcześnie zmarłego Giennadija Szpalikowa).]

 

Stałem się narkomanem rosyjskich domowych spotkań. Myślałem sobie: gdybym miał baśniowy dywan, to dni spędzałbym w Warszawie, a wieczory w Moskwie.

Z reguły siadywało się w kuchniach. O, wy, standardowe, ale przytulne, zwykle większe od polskich, z cicho pomrukującymi lodówkami, wieczorne kuchnie przyjaciół-Rosjan, z waszą skromną zastawą: ser "gołłandskij", kiełbasa "lubitielskaja", chleb "borodinskij", jakaś sałatka, butelka "stolicznoj" lub zgoła "moskowskoj" - kiedyż będę się znowu grzać w waszym cieple? Mniemano dlaczegoś, że w kuchniach nie ma podsłuchu, a to z racji braku gniazdek telefonicznych. Co do samego faktu podsłuchiwania, zwłaszcza w domach, ale i pojedynczych mieszkaniach przeznaczonych dla pisarzy, nikt nie miał wątpliwości, że jest. Toteż szczególnie ważne rozmowy przeprowadzano na świeżym powietrzu. Przytoczony jadłospis nie musiał być regułą, zdarzały się wystawne kolacje, zwłaszcza że gościnność rosyjska ma rozmach. Nietrudno było wówczas zgadnąć, że gospodyni odwiedziła zawczasu dzielnicowy rynek, czyli halę targową, gdzie po bardzo wysokich cenach można dostać prywatnie sprzedawane, normalnie dzielone gatunkowo mięso (w sklepach Związku kupuje się tylko tzw. rąbankę, jak leci), bajecznie drogie, ale dobrej jakości owoce, warzywa i nabiał. Dawało to cenne efekty gastronomiczne, ale bynajmniej nie wszyscy moi przyjaciele i znajomi byli zasobni i nie zawsze mieli czas jeździć na rynek, więc jadło się z apetytem i dania najskromniejsze, tyle że były dobrze przyprawione dialogiem. Moje drugie wejście w Rosję stało zresztą pod znakiem fali kolejnych, ze stoickim spokojem przez Rosjan znoszonych (bo przecież bywało i gorzej) trudności zaopatrzeniowych; Chruszczowowskie eksperymenty po raz któryś położyły dychawiczne rolnictwo i jesienią 1963, kiedy się w Moskwie żeniłem, mąkę na weselne ciasto trzeba było przywozić z Warszawy.

Przeciąga się dygresja gastronomiczna, ale chcę jeszcze uprzedzić tych z was, którzy niedługo pojadą do Związku: ceńcie podwójnie gościnność Rosjan i ich sowieckich współbraci, bo przy fatalnej, najgorszej z możliwych organizacji tamtejszego zaopatrzenia, skazującej kobietę na zgoła katorżniczy trud - dobre, domowe jedzenie wymaga tam albo bardzo dużych pieniędzy, albo bardzo wielkiego zachodu; albo wreszcie obu razem. I szanujcie proste produkty, które w Polsce są zawsze, bo tam nie zawsze są; widziałem w Moskwie, jak elegancki gość przyniósł pani domu, wyrafinowanej intelektualistce, kilo cebuli, przyjętej z zadowoloną prostotą, niby bukiet kwiatów.

W każdym razie smak moskiewskich wieczorów tkwił nie w jedzeniu. Ono było tylko dodatkiem. Decydował klimat spotkań. Od razu odczułem, że współtworzy go kilka czynników naraz. Własne mieszkania były dla większości moich znajomych dobrem świeżym i zgoła - po latach wielorodzinnych, domowych "kołchozów" - bezcennym. Cieszyli się nim. Uciekali też do siebie z ulgą od życia publicznego. Stalinowską nadarchitekturę wymyślano kiedyś dla ludzi, którzy mieli mieszkać na ulicy, być tłumem podległym ustawicznemu oddziaływaniu. Teraz odzyskiwano pogwałconą prywatność; nawet przy podsłuchu i zawodowo szpiclujących odźwiernych. Odzyskiwano również prawo wyboru; we dnie system narzucał ludziom układy, wieczorami oni tworzyli je sami dla siebie. Toteż, jak spostrzegłem, trwał spontaniczny ruch; bez specjalnych uprzedzeń sąsiedzi bliżsi i dalsi wpadali na słówko, na papierosa, na kieliszek i wymianę zdań o tym, co się zdarzyło we dnie, na obejrzenie gościa z Polski. Odległości są w Moskwie duże, restauracje - zapchane i obstawione cierpliwymi kolejkami, kawiarnie - nieobecne, kluby literackie czy dziennikarskie - nieliczne, tłoczne i pełne ludzi, których niekoniecznie chce się widzieć; miasto pustoszeje i ciemnieje wcześnie, bez szans dla amatorów nocnego życia. Cóż się dziwić, że dom-twierdza zastępuje wszystko, pulsując ciepłem - tym ciepłem, o którym w piosence Bułata Okudżawy śpiewa się, że "nie ma go ani za grosz". Mieszkania moich przyjaciół uczłowieczały mi Związek. Moja Rosja to przede wszystkim one.

Zdarzały się przecież i huczne biesiady, zwłaszcza na wyjezdnym, daleko od Moskwy. Też miały swój smak, o którym później. Zdarzały się nocne eskapady, w których celowali, jak wszędzie, przyjaciele-aktorzy, z całymi łańcuchami spotkań; tak, wyszedłszy kiedyś skromnie do kina, znaleźliśmy się najpierw na przyjęciu z okazji festiwalu filmowego, potem w aucie i w kilku domach, gdzie opróżniano lodówki sennych gospodarzy i zabierano ich ze sobą; dalej na zaimprowizowanym nocnym kabarecie, za czym rano w otwartym basenie przy Kropotkinskiej i wreszcie w szaszłykami; do domu wróciliśmy po dwudziestu czterech godzinach. To również była Rosja, przy tym w jej dla cudzoziemskiego odczucia klasycznym, eksportowym kształcie. Niejeden z przybyszów zapamiętuje ją i ceni właśnie taką. Ja jednak trzymam się swego: bez tej, hucznej i biesiadnej, mogę się ostatecznie obejść; za tamtą, domową - tęsknię.

Charakterystyczne: odejście w tym domowym obyczaju od tego, co jawi mi się rosyjską specyfiką, czyli od treściwej rozmowy - ku formule ogólnoświatowej dawało, przynajmniej w moim odczuciu, efekty wątpliwe. Zaproszono mnie kiedyś na imieniny wybitnej poetki. Z góry ciesząc się perspektywą dużego stołu, przy którym zasiądą ciekawi ludzie, poszedłem skwapliwie. Niestety: przybysze snuli się po pokojach albo stali pod ścianami z kieliszkami w rękach; panowała uprzejma nuda i męcząca konieczność konwersowania z kimś tam o czymś tam, słowem była to normalna, europejska party, której serdecznie nie znoszę. W desperacji dołączyłem do grupki otaczającej poetę Pawła Antokolskiego, popularnego Pawlika, już starego, siwego, maleńkiego, wytwornego. On chyba też się męczył, przerywając chwile przydługiego milczenia komplementami pod adresem dam. Pawieł Grigoriewicz, wy - nastojaszczij dżentielmien *[Pawle Grigoriewiczu, jest pan prawdziwym dżentelmenem.] - skomentowałem z przekonaniem jakiś po staroświecku wyszukany zwrot. Da, da, Pawlik - wy dżentielmien! Nastojaszczij! *[Tak, tak, Pawełku, z pana jest prawdziwy dżentelmen.] - zawołały chórem damy. Ale poeci bywają trudno obliczalni. Nasz senior spurpurowiał, zatupał nogami i krzyknął załamującym się dyszkantem: Nie choczu byt' dżentielmienom! Nie choczu!!! - Kak wam ugodno *[Nie chcę być dżentelmenem. Nie chcę! - Jak pan woli.] - mruknąłem zdetonowany i, złożywszy w ten sposób dań sztuce salonowej konwersacji, uciekłem po kwadransie, gdzie pieprz rośnie.

Widziałem także inne próby dogonienia i przegonienia Europy w życiu towarzyskim. Prawdziwy salon literacki na przykład. Publiczność była wyszukana, autorzy też, a o menu aż strach mówić - serwowano pulardy, o istnieniu których wiedziałem tylko z literatury. Gospodyni z triumfującą miną udawała, że to nic takiego: ptaszki jak ptaszki - i dochowywała święcie sekretu ich zdobycia. Co do spraw ducha natomiast, to najpierw Andrzej Wozniesienski czytał nowy poemat, dziarski w rytmie i obrazowaniu i przypominający, jak zwykle, wszystkie poprzednie poematy swego autora. Potem ustalano z Jurijem Lubimowem, kiedy poemat znajdzie się na scenie Teatru na Tagance. W trakcie dyskusji wszedł, a raczej cichutko wśliznął się spóźniony Wysocki. Pozwolono mu coś zjeść, a potem kazano śpiewać, i to była druga część artystyczna.

Dygresja: pamięć ludzka jest śmiesznym pudełkiem. Wiem, że powinienem teraz przerwać wątek i opowiedzieć najdokładniej, co i jak zaśpiewał Wysocki. Mógłbym to zrobić, ponieważ znam zasadę jego estradowej obecności (nie jest ona zresztą trudna do wyobrażenia, gdy się słucha taśmy czy płyty); ale nie zrobię, bo to pisanie ma być w miarę możności bez łgania. A prawda jest taka, że nie zapamiętałem ani jednej piosenki. Natomiast ze wszystkimi szczegółami zapamiętałem to, co się działo wokół i pomiędzy nimi. A mianowicie: dyrektor Lubimow był na aktora Wysockiego za coś wściekły (spóźnienie na spektakl? zawalenie próby?; pojęcia nie mam, a pytać nie wypadało); na widok pieśniarza zbladł, potem sczerwieniał, demonstracyjnie odwrócił się tyłem i siedział z miną "ja tego nie chcę słuchać". Wysocki z półuśmiechem skruszonego winowajcy łypał okiem ku naburmuszonemu szefowi, ściszał ekspresję i żarcikami próbował rozładować atmosferę. Lubimow się zacinał. Jego ówczesna żona, ongiś gwiazda oglądanych po wojnie filmów, Skrzydlatego dorożkarza na przykład lub Czterech serc, blond madonna naszych szczeniackich westchnień, teraz już nieco matronowata Ludmiła Celikowska - próbowała niefrasobliwie zaszczebiotać konflikt. Taktownie mediowała czarująca, gazelopodobna Maja Plisiecka, kręcąc kształtną głową na nieprawdopodobnie długiej szyi. Nic nie pomagało. Pomógł natomiast śpiew Wysockiego. Oglądałem małą etiudę aktorską, wyreżyserowaną przez przypadek. W miarę następstwa piosenek gniew Lubimowa słabł, chociaż widać było, że Jurij Pietrowicz stara się być nieugięty; wydymał usta, marszczył brwi, patrzył w stół, aż stało się jasne, że to już pozory, forma bez treści i ku końcowi zwaśnieni przyjaźnie ze sobą rozmawiali.

Byłbym niewdzięcznikiem, źle wspominając ten salon, skoro widziałem w nim i słyszałem to, co widziałem i słyszałem. Toteż nie robię tego. Poetyka salonu jest jednak absorbująca, bo nakłada na gości konieczność wypowiadania wrażeń oraz ocen. Jest to część rytuału. Bardzo lubię Andrzeja jako osobowość, cenię jego rolę, jestem przywiązany do jego wytrwałej obecności; zgodzicie się jednak chyba, że nie była to chwila dla powiedzenia mu, że pisze wciąż to samo. (Poza wszystkim innym jestem pewny, że on sam najlepiej o tym wie i że owa niemożność przeskoczenia siebie samego jest jego wewnętrznym dramatem; czytam to w jego twarzy. A skoro sam wie, to jest nadzieja, że w końcu przeskoczy). Zgodzicie się również, że na temat świeżo usłyszanych piosenek Wysockiego najlepiej jest pomilczeć, każdy sobie. Słowem: było dobrze, pulardy (kompromis między uszlachetnioną kurą a królikiem) bardzo smakowały, ale pozostałem i pozostaję nadal miłośnikiem kuchni, nie salonów.

Wynosiłem z tych kuchni od czasu do czasu dowody szczególnego zaufania: manuskrypty samizdatowe. Tu też działał przypadek: od różnych ludzi dostawałem różne teksty. Nikt nie dał mi nigdy niczego własnego. Przypadkowi dopomagała najwidoczniej zasada, że ruch rękopisu odbywa się bez wiedzy autora. Jakkolwiek umowna, zasada była respektowana; rytuał stwarzał minimum bezpieczeństwa. Ponadto wszystko było w maszynopisach; żadne inne techniki, nawet najprymitywniejsze, nie wchodziły w grę. To stwarzało również niejaką samoobronę przed zarzutem rozpowszechniania. Co prawda, według ówczesnego sowieckiego kodeksu wystarczało  m i e ć.  Rozpowszechniano i multyplikowano, jak słyszałem, zupełnie spontanicznie: ten i ów posiadacz maszyny, dostawszy tekst, siadał z własnej woli i chęci i kopiował go, nim zwrócił. Była to bezpieczna forma pierwiastkowego zaangażowania, dająca pewnie minimum duchowego komfortu: świadomość, że sypie się w tryby machiny parę ziarenek piasku. Ta dekoncentracja i żywiołowość uczyniły rosyjski samizdat trudno obliczalnym (bo jak określić takie nakłady?) a zarazem trudno wykrywalnym. W polu mojego widzenia nie zdarzyła się w każdym razie żadna wpadka.

Terminy bywały zwykle bardzo krótkie; teksty nieraz grube, toteż wszystkie zobowiązania schodziły na plan dalszy; należało być absolutnie punktualnym, inni czekali w kolejce. Czytanie w metrze nie wchodziło w grę, zabieranie w podróże po Związku - również. Nocne i dzienne godziny spędzane nad Wszystko płynie Grossmana, Oddziałem onkologicznym i W pierwszym kręgu Sołżenicyna, Czewengurem Płatonowa, Wspomnieniami Nadieżdy Mandelsztam były porą doznań szczególnego rzędu. Wstawałem na chwiejnych nogach, świat wirował i gniótł, w głowie szumiała bezsenność i zgiełk myśli, pryskały resztki złudzeń. W Polsce nie bardzo miałem co z tym wczesnym wtajemniczeniem zrobić; napisać nie było gdzie ani jak, drugi obieg nikomu się jeszcze nie śnił. Rosjanie, legalni czy nie, mało kogo w gruncie rzeczy obchodzili. Nosiłem to wszystko w sobie, dzieląc się z żoną i garstką przyjaciół. Wtedy właśnie, momentami, czułem dławiący ucisk sowieckiego ciśnienia. Literatura piękna, jeśli dobra, ma to do siebie, że najkrótszą drogą, w jednym wewnętrznym spazmie atakuje wrażliwość, czyniąc człowieka innym niż przed chwilą, przed przeczytaniem. Niby wszystko było już wiadome przed tamtymi maszynopisami, ale nie tak...

Zaufano mi wtedy, jak myślę, po coś. Rosja udzieliła mi najlepszej cząstki siebie. Od tej pory jakoś do niej należę, nosząc ją zarazem w sobie. Będę się z tego zaufania wypłacał przez resztę czasu, który mi pozostał.

 

TWARZE MOICH PRZYJACIÓŁ

Spoza książek, manuskryptów, kuchennych stołów, domowych pogaduszek, nocnych wypraw wyglądają teraz ku mnie twarze ludzkie. Niektórych już nigdy nie zobaczę, ale tym bardziej pragnę je zapamiętać i postarać się, żeby znaczyły nie tylko dla mnie. Inne zmieniły tło; odnajdywałem je w Wenecji, Paryżu, Genewie, Sydney, co dawało efekt geograficznego nadrealizmu. Jeszcze inne, może trochę zmienione (donoszą o tym fotografie; czas leci), ufam, że kiedyś odnajdę w ich naturalnym, moskiewskim czy leningradzkim otoczeniu. Słowem, zgodnie z rosyjskim westchnieniem: innych uż niet, a tie - dalecze; jednych nie ma, inni są daleko.

Odkrywałem te twarze dla siebie stopniowo, w miarę kolejnych przyjazdów, wchodząc w środowisko literackie, rozpoznając je, ożywiając wizerunkami z portretów. Uczyłem się teraźniejszości i przeszłości. Dowiadywałem się o łajdakach, którzy mieli ludzkie odruchy, i o ludziach zacnych z nadłamanymi życiorysami. Poznawałem nazwiska bojowników, których lepsza część środowiska bardzo szanowała, choć nigdy nie zyskali poza nim wielkiego rozgłosu, jak Stiepan Złobin czy Fryda Wigdorowa. Okazywało się raz po raz, że czytanie to dla rusycysty za mało. Trzeba było tam przyjeżdżać. Zwłaszcza zjawiska odwilżowe z dala wyglądały - niestety - zbyt znacząco. Polska optyka je zagęszczała. Zdawało się, że skoro już  t a k  tam piszą, to za jakiś czas wszystko drgnie i ruszy. Dopiero współczynniki zastoju, strachu, siły konserwatystów wszelkiej maści, a także zwyczajnie rozmiary tego kraju, odległości z centrum ku peryferiom - pozwalały rozumować trzeźwo. A to wszystko dawało się odczuć tylko na miejscu. Albo choćby to: czytając w Polsce różne ówczesne rosyjskie artykuły krytyczne widziałem przed sobą wachlarz subtelnie wycieniowanych poglądów na różne sprawy. Przyjechawszy i poznawszy autorów, w żywej rozmowie, zorientowałem się ze zdumieniem, że w kwestiach zasadniczych wszyscy wiedzą i myślą to samo, a subtelności są jedynie kwestią taktyki, wyboru przesłony, sposobem na życie i funkcjonowanie. Tym bardziej stało mi się jasne, że nauka prawdziwego czytania po rosyjsku musi obejmować prócz tekstu pod- i nad tekst i że się tego nigdzie poza samą Rosją nie nauczę.

Wszystko to jednak było funkcją spotkań z ludźmi i ku nim nawracam. Przesuwają się na taśmie pamięci; kogo mam zatrzymać, podświetlić, przybliżyć? Masywnoszczęki, z cierpkim poczuciem humoru, jakby już zawczasu wychylony ku Zachodowi "czerwony Hemingway", Wasia Aksionow *[Stosowanie licznych zdrobnień typu "Wasia", "Wołodia", "Żora", "Jura" wymaga następującego wyjaśnienia. Nie przyjmujcie tego jako przejaw amikoszonerii; tej nie znoszę. Z ludźmi, których tak nazywam, łączyły mnie stosunki dobre albo serdeczne, upoważniające do takich form; to jedno. Drugie, ważniejsze: w szeroko pojętym środowisku taka tytulatura była (i pewnie jest nadal) powszechnie stosowana jako dowód uznania i sympatii, toteż chęć dochowania wierności klimatowi opisywanych spraw skłania do jej zachowania. Wiadomo było na przykład za moich rosyjskich czasów, że pytania: "Czytałeś nowego Jurę?" albo "Widziałeś sztukę Wasi?", dotyczą na pewno Trifonowa i Aksionowa; podobnie nie słyszałem nigdy, by o Bałterze powiedział ktoś inaczej niż "Boria", choć żadną miarą nie wypadało (prócz grona rzeczywiście bliskich) mówić tak o Słuckim; myślałem i myślę o nim zawsze jako o Borysie Abramowiczu. Rosyjska potoczna etykieta ma, notabene, wiele odcieni: dowodem szacunku może być zarówno zdrobnienie (stosowane raczej dla rówieśników), jak przyznawany wielkim i wybitnym przywilej mówienia o nich po imieniu i patronimiku. To ostatnie jest również powszechnie stosowane, służąc zarazem jako pewien znak cechowego wtajemniczenia; mówi się więc zwykle "Borys Leonidowicz, "Anna Andriejewna" czy "Osip Emiliewicz" zamiast "Pasternak", "Achmatowa" czy "Mandelsztam". Przy okazji: Gruzini mają tu jeszcze jeden, najwyższy stopień; o największych swoich poetach mówią po imieniu: "Paolo" (Jaszwrli) albo "Tycjan" (Tabidze), co z kolei zakłada, że wtajemniczenie w tożsamość nazywanych jest powszechne. Stąd pośredni i subtelny komplement, który, nie taję, pogłaskał mnie kiedyś w Tbilisi; pytanie "Czy w Polsce znają wiersze Gałaktiona?", kryjące w sobie zarówno cel informacyjny jak też pewność, iż gość jest "swój", bo wie, że chodzi o największego liryka współczesnej Gruzji, Gałaktiona Tabidze.]. Olśniewająco uśmiechnięty, czarnowłosy wówczas, dziś siwy Wołodia Wojnowicz. Melancholijny Żora Władimow, wydający chętniej pomruki niż słowa, skrywający intelektualną finezję pod aparycją portowego tragarza. Migają mi, w swoiście dziecięcym zachwyceniu, niby niezapominajki w spirytusie, oczy Włodzimierza Maksymowa, który tymczasem zmienił jednak i wyraz twarzy, i tryb życia tak radykalnie, że bierze strach i szacunek jednocześnie. Zjawia się gładko przyczesana, z aparycją staroświeckiej nauczycielki Julia Mirska, najznakomitsza tłumaczka z polskiego; nikt nie miał tak idealnego ucha na rytm frazy... I sokratesowskie czoło Dezika Samojłowa. I trzech wówczas nierozłącznych plastyków, Lempert, Sidur i Silis, z których dwaj poszli na lekki chleb, a Dima Sidur okazał się twardym i prawdziwym artystą. Przemyka się lekkim, mimo starości, niemal tanecznym krokiem Roman Nikołajewicz Kim, czarujący biesiadnik mimo nie najlepszych referencji, emerytowany tajny agent, rzucający w rozmowie: "To było wtedy, kiedy ukradliśmy w Pradze archiwum Czernowa!..." A tuż obok jego przyjaciel Lew Sławin, o twarzy dobrego, frasobliwego szympansa, odesyta i niezły pisarz, któremu doskwierała chyba głośniejsza reputacja literacka innych odesytów (a może go krzywdzę?). Cwietajewowska grzywka Junny Moric i otwarta w nie kończącym się ptasim trelu Bella Achmadulina. I tylu innych, do których się uśmiecham, nie nazywając ich z imienia i nazwiska dla świętego spokoju; może lepiej, żeby się nie pojawiali w takim szemranym kontekście?...

Zatrzymam taśmę na kilku z nich. Jak wypadnie. Jedni utrwalili się w scenie, w sytuacji, inni w dłuższej obecności.

BORIA. Borys Bałter. Napisał tylko jedną, ale za to znakomitą książkę, i za nią będzie pamiętany. Czysta w tonie, prawdziwa, przejmująca elegia po straconym, kombatanckim pokoleniu: Do widzenia, chłopcy. Jak w wierszu Okudżawy pod tym samym tytułem: Do swidanija malcziki, malcziki, postarajties' wiernutsia nazad... *[Do widzenia, chłopcy, postarajcie się wrócić z powrotem.] O młodości, szczenięcych latach tych, którzy ginęli. Wróciło trzech ze stu. Boria był w tej trójce. Dowodził pułkiem, był ranny, nadszarpnął serce. Żył wśród zawałów i minizawałów, cały czas w cieniu Kostuchy. Ale miał naturę dożywotniego bojownika. Bez przerwy kogoś bronił, coś podpisywał, skrzykiwał braci-pisarzy na wspólne akcje. Twardogłowi nienawidzili go jak zarazy, zwłaszcza że pozostał członkiem partii. Ustawicznie go szarpano, aż się stargał i kolejny zawał powalił go w roku 1974; miał niespełna pięćdziesiąt pięć. Na niedługo przedtem skończył krzątaninę wokół budowy własnego, wiejskiego domu. Miało to być coś znacznie więcej niż pospolita dacza: twierdza, w której dawałby odpór wrogom i zbierał swoich. Nie zdążył się nim nacieszyć. Miał niesłychany urok; dziecięca dobroć i naiwność żyły w rzadkiej symbiozie z twardością bojownika o sprawiedliwość. Nieduży, wielkogłowy, twarz o rozległych płaszczyznach, modelowana jakby ukośnie, bardzo wysokie, cofnięte czoło, grube wargi, mimiczna ruchliwość południowca, uśmiech, który wypełniał całe pomieszczenia. Zdawał mi się zawsze w nieustannym ruchu. W ciągu tych dwunastu lat, które minęły, nie byłem i nie jestem w stanie wyobrazić go sobie martwym. Podświadomie jest chyba dla mnie tak, że przepadł na tym swoim dożywotnim froncie bez wieści...

A widzę go zawsze, jak wpada do któregoś z pisarskich mieszkań. Stoimy grupką o czymś mówiąc, może już na odchodnym. Boria łapie oddech, przybladł od pośpiechu, uśmiecha się i mówi: Nu, riebiata, nado zaszcziszczat' Isaicza! *[No, chłopaki, trzeba bronić Isajewicza (tj. A. J. Sołżenicyna - A. D.).] Widocznie było to w czasie kolejnej nagonki na Sołżenicyna. Wszyscy wokół mnie poważnieją: bronić to bronić, ale jak? Boria zagarnia ich niecierpliwym gestem do kuchni - są sprawy, o których przyjaciel-Polak nie musi wiedzieć - słyszę jego świszczący, zachłystujący się szept i tak ode mnie odchodzi.

JURIJ OSIPOWICZ. Jurij Dombrowski. Wieloletni łagiernik, autor świetnego Kustosza, książki o pełzającym szaleństwie wielkiej czystki roku 1937, widzianej z perspektywy odległej Ałma-Aty. Ta książka, chociaż z trudem, przeszła jeszcze przez ucho igielne cenzury. Jej dalszy ciąg, Wydział rzeczy niepotrzebnych - już nie; krążył w samizdacie, potem wyszedł za granicą. Dalszy ciąg był o tym, jak można było ocaleć, nawet w więzieniu, przestrzegając elementarnych, ludzkich manier. Jurij Osipowicz był wysoki, chudy, kanciasty, cały w ostrych kątach, twarz miał wyprawioną, wygarbowaną, zrytą przez Północ; takie twarze rozpoznawało się od razu. W ruchach był zamaszysty, często nieco rozchwiany (pił dużo); witając się wyrzucał ręce do góry, mówił dużo, słów używał dosadnych. Czuło się w nim wielką wrażliwość, jeszcze większą kulturę, nieograniczone możliwości (napisał jeszcze inne rzeczy, też dobre: opowiadania o Szekspirze, przejmującą wizję faszyzmu) - i całkowite wysadzenie z siodła przez tamte kilkanaście lat łagru. Poznałem innych o podobnych losach; łączyło ich właśnie to, że zagnieździwszy się z powrotem w normalnym życiu zawsze byli jakoś, niewytłumaczalnie, poza jego układami. Mieli coś w oczach; nie umiem tego określić. Dombrowski, jakiego znałem, miał życie nie urządzone, mieszkał w komunałce, czyli w mieszkaniu wielorodzinnym. Zaprosiwszy mnie, długo i starannie zamykał drzwi, nadsłuchiwał pod ścianą, posłał przyjaciółkę do kuchni: "Musiu, zobacz, czy nie słucha". Wyjaśnił: "Mam parszywego sąsiada, szpicel, ścierwo". Wypiliśmy parę kieliszków. Powiedział: "A teraz powiem wam wiersz o tym, jak udusiliśmy donosiciela". Zaczął od razu pełnym głosem, a że wiersz był długi i dokładnie opisowy, więc głos przeszedł mu w skandowany krzyk i przez otwarte okna wypełnił zamknięte podwórko czynszówki niby pudło rezonansowe. Kamienica wydawała się zastygać, zasłuchana.

I tak pozostał mi, rozkrzyczany, z rozwianymi kosmykami prostych, siwych włosów, z sąsiadem-szpiclem, pewnie słuchającym za ścianą.

JURA. Jurij Trifonow. Czuję jego spojrzenie. Stoję w ciemnawym gabinecie przy ulicy Gheorghiu Deja i od niechcenia patrzę na półki z książkami. Dużo wszystkiego. Trafiam na rosyjskie i wielojęzyczne wydania Jury. Najwięcej jest chyba Studentów. Nie brakuje i polskiego wydania. Ocieram się o własną młodość; to właśnie tę książkę, opisującą z aprobatą stalinowską nagonkę antykosmopolityczną, przerabialiśmy kiedyś obowiązkowo we wszystkich grupach studenckich, na zetempowskich zebraniach. Spojrzenie Jury, zawsze jakby melancholijne, dociekliwe zza grubych okularów, czeka z cierpliwą rezygnacją. Wiem, że dźwiga ten błąd młodości jak dożywotni krzyż. Widzę, że go nie ukrywa, i to każe mi go szanować jeszcze bardziej. Nie wiem, że już niedługo postąpi według najlepszej miary: napisze to jeszcze raz, zgodnie z obecną wiedzą; porachuje się z czasami wielkiego oszustwa i z sobą samym. Książka będzie się nazywała Dom nad rzeką Moskwą i przeczytam ją, w dusznej i mętnej aurze roku 1976, jakby zaczerpując wielki haust świeżego powietrza. Od razu napisaliśmy mu wtedy z żoną kartkę z podziękowaniem za radość, jaką nam sprawił. Odpowiedział: "Cieszę się, że się wam podobało, zwłaszcza że znacie temat" - i to "zwłaszcza że..." będzie tak samo porozumiewawcze, jak tamto spojrzenie w pokoju. Powściągliwą, jak on sam, przyjaźń Jury, którą zechciał mnie obdarzyć, przeczytawszy jakąś moją recenzję z któregoś ze swych polskich wydań - noszę w pamięci jako jedną z największych moskiewskich zdobyczy. Nie ma sposobu powiedzenia, jak bardzo brak teraz tego pisarza; właśnie teraz, kiedy czas wydaje się powoli i zgrzytliwie obracać w stronę trifonowowskich wartości. Więc tylko przedłużam ten moment, kiedy - duży, kanciasty, jakby wiecznie chłopięcy, z ustami wyciągniętymi w wyrazie zatroskania - przygląda się z kąta gabinetu, jak patrzę na Studentów.

ILJUSZA. Ilja Zwierjew. Jeden z tych pracowników pióra, o których historie literatury zwykle zapominają. Bo też Rosja ma takich wielu. Zaczynają od dziennikarki, potem łapią formy pośrednie, po rosyjsku zwane oczerk, czyli szkic; dobrze znając życie, poruszają się między realnością a myśleniem, sporo z konieczności łagodząc, ale jednocześnie dając niezłe kawały prawdy. To pisarstwo bardzo tam popularne i pożyteczne, często idące w zwiadzie całej literatury (tak właśnie było w porze przedodwilżowej), jako psychosocjologiczne rozpoznanie stanu społeczeństwa, nasycone duchem spraw nowych. Ilja też pisywał takie kawałki, niby lekkie, pozornie błahe, w istocie wołające, chociaż przyciszonym głosem, o poprawienie życia. Jego tomik Drugi kwietnia wyszedł po polsku, a on sam ogromnie do Polski przylgnął. Należał do najżarliwszych, jakich znałem, polonofilów. Przyjeżdżał do nas, biegał, myszkował, patrzył, starał się zrozumieć. Podobało mu się bardzo, że jesteśmy inni. "U was czarne nie jest całkiem czarne, a białe - białe..." - powiedział mi. Zachwyciło go Tango Mrożka, które zrozumiał bodaj do najgłębszego dna. Bardzo chciał o Polsce napisać i bardzo się tego bał, długo układał rękę, ledwo zaczął - i śmierć okazała się szybsza. Podobnie jak Bałter był ciężko chory i nieustannie ruchliwy; biegał, zachłystywał się, przystawał, łykał jakieś pigułki, dyszał ciężko i biegał znowu. Pyknik o nieco niezdrowej tuszy, czarnowłosy, klasyczny żydowski intelektualista (nazywał się naprawdę Izold Zamberg) miał w sobie pasję życia, zrozumienia, napisania jak najwięcej przed dojściem do czarnej krechy, którą musiał ciągle przed sobą widzieć. Dożył raptem do czterdziestki. Zawdzięczam mu wiele pożytecznych nauk, udzielanych mimochodem, bez kaznodziejstwa, w trosce o to, żebym lepiej rozumiał, dokąd przyjeżdżam. Cierpliwie prostował moje wczesne zauroczenie rosyjską awangardą. Szykowałem się już do pisania swego krótkiego kursu literatury rosyjskiej 1917-1967, i w naiwności własnej myślałem, że wzlot i upadek awangardy będzie tym kluczem, sprawą główną. Ilja z frasunkiem kręcił głową. Potem zrozumiałem, że te moje koncepcje były na poziomie szortów z czasów Festiwalu.

Jak na południowego Rosjanina przystało, lubił Ilja słowo soczyste i obrazowe. O pewnym działaczu związkowoliterackim powiedział: "W porównaniu z jego artykułem gówno to kompot"; oceńcie blask metafory!

A najbardziej zapamiętałem, jak ze swym chytrym i frasobliwym zarazem uśmiechem, polonofil-entuzjasta, opowiada epizod z podróży po Polsce. Wycieczka pisarska odwiedziła jakiś kościół. W kruchcie wisiała (były wówczas takie zwyczaje) lista lektur zalecanych, obojętnych i odradzanych...

- ...no więc, rozumiesz sam, wczepiliśmy się wszyscy w tę listę. Z góry przecież wiemy, co na niej będzie. Książki od nas - w trzeciej rubryce, jakże inaczej? I masz! Wszystko na odwrót. Literatura radziecka - na pierwszym miejscu. Gorąco zalecana! Konsternacja. Idziemy do księdza. Młody taki, wygadany. Pytamy: Jakże to tak, świątobliwy ojcze? Czy nie błąd jaki? A on: Ależ skąd! My - powiada - kładziemy nacisk na literaturę zdrową moralnie. A pod tym względem książki panów towarzyszy są bez zarzutu. Przecież u was nie można odróżnić mężczyzny od kobiety...

Wybuchnąłem śmiechem. Iljusza zawtórował mi ciszej i jakby smutniej. Kręcił przy tym głową, patrząc gdzieś w dół. Ale chyba się nie myliłem łowiąc w jego wzroku także cień satysfakcji? Jego ukochana Polska znów - w drobiazgu również - stanęła na wysokości zadania.

BORYS ABRAMOWICZ. Borys Słucki. Bardzo ważny poeta, jeden z uznanych liderów pokolenia kombatanckiego. Twardy staż wojenny: ochotnik, politruk, długi szlak bojowy, wiele ran, wiele odznaczeń. Pierwszy wiersz opublikował w maju 1941, następny w dwanaście lat później; pierwszy cieniutki tomik Pamięć wydał w roku 1957, mając prawie czterdziestkę. Ale znacznie wcześniej zdobył sobie mocny autorytet. Pisał o tym, że wojna jest procederem strasznym, krwawym i pustoszącym. Pisał o poległych i o nakazach, jakie zostawili żywym. W jego wierszach wykładał się etos frontowców: nie zapominać, być z ludźmi, pisać prawdę. Potem pisał już o wszystkim, ale jakby nigdy nie zdejmując munduru. Wiersz człapie u niego krokiem zmęczonego piechura, w ciężkich buciorach. Tak właśnie chciał; świadomie nurzał swoją poezję w powszedniości, w kolokwializmach, prozaizmach, rymach imiesłowowych. Umiejąc być gładki i potoczysty, był zawsze szorstki, zgrzytliwy, chrzęszczący. Niektórzy uważali, że tego już za wiele i że to niszczy samą istotę poetyckości. Nie wiem, doprawdy. Bardzo lubiłem go właśnie takim, z antyestetycznym zgryzem, z ciągłą obawą, by nie pisać ładnie.

W życiu był taki sam: powściągliwy, surowy, nawet oschły. W rozmowach raczej się tylko uchylał, nie otwierał. Za tą szorstkością czuło się wielką wrażliwość i głęboko ukrytą potrzebę aprobaty. W wierszach, gdzie bywał otwarty, powiedział o tym wprost i po swojemu: "jestem wrażliwy na uznanie jak ziemia na nawożenie". Być może wchodziło tu w grę jeszcze coś. Jak Trifonow, Borys Abramowicz dźwigał dożywotni garb swego grzechu. Tylko że nie był to grzech młodzieńczy. Kiedy w roku 1958, w kulminacyjnym momencie awantury z Nagrodą Nobla, zebranie moskiewskich pisarzy kamienowało Pasternaka - Słucki również cisnął swoje słowo potępienia. Jest to dla mnie jedna z trudniejszych zagadek psychologicznych. Doświadczeni związkowi nadzorcy musieli go widocznie zaszantażować. Ale czym? Właśnie jego, twardego, nieugiętego, żywe sumienie literatury, o którym pisał Jewtuszenko, że "...żył z małych tekstów radiowych, żywił się tanimi konserwami i kawą; nie mając mieszkania, wynajmował mały pokoik". Spuśćmy na to zasłonę; przypominam o zasadzie wstrzymania się od łatwych potępień. W moim głębokim przekonaniu, którego chciałbym udzielić i wam, Borys Abramowicz odcierpiał, odrobił, odpisał tamto z nawiązką.

Na początku, mimo dobrych rekomendacji, obdarzył mnie nieufnością. "Czy pani jest naprawdę przekonana, że to porządny człowiek?" - wypytywał z naciskiem moją przyszłą żonę. Czułem z daleka jego chłodne, przenikliwie oceniające spojrzenie. Kiedyś urządził mi, u wspólnych przyjaciół, egzamin ze znajomości mało znanych rosyjskich poetów. Spociłem się jak mysz, bo sam znał najtajniejsze zakątki ojczystej liryki; była to jego pasja. Wyciągnąłem może na jakie trzy plus. Wtedy już trochę złagodniał. Ale już wielokrotnie później, kiedy prowadziłem z nim szczere rozmowy, czułem się po trosze tak, jakbym był za każdym razem egzaminowany. Więcej jeszcze: z dala od Moskwy, w Polsce, kiedy coś o Rosjanach pisałem, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wie, obserwuje, przeczyta, oceni. Inna sprawa, że za każdym przyjazdem należy się u niego zameldować. Prawie dosłownie, bo swoje ja słuszaju *[Słucham.] wypowiadał przez telefon głosem dowódcy, oczekującego raportu. I raport należało istotnie zdać. Najpierw, po tym "słucham", padało pytanie: Czto nowogo? *[Co nowego?] Oczywiście: co nowego w Polsce. Polskę Borys Abramowicz czujnie i miłośnie śledził; miał w niej przyjaciół, tłumaczył wielu poetów, sądził, że poetycko dorównuje Rosji. Oczekiwana odpowiedź winna była zwięźle przekazać to, co najistotniejsze. Potem padało również lakoniczne pytanie: Kogda prijdiotie? *[Kiedy pan przyjdzie?] Zwlekanie nie wchodziło w grę. I wtedy, w jego ciemnawym gabinecie składało się szczegółowe sprawozdanie. Gospodarz słuchał uważnie, patrząc czujnymi, lekko wypukłymi, nieco ptasimi oczyma, z pewnym nastroszeniem kształtnej, okrągłej głowy z sumiastym wąsem. Wyglądał jak żydowski szlachcic z dobrego rodu; nie mówcie mi, proszę, że to trudno wyobrażalne, skoro  t a k  właśnie wyglądał; popatrzcie na jedną z jego licznych fotografii, a przyznacie mi rację. Prawie nigdy się nie uśmiechał; prawie nigdy nie opuszczał go wyraz głębokiej troski. Takim uformowała go pewnie wojna i takim pozostał. Czuło się, że otrzymywane informacje waży, ocenia, segreguje. Zadawał rzeczowe pytania i sam rzeczowo informował, co się działo w Rosji. Lekka konwersacja nie wchodziła w grę. Do powtórnego przyjścia zwykle nie zapraszał, uważając widać sprawę za załatwioną; i tak było dobrze.

Aż nastąpiło spotkanie inne niż poprzednie. Przyjechałem, złożyłem sprawozdanie. Opowiedziałem o tym, jak w Warszawie odbyła się u Wizytek msza za duszę polskiego Słuckiego, Arnolda, zmarłego w Niemczech marcowego wygnańca. Jak nie udało się zamieścić najmniejszej wzmianki, nawet nekrologu w "Życiu Warszawy" - i kościół stał się jedynym miejscem, w którym można było uczcić pamięć byłego komunisty i oficera politycznego, znakomitego polsko-żydowskiego poety. (Potem to szerokie otwarcie kościoła stało się czymś oczywistym, ale wtedy - był rok 1974 - dopiero tworzyło precedens). I o tym, że mszę za Słuckiego odprawiał ksiądz-poeta Jan Twardowski. Borys Abramowicz stał się cały słuchem. Wiedziałem, że bardzo był do faktu istnienia swego polskiego imiennika przywiązany. Miałem teraz dostrzec stawanie się wiersza; w moich oczach iskra inspiracji zapalała tworzywo. Wieczorem tego samego dnia zadzwonił. Andriej, chotitie, procztu wam stichi? Było to, poza wszystkim innym, coś pięknie rosyjskiego w starym stylu; chęć natychmiastowego podzielenia się nowo narodzonym lirykiem. To, co przeczytał, było pożegnaniem i obrachunkiem. Przyłożył swój własny los do losu imiennika, brata-Lacha, zadumał się nad wnioskami, które tamten wyciągnął, i myślę, bez naciągania - pozazdrościł mu później jednoznaczności decyzji. A zarazem przetransponował biografię Arnolda na swoją niepowtarzalną tonację, broniąc się dosadnością i potocznością zwrotów przed nadmiernym wzruszeniem. I wsłuchał w głos warszawskich dzwonów, bijących przecież także jemu...

Przeczytał mi wtedy wiersz. Milczałem przez chwilę. Nu i kak? - spytał. Po mojemu oczen' choroszo, Boris Abramowicz. Spasibo *[No i jak? - Moim zdaniem bardzo dobrze, Borysie Abramowiczu. Dzięki.] - powiedziałem. Sczitajetie, czto wsio w poriadkie? *[Uważa pan, że wszystko w porządku?] Tak, uważałem, że wszystko jest w porządku. I nadal tak uważam.

Potem dostałem od niego rękopis z dedykacją. Kiedy dowiedziałem się, na początku roku 1986, że zmarł i że nigdy go już w Moskwie nie zobaczę - wiersz przetłumaczyłem. Oto on.

 

MSZA ZA SŁUCKIEGO

 

Mało-m w życiu zwiedzał kościołów,

Znacznie częściej szedłem przez kości.

Nazbyt długo byłem wesoły -

Zamiast ostrzej, wolałem - prościej.

 

A tymczasem imiennik mój, Arnold

Słucki,

polski poeta były,

Razem z żoną -

na dolę marną

Musiał kraj swój opuścić miły.

 

Komunista jeszcze sprzed wojny,

Laureat z piersią w orderach,

Eks-politruk polskich sił zbrojnych,

Za wzór innym stawiany nieraz -

 

Jednakowo dwóm Bogom służyć,

Dwu zakonów przestrzegać chciał

Arnold Słucki. Lecz widać dłużej

Nie potrafił

i z Polski zwiał.

 

A znów całkiem niedawno polski

Ksiądz-poeta,

stary warszawiak,

Co nazywa się pan Twardowski,

Mszę za duszę Arnolda odprawiał.

 

Mało dbałem, aby zachować

Rytuały

w życiowym szumie.

Dla tej dziwnej mszy

znaleźć słowa

Bardzo chciałbym. Ale nie umiem.

 

Sam też pono lubi pisywać

Pan Twardowski wierszyki ciekawe...

Sławo Polski -

zbiegła i żywa! -

To za ciebie tę mszę odprawił.

 

Coś Polacy takiego mają...

Ten w rozpaczy ucieka w świat,

Ów, swą dolę uspokajając,

W Bożą służbę wstępuje rad.

 

Ku wieczności wyciągam dłonie

I nakarmią mnie, złaknionego...

Biją, biją warszawskie dzwony.

Odprawiają mszę za Słuckiego.

 

OSIA. Josif Brodski. Od razu w marcu 1963, kiedy po raz pierwszy jechałem do Leningradu, ktoś dał mi jego telefon. Zadzwoniłem. Powiedział, że przyjdzie do hotelu. Przyszedł bodaj natychmiast. Zapamiętałem to tak, jakby zaraz po wejściu zaczął mówić wiersze. W istocie musieliśmy najpierw wymienić kilkanaście konwencjonalnych zdań, ale wspomnienia mają swoją własną rację; najkrótszą drogą zmierzają do najważniejszego - poezji. Wydawał się zgłodniały kontaktu, zwłaszcza z przybyszem z Polski. W Rosji, poza wąskim kręgiem leningradzkim, prawie nikt go jeszcze nie znał. Musiał mieć silne poczucie własnej wartości, które żądało jednak potwierdzenia.

Zaczął od razu z wysokiego tonu, głosem podwyższonym, jakby modlitewnym. Recytował według rosyjskich zasad, kładąc nacisk na melodię, nie - sens. Normalnie tego nie lubię. Ale tym razem nic nie miało znaczenia.

 

Dżon Donn usnuł. Usnuło wsio wokrug.

Usnuli stieny, pol, postiel, kartiny,

Usnuli stół, kowry, zasowy, kriuk,

Wies' gardierob, bufiei, swiecza, gardiny,

Usnuło wsio. Butyl, stakan, tuzy,

Chleb, chłebnyj noż, farfor, chrustal, posuda,

Nocznik, bieljo, szkafy, stiekło, czasy...

 

Głos wypełniał cały pokój hotelowy. Słyszałem najlepszy bodaj z jego wczesnych utworów, Wielką elegię dla Johna Donne'a. Obraz urastał spiralnie, niby lotem krążącej pszczoły, i zdawał się nie mieć końca. Był cały z konkretów, ale ich spiętrzenie miało nadnaturalny, metafizyczny wymiar. Nowy, wspaniały świat poetycki - jednocześnie po raz pierwszy exod czasów Mandelsztama, zakorzeniony w całej europejskiej kulturze, tradycji, micie - spadał na mnie kaskadami. Wbitemu w krzesło, brakowało mi tchu.

 

...Stupien'ki lestnic, dwieri. Nocz' powsiudu.

Powsiudu nocz': w uglach, w głazach, w bieljo,

Sriedi bumag w stole, to gotowoj rieczi,

W jejo słowach, to drowach, w szczipcach, w ugle

Ostywszego kamina, w każdoj wieszczi,

W kamzole, to baszmakach, to czulkach, to tieniach

Za zierkałom, to krowati, to spinkie stuła,

Opiat' w tazu, w raspiatiach, w prostyniach,

W mietle u wchoda, w tuflach. Wsio usnuło.

Usnuło wsio...

 

Nie jest w dobrym stylu dopisywanie sobie ex post nieomylnych przewidywań. Ale akurat w tym wypadku niebezpieczeństwo nie grozi. Tylko wyjątkowy tępak mógł wówczas nie odczuć, że ma do czynienia z następcą tronu rosyjskiej poezji, po Annie Achmatowej. Nie to, że każdy musiał ten typ wierszy lubić. Ale otwierany przez Brodskiego wymiar stawiał go poza wszelką konkurencją. Wielu przecież wówczas pisało barwnie, wyraziście, kunsztownie, odważnie, uczciwie. Była pora odnowy rosyjskiej liryki. Brodski jednak niczego nie odnawiał, do niczego - rosyjskiego! - nie nawiązywał, prócz samej zasady, dziedziczonej po symbolistach, a czyniącej poetę rzecznikiem wtajemniczenia w sens bytu, pośrednikiem między ziemią i niebem. Brodski tworzył nową zasadę i dykcję, wyznaczał sobą nową tradycję. Sprawa pierwszeństwa przestawała być, gdy się go poznawało, dyskusyjna: schodziła z wokandy.

Zeszła wtedy i dla mnie. Skończył Donne'a blady. Miał twarz bardzo semicką, ale z gatunku tych silnych, mocno osadzonych na przysadzistym tułowiu, z energicznie wysuniętym podbródkiem. Nie był to typ tradycyjnego żydowskiego intelektualisty. Kojarzył się raczej z Biblią lub tymi rozrośniętymi, krzepkimi Izraelczykami z kibuców, których ze zdumieniem, jak ludzi nowej rasy, oglądaliśmy w czasie warszawskiego Festiwalu Młodzieży w roku 1955. "Juda Machabeusz" - pomyślałem w pierwszym mgnieniu, gdy tylko wszedł, i tak myślę o nim do dziś, choć tymczasem jego krzepa jakby ścieniała.

Popatrzył na mnie, osłupiałego, i uśmiechnął się zwycięsko. Powiedział Wot, takije stichi i od razu zaczął recytować coś innego. Głos znowu zafalował. Wiersze były różne; w jego wczesnej liryce sporo było młodzieńczej koturnowości. Ale raz po raz potwierdzało się i tamto, pierwsze wrażenie. Widziałem pierwszego rosyjskiego poetę. Nie darmo Achmatowa wyróżniała go zdecydowanie w otaczającej ją grupce poetyzującej młodzieży - i obdarzała swą monarszą protekcją. Podobno, gdy coś w jego wierszach mniej się jej spodobało, miała zwyczaj, lekko unosząc brwi, mówić: "Puszkin by tak nie napisał". Wystarczy.

Dowiedziałem się jeszcze, za pierwszym razem, że też jest zajadłym polonofilem. Winna była temu i pewna polska dziewczyna, i ogólna atmosfera tamtych czasów (młodzi na wyprzódki uczyli się polskiego; w ówczesnej młodej prozie ulubionym atrybutem nowoczesności bohaterów jest czasopismo "Polsza"), i chyba jego własna, wyostrzona wrażliwość, dająca mu poczucie zagrożenia i zamknięcia. Polska była tuż, o miedzę, a niedostępna; stąd i wiersze o Monte Cassino, i obraz zatrzaśniętej na głucho granicy, ponad którą "żurawie ciemności nieustannie lecą ku Warszawie". Znał polski i lubił się tym chwalić, rwał się ku nam, a nie było przecież sposobu, żeby go zaprosić. Jedyne co mogliśmy dla niego zrobić, to sprawić, żeby w różnych przekładach ukazało się w naszych czasopismach i antologiach kilkanaście jego wierszy - z głupia frant, dzięki niedoinformowaniu cenzury, która nie miała przecież pełnego spisu prawomyślnych poetów Związku.

Tu już wybiegam w przyszłość. Wtedy zadzierzgnęły się między nami więzy. Byłem w jego domu, o którym jeszcze powiem. Dostałem plik wierszy. Niedługo potem był sądzony i skazany jako "pasożyt", czym władza pośrednio dowiodła, że również wysoko go ceni. Wybrano go bowiem niewątpliwie po to, by spacyfikować i zastraszyć wiecznie krnąbrny, młody literacki Leningrad. Zesłany, po pewnym czasie powrócił. Kontakt znów został nawiązany. Odnalazłem go, po tym doświadczeniu, prawie takiego samego, może tylko bardziej sceptycznego, chwilami cynicznego nawet i ostrzejszego w słowie. Jego zagraniczna sława rosła, wyszedł już pierwszy, francuski tom przekładów. Natomiast sytuacja w ojczyźnie była ciągle chwiejna. Władza bezbłędnie wyczuwała w nim ciało z gruntu obce (w dodatku żydowskie) i promieniujące na otoczenie, mimo że niemal w ogóle nie pisał wierszy "politycznych" i aktualnych; jego poetyckie królestwo było z innego świata.

Kiedyś się to wahnęło. Za którymś przyjazdem zastałem go w podnieceniu. Zamajaczyła perspektywa tomiku. Na łóżku i stole leżały maszynopisy. Prosił mnie o radę: jak je ułożyć, co wysunąć, a co odsunąć, żeby zrobić lepsze wrażenie. Spędziliśmy nad tym cały wieczór. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że tomik się zarysował, że daje obraz, że wprawdzie się nie kłania, ale i specjalnie nie drażni. Bogać tam! Wkrótce dowiedziałem się, że wszystko spaliło na panewce. Może zresztą zwodzono go celowo, żeby mu pograć na nerwach.

Potem odwiedził mnie w Moskwie. Kiedy go zobaczyłem, gwizdnąłem z podziwu: miał na sobie cyklistówkę, kraciastą marynarkę, stosowny krawat, sweterek i bodaj pumpy. Wyglądał jak Anglik z karykatur. Bardzo się ucieszył z tego wrażenia. Swoją strukturą duchową i sztuką poetycką ciążył zawsze ku Anglosasom; jego anglofilstwo było może nie tak emocjonalnie ekstatyczne, ale z pewnością ważniejsze, by tak rzec, bardziej strukturalne niż polonofilstwo. Ubraniem nieco nad tym ironizował, ale jednocześnie podkreślał. Marzył wtedy o gościnnym wyjeździe na Zachód, zaproszeń miał mnóstwo, ale szans żadnych, więc na zasadzie gry stwarzał sobie substytut. Powiedział mi wtedy: "Wiesz, mam tam masę pieniędzy, z którymi nie mogę nic zrobić. W związku z tym jednemu przyjacielowi, który się tam ożenił, kupiłem w prezencie hotel z całym wyposażeniem". Twarz miał zupełnie poważną, tylko w oczach lekkie błyski. Może zresztą naprawdę kupił? Lub tylko myślał, że mógłby kupić, gdyby zechciał, bo stać go na to?... Ale w środku pozostał taki sam. Recytował nowe wiersze i pokoik zbiorowego mieszkania wypełnił swoim poetyckim zaśpiewem, wychlustując go i na korytarz. "Cóż to za gościa dzisiaj macie? - zainteresował się ciekawy sąsiad. "To taki poeta z Azji Środkowej" - odpowiedziała przytomnie gospodyni.

Aż przyszło ostatnie spotkanie w Rosji. Spędziłem w Leningradzie jakiś bardzo pracowity dzień. Z Osią byłem umówiony na późny wieczór. Spóźniłem się i przywlokłem do domu przy Litiejnym Prospekcie już w nocy, zgoniony i ledwie zipiący. Dom był perłą architektoniczną rosyjskiej secesji; mieszkał w nim niegdyś Błok, a także Zinaida Gippius i Dymitr Mereżkowski; Osia opisał zresztą to wszystko w szkicu Półtora pokoju, opublikowanym już w Stanach. Brodscy zajmowali tu właśnie półtora pokoju w sześciopokojowej komunałce. Ojciec był eks-oficerem marynarki i fotoreporterem czasu wojny; wtedy już na emeryturze. Wszedłem do połówki Osi przez zadziwiający system podwójnych czy potrójnych drzwi, przysłoniętych jakimiś zasłonami, pod którymi trzeba się było niemal przeczołgiwać. Pokój był tak nieprawdopodobnie wysoki, jak to bywa w starym, leningradzkim budownictwie, powstałym z myślą o solidnych lokatorach. Bogate sztukaterie, ogromne okno, wszystko było zagracone. Od części zamieszkanej przez rodziców (bo półtora pokoju było w gruncie rzeczy jednym) poeta oddzielił się gigantyczną piramidą kufrów, szafek i półek z książkami, z której zwisały festony choinkowych lampek. Lampki rozbłysły, zrobiło się bajecznie i fantasmagorycznie, niczym w pałacu czarnoksiężnika na Boże Narodzenie. Mówić postanowiliśmy po angielsku, żeby utrudnić służbę podsłuchującym (z jedenastu sąsiadów donosicielką, zdaniem Osi, była tylko jedna osoba, co, sądził - "jak na komunałkę" dało bardzo korzystny procent - cytuję wg szkicu). Była to angielszczyzna obustronnie koślawa, ale feeryczna; pletliśmy wszystko o wszystkim, lampki świeciły, było coś do picia, nic do jedzenia i nad ranem zerwałem się jak sprinter, by złapać taksówkę i zdążyć na jakąś drugą stronę miasta, do hotelu, przed rozsunięciem miejscowych, zwodzonych mostów. Noc przeszła, zmęczenie ulotniło się bez śladu, byłem rześki, roznosiła mnie energia. Powiedzcie teraz, jak tu nie tęsknić do magicznych rosyjskich spotkań?

Na Nowy Rok przyszła od niego kartka. Narysował na niej pyzatego aniołka dmącego w trąbę, a niżej umieścił tekst:

 

Patrząc bardzo smętnym wzrokiem

W strony świata te i owe

Joseph Brodsky z Nowym Rokiem

Was pozdrawia, Drawiczowe.

 

Niestety, intuicja go nie zawiodła. Bodaj niedługo po Nowym Roku zaproszono go, po sąsiedzku niemal, bo i kilka domów dalej, do siedziby lokalnego bezpieczeństwa. Tam otrzymał propozycję wykorzystania jednego z zaproszeń zagranicznych. Wahał się, ale propozycja okazała się trudna do odrzucenia. W efekcie od dwunastu lat jest emigrantem. Jego anglosaskofilstwo sprawdziło się w najwyższym stopniu w postaci wyjątkowej wzajemności. Jak mi powiedziano, z Rosjan tylko Sołżenicyn i on autentycznie weszli i usadowili się na amerykańskim rynku wydawniczym. Ma tam swoich koneserów, swoich tłumaczy, swoją publiczność, swoje organy. Pisze, publikuje, występuje, jeździ; jego wieczory są wydarzeniami, jego angielszczyzna stała się tymczasem bodaj bez zarzutu i wiersz, który w dowód pamięci otrzymaliśmy odeń w roku 1982, był pisany po angielsku. Rosjanin napisał po angielsku wiersz o Polsce dla Amerykanów i zadedykował go polskim przyjaciołom; poezja chadza krętymi ścieżkami, ale trafia do celu najkrótszą drogą. Wiersz został przetłumaczony przez Stanisława Barańczaka; nazywa się Kolęda stanu wojennego, a Osia błyszczy na wszystkich kontynentach jako pierwszy rosyjski poeta, dając nam jeszcze i tę satysfakcję, żeśmy się nie pomylili w ocenach. Bardzo jestem za niego rad, bo jeśli już opuścił Rosję, to spotkał go lepszy wariant losu, ale jednocześnie mu współczuję, bo emigracja jest zawsze dramatem, i wcale nie jestem pewny, czy oko, którym spogląda "w strony świata te i owe", jest teraz zawsze beztroskie.

Moim zmarłym życzę dobrej, ludzkiej pamięci; moim żywym - przebywania tam, gdzie są u siebie.

 

CZASAMI NIE WYCHODZIŁO

Żeby się zupełnie nie zasmęcić i zbytnio nie zadąć, opowiem teraz o paru spotkaniach nieudanych. Każdy spełniony kontakt był sukcesem, a relacje o samych sukcesach pachną samochwalstwem. Niech więc je zrównoważą porażki. Było ich więcej, ale wybieram takie, które dają czemuś świadectwo i coś znaczą, już choćby z tej racji, że w grę wchodzą znaczące osoby.

W pierwszym przypadku nie ma w ogóle najmniejszej wątpliwości, jako że każdy okruch pamięci o największych liczy się. Kiedy ktoś z leningradczyków zadzwonił i powiedział: "Przyjechała. Czeka na ciebie o piątej" - poczułem drżenie łydek. Znaczyło to, że Anna Achmatowa jest w Moskwie, że zatrzymała się jak zwykle w mieszkaniu swoich przyjaciół Ardowów, na Wielkiej Ordynce, i że załatwiono mi u niej audiencję. Odłożyłem wszystko, pobiegłem. Drzwi otworzyła mi ona sama; w mieszkaniu bodaj nikogo o tej porze nie było. Zaprowadziła do pokoju, wskazała krzesło przy stole, usiadła, opierając się o stół swobodnie, rękami obnażonymi po łokcie. Na ramionach miała bodaj szal, jak na jednym z późnych zdjęć. Fiksowałem wszystko szczególnie chłonną, jak zwykle w takich razach, uwagą. W tych ostatnich latach nabrała już tuszy, nie zostało śladu z "gibkiej Cyganki" (w wierszu Mandelsztama), poruszała się z widocznym trudem, chociaż płynnie, usadowienie się w krześle i wygodne zrównoważenie ciała przy stole wymagało pewnego czasu. Nic jej to jednak nie szkodziło. Była piękna w swej starości. Kiedy siedziała przede mną, z profilem wyrysowanym na tle okna, pozwalała się kontemplować estetycznie. Jej duże ciało rosyjskiej matrony stanowiło świetnie zrównoważoną kompozycję, zwieńczoną przez majestatyczną głowę; tę z kolei podtrzymywała szyja w układzie zarazem dumnym i elegancko naturalnym. Opis jest nieudolny już przez sam fakt nadmiernego skomplikowania i rozszczepienia wrażeń, gdy tymczasem odbierało się Annę Andriejewnę jako harmonijną całość. Nie widziałem nigdy w naturze koronowanej głowy, ale jestem zupełnie pewny, że natura nie stworzyła niczego bardziej królewskiego. Siedziałem przed władczynią. Zapewne wiedza o niej miała udział w widzeniu jej, ale i bez tej wiedzy - i tego byłem pewny - wyczułbym, kogo mam przed sobą.

Władczyni patrzyła na mnie życzliwym, wszystkowiedzącym spojrzeniem. Nic chyba nie było już w stanie jej zaskoczyć albo zadziwić. Jej wzrok miał jasną równowagę pełnej świadomości dobrego i złego. Nowy człowiek miał szansę inkorporacji do tego kosmosu wiedzy i pamięci, w cały ten, noszony w środku, dwudziesty wiek - o ile czymś bodaj z lekka błysnął. Inaczej przepadał bez śladu. Wyczułem to natychmiast. Uwaga Anny Andriejewny była łaską i wyzwaniem. "Młody człowieku - czytałem w jej oczach - wiesz, kim jestem. A ty czy w ogóle jesteś kimś? Czy warto tracić na ciebie pół godziny? Dalejże, do roboty!" Winienem był błysnąć. I to mnie zamurowało. Obok normalnej tremy, oczywiście. Na ogół nie jestem nieśmiały, więc tremę bym pewnie przezwyciężył. Ale konieczność popisu była paraliżująca. Zrozumcie mnie.

Władczyni, znając wszystko, musiała wiedzieć o takim efekcie. W jej wzroku dostrzegłem rozbawienie. Taktownie dała mi szansę. Swoim głębokim, jakby z wielkich otchłani dobywanym głosem powiedziała kilka krótkich wierszy. Zaproponowała ich elementarną egzegezę, w sensie "co poeta chciał przez to powiedzieć"; spytała, czy coś mi się z czymś kojarzy. Było to łatwe i poradziłby sobie z tym każdy z moich studentów. Ale dla mnie oznaczało dalszy ciąg egzaminu, do którego nie mogłem przystąpić. Nie mogłem - i już. Powinienem był tę niemożność przekroczyć, bo sytuacja była wyjątkowa: chodziło o Achmatową. Wiedziałem o tym, kląłem siebie w duchu - i zaciąłem się ostatecznie. Pożerałem ją tylko spojrzeniem, świadom tego, że pierwszy i ostatni raz za chwilę się skończy.

Istotnie skończył się; cudu nie było. Władczyni spytała o znajomych Polaków, po czym pożegnała się ze mną uprzejmie, nadal jakby lekko rozbawiona. Ucałowałem jej dłoń i wyszedłem. Doznawszy pełnego fiaska niosłem przez Wielką Ordynkę uczucie satysfakcji: cokolwiek się stało, pewne było, że WIDZIAŁEM ACHMATOWĄ i że nikt mi tego nie odbierze.

Powiecie, że jak na taką okazję to program bardzo minimalistyczny? Będziecie mieli rację. Ale ja ją jednak widziałem.

Drugą wizytę złożyłem w starym, czynszowym domu. Prowadził mnie Giena, poeta i wyborny znawca rosyjskiego futuryzmu. Szliśmy do ostatniego z ostatnich futurystów, Aleksego Kruczonycha. (Co prawda w Stanach żył jeszcze jałmużnik Majakowskiego, Dawid Burluk, ale to już był, dosłownie i w przenośni, inny świat). Szliśmy wysoko, bardzo sfatygowani, schodami. W tym samym domu mieszkał też, jak twierdził Giena, wielki Chlebnikow. Czasy świetności moskiewskiej kamienicy i rosyjskiej awangardy wydawały się teraz równie odległe. Gospodarz otworzył i wpuścił nas do kuchni. Tu załatwiał interesantów. Do pokoju, jak wieść niosła, nie wpuszczał nikogo. Krążyły o tym pokoju całe legendy. Po śmierci Aleksego Jelisiejewicza sprawdziło się jedno: pokój nie był sprzątany bodaj od lat dwudziestych; gospodarz miał zwyczaj zawijać odpadki w gazetę i ciskać w kąt. Tak spełniało się to bardzo długie i niewesołe życie pogrobowca, komponowane jako swoisty, awangardowy happening: aż do rozpadu form. Futuryzm, sam w sobie, był artystycznym ekstremizmem, a Kruczonych stanowił ekstremę ekstremalną. Są tacy uczestnicy-kibice różnych prądów, którzy, artystycznie niewiele znacząc, krzątają się, asystują, komentują i wyostrzają. Ich specjalność to szlifowanie krawędzi grupy, żeby się odcinała od wszystkiego co poza nią. Mam w domu kruczonychowskie broszurki, ostro atakujące inne orientacje; z tytułami na przykład: Oblicza Jesienina - od cherubina do chuligana. Poetycko był Aleksy Jelisiejewicz najzawziętszym eksperymentatorem, toteż wszyscy antyfuturyści bili w niego jak w bęben. To on właśnie starał się uprawiać tzw. "zaum", czyli język ponadrozumowy, mowę czystych pojęć; wulgaryzatorzy natrząsali się z tego prostacko przez całe dziesięciolecia. Majakowski uporczywie bronił swego kąśliwego druha, nazywając go gdzieś "jezuitą słowa" i skarżąc się, że wiersze agitacyjne wychodziły Kruczonychowi problematycznie... Nie dziw. Poetą był w ogóle niewielkim. Ale może właśnie dlatego przetrwał? Musiał mieć bardzo trudne i biedne lata trzydzieste, czterdzieste, pięćdziesiąte. Wielu się przecież przystosowało. On tkwił na swoim skraju; na marginesie wszystkiego. W tym pokoju z kuchnią właśnie.

Giena mnie przedstawił. Ujrzałem przed sobą siwego, bardzo szczupłego, jakby nieważkiego staruszka o haczykowatym nosie i ukośnym spojrzeniu. Nie prosił siadać; życiem towarzyskim nawet nie pachniało. Spytał rzeczowo, co mnie do niego sprowadza. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą: "Chęć zobaczenia żywego Kruczonycha". Uśmiechnął się uprzejmie wąskimi, cierpko zaciskanymi wargami i wyszedł do pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi. Po chwili wrócił, niosąc kilka zżółkłych broszurek. Były to wczesne futurystyczne druki, różnej proweniencji i znaczenia. Pochyliliśmy się nad nimi z Gieną; ponieważ nikt nie oczekiwał teraz ode mnie błyśnięcia, więc z łatwością dowiodłem, że coś z tego rozumiem. Ale gospodarzowi było to zupełnie obojętne. Poinformował mnie, że druki są do kupienia, jak leci, za piętnaście rubli. I że, jeśli chcę, przyniesie mi jeszcze jedną porcję. Warunek: wszystko w ciemno, o wyborze decyduje on. Tu dała o sobie znać proza życia. Najchętniej wziąłbym udział w tej grze książkowej, ale było to pod sam koniec jednego z pierwszych pobytów i pieniądze się kończyły. Zakomunikowałem o tym gospodarzowi bez żenady; atmosfera kuchni czyniła sprawę naturalną. Skinął głową i na dowód tego, że rozumie i wybacza, wtajemniczył nas w swą cichą radość. Otóż niedawno wyszły wypisy z literatury dwudziestego wieku dla studentów, gdzie po raz pierwszy od bardzo długiego czasu znalazł się i on. Wprawdzie w tekście zrobiono błąd, ale jednak. O, proszę... Chudy, starczy palec pokazał nam miejsce:

 

Dyr bur szył

Ubeszczur

 

- No jasne, Aleksy Jelisiejewiczu! - chwycił w lot wszystkowiedzący Giena. - Przecież powinno być Dyr buł szczył, Ubeszczur!

- Właśnie, właśnie - uśmiechał się melancholijnie ostatni awangardzista, któremu za ów "dyr buł szczył" wymyślano przez dwa pokolenia, widząc w dość niewinnej zabawie fonetycznej najgłębsze dno upadku zwyrodniałej, burżuazyjnej pseudosztuki.

- Ale jednak!

- Właśnie... Jednak...

Popatrzyłem na nich z boku. Była to niewątpliwie ilustracja do podręcznika historii literatury rosyjskiej: stary klasyk awangardy i jej młody kontynuator, pochyleni nad klasycznym awangardowym tekstem, wprawdzie przekłamanym, ale przywróconym. Dużo znaczeń; jakby w moich oczach drgnął puls czasu. Potem pogratulowaliśmy mu z całego serca i poszliśmy zdeptanymi schodami w dół, słysząc szczęk zasuw. A mnie było głupio: że też, łatek galarowy, nie miałem tych piętnastu rubli! Domyślałem się przecież (Giena potwierdził), że z tego właśnie żył; ze sprzedaży książek. Miał w swym legendarnym pokoju zgromadzone stosy cymeliów, rzeczy ciekawych i śmieci. Spał na nich, może nawet dosłownie. Chętnym wynosił, zawsze na takiej samej, loteryjnej zasadzie, co uznał za stosowne. Był kustoszem, antykwariuszem i syndykiem masy awangardowej upadłości. A także jej cząstką i symbolem. "I samiśmy już kopersztych" - pisał Tuwim.

Znowu: byłaby dobra puenta, gdybym za następnym razem wrócił z pieniędzmi i wziął od razu trzy porcje. Ale nie zrobiłem tego, choć powinienem. Zwlekałem, odkładałem, aż dowiedziałem się, że umarł. Na pociechę pozostaje mi - raz jeszcze, z zachowaniem proporcji - fakt zobaczenia żywego Kruczonycha. Was natomiast chciałbym pocieszyć pewnym przypiskiem: otóż roztoczony powyżej smutek umierania pierwszej rosyjskiej awangardy był sprawą określonej pory. Potem przesłanie awangardowe odżyło i dziś, zwłaszcza na emigracji, ale nie tylko, podejmowane jest bardzo energicznie (czy istotnie twórczo, w to nie wchodzę). Dziś Aleksy Jelisiejewicz czułby, że jego na wierzchu, i być może, jak późny Przyboś, obnosiłby po świecie arogancką pewność, że zawsze i tylko on miał rację. Tyle że musiałby dożyć do stu lat. Często powtarzam sobie, powtórzę i wam: w Rosji trzeba żyć długo.

Trzecie fiasko spotkało mnie w otoczeniu skrajnie odmiennym, młodzieżowym (z pewną przesadą) niemal. Szedłem ku niedużemu domowi, prowadzony przez uprzejmego gospodarza. Wielkogłowy, krzepki, stąpający lekkim krokiem człowieka nawykłego do fizycznego trudu Ernest Nieizwiestny, z twarzą o rysach nieco orientalnych - roztaczał spokój i pewność siebie. "Zawsze tu koło mnie stoją!" - powiedział, wskazując niedbale zaparkowaną pod domem czarną wołgę z niewyraźnymi sylwetkami. Brzmiało w tym powściągliwe zadowolenie człowieka docenianego przez władzę. Największy pokój wypełniały modele rzeźb. Były to wielo-figurowe kompozycje monumentalne, które źle się czuły w zmniejszeniu i w ścisku. Nieizwiestny miał wówczas reputację głośnego rzeźbiarza-monumentalisty, choć żaden z jego projektów nie został zrealizowany. Dodatkowo wspierała tę reputację jego przeszłość wojenna (po jakimś ataku został uznany za zabitego i jego nazwisko znalazło się na pamiątkowym obelisku) oraz cywilna odwaga, z jaką ośmielił się dyskutować z Chruszczowem i stawiać czoło Szelepinowi. Wiedziałem o tym wszystkim, ale nie mogłem nic poradzić na to, iż rzeźby mi się nie podobały. Odczułem je jako zbyt ekspresjonistyczne, wrzaskliwe i przegadane spiętrzeniem natrętnej symboliki. Może dlatego, że na krótko przedtem obejrzałem lakonicznie wyraziste formy Dimy Sidura. Potem dowiedziałem się skądinąd, że Nieizwiestny też umie być bardzo zwięzły, niemal ascetyczny. Ale nie wtedy. Brak zachwytu zostaje w takich razach szybko odczuty. Nic jednak widomie nastroju nie zmąciło. Siedliśmy do stołu. Prócz gospodarzy był jakiś cudzoziemiec i kilku zaprzyjaźnionych młodych ludzi, stanowiących, jak się zorientowałem, rodzaj świty i kliki.

Rozmowa potoczyła się jak zwykle swobodnie, kołująco. Uznawszy, że dzisiejsze wrażenie to rzecz mało istotna, powiedziałem gospodarzowi z przekonaniem, że brak jego kompozycji w naturze jest krzywdą i dla twórcy, i dla jego rodaków, których gusty są okrutnie deprawowane przez masową pseudorzeźbiarską tandetę.

- To mnie nie obchodzi - oświadczył lakonicznie.

Spróbowałem się upewnić: czyżby rosyjskiemu rzeźbiarzowi był rzeczywiście obojętny stan edukacji plastycznej jego odbiorców? Owszem, był obojętny. Młodzi ludzie wydali okrzyki aprobaty: ależ tak, oczywiście, masz rację. Erneście! Zaskoczony, badałem dalej: czy istotnie dla niego, monumentalisty, nie było ważne, jak jego dzieło funkcjonuje w przestrzeni i w odbiorze społecznym? Nie chciał, wedle własnych słów, nic o tym wiedzieć, co świta pokwitowała nową porcją okrzyków.

(Teraz myślę, że dałem się trochę wziąć na fundusz. W Rosji panował zawsze, w różnych ustrojach, przymus służby społecznej artysty. Nawet jeśli szlachetny w założeniu, bywał odczuwany czasem jako stu-pudowy ciężar; stąd reakcje w postaci fajerwerków skrajnego estetyzmu. Z kolei jednak skrajni esteci okazywali się zwykle skłonni do zaangażowania. Butady Nieizwiestnego mogły być zdrową reakcją na wieloletnie, namaszczone kazania o sztuce w służbie idei, ludu, partii i postępowej ludzkości, plus pewna doza prowokacji; w istocie obchodziło go i chciał wiedzieć. Ale tak wyszło.)

Dalej gospodarz wszedł w uderzenie i brylował, co widać było jego naturalną rolą. Mówił coś o sztuce, artyście, zagranicy; dokładnie nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że wszystko, co mówił, budziło we mnie natychmiastowy sprzeciw. Kłóciliśmy się niemal bez przerwy. Świta zachwycała się każdą repliką mistrza. Rej wodził niejaki Kola Nowikow, wydający okrzyki typu: Nu, Ernest, eto ty henialno skazał! *[No, Erneście, powiedziałeś to genialnie!] Natomiast bodaj nie było tam Aleksandra Zinowiewa, chociaż mógłby być, bo należał do tego grona i utrwalił Nieizwiestnego w Otchłannych wyżynach jako Pacykarza (Maziła). Zrobiło się trochę niezręcznie, ale nie wypadało wyjść zbyt szybko. Zaraz jednak po upływie stosownego czasu pożegnaliśmy się z gospodarzem zbyt mocnymi uściskami dłoni, zbyt długim patrzeniem sobie w oczy i zbyt szerokimi uśmiechami, jak to zwykle czynią mężczyźni, poczuwszy do siebie nawzajem nieprzepartą antypatię. Czarna wołga stała w tym samym miejscu. Dziś Nieizwiestny dobrze prosperuje w Stanach; wyglądał zresztą na człowieka, który wszędzie da sobie radę. O jego obecnych poglądach nie wiem.

Tak więc do trzech nieudanych razy sztuka. Za pierwszym razem zabrakło mi pewnie ducha, za drugim - materii w jej najbardziej wymiernym kształcie, za trzecim - chyba kontaktu. Cała wina jest po mojej stronie, na okoliczności nie ma co zwalać. Po prostu: tak bywa. O czym informuję gwoli zachowania pewnej emocjonalnej równowagi. Niech ten polsko-rosyjski wzajemny uścisk nie będzie taki już całkiem szczelny; stanie się przez to bardziej wiarygodny.

 

MIEĆ DOBRĄ WDOWĘ...

"Mało ci, pisarzu, mieć dobrą żonę, trzeba ci jeszcze, pisarzu, mieć dobrą wdowę" - skonstatował pewien niewielki rosyjski poeta. Zrobił to wierszem słabym, choć żarliwym; co nie zmienia faktu, że myśl jest słuszna.

Strach pomyśleć, co byłoby bez nich, wdów po pisarzach. Nie byłoby całych rozdziałów i tak pokiereszowanej historii literatury. Każdy przyjezdny filolog wie o tym dobrze. Twórcy umierają. Związek Pisarzy powołuje, lub nie, komisje do spraw spuścizny. Komisje działają mniej czy bardziej energicznie. Tymczasem spuścizna, zwłaszcza po ludziach znaczących, trafia do państwowych archiwów. Tu jest bardzo pilnowana i dostać się do niej trudno. Potrzebna jest oficjalna żmudna procedura: zaświadczenia, podpisy, pieczęcie. W efekcie petent i tak z reguły nie dostanie wszystkiego, co zechce. Toteż szybko nauczyłem się w takich sytuacjach pytać: "Czy jest wdowa?" Od odpowiedzi zależał los wielu przedsięwzięć. Jeżeli odpowiadano "Jest", a zwłaszcza gdy dodawano: "I to dobra. Zapowiemy cię" - ogarniało mnie uczucie ulgi.

Towarzyszą swoim wybrańcom przez dłuższe czy krótsze lata ich biografii i powołań, ucząc się znosić zmienne koleje losu: alkoholowe upojenia, kaprysy, depresje, zdrady. Powiecie: to normalne koszty i konsekwencje wyborów, nic nowego. Odpowiem: ale to Rosja, tu się płaci koszty szczególne. Trzeba męstwa, charakteru, opanowania, kiedy przychodzą groźby i szantaże. Trzeba z jasną twarzą pomagać znosić oszczerstwa, donosy, pogromowe artykuły. Pomagać czekać na dzwonki u drzwi w nieprzesypiane noce. I dbać, żeby dokoła wszystko było normalnie, jak zawsze, żeby istniał DOM, dzieci szły do szkoły, był obiad. I jeszcze więcej, kiedy przyjdzie najgorsze: trzeba wydeptywać poczekalnie możnych, prosić o ratunek, znosić upokorzenia, stać z paczkami w nieskończonych kolejkach, jeździć po kraju i znowu czekać w kolejkach. Różne są warianty losów, lepsze i gorsze; rzeczy ludzkie mieszają się z nieludzkimi, są wielkie bóle i wielkie radości; nie podejmuję się tego opisywać. Ale skoro każda dorosła rodzina rosyjska ma, w centrum czy na pobrzeżu, swoje dramaty, związane z czasami terroru i bezprawia, to rodziny pisarskie mają je tym bardziej. Ostrze bije częściej w mężczyzn, tępy ciężar istnienia zwala się częściej na kobiety; taka jest prawidłowość, choć może być i odwrotnie. Mężczyźni zwykle odchodzą wcześniej, żony zostają same i stąd bierze się sytuacja "wdowy po pisarzu" jako zjawisko.

Za życia podstawiają plecy, żeby dopomóc bliskiemu człowiekowi w dźwiganiu brzemienia, żeby mógł się czasem wyprostować i odzyskać nadwerężoną godność. Nikt się nie dowie, ile takich odzyskanych czy zachowanych godności mężowskich należy zawdzięczać właśnie im, żonom; ile moralnych reputacji literackich zasłynęło, bo żony były twarde. Za życia mężów nie zawsze dawały się widzieć, zazwyczaj w tle, w korytarzu, w kuchni czy drugim pokoju, przy dzieciach lub garnkach. Często, przychodząc, łowiłem ich przelotne, ale baczne spojrzenie: "ktoś ty, gościu, z czym przybywasz?"- i już: zatroskany uśmiech, szelest sukni, przymknięcie drzwi.

Ich wielkie dni przychodzą z wielkimi tragediami. Śmierć najbliższego człowieka wydobywa je z cienia. Mało mają czasu na rozpacz. Zostają strażniczkami pamięci. Zbierają, porządkują, przepisują. Szlifują progi Związku Pisarzy. Kiedy Związek powoła komisję do spraw spuścizny po zmarłym, one są, zwyczajowo, sekretarzami tych komisji, co znaczy, że robią najwięcej, żeby pamięć nie zginęła. Szlifują progi wydawnictw. Użerają się o zbiory i wybory, o terminy i przedmowy, szukają sojuszników, stają się postrachem redaktorów, ale też ich oparciem, gdy działają wspólnie. Weryfikują teksty, sczytują, noszą, popędzają, robią korekty. Zabiegają o wieczór pamięci, o książkę wspomnień; cierpliwie dzwonią do byłych przyjaciół, którzy po pogrzebie gdzieś się zapodziewają, bo takie jest życie; znowu się użerają i znowu popędzają. Jeszcze raz: nikt się nie dowie, ile ocalało i wyszło tylko dzięki nim. Zwłaszcza że są przecież warianty znacznie ostrzejsze i trudniejsze niż opisany, obliczony już na czasy dzisiejsze. Dawniej, w czasach terroru, trzeba było ustrzec rękopisy przed zagładą, przenosić je ze schowka do schowka, uczyć się ich na pamięć. I czekać, co znaczy: ocaleć samej, dożyć do lepszych czasów, a kiedy trochę zaświtają - znowu szlifować progi: po rehabilitację, wzmiankę w jakim artykule, jeden wiersz w jakimś piśmie, na dowód i sygnał, że zmarły czy zamordowany powraca pamięcią.

Włodzimierz Łakszyn poświęcił piękne wspomnienie Helenie Siergiejewnie Bułhakowej (jej również dedykowany jest wiersz, którego fragment zacytowałem na początku), która tak opowiedziała mu o umierającym mężu i sobie: Mógł jeszcze wyszeptać coś bardzo cicho zbielałymi wargami. Pochyliła się nad łóżkiem i nagle zrozumiała: Mistrz? Tak? Leciutko skinął głową, ciesząc się, że zgadła. Przeżegnała się i powiedziała: "Przysięgam ci, że go wydrukuję".

"Helena Siergiejewna mówiła potem - pisze Łakszyn - że próbowała to zrobić, za każdym razem wbrew okolicznościom i rozsądkowi, sześć czy siedem razy".

I dzięki sile jej wierności dokonało się to, co dla innych było niemożliwe. "To szczęście. Nie mogę uwierzyć - mówiła, trzymając w rękach fioletowy numer miesięcznika «Moskwa» z pierwszą częścią [Mistrza i Małgorzaty - A. D.]. - Przecież kiedyś było tak, że bardzo ciężko zachorowałam i raptem przestraszyłam się, że umrę. A dlatego się przestraszyłam, że nie spełniłabym tego, co obiecałam Miszy". Wiedziała, jak trudno zwyciężyć ciążące nad Bułhakowowskim rękopisem przekleństwo, ale nie dała za wygraną i przezwyciężyła.

A przecież nie zawsze miała łatwe życie. I nie bacząc na czarodziejstwa, jej dom nie opływał w dostatki. Robiła kwiaty do damskich kapeluszy i przepisywała na maszynie. Później, w lepszych czasach, przetłumaczyła... książkę Andre Maurois George Sand. Książka miała dwa wydania. Ale o tym nie lubiła mówić i dowiedziałem się o tym przypadkowo, mimochodem; podobnie jak o tym, że kiedyś rozszyfrowała notatkę Puszkina, która przez wiele lat była zagadką dla puszkinistów. "Tak, zdarzyło się" - potwierdziła Helena Siergiejewna i umilkła. To nie był dla niej powód do dumy. Była wdową po Bułhakowie.

Łamiąc zasadę tego tekstu odstąpiłem od naoczności i wyręczyłem się Łakszynem. Przepraszam, ale inaczej nie mogę! Nie potrafiłbym nie wspomnieć Heleny Siergiejewny. Przez wiele lat pracowałem nad książką o Bułhakowie; zbierałem materiały, chodziłem po śladach, rozmawiałem z ludźmi, pisałem. Jej obecność czułem stale; była tak gęsta, że niemal zmaterializowana. Nie tylko że stanowiła część życia mojego bohatera i że utrwaliła się w pamięci jego bliskich jako wyjątkowe zjawisko; ale również że ocaliła archiwum i cokolwiek zeń później do czytania dostawałem, działo się to dzięki niej.

Ale jej samej nie widziałem. Było to wielkie niepowodzenie. Jego ciężar odczułem wielokrotnie.

Spóźniłem się. Zabrakło mi niewiele czasu. Zdążyłem jeszcze usłyszeć w słuchawce telefonicznej: "Tak, wiem. Mówiono mi o panu. Bardzo chętnie pana przyjmę. Tylko teraz muszę się położyć do szpitala na obserwację. Tak że już nie zdążymy. Kiedy pan będzie w Moskwie następnym razem? Aaa, to znaczy - niedługo? To niech pan wtedy przychodzi. Do skoroj wstrieczi.

Następnym razem już jej nie było. Jak pisze Łakszyn, zmarła zupełnie niespodziewanie, nagle; choć miała już siedemdziesiątkę, wszyscy zgodnie piszą, że zachowała wdzięk i żywotność pani w średnim wieku.

Do tego, co zacytowałem z Łakszyna (inni pisali w podobnym duchu) dodam tylko opis rzeczy, którą obejrzałem w ostatnim mieszkaniu Heleny Siergiejewny. Był to gruby tom, oprawiony sposobem introligatorskim, zawierający schludny maszynopis. Na karcie tytułowej przeczytałem: Michaił Bułhakow, Soczinienija, tom pierwyj. Felietony, oczerki, rasskazy, 1922-1930. Moskwa 1954. W gardle mi zaschło; w jednym mgnieniu odczułem, na moment, ciężar tego, co zmaterializowało się w księdze: czekania, nadziei, desperacji, wyzwania. Zwłaszcza wyzwania; czy zaklinania losu, bo wdowia wierność powołała do życia substytut dzieł wszystkich, model marzenia, które w tamtym terminie nie mogło się sprawdzić. Pisząc to, patrzę na pierwsze dwa tomy dziesięciotomowego wydania dzieł zebranych Bułhakowa, z adresem: Ann Arbor, Michigan, i z datami 1982-1985.

Tak to jest. Rękopisy nie płoną. Zwłaszcza gdy chroni je wdowia wierność.

Zdążyłem poznać poprzednią żonę Michaiła Afanasjewicza, Lubow Jewgienijewnę Biełozierską. Mieszkała w tym samym, przedostatnim mieszkaniu na Wielkiej Prigowskiej, z którego Bułhakow wyprowadził się w roku 1932. Staroświeckie mebelki zachowywały klimat epoki, na ścianach wisiały fotografie Bułhakowa, tapety miały różowy odcień i gospodyni wydawała się również pamiątką z epoki: siwa, elegancka, pastelowa, cała w półtonach i uśmiechach. Zapewne i ona łyknęła swój kielich goryczy, ale również nie lubiła o tym mówić. Zresztą sytuacja wymagała delikatnego stąpania, jak zawsze gdy zmarły miał życie podzielone między kilka kobiet. Lubow Jewgienijewna była powściągliwa, ale wyczuwalnie zazdrosna o swoje miejsce; należało więc pamiętać, że to jej, bądź co bądź, dedykowano Białą Gwardię i Bieg. Pamiętałem i w nagrodę, przy herbacie z konfiturami, wysłuchiwałem historyjek z dawnego, rodzinnego życia. Lubow Jewgienijewna darzyła mnie nimi bardzo życzliwie, ale oszczędnie; powód zrozumiałem, gdy pokazała mi z dumą opublikowany przez amerykańskich wydawców tomik jej bułhakowowskich wspomnień. Chroniła swoją pamięć dla tej publikacji, to naturalne. Książeczka nie miała pretensji do głębi, była po kobiecemu dziergana z drobiazgów, anegdot, wspomnieniowych bibelocików. Lubię ją jednak taką, właśnie za to, że niczego nie udaje. Lubow Jewgienijewna też ocaliła swój kawałek pamięci dla nas, Bułhakowowskich czytelników. Niech nie będzie zapomniana i ona, wraz z bibelotami i zdjęciami, na których wyblakł trochę atrament czułych dedykacji; z kotami, które dokarmia pod oknem, jak przystało na wdowę po tym właśnie pisarzu; ze storami, które chroniły niziutki parter przed rejwachem ulicznym. Ja zachowam sobie przede wszystkim jej uśmiech - najszczerszy, a zarazem dystyngowany, też staroświecki nieco - z jakim witała mnie w ciasnym korytarzyku, zawsze bardzo rada z odwiedzin, bo poza wszystkim innym, utwierdzały ją w legalności i prawomocności jej cząstki wdowieństwa! Bardzo to ludzkie przecież.

A jakże nie wspomnieć Tatiany Aleksiejewny Paustowskiej? Była trzecią, późną żoną; kiedy brali ślub, uciekając z Moskwy niby para romantycznych kochanków, Konstanty Gieorgijewicz zbliżał się już do sześćdziesiątki. Spadły więc na nią jego późne dolegliwości, ciężka astma, szpitale, bardzo trudne umieranie. Znosiła to wszystko bardzo dzielnie, ale nie tylko to. Przyjaciele opowiadali mi, jak umiała strzec męża przed pokusami fałszywych kroków, wyrzucając bez ceremonii emisariuszy Związku Pisarzy, kiedy przyjeżdżali po podpis czy wystąpienie w złej sprawie. Daję temu wiarę, bo musiała być groźna w gniewie. Głos miała niski, schrypnięty, ekspresję wyrazistą (za młodu grała na scenie), ciało schorowane i w późnych latach otyłe, ale noszone energicznie, z zamaszystością rosyjskiej matrony. Jego już nie zdążyłem poznać; oszukało mnie poczucie, że nasz ulubiony pisarz (któż go w Polsce nie lubił? a on odwzajemniał się jak mógł) będzie żył zawsze i że mogę się nie śpieszyć. Ale miałem to szczęście, że Tatiana Aleksiejewna pełniła dzielnie wdowią służbę. Pokazała mi wszystko, co było do pokazania, ściągnęła na kolację krąg bliskich ludzi, żebym ich posłuchał. Kiedy spytałem, czy mogę przyjechać do niej do Tarusy, gdzie mieli letni domek - a miasteczko nad Oką, rosyjski Kazimierz, leżało grubo poza sferą czterdziestu kilometrów od Moskwy, w promieniu których mógł się poruszać cudzoziemiec - powiedziała: "Naturalnie. Proszę przyjechać. Przyjmę pana". Przyjęła, nakarmiła, taktownie pozwoliła snuć się i wchłaniać dom, jesienną panoramę Oki, pagórki, niebo, ulubiony zalew zwany Iljińską Głębią, grób pod dębem, z wydeptanymi koncentrycznie ścieżkami. Wszystko zasmużone, w przydymionej gamie barw, z rdzawymi plamami liści, tak właśnie jakby wszedł w środek któregoś z opowiadań... Opisałem to jak umiałem, a powinienem był jeszcze napisać o lampie, którą zapaliła wieczorem w gabinecie z werandą i ku błyskowi której odwracałem się raz po raz idąc w taruski mrok, ku autobusowi. Dom świecił w mroku i wiedziałem, że krząta się w nim, spazmatycznie łapiąc oddech, bo ją również dusiła astma. Tak to ze sobą zabrałem i dotąd noszę.

A Maria Aleksandrowna Płatonowa? Podobna w posturze, a przecież zupełnie inna. Za młodu piotrogrodzka panienka z dobrego domu, ostro doświadczona zawieruchą wojny domowej, potem przez prawie trzydzieści lat u boku Andrzeja Płatonowa, największego, myślę, rosyjskiego pisarza naszych czasów. Życie twarde, biedne, pełne strachu, w cieniu gęstniejącej niełaski, na krawędzi zagłady. Oszczędzono męża, ale zabrano syna; takie były stalinowskie chwyty. Zniżając głos Maria Aleksandrowna mówiła mi czasem, urywkami, jak jeździła od więzienia do więzienia i wyczekiwała pod murami. Były to już - w czasie tych opowieści - lata sześćdziesiąte, ale czuło się, że tamto żyje w niej ciągle. Strach nie minął. We mnie, stłamszonym, kołatały się słowa Achmatowej z Requiem: Budu ja, kak strieleckije żonki pod kriemlowskimi baszniami wyt' *[Będę, jak żony strzelców, wyć pod wieżami Kremla.]. W ogóle nie pamiętam jej twarzy - przy poważnej rozmowie - bez ustawicznych drgnięć, zmian, zafalowań. Obcowanie z nią było trudniejsze niż z innymi wdowami, zwykle otwartymi albo zamkniętymi definitywnie: tak - tak, nie - nie. Maria Aleksandrowna, gościnna i życzliwa, była jednak płochliwa jak boleśnie doświadczone zwierzątko. Co chwila przymykała albo spuszczała oczy, ściągała usta, zaciskała dłonie, zawieszała głos, zmieniała temat. Rozmowa z nią była grą. Pytana, czasami nie odpowiadała w ogóle. Kiedy indziej, zerkając z dołu, figlarnie, mówiła rzeczy jawnie nieprawdziwe, choć prawomyślne, i uśmiechała się z satysfakcją, widząc w mych oczach błysk niewiary; poza wszystkim innym znaczyło to, że coś rozumiem i że warto w ogóle ze mną rozmawiać. Lub prowokowała mnie, bym dopowiedział, czego nie chciała wymówić sama; wtedy czerwieniała, zaciskała dłonie i karciła mnie głosem, chwaląc spojrzeniem. Dziwicie się, pytacie: po co tyle tych wyrafinowań? W normalnych warunkach byłyby to objawy pretensjonalności i babskich fumów; pewnie dałbym za wygraną i poszedł sobie. Ale to było właśnie dziedzictwo nienormalności, ustawicznie jątrzące rany psychiczne, wibracja nerwów oraz brutalnie prosta pewność podsłuchu; mieszkanie znajdowało się w oficynie Instytutu Literackiego, więc trudno było tę pewność kwestionować. Toteż trwałem cierpliwie, uspokajałem, przeczekiwałem pauzy, oswajałem ją ze sobą. Mało tego: obrzucany w rozmowach wieloma drobnymi pytaniami na różne tematy, zdawałem jakby nieustający egzamin ze wszystkiego, a wyników nie poznałem nigdy, bo egzaminatorka zazwyczaj nie komentowała; reakcję mogłem znowu tylko zgadywać z cienia na twarzy, opuszczonego Wzroku, gestu rąk, przeciąganego "daaa..."

Tu dygresja w formie rady: gdybyście, jak ja, mieli kiedyś do czynienia z wdowami-Rosjankami, chroniącymi ważne spuścizny - nie dziwcie się ich ostrożności, wstępnej rozmowie czy nieufności nawet. Jesteście w końcu cudzoziemcami, a prawa, tradycje i nawyki myślowe tego kraju są, jakie są. To jedno. Drugie: do wdów kołatają różni cwaniacy, opętańcy, niebezpieczni w takiej sytuacji maniacy. Trzeba być czujnym psychologiem, by nie wyrządzić zła innym albo sobie. Trzecie: przybywają ludzie z Zachodu, zwykle zacni, ale wychowani w wolności i nie mogący wiedzieć, kiedy odmówić odpowiedzi i co ze spraw odsłoniętych pozostawić sobie, a co podać do publicznej wiadomości, żeby po powrocie nie przynieść odwiedzanym szkody. Ach, te słodkie, do rany przyłóż, radośnie uśmiechnięte, bezbronne w swym zachwycie i ufności zachodnie dzieciaki! Ileż to razy widząc, jak wchodzą z nabożeństwem, by pracowicie zadawać długą listę zasadniczych pytań - wymieniałem z gospodarzami porozumiewawcze spojrzenie, solidarnie łącząc się z nimi w myśli: milutcy, fajni, ale - RANY BOSKIE! CO TEŻ POTEM U SIEBIE NAPISZĄ I OPUBLIKUJĄ? Tak współpłaciłem z Rosjanami poniżającą cenę respektowania reguł nienormalności, bo w tym wszystkim nie szło przecież o nic więcej jak o elementarne, ludzkie prawo do dzielenia się duchowym dorobkiem własnym czy najbliższego człowieka. Wreszcie czwarta przesłanka niepewności, z jaką można zostać przyjętym: najróżniejsze układy sytuacyjne, strefy złej pamięci, osobistych urazów, kalkulacje różnych aktualnych posunięć publikacyjnych, czasem chęć takiego pośmiertnego ustawienia najbliższego człowieka, by wyglądał posągowiej czy prawomyślniej. I, po piąte, o czym już była mowa: chcą wiedzieć, czyście poważni, czy naprawdę zainteresowani najważniejszą dla nich osobą, czy może inni ważni zmarli ciekawią nas bardziej. Kiedy wspominałem czasami - najostrożniej - że prócz człowieka chronionego w pamięci w tym właśnie domu interesują mnie jeszcze inni i że zamierzam odwiedzać inne, podobne domy - rozmowa zaczynała czasem iskrzyć i potrzaskiwać, zjawiało się napięcie. Nie dziwcie się, nie śmiejcie, uszanujcie, stąpajcie lekko.

A Maria Aleksandrowna, nie zaprzestając swej gry, pomogła mi bardzo. Widzę ją teraz w wieczór prawosławnej Wielkanocy; doznałem zaszczytu zaproszenia na paschę, stosowną potrawę, skomponowaną z sera i wymyślnych ingrediencji w prawdziwym petersburskim guście. Jesz'tie, Andriej Josifowicz. Starik eto oczen' lubił. *[Niech pan je, Andrzeju Josifowiczu. Staruszek to bardzo lubił.] "Starik" to Andrzej Płatonow, patrzący na nas z fotografii i rzeźbionego popiersia, a ożywiony ogromnym do siebie podobieństwem dorosłej już teraz córki, Maszy. Jem paschę. Maria Aleksandrowna, też już matronowata, z gładko, po rosyjsku zaczesanymi i upiętymi w węzeł czarnymi włosami, w świątecznej sukni z koronkowym kołnierzem, opierając o stół pełne, odsłonięte do łokci ramiona - patrzy na mnie z uśmiechem. Tak, ma to wszystko coś z Pitra. Atmosfera jest odprężona. Ale po chwili: "Andrzeju Josifowiczu, a co pan sądzi o tym, co napisał o Staruszku Kramow?" "Na mój gust, Mario Aleksandrowna, to za ostrożne". "Czyżby? No, co też pan opowiada!" W oczach tańczą błyski, ręce naciągają zarzucony na plecy szal... To było całą epokę temu, przed kilkunastu laty, i kiedy wspominam dzisiaj jej nieustanne rozedrganie, szczególnego sensu nabierają słowa rosyjskiego pożegnania zmarłych: mir prachu twojemu. Pokój twoim prochom, wdowo po Andrzeju Płatonowie.

* * *

Pora teraz powiedzieć o wdowie szczególnego formatu.

Po raz pierwszy zobaczyłem ją w małym pokoiku, klitce właściwie, w mieszkaniu Wiktora Szkłowskiego. Znalazła tu schronienie po latach tułaczki. Czuła się bardzo źle, męczona ciężarem wielu naraz chorób. Z półmroku wyjrzała ku mnie napięta cierpieniem twarz starej Rosjanki: szczupła, pomarszczona, zdominowana przez bardzo wydatny nos, sprawiający, że widziało się ją jakby zawsze z profilu. Wysokie czoło, rzadziutkie, siwe włosy, opadające na boki kosmyki, bystre i czujne oczy, usta to zaciskane w grymasie cierpkiej samowiedzy, to otwierane w ciężkim oddechu. Rozmawialiśmy chyba wtedy niewiele, ale zapraszała mnie jeszcze.

Tak poznałem Nadieżdę Jakowlewnę Mandelsztam, wdowę po wielkim rosyjskim poecie Osipie Emiliewiczu Mandelsztamie.

Nie była jeszcze wtedy autorką wspomnień, jednej z najgłębszych i najmądrzejszych książek o systemie, "Hercenem w spódnicy", jak ją nazywano na Zachodzie. Tylko najbliżsi wiedzieli pewnie, że coś pisze. Ale była żywą legendą, odblaskiem Mandelsztama i osobowością niezwykłego... Chciałem napisać: "uroku", i zatrzymałem się. To niewłaściwe słowo. Zakłada miękkość, ona zaś nie miała jej prawie wcale; ostrość rysów zgadzała się z precyzją myśli i dobitnością słów. W obcowaniu była przyjaźnie szorstka, antysentymentalna, ceniła trzeźwość, dowcip i precyzję, mogła przyprzeć do muru kłopotliwym pytaniem. Więc jeśli już "urok" - bo fascynowała przecież - to innego rzędu. Jej starczość, bardzo plebejska, diametralnie różna od monumentalnego majestatu Anny Achmatowej, była prześwietlona Duchem - świętym, ludzkim, wszelkim - jakby występującym z brzegów skurczonego ciała.

I znów łapię się za słowo: zbyt pompatycznie. Bo przy tym umiała być całkowicie naturalna. Tak się ją odbierało za każdym razem. Bywałem u niej regularnie, już w jej własnym, małym mieszkaniu, w standardowym, wielkopłytowym bloku otoczonym przez identyczne brzydactwa; osiedle Czeriomuszki, ulica Bolszaja Czeriomuszkinskaja 14, parter, standardowe drzwi, obite burą dermą. Dopiero za nimi - inny, eksterytorialny świat. Jej, własny, mały, zagracony, bez troski o to, żeby było ładnie. Czuło się, że ręka gospodyni jest stworzona do innych rzeczy. W pokoiku wisiało parę dobrych płócien zaprzyjaźnionych malarzy, nonkonformistów. Ale centrum życia towarzyskiego stanowiła, po moskiewsku, kuchnia. Salon kuchenny. Tak właśnie było naturalnie. Pod ścianą stała stara kanapa z drewnianym oparciem. Na niej siedziała, a częściej leżała z podwiniętymi nogami, okryta chustką czy kawałkiem futra - gospodyni. We wspomnieniach pisze gdzieś, że leżenie to w Rosji całkiem życiowa orientacja i że większość swych nieszczęść spotykali Mandelsztamowie na leżąco. Ale do swojego zdjęcia, tego z drugiego tomu wspomnień, usiadła; z tyłu widać oparcie kanapy i kafle kuchni, więc to ten sam kąt, jej legowisko, wszystko się zgadza. Zdjęcie jest wyjątkowo dobre; cała ona, na ile to możliwe; z wewnętrznym światłem. W chwilach szczególnie dobrego humoru pokazywała swoje zdjęcia z lat dwudziestych. Jest na nich gibką żydowską dziewczyną z otwartymi jakby do krzyku ustami i diabłem w oczach; sama zachłanność życia! Nasze uznanie kwitowała z widoczną przyjemnością: "Byłam zupełnie szalona. Zupełnie". Tu zbliżała się do Achmatowej, zresztą pisze o tym: obie ceniły męskie hołdy uczuciowe, lubiły się podobać. Tylko że życie im nie sprzyjało... Teraz, po latach, Nadieżda Jakowlewna żywo interesowała się strojami i fryzurami swoich młodych przyjaciółek, frasowały ją ich osobiste problemy.

Przyjaciółki-opiekunki zaczęły z czasem pełnić przy niej coś w rodzaju dyżurów. Bez tego, w miarę postępów starości, nie dałaby sobie rady w wyczerpującej, kolejkowo-urzędowej codzienności. Przyjmowała opiekę równie naturalnie jak wszystko inne, bez roztkliwiań i krygów, jako coś naturalnego. Widziałem, jak sprawnie i taktownie działa ta serdeczna służba. Piękny i bardzo ludzki to był układ.

Przychodziło się do niej na słuchanie i patrzenie, a także na rozmowy, w których naturalnie wodziła rej. Mówiła chrapliwie, z astmatycznym przydechem, krótkimi frazami. Przez wiele lat uciekała przed zagładą, chroniąc siebie i pamięć o Mandelsztamie, jak ścigane zwierzę. Teraz w widoczny sposób cieszyła się późnym szczęściem zakorzenienia, osiadłości, kręgu znajomych, kontaktów, nadrabiania zaległości. Była żądna wiadomości z różnych dziedzin życia, które kiedyś wypchnęło ją na margines. Czasami czuło się, kiedy pytała, że i tak wie swoje, a to co słyszy konfrontuje z doświadczeniami i umieszcza w odpowiednich przegródkach. Nie nazwałbym ją podatną na argumenty; sądziła ostro i kategorycznie; przekonywana - często milkła, co oznaczało, że się nie zgadza i nie ustępuje.

Nie dziwota; wyrzeźbił ją los, inną pewnie być nie mogła. Nie roztaczała konwersacyjnych czarów, zwłaszcza kiedy coś jej dolegało, a tak było prawie zawsze; jej lakoniczna cierpkość jeszcze się wówczas wyostrzyła. Ale umiała też być doskonałym kompanem. Kiedy bóle ją szczędziły, lubiła skromne biesiady, szykowane na jej skinienie przez którąś z przyjaciółek-opiekunek z tego, co pod ręką: chleb, kiełbasa, ser, butelka "Stolicznej" - i mimo surowych zakazów pozwalała sobie na jeden kieliszek z grymasem "i tak nic mi już nie pomoże". Kiedy indziej piło się herbatę, jak na salon przystało.

Salon, notabene, miał swoje stosowne rytuały. W różnych dniach przyjmowano w nim ludzi różnych zawodów, pokoleń i przynależności. Byli dobierani i dzieleni na grupy według zasad znanych samej tylko gospodyni. Jednych można było spotkać stale, a na innych znowu, nawet bywając często, nigdy się nie trafiało. Tak miało być i już. Zresztą, wobec znaczenia nadawanego w Rosji życiu towarzyskiemu, jako rekompensacie za paskudztwa życia publicznego - komponowanie grona gości jest tam sztuką i celebracją. W salonie pani Mandelsztam zauważyłem dwa ogólne kryteria: przybysze winni być, rzecz jasna, swoi, czyli rekomendowani, i mieć gospodyni coś ciekawego do powiedzenia. Osobną grupę stanowili mandelsztamiści wszystkich krajów, pielgrzymujący tu w "świętym rozdygotaniu" (określenie Brodskiego); bo też poddawano ich bardzo ostremu egzaminowi, nim coś mogli skorzystać. Dwóch przeszło próbę maxima cum laude i było bliskich sercu gospodyni: Amerykanin Clarence Brown i Ryszard Przybylski.

Kogóż ja tam nie spotkałem! Przychodził milczący, wyraźnie skrępowany swoją częściową głuchotą Warłam Tichonowicz Szałamow, autor jednej z najważniejszych rosyjskich książek, Opowiadań kołymskich. Uważany za swego podwójnie, bo i kołymski łagrowiec, i autor opowiadania-wizji o śmierci Mandelsztama (Cherry-brandy). Twarz wygarbowana lagrową Północą, jeszcze ostrzej i ostateczniej niż u Dombrowskiego, z głęboko wyrytymi koleinami zmarszczek. Wyraz bezwzględności i zamknięcia; na pewno mylący, po prostu tak go życie wymodelowało. Mówił mało, zdawał się zafrasowany swoim trudnym wejściem do literatury, ale to już mój domysł; wiem skądinąd, że uważał się bardziej za poetę niż prozaika i w poezji liczył się oficjalnie, ale jego liryka jest poprawna i konwencjonalna. Natomiast prawdziwy tytuł do chwały, Opowiadania, krążyły w samizdacie i przedostawały się na Zachód własnymi drogami, a wyszły po rosyjsku dopiero w roku 1978, na trzy lata przed śmiercią autora.

Przychodził znakomity matematyk G., któremu, jak mi powiedziano, żydostwo przeszkadzało stale w zostaniu akademikiem. Nawet bez zapewnień o jego klasie wiedziałbym od razu, że to świetna głowa, bo miał zupełnie nielinearny sposób myślenia. Widział świat jak prawdziwy poeta, w związkach i układach odbanalizowanych i zaskakująco świeżych, w dużym i małym. Przepadałem za rozmowami z nim, ale nic już, na dowód fascynacji, nie umiem dziś zacytować; wierzcie na słowo.

Przychodził tajemniczy Kirył Henkin, dziś emigrant, autor dosyć głośnych książek o intrygach KGB i sowieckich szpiegach na Zachodzie. Nie krył wtedy i nie kryje dziś swoich dawnych powiązań ze służbami specjalnymi. Nie byłem (i dziś nie jestem) pewny, za kogo właściwie go brać, ale gospodyni go przyjmowała i słuchała z uwagą, kiedy cedząc skąpo słowa i błyskając szkłami okularów opowiadał, jak przeżył w Pradze inwazję z roku 1968 i jak go, korespondenta "Problemów pokoju i socjalizmu", karnie odwołano do Związku.

Wpadała zawsze zabiegana, zajęta czymś tajemniczym i skomplikowanym, lekko stąpająca i postawna Natasza Stolarowa, sekretarka Erenburga. Jej urody nie zniszczyło nawet kilkanaście lat łagru. Trafiła doń za złudzenia młodości; w latach trzydziestych jako kilkunastoletnia dziewczyna namówiła rodziców-emigrantów, by wrócili z Francji do sowieckiej Rosji. Był taki ruch wozwraszczencew, dyskretnie kierowany przez NKWD. Rodzice zginęli, Natasza ocalała, ale swoje przeżyła.

Zachodzili malarze. Szeroko uśmiechnięty, sprężysty Wołodia Wajsberg, także rzeźbiarz, zajrzawszy z korytarza wszedł bez powitania, fachowo obmacał moją łysinę i powiedział: "Jaka fajna czaszka".

Przeważnie było żywo, ale chwilami dawała o sobie znać świadomość zamkniętej enklawy. Pamiętam wieczór, kiedy zgromadzeni rozstrzygali scholastyczną łamigłówkę: czy jest na Rusi dziesięciu prawdziwych inteligentów? A jeśli tak, to którzy to? Spierano się zajadle, ale i krygowano porządnie; rzecz w tym, że co chwila ktoś wymieniał kogoś z obecnych, ów się zarzekał: "ja? ależ skąd! wiele mi brakuje..." itd., po czym z wyczuwalną przyjemnością dawał się pasować na sprawiedliwego i z kolei nazywał innego dyskutanta. Było to gonienie w piętkę i wierciłem się jak na szpilkach, czekając aż skończą. Wtrącić się, jako cudzoziemiec-outsider, nie mogłem. Przyznam, że tego wieczoru zatęskniłem za Warszawą, gdzie podobne kalkulacje były niemożliwe. Tak płacono koszta samoobronnego wyobcowania.

Za to w małym gronie, z Nadieżdą Jakowlewną w centrum, zawsze było ciekawie. Bardzo wypytywała o Polskę. Lubiła ją na niewidzianego i uczucie to, według - rzeczywiście prawdziwych? - inteligenckich tradycji, podbudowane było kompleksem rosyjskiej winy. Pytała melancholijnie o stosunek do Rosji i Rosjan, przygotowana na najgorsze, ale żądająca prawdy i tylko prawdy; z ostrożną ulgą przyjmowała do wiadomości, że stosunek ten, przynajmniej wśród inteligencji, bywa zróżnicowany. Kiedyś powiedziała mi, że najbardziej okrutnym i haniebnym świadectwem, jakie czytała, były protokóły przesłuchań powstańców styczniowych, sądzonych i traconych w Wilnie z rozkazu Murawiowa-Wieszatiela. Pomyślcie: jakie czytała o n a. Nadieżda Mandelsztam! Był, notabene, taki czas, kiedy książkę z tymi protokółami, świeżo opublikowaną, spotykałem po kolei w domach wszystkich moich przyjaciół-Moskali i każdą rozmowę zaczynano od nich. A Nadieżda Jakowlewna, myśląc z głębokim pesymizmem o perspektywach Rosji, wyczuwalnie lubiła wiedzieć, że tuż, o miedzę, jest kraj walczący o normalność istnienia, z nie przetrąconym do końca kręgosłupem etycznym. Jak wszyscy moi Moskale, życzyła nam powodzenia najnaturalniej w świecie, licząc, że będzie z niego korzyść i dla Rosji. Ale dodatkowo gruntowało się to jeszcze u niej w mocnym, chrześcijańskim zapleczu. Kto ją czytał, ten o tym wie. Była głęboko wierząca, wiarą wycierpianą i zahartowaną. Kiedyś spytała: "Pan pewnie, jak Ryszard [Przybylski - A.D.] wyznaje sceptycyzm?" Skinąłem głową. "Dobrze, ale w takim razie co z obiektywnymi wartościami?" Zaskoczony celnością pytania zrazu zaniemówiłem, potem coś wybąkałem. Taktownie dała mi spokój. Potem wspominałem to pytanie i coraz wyraźniej czułem ukrytą w nim rację. Teraz dialog wyglądałby już inaczej.

Przez jakiś czas myślała poważnie o wyjeździe do Izraela. "Przynajmniej umrę wolna" - oświadczyła. Ale najpierw trzymał ją na uwięzi ciężko chory brat, którym, póki sił starczyło, próbowała się opiekować. Potem sprawa zeszła z wokandy; może sił już brakowało, czy też wyperswadowano jej. W każdym razie na początku lat siedemdziesiątych mogła się już trochę wewnętrznie odprężyć. Policja miała na oku ją i jej gości, ale nic drastycznego się nie zdarzyło. Tymczasem wyszedł trzytomowy, fundamentalny amerykański Mandelsztam i chudy wybór krajowy. Wyszły również za granicą jej wspomnienia. Wiadomo było, że i poezja, i scedzony przez pisarkę sens doświadczeń jej samej, męża, środowiska, warstwy społecznej, kraju - są ocalone, nie przepadną. Teraz nawet nagłe wtargnięcie nie byłoby już takie groźne. Smakując to najciężej okupione zwycięstwo nad losem powiedziała kiedyś: "Nawet jakby co, to dadzą mi raz w mordę - i umrę". Spokojnie, bez pozy. Jeśli nie cała, to dużo z niej jest w tym zdaniu.

A umarła w grudniu 1980. Nie wiem, czy do jej świadomości dotarł sygnał polskich wydarzeń, bo była już bardzo stara (osiemdziesiąt jeden lat), bardzo zmęczona i chyba oddalona od doczesności. Ostatnia z opublikowanych rozmów z nią, przeprowadzona w roku 1977, świadczy o znacznej niechęci do świata. "Gdyby żyła, można by się z nią spierać... - napisano w komentarzu redakcyjnym paryskiego «Kontynentu» (nr 3/1982) -  ...Jej wypowiedzi są często prowokacją. Ale odpowiedzieć na prowokację już nie możemy". Istotnie. Niesprawiedliwa umiała być już wcześniej. Wspaniale odsłaniając we wspomnieniach procesy i zjawiska, krzywdziła czasami pojedynczych ludzi (zjawisko to nasila się zwłaszcza w Drugiej księdze). Nie miała na ogól zrozumienia dla postaw kompromisowych, chyba że ich przedstawiciele jakoś pomogli Mandelsztamowi, wtedy ich amnestionowała. Te pojedyncze, apodyktyczne osądy wywołały duży rezonans krytyczny; Lidia Czukowska zamierzała nawet napisać polemiczną książkę. Ale to już inne sprawy. Wejście w nie wymagałoby dłuższych rozważań na temat, czy i jak możliwe jest w ogóle godne egzystowanie w tamtym reżymie, gdy się jest człowiekiem publicznym.

Kiedy o tym piszę, uwiera mnie własna małoduszność. Rzecz w tym, że pod koniec swych rosyjskich pobytów, w latach 1974 i 1975, zacząłem jej dom z premedytacją omijać. Wiedziałem (bo mi mówiono), że łaknie teraz od przybyszów opinii o swych wspomnieniach. I że sama dobrze czuje ich wartość. Oznaczało to dla mnie konieczność albo przemilczeń i półprawd, albo rozmowy trudnej i burzliwej. A to dlatego, że bardzo silnie odczułem jej jednostkowe, wyrządzane ludziom krzywdy i panujący w Drugiej księdze klimat nadmiernej pewności siebie (nawet Achmatowa bywa tam już karcona i strofowana). Wolałem dyskusji uniknąć, inaczej mówiąc: stchórzyłem. Oto praktyczna ilustracja życiowego oportunizmu w obiegu nieoficjalnym. W ten sposób przestałem ją widywać wcześniej, niż musiałem. Doniesiono mi, że to zauważyła i była zdziwiona. Może się domyśliła? Tak czy owak: moja wina.

Na okoliczność łagodzącą mam tylko to, że potem jej wspomnienia przetłumaczyłem. Ale znowu: ze skrótami. Bardzo czuła na punkcie własnej i Mandelsztama integralności, nie mogła być - jeśli się dowiedziała - zadowolona.

Śmierć miała podobno dobrą; według świadectwa bliskiej osoby - "...nad ranem, cicho, w półśnie, jak w omdleniu". Swoje późne zapiski zabezpieczyła zawczasu, jak na doświadczoną konspiratorkę przystało. Bo też zaraz po zgonie mieszkanie zostało opieczętowane. I tak czekano długo i cierpliwie, skoro pod koniec życia już jej nie nękano. Tyle że w ostatniej chwili uniemożliwiono złożenie ciała do grobu rodzinnego na centralnie położonym Cmentarzu Wagańkowskim. Pożegnana zgodnie z prawosławnym rytuałem, spoczęła na odległym Cmentarzu Trojekurowskim. A niedawno przeczytałem w "Litgaziecie" o powołaniu komisji do spraw spuścizny Osipa Emiliewicza. Dlaczego tak późno? Chyba wiem: wypadałoby zaprosić wdowę. Więc czekano, aż umrze.

Póki tam nie pojadę, niech to będzie świeczką na jej groble.

* * *

Czy bywa inaczej? Bywa, oczywiście. Znalem żony deprawujące swoich mężów. Nosiły dużą część winy za ich społeczne upadki. Słyszałem również o wdowach "obojętnych albo egoistycznie zapobiegliwych" *[Już poza ten tekst wynoszę myśl o szczególnym rodzaju wdowieństwa: po ludziach złych i najgorszych, bandytach literackich typu Jermiłowa, Elsberga, Arkadego Wasiliewa. Chyba może być bardzo różne; solidarne w złym i obciążone tragedią niezgody na nie, zatwardziałe i pełne kompleksów. Jak ludzki, wdowi ból godzi się ze świadomością krzywd zadanych innym ludziom, a dobre serce ze złą pamięcią? Jaka atmosfera panuje w takich domach? Może wszyscy udają przed sobą nawzajem wiarę w uczciwość zmarłego? Albo starają się o nim szybko zapomnieć (i to jest kara)? Nie wiem. Takiej Rosji nie poznałem.]. Tak się jednak złożyło, że bliżej ich nie poznawałem. To jest właśnie przywilej rosyjskiego łańcucha rekomendacyjnego; trafiła się od ludzi dobrych - ku lepszym lub gorszym, ale nigdy złym. Możecie to również nazwać ograniczeniem i zakłóceniem proporcji; zgodzę się. Moja Rosja jest właśnie taka: bardziej z dobra. I moje wdowy również.

Świadomie pozwoliłem sobie na ten zaimek dzierżawczy: "moje". Zbytnia poufałość? Może, ale tak je właśnie nazywałem. "Dokąd się wybierasz?" - pytała żona w czasie wspólnych moskiewskich pobytów, z melancholijną pewnością tego, co usłyszy. "Do moich wdów" - odpowiadałem. "Znowu!" Tak, znowu. I jeśli wrócę, pójdę znowu do tych, które żyją i zechcą mnie przyjąć.

Miałem wobec nich różne winy. Choćby takie, że nie zawsze poświęcałem ich zmarłym tyle i takich słów, jak się spodziewały. Albo że mimo wszelkiej ostrożności dotykałem za silnie jakichś bolesnych miejsc. Albo jeszcze i to, że nie dość o nich, wdowach, przy pisaniu pamiętałem. Choćby w tych wspomnieniach: Borys Abramowicz Słucki jest u mnie bez Tani, najdosłowniej, po jej śmierci nie potrafił już właściwie żyć; nie dźwignął się do końca. Boria Bałter - bez Gali. Iljusza Zwieriew - bez Żeni. A Helena Władimirowna Mariamowa, Kozaczka o bujnej duszy, wdowa po Saszy, wielkogłowym, uśmiechniętym, zwalistym, eks-marynarzu i członku kolegium redakcyjnego "Nowego Miru" z czasów Twardowskiego? Nie pozwoliła mi się pominąć, dając zarazem świeży przyczynek do opisywanej sprawy. Z wczorajszą pocztą przyszła od niej książka, złożona z ineditów zmarłego przed czternastoma laty męża. Napisała: ...starym, dalokim i blizkim druzjam na pamiat' ob Aleksandrie Mojsiejewicze. Wasza Lena. *[Starym, dalekim i bliskim przyjaciołom ku pamięci o Aleksandrze Mojsiejewiczu.] Tak się to nałożyło: kotekst na tekst, i tak zbiegło w czasie; szczera prawda, słowo! I jeszcze: tak przywołano do porządku moją gnuśną i niewdzięczną pamięć. Dziękuję i przepraszam, Leno.

Rosyjskie dziewczyny potrafią być wspaniałe; uśmiecham się teraz do nich z wdzięcznością. Ale najważniejszymi Rosjankami (poza jedną, z którą się ożeniłem) są dla mnie stare kobiety o pobrużdżonych twarzach, obwisłej skórze, przerzedzonych włosach, spazmatycznym oddechu, ciężkim kroku. Ugięte pod krzyżem rosyjskiego losu niosą drogocenną pamięć swoich zmarłych. Pochylam się, jak dawniej, nad ich dłońmi i całuję je niby relikwie.

 

JAWNE, TAJNE I DWUPŁCIOWE...

Wraca to dzisiaj do mnie, jak wracało wtedy: jak oceniać tych ludzi sprawiedliwie? Co mieć im bezwzględnie za złe, a gdzie wstrzymywać się od sądzenia? Za co odpowiadają sami, a jaką część winy zdejmuje im z barków nieludzki czas, który przeżyli?

Myślę tu o ludziach, za którymi chodziła zła sława. Przed którymi mnie ostrzegano, albo na widok których we mnie samym zapalało się czerwone światełko. Normalnie podawany z ręki do ręki poruszałem się w zamkniętym obiegu zacnych i przyzwoitych. Ale zdarzały się wyjątki. Natykałem się na figury dwu- albo wieloznaczne, o kilkuczęściowych i kilkuwartościowych biografiach. Zaczynali żyć dobrze, potem ulegali strachowi lub pokusie, a jeszcze później szczerzyli zęby w wymuszonych uśmiechach, zachowując się jakby nigdy nic. Albo - w odwrotnym porządku. O niektórych krążyły opowieści, na temat innych szeptano mi coś do ucha, i czułem się wtedy niepewnie, wiedząc jak łatwo lęgnie się w takim klimacie plotka czy insynuacja. (Sama wielka Nadieżda Mandelsztam nie jest tu bez winy; do wielu ocen szczegółowych wystawionych przez nią ludziom zgłoszono udokumentowane zastrzeżenia). Czasem oceny były jednoznaczne i niewątpliwe. Przy takich nazwiskach patrzono mi porozumiewawczo w oczy i bezsłownie pukano w stół. Znaczyło to, że X. jest stukaczom, czyli donosicielem, który co jakiś czas puka ze swym meldunkiem do drzwi opera (skrót od: operupołnomoczennyj), tj. przedstawiciela organów ścigania. Uchodziło też za pewne, że ludzie na określonych stanowiskach, zwłaszcza takich, gdzie w grę wchodziły kontakty z cudzoziemcami, donoszą w ramach pragmatyki służbowej, z tytułu pracy. Ale to już nie było takie proste; znam niewątpliwie przypadki zaprzeczające tej regule, wiem też o sytuacjach, w których osoby tego typu mogłyby, z racji swej wiedzy, zrobić wiele złego ewidentnie, w ciągu wielu lat nie czyniły tego - nawet odwrotnie. Zapewne więc, z racji swej służby, pisały określone służbowe notatki gdzie należy, ale umieszczały w nich tylko niezbędne minimum, resztę zachowując dla siebie. Oto kręte ścieżki etyki stosowanej. Z biegiem lat rozpoznawałem już, nie bez przyjacielskiej pomocy, ludzi, z którymi można było bez ryzyka być szczerym  d o  p e w n e g o  stopnia (minus, rzecz jasna, sprawy naprawdę trefne); oni zaś, wiedząc, że ja wiem, zachowywali się nienagannie i nie sprawiali mi zawodu. Roboczo myślałem o nich: "nie pracują na moim kierunku"...

A oto scena rodzajowa: dobrze znajomy dom, suto zastawiony stół, wesoła kompania. Rozmowa najswobodniejsza. Wchodzi spóźniony gość. Spłoszony, nachylam się do ucha gospodarza. "Misza, przecież ten X. to stukacz". "Owszem, ale on w moim domu nie pracuje, nic się nie bój". Rzeczywiście, bodaj nie pracował, bo wokół się nie krępowano, i każdy z obecnych, według popularnego tam określenia, nagadywał sobie co najmniej na pięć lat.

Oto specyficzny, sowiecko-rosyjski savoir-vivre. Ideologiczne kampanie przemijają, dyktatorzy umierają, nie dobite ofiary wracają z łagrów. Dawni nadzorcy ideologiczni, spuszczeni z łańcuszków jak sfora, skacząca z ujadaniem do gardeł kolejnym odchyleńcom - starzeją się, tracą rozpęd, spuszczają z tonu. Prześladowcy i prześladowani ocierają się o siebie ustawicznie; na klatkach schodowych pisarskich domów, w Klubie Literatów, w redakcjach, gabinetach, przychodniach. Wszystko jest wiadome. Słyszało się o kilku wypadkach spektakularnych, samosądowych rękoczynów. Ale było tego niewiele. Podejmowane w czasach odwilży chruszczowowskiej próby osądów oficjalnych - choćby na forum sądu koleżeńskiego - stłamszono w zarodku. Nawet najbardziej osławieni donosiciele typu Jakowa Elsberga czy Lwa Nikulina (zwanego stukaczom-nadomnikom), tj. chałupnikiem, bo donosił to, czego się nasłuchał w mieszkaniach, a pracował bodaj na wszystkich możliwych kierunkach *[Ilustruje to anonimowy dwuwiersz, jeden z tych morderczych epigramatów, którymi duszona i torturowana literatura rosyjska dźgała swoich dręczycieli, zdrajców i sługusów tyranii. W dosłownym przekładzie brzmi on: Kainie, gdzie twój brat Abel? Nikulinie, gdzie twój brat Babel?], byli oficjalnie nietykalni; groził im jedynie bojkot towarzyski. A ten, poza najjaskrawszymi przypadkami, podlegał ludzkiemu, naturalnemu rytmowi słabnięcia emocji, zacierania pamięci zadanych krzywd... Zwłaszcza gdy krzywdziciele spuszczali oczy i uśmiechali się smutno, z wyrazem porozumiewawczej skruchy. "Cóż robić, stary, wiem, zgrzeszyłem, byłem łajdakiem, moja wina - ale i wina czasów, przecież to były straszne czasy, pamiętasz sam; a myślisz, że mnie było lekko?" - tak dawały się odczytać te wyrazy twarzy. Dziwić się ofiarom, że litość, obrzydzenie i zrozumienie składały się razem na poczucie rezygnacji z dochodzenia krzywd? Ze nie zawsze zrywano stosunki, albo też stopniowo te zerwane znowu się "jakoś" nawiązywały? Że współistniano bez złudzeń, ale i bez - słabnącego z latami - gniewu, z cierpkim smakiem dwuznaczności przyzwolenia? Zwłaszcza że niektórzy prześladowcy  n a p r a w d ę  żałowali, kajali się, odcinali od dawnych siebie, przechodzili wewnętrzne przełomy. Znam takich, którzy służyli później dobrym lub przynajmniej niezłym sprawom; może traktując to jako formę pokuty?... Wszystko się zmieszało, każdy niemal przypadek wikłał się, biegł meandrycznie, to znowu uzewnętrzniał raptem w scenach o nie znanym z żadnych opisów, wyrafinowanym, psychologicznym napięciu. Literatura rosyjska tamtych czasów miała tuż pod ręką, we własnym domu, w treściach codzienności, złoża zaiste niesamowitej autotematycznej inspiracji. Musiała jednak obchodzić je bokiem, przynajmniej w wersjach pisarskich, przeznaczonych do użytku oficjalnego. Czy narodził się już nowy Dostojewski, który przystawi zwierciadło temu widzialnemu, a zwłaszcza niewidzialnemu światu?

Z pamięci wypływają strzępki przyczynków do sprawy, zawarte w moim, outsidera, skromnym doświadczeniu. Zbyt często czułem, że to, co wychwytuję albo staram się zrozumieć, jest tylko łamliwą wierzchnią warstewką nad ciemną otchłanią bez dna.

Jurij Osipowicz Dombrowski recytował mi, jak wspomniałem, swój wiersz o uduszeniu szpicla. Za tym wierszem poszedł następny: o śledczym, spotkanym już w czasach postalinowskich na bazarze. Dawny dręczyciel był małym, spoconym i zaaferowanym starszym panem. Szczegóły wiersza już mi się zatarły w pamięci, ale wiem, że był pełny nienawiści, która nie mogła i nie umiała się wyładować. Było już za późno na zemstę; za późno i jakoś niezręcznie. Nieznośna i błogosławiona skaza ludzkiej natury, nasz święty grzech pierworodny: wygasanie najsprawiedliwszego gniewu, niemożność pełnego wet za wet. Żart, najlepsza książka Milana Kundery, jest właśnie o tym.

Po korytarzach, wzdłuż drzwi mieszczących za sobą różne biura Związku Pisarzy przesuwał się w tych latach często starszy pan słusznego wzrostu. Łysawa czaszka obramowana siwizną, eleganckie okulary, nienaganny garnitur, krok posuwiście bezgłośny, na twarzy zbyt szeroki uśmiech z odcieniem chytrej służalczości; rodzaj maitre d'hotel, który za moment poda ogień, otworzy drzwi, spyta: "pan sobie życzy?" Taki był na zewnątrz; wobec podległego sobie personelu natomiast - zgoła inny: zimny, arogancki, pedantycznie wymagający. Wiktor Nikołajewicz Iljin, sekretarz do spraw organizacyjnych moskiewskiego oddziału Związku Pisarzy Radzieckich, szara związkowa eminencja, według popularnego określenia "przeszybował" do literatury z policji politycznej, podobnie jak wielu przed nim. W poprzednim wcieleniu był generałem NKWD, czego nie ukrywał; powszechna świadomość tej przeszłości, bynajmniej nie całkowicie zamkniętej, tworzyła wokół tej niebanalnej postaci pożądaną atmosferę. Wiedziano, że ma i pielęgnuje dawne kontakty, że może z łatwością pomóc i zaszkodzić zarówno w życiu związkowym jak i poza nim. Od personelu, w ramach nieoficjalnej pragmatyki, wymagał usług donosicielskich; jeśli mu ich odmawiano, przyjmował to do wiadomości spokojnie, nie mścił się spektakularnie, stawał się tylko bardziej dokuczliwy w drobiazgach i pomijał przy awansach i nagrodach. Żeby było nieprościej, tego dawnego oprawcę (w latach stalinowskich prowadził, jak mówiono, śledztwa w sprawach pisarzy, i to prowadził zgodnie z duchem czasu, brutalnie) w pewnym momencie zdegradowano, uwięziono, sądzono i skazano. Było to całkowicie zgodne ze stalinowską zasadą likwidowania kolejnych warstw funkcyjnych policji politycznej jako niebezpiecznych świadków. Iljin - powtarzam znowu: jak wiadomo - siedział był nawet jakoby w celi śmierci, ale ocalał i w porze odwilży został odkomenderowany do środowiska poznanego już z perspektywy Łubianki. Czy dlatego, że opowiedziano mi to wszystko, promienny uśmiech eks-generała wydawał mi się zawsze grymasem kocura na diecie, patrzącego życzliwie na zaaferowane myszy? W jego zmrużonych oczach i zbyt nienagannych manierach łowiłem też znaną cechę ludzi tego pokroju, przystawianych z woli losu do środowiska bądź co bądź twórczego: pełną satysfakcji pewność, że wszyscy literaci to ludzie mali, przekupni, zawistni, żądni zaszczytów, wódki i dziewek, że oprócz tego, czego się wśród nich na co dzień dowie i napatrzy sekretarz organizacyjny, nie ma już nic wyższego i że taka i tylko taka jest prawda o "inżynierach ludzkich dusz", kreowanych na monumenty moralności socjalistycznej dla potrzeb urabianej propagandowo gawiedzi.

Wiedziałem już niejedno, nie dziwiłem się wszystkiemu, ale ilekroć mignął mi w korytarzu Domu Literatury, cały w błyskach i jasnościach uśmiechu, kołnierzyka, spinek, samopoczucia - doznawałem ukłucia wstydu za moich przyjaciół. "Oto synteza - myślałem - oto emblemat i metafora epoki, widomy znak poniżenia literatury; jej powszedniością zarządza generał tajnej policji..."

A jednak, uwierzcie mi, ta zupełnie jednoznaczna sytuacja w istocie jednoznaczną nie była. Jak wiele tamtejszych spraw. Ze zdumieniem zauważyłem, że prawie każdy z moich znajomych ma o Iljinie coś dobrego do powiedzenia. Początkowo podejrzewałem w tym podświadomą chęć kwestionowania owego stanu poniżenia, o którym myślałem - a więc w istocie potwierdzenie go. Ale wchodziło w grę coś więcej. Pamiętano huśtawkę Iljinowskich losów, co rodziło bodaj bardzo rosyjski refleks współczucia, a nawet solidarności ofiar z ofiarą-prześladowcą. Nawarstwiało się i zawęźlało wiele współczynników, których w momencie, gdy to piszę, nie potrafię nawet nazwać, bo widzą mi się nierozszczepialnie, niejasno; ale wiem, że były. A jeszcze: spojrzeniem outsidera nie chwytałem wszystkiego. Eks-generał od literatów, spłaszczona, sowiecka wersja hrabiego Benkendorffa, w istocie nie wszystkimi gardził. Miał swoich faworytów. Niektórych hardych i niepokornych wyraźnie szanował. Niektóre ciosy władzy jakby łagodził. Uprawiał jakąś politykę. Nauma Korżawina namawiał, żeby ten nie emigrował. Umierającemu Aleksandrowi Bekowi przyniósł emigracyjny, samizdatowy egzemplarz Nominacji...

Tę scenę chciałbym na moment zatrzymać i powiększyć. Wmyślcie się w nią, bo to metafora sytuacyjna o dużej głębi; wiele przez nią widać. Umiera dobry pisarz, autor, klasycznej Szosy Wołokołamskiej. Ostatnie lata jego życia obciąża wielka zgryzota. Nominacja - precyzyjne i głębokie studium analityczne stalinowskiej nomenklatury, przyjęte i zapowiedziane przez "Nowyj Mir", nie może się ukazać. Wdowa po prototypie głównego bohatera zmobilizowała ciągle wpływowych stalinistów i zablokowała druk. Jest już po Chruszczowie, czas nie sprzyja sprawie, różne usiłowania nie dają rezultatu. Ślimaczy się klasyczne, sowieckie, szarpiące nerwy i zdrowie następstwo nadziei, rozczarowań i kolejnych nadziei. Już widać, że nie starczy życia, bo Aleksander Alfredowicz ma raka. Ale maszynopis wymyka się za granicę, bez wiedzy i zgody czy może nie całkiem; nie wiadomo i wszystko jedno. Eks-generał NKWD dostaje świeżutki frankfurcki egzemplarz - może z konfiskaty, ale raczej na specjalne zamówienie, pewnie dzięki uprzejmości pracującego za granicą kolegi po fachu. Niesie egzemplarz choremu. Widzę, jak Bek go gładzi, waży w dłoni, kartkuje. Generał patrzy na to w milczeniu. Twarz ma inną niż ta, którą znałem. Pauza, koniec.

Cokolwiek złego zrobił Wiktor Iljin ludziom, ta książka spocznie na Sądzie Bożym na drugiej szali i będzie ważyć niemało...

Zostawiam go jednak i idę pamięcią dalej w mroczne zakamarki. Ileż to razy jeszcze przyjdzie wezwać na pomoc cień Dostojewskiego...

Oto jego sceneria. Leningrad-Piotrograd-Petersburg, rok sześćdziesiąty trzeci, maj. W Związku Pisarzy dowiaduję się, że ktoś z miejscowego środowiska wie o moim przyjeździe i chce mnie koniecznie zobaczyć. Nie znam go. Nazywa się H., jest bodaj historykiem literatury. Dzwonię, umawiam się, idę. Piterska kamienica, gdzieś w pobliżu Newskiego, w centrum. Upał. Żółty, rozgrzany kamień fasady i wilgotna nora podwórka, z ubóstwem odwiecznego butwienia, liszajami pleśni, jakimiś budami, szalunkami, łatami. To samo wrażenie co prawie wszędzie tam, w śródmieściu, gdzie odnawiano chyba tylko fasady, w śródmieściu nadszarpniętym przez wojnę, nadgryzanym przez czas, podmywanym przez wody bagienne, w które wmurowano miasto: przed chwilą mógłby stąd wyjść Raskolnikow, nic się tu od zabicia lichwiarki nie zmieniło. Dalej było, też typowe, mieszkanie; wysokie i ciasne, z poobtłukiwanymi gipsowymi sztukateriami, ściśniętą i spatynowaną kurzem starzyzną mebli, stosami książek. O gospodarzu zanotowałem sobie wówczas: "maleńki, nieszczęsny, przytłoczony górą ksiąg". Teraz mam w oczach jego nieustanny trzepot, nerwową krzątaninę, w uszach zaś wysoki lament, ptasią gędźbę. Rzucił się na mnie z wylewną serdecznością, zalewając potokiem rozedrganej elokwencji. Najwidoczniej bardzo chciał uszanować. Pobudki tej gorliwości były od początku tajemnicze. Nie mieliśmy wspólnych znajomych ani zbyt bliskich zainteresowań (nie mogę sobie przypomnieć, czym się konkretnie zajmował). Jak zwykle w takich razach, sytuacja była męcząca. Znosiłem ją jednak cierpliwie, widząc przed sobą najwyraźniej człowieka nieszczęsnego, samotnego, przytłoczonego bólem istnienia czy poczuciem winy. Czego jednak chciał właśnie ode mnie? Akceptacji? Zrozumienia? Współczucia? Zapewne wszystkiego po trochu, zresztą był w swej jękliwej wibracji właściwie samowystarczalny, bo trudno się było podłączyć do jego wysokich obrotów.

Zjadłem jakiś kawalerski poczęstunek, wypiłem za coś kieliszek. Stop! nie za coś, a z pewnością za Polskę. Ona wybłyskała raz po raz jako motyw przewodni. Żarliwa miłość gospodarza ku niej, jako takiej. Wysokie, łamliwe intonacje stawały się jeszcze wyższe i kruchsze, kiedy wyśpiewywał swe akty strzeliste. Stopniowo okazywało się, że jestem tak honorowanym za samą tylko moją polskość; to wystarczało. W przerwach dowiadywałem się, że żona gospodarza niedawno zmarła, że jest samotny i uważa życie za skończone. W jakimś momencie rzucił mi się na szyję i ucałował. Było rzewnie, ale i niezręcznie; stępiały od wylanych na mnie emocji zerknąłem na zegarek i zorientowałem się, że jest już późno. I wtedy właśnie popełniłem błąd elementarny, świadczący o braku rosyjskiego obycia. (Nie miałem go rzeczywiście, był to dopiero trzeci pobyt, licząc i festiwal).

Byłem umówiony na spotkanie z Brodskim; mieliśmy się zobaczyć po raz drugi. Czas naglił, a H. nie puszczał. Było mi go żal, ale nie chciałem tracić Osi. "Ściągnę go tutaj, prosta sprawa" - pomyślałem. Gospodarz nie miał lub udał, że nie ma nic przeciw temu. Zadzwoniłem. Brodski mieszkał w pobliżu; zjawił się prawie natychmiast. Widocznie nie wiedział, do kogo idzie. Gdy wszedł, zrozumiałem ogrom mojego błędu. Na widok gospodarza zesztywniał, zrobił się jeszcze bledszy niż zwykle; jego machabeuszowska twarz zaciągnęła się jasnym, chłodnym uśmieszkiem. Trwał za nim do końca jak za tarczą. Ręki na powitanie nie podał i natychmiast stanął po przeciwległej stronie stołu. H. skoczył ku niemu ze stosowną - skoro był moim znajomym - porcją wylewności. Ale Osia, niby w dziecinnej zabawie w berka, przesunął się i znowu znalazł naprzeciwko. Powtórzył to jeszcze parę razy: elegancko, bezszelestnie, z niezmiennym uśmiechem i w całkowitym milczeniu. Wargi miał mocno zaciśnięte. Stół był zawsze między nimi. Wpatrzony w osłupieniu w tę pantomimę antykontaktową pojąłem, że trzeba natychmiast uciekać. Wyszliśmy szybko, ścigani przez cichnące zawodzenie H. Nigdy go już więcej nie spotkałem. Brodski milczał tak wymownie, że świadomy gafy, bałem się go spytać, o co chodzi. Innych leningradczyków znałem wówczas tylko oficjalnie; za mało na szczerą rozmowę o tym, kto kim jest. A potem, prawdę mówiąc, zapomniałem o człowieku i sytuacji; napłynęły nowe spotkania i nowi ludzie. Dopiero teraz, przed pisaniem, w ćwierć wieku później, zacząłem szukać śladu H. Kim był? Ale nie ma po nim śladu w żadnej bibliografii, słowniku, encyklopedii, leksykonie. Nigdzie. Czy istniał naprawdę? Może mi się tylko przywidział?

Jednak nie. Raz jeden, przypadkowo natrafiłem na coś, co być może jest kluczem do sprawy. W czasach naszego Października, przed czy po nim, kiedy sąsiedzka prasa bardzo ostro i brutalnie atakowała polski rewizjonizm - ukazał się bodaj wyjątkowo plugawy i agresywny artykuł, podpisany przez H. Jego echo dotarło do mnie po latach. Byłoby więc to, w czym uczestniczyłem, erupcją kompleksu winy? A może jednej z licznych win? Groteskowym aktem ekspiacji przez zatopienie w potoku egzaltowanych, polonofilskich słów, wylanych na głowę pierwszego z brzegu Polaka? Rodzajem zaklęcia przez skruchę? Polonofil Brodski musiał pewnie znać sprawę. Wysoko oceniam teraz jego milczenie. Miał rację, lepiej mnie było nie wtajemniczać. Lepiej w ogóle  t e g o  nie tykać, bez koniecznej potrzeby. Tamten człowiek już na pewno nie żyje *[Przypis dzisiejszy. Błąd: jednak żyje. Jego nazwisko mignęło mi znowu w prasie literackiej. Dlatego w ostatniej chwili zastępuję je w tekście inicjałem. Nie mogę mieć całkowitej pewności, że wszystko w działalności H. było takie, jak mi się zarysowało. Może były jakieś poważne okoliczności łagodzące?]. Może miał na sumieniu teksty gorsze niż ten przeciw nam. Pewnie miał. Może spełniał określone funkcje. Nie mnie tego dochodzić. Sami Rosjanie będą się musieli rachować z Rosjanami i pewnie to zrobią, o ile głasnost', w czasie, w którym to piszę, okrzepnie i przeżyje.

Moją sprawą jest tylko sprecyzowanie popełnionego błędu, dla nauki czytelników. Otóż: w tamtych czasach i po dziś dzień nie należało stykać ze sobą nie znających się przedtem Rosjan bez uzgodnienia zawczasu. Słowem: żadnych towarzyskich improwizacji. Może i to będzie się teraz zmieniać. Ale jeśli nawet, to powoli.

Taki kraj, takie w nim życie.

Dla dodatkowej ilustracji: mniej więcej w tym samym czasie, co opisany przypadek leningradzki, popełniłem podobną, choć lżejszą gafę moskiewską. Świeżo poznaną, sympatyczną dziewczynę zabrałem na kolację do wcześniejszych znajomych. Nic się złego nie działo, rozmowa przy stole toczyła się jakby całkiem niewymuszenie; tylko czujne ucho wychwyciłoby w niej coś z brzęczenia kryształków lodu w koktajlowej szklance. W pewnej chwili spojrzenie gospodyni musnęło mnie porozumiewawczo. Wyszedłem do kuchni. Reprymenda, choć uprzejma, była ostra. "Kogo nam sprowadziłeś?" "Jak to? Normalna dziewczyna, miła przecież..." "Miła, owszem, ale rozumiesz, kim jest?" "Nie". Gospodyni stuknęła zgiętym palcem w blat stołu. "Dlaczego?!" "Dlatego, że pracuje w Injazie *[Injaz - skrót od: Institut Inostrannych Jazykow, czyli Instytut Języków Obcych. Nie jestem go zresztą całkowicie pewny; mogła wchodzić w grę inna, ekskluzywna uczelnia o podobnym charakterze; nie ma to znaczenia dla sprawy.]. A jak tam pracuje, to ma do czynienia z cudzoziemcami. A jak ma do czynienia, to musi... Rozumiesz?" Milczałem, przygnieciony, z buntem w środku: dlaczego musi?... (Za jakiś czas miałbym argumenty; na początku tego tekstu wspomniałem, że poznałem i takich, którzy z tytułu służby powinni, a jednak, jak się okazywało, nie musieli, skoro nie chcieli. Ale to był początek jeżdżenia i dopiero uczyłem się wszystkiego.) Mój bunt został wyczuty. "A poza tym kiedy ją spytałam, gdzie pracuje, to się zarumieniła. Wiesz dlaczego? Bo zrozumiała, że ja rozumiem..." To było właśnie brzęknięcie kryształków, dla mnie niedosłyszalne. Etykieta i wypracowany przez dziesięciolecia instynkt samozachowawczy wymagał, by w takich razach zachowywać się jakby nigdy nic. Ale sprzężenie zwrotne już powstało i nie było wyjścia. Wróciłem do pokoju, po pewnym czasie wyszliśmy, dziewczynę odprowadziłem, powiedziałem, że zadzwonię, nie zadzwoniłem, nigdy jej więcej nie zobaczyłem. Może to była krzywda, jeśli nawet maleńka; kropla w tamtejszym oceanie kar bez winy, win bez kary, gdzie wszystko się zmieszało. Nie wiem i nigdy się nie dowiem; opowiadam tylko, jak było, żebyście lepiej odczuli cierpkość, lepkość i mętność ich życia.

A jeszcze przedłuża mi się wątek Polski i wątek gędźby. Któregoś wieczoru ściągnął mnie do siebie, na dalekie moskiewskie przedmieście Pietia, o którym uporczywie krążyły bardzo złe słuchy. A nawet więcej niż słuchy. Oceniali go jednoznacznie ludzie nieskorzy do pochopnych oskarżeń, o niewątpliwym autorytecie. Ale pojechałem, bo bardzo nastawał. Od samego początku usłyszałem znany, jękliwy zaśpiew H. Tyle że bardziej agresywny i bardziej, by tak rzec, dialogiczny w intencjach. Pietia żądał współudziału we własnym monologu. Choćby to nawet było niemożliwe. Płonął, spalał się cały w ogniu wysokiej miłości do rosyjskiej poezji. Rozniecał ten ogień słowami pełnymi zachwytu i tańczył wokół jak szaman. W tym kraju bibliofilów i bibliografów, gdzie wielu ludzi samoobronnie ucieka w głębie domowych bibliotek - Pietia mógłby zostać prezesem ich związku, gdyby taki powstał. Książki, a zwłaszcza tomiki poetyckie piętrzyły się, leżąc i stojąc wszędzie, gdzie się dało. Pietia wyrywał je i rzucał mi na kolana: "To znasz oczywiście? Nie? Toż to fantastyczne! A to? Wielkie, prawda? A to? Posłuchaj!" Recytował z pamięci, patrzył we mnie roziskrzonymi oczami, nawisał, przywalał kolejnymi tomikami. Sterta rosła mi na kolanach, nie wiedziałem, czy natychmiast czytać, czy słuchać, mrugałem powiekami w osłupieniu. Byłem więźniem rosyjskich wierszy i Pietinego zachwytu. Gust miał zresztą własny, swoisty, choć wszystkich oceniał za wysoko: Koczetkow! Szengeli! Siergiej Markow!! Co do Szengelego, przyznam, otworzył mi oczy na świetną muskulaturę tego neoklasyka, o którym wiedziałem tylko tyle, że był wrogiem Majakowskiego. Innych szacowałbym bardziej wstrzemięźliwie. Ale szans podjęcia prawdziwej dyskusji i tak nie było. Pietia tokował dalej. Raptem przełączył się na Polskę i rozwibrował na jeszcze wyższych obrotach. Pociągnął mnie w głąb mieszkania; okazało się, że prócz książek, Polska była tu drugim głównym lokatorem. Wisiała na ścianach afiszami, rysunkami, reprodukcjami, patrzyła z albumów, płyt, gazet, czasopism, książek oryginalnych i tłumaczonych, buchała ze wspomnień gospodarza, który już u nas bywał, a jeszcze się wybierał, wiele widział, wielu poznał, coś napisał, a coś jeszcze chciał - a teraz sprawozdawał mi wszystko wyczerpująco, jakby chciał mnie namówić na wycieczkę do Warszawy.

I tak to szło, w wieczór i w noc. Co jakiś czas zaśpiew Pieti się załamywał. Działo się to wówczas, gdy przez jednych poetów dochodził do innych i do tego, co ci inni myśleli o kolegach po fachu. W ten okrężny sposób trącał o własną reputację. Wpijał się we mnie wzrokiem. "Pytałeś go o mnie, prawda? I co ci powiedział?" Czułem się jak na przesłuchaniu. Ktoś mężniejszy duchem odrzekłby może: "Powiedział mi, że jesteś donosicielem, Pietia. I nie tylko on". Za czym należałoby wstać i wyjść. Ale nie zrobiłem tego. Sądźcie mnie, byle sprawiedliwie. I nie zrobił tego, o ile wiem, żaden z Polaków, z którymi Pietia miał do czynienia, choć wszyscy wiedzieli. On zaś najwyraźniej nie pracował na naszym kierunku; przynajmniej tyle. Choć tego akurat nigdy do końca wiedzieć nie można.

Zresztą nie tylko tego. Myślę teraz o tym skłębieniu rosyjskich losów, gdzie nieoczekiwanie wplątała się nasza, biało-czerwona nitka. Czym tylko nie byliśmy: Chrystusem narodów, pawiem i papugą, zbiorowym obowiązkiem, przykładem, wyrzutem sumienia, szansą. Jeden z ich poetów nazwał nas "strzałą Słowian", inny porównał z nami rosyjską poezję: "ona jak Polska nie zginęła, choć trzy rozbiory wycierpiała" *[Pierwszy to Sergiusz Gorodiecki, drugi - Borys Słucki, w przekładzie Artura Międzyrzeckiego.]. A tak oto jak wyżej stajemy się czasem próbą autoratunku społecznych przestępców, wczepiają się w nas z nadzieją brudne ręce, pragnąc oczyszczenia; ciągani na dno dajemy szansę odbicia ku górze. Kompleks rosyjskich grzechów wobec nas sublimuje się w rachunku indywidualnych sumień, bezkarna wina przyklęka w akcie skruchy, budząc litość i trwogę... Dobrze to czy źle?

Wiem tylko tyle, że jesteśmy na siebie wzajem skazani, a co z tym skazującym wyrokiem zrobimy, zależy i od nich, i od nas.

 

ULICE LENINA I RESZTA

Czy znacie rosyjskie miasteczka?

Nie znacie rosyjskich miasteczek, idę o zakład, bo i skąd mielibyście znać? Tylko parę służy do oficjalnej prezentacji: Suzdal, Władimir, Zagorsk, może jeszcze jakieś. Tu przyjeżdżają wycieczkowe autokary. Cała reszta jest starannie omijana przez tranzytowe, turystyczne szosy, w dodatku wysadzane żywopłotami. Pociągi do Moskwy, Leningradu i Kijowa w miasteczkach się nie zatrzymują. Samoloty przelatują nad nimi dostatecznie wysoko.

Rosja jest tutaj Rosją dla siebie, nie na pokaz. Bez upiększeń.

Sam też nie miałem ich wiele. W tamtych, pokazowych, nie bywałem z premedytacją. Kręcąc się po Moskwie rzemiennym dyszlem, jak los zrządził, przestrzegałem od samego początku jednej tylko zasady: nic oficjalnego, nic z tego, co się oferuje cudzoziemcom. Może byłem przesadnie konsekwentny; w efekcie nie byłem nigdy ani na Kremlu, ani w cerkwi Wasyla Błogosławionego, ani w Mauzoleum Lenina, Teatrze Wielkim czy Mchacie; więc i was tam nie poprowadzę, proszę wybaczyć. Podobnie nie znam Władimira i Suzdala. W Zagorsku byłem w czasie Festiwalu, ale pamiętam zeń tylko ekstatyczne falowanie tłumu w Troicko-Sergiejewskiej Ławrze, białe chusteczki kobiet, brodatych popów, ukośne płomyki świec, przedziwnie gestykulujących prawosławną obrzędowość.

Moja ułamkowa wiedza zlepia się z ledwie trzech miejscowości, w których zatrzymywałem się na krótko. Dwie z nich to Borowsk i Tarusa, o sto z czymś kilometrów od Moskwy. Trzecie, bodaj największe z trzech miasto Kupiańsk leży na pograniczu Ukrainy i Rosji Centralnej. Wszystkie trzy są, jeśli się nie mylę, ośrodkami rejonowymi, co z grubsza, uwzględniając rosyjską skalę, odpowiada naszym miastom powiatowym.

Jest to więc nader skromne doświadczenie, jeśli nawet nieco wzbogacone migawkowymi wizjami innych miejscowości, mijanych w przejazdach. Niczego nie mogę uogólniać. Tyle że potrójny ogląd, teraz we wspomnieniu, okazuje się w głównych elementach tożsamy: jakbym wywoływał z pamięci jedno miejsce o nieco ruchomych zarysach. I sam już nie jestem pewny, który szczegół pochodzi znad Oki, a który znad Oskołu.

Wszędzie widziałem bardzo zadbane centrum. Najbardziej rzucało się to w oczy w Kupiańsku. Główna ulica (musi to być ulica Lenina, bo jakże inaczej?) wije się tam malowniczo na wzgórzach, obudowana gmachami reprezentacyjnymi w stylu dojrzałego stalinizmu: kolumnady, arki, płaskorzeźby. Zapamiętałem wypielęgnowany skwer, w środku Lenin, opodal wielka tablica z fotografiami kupińszczan przodujących w pracy zawodowej i społecznej. Czystość, schludność, świeże tynki, liczne hasła, niektóre groźne, na przykład: "Zwycięstwo socjalizmu jest nieuniknione". Tędy przejeżdża wizytująca, obwodowa lub centralna zwierzchność, a dwa razy do roku, w maju i w listopadzie, przechodzą kolumny demonstrantów. Jest i akcent ściśle lokalny, również wypieszczony. Apteka. Jeszcze przedrewolucyjna, jak słyszę, gdym do niej wprowadzany. Cudo prawdziwe. Drzwi ciężkie jak do kasy pancernej, w środku blask szlachetnego drzewa, mosiądzu, kafli, luster, białych fartuchów, tajemniczość staroświeckich tygli i słojów, przyjazne uśmiechy farmaceutów. Platoński ideał apteki. Wychodzę oczarowany tym szczątkiem dawnego imperium, pozdrowieniem z czasów, gdy Kupiańsk był ośrodkiem solidnego kupiectwa i rzemieślnictwa.

Cięcie, jak w montażu filmowym. Natychmiast, bez żadnego przejścia. Przecznice głównej arterii zbiegają w dół, ku rzece Oskoł. Od razu koniec wszystkiego: jezdni, chodników, latarń, tynków. Idę dnami piaszczystych jarów, żłobionych przez spływającą wodę. Po obu stronach wiją się trawiaste ścieżynki. Za nimi dobrze znane rosyjskie obejścia, których nie da się pomylić z naszymi. Wysokie, głuche, drewniane płoty, chroniące prywatność podwórek. Wszystko ściśnięte, każdy centymetr obejść wykorzystany: budki, klatki, komórki, nadbudówki. Wrażenie ciasnoty; ludziom wydzielono minimum miejsca, władza czujnie dba, by nikt nie miał nic ponadto. Z tyłu wąziutkie pasemka warzywnych zagonów, parę drzew owocowych. Domki przeważnie parterowe, drewniane, kryte papą lub blachą. Skromny wdzięk rzeźbionych w tradycyjny wzór gzymsów i ganeczków; zresztą wszystko podtoczone starością, nadgryzione zębami czasu. Kolory bure, szare, rudawe. Woda widać nie wszędzie, bo kobiety schodzą z koromysłami do ulicznych pomp. Cywilizacja i nowoczesne osiedla mieszkaniowe, ale stąd nie widać; rdzeń Kupiańska jest taki, jak napisałem, a przynajmniej takim był w latach sześćdziesiątych.

W Borowsku, w Tarusie było podobnie. Zgrzebną biedę łagodził cieszący oko wdzięk rzecznych zakoli, fantazja przyrody, którą dawni budowniczowie miast potrafili dostrzec i wkomponować. Wiły się rzeki, odsłaniały pejzaże łąk i łach, falowały wzgórza. Uskoki i spiętrzenia, jary i obrywy stwarzały tę nieustanną zmienność perspektywy, która jest cechą krajobrazu środkowej Rosji, nieco jednostajnego w tonacji przydymionych, niejaskrawych barw, a za to ogromnie urozmaiconego w kształtach. Tam gdzie między ziemią a niebem czegoś wyraźnie brakowało, stawiano nieomylnie cerkiewki, by zamykały harmonię. Niektóre z nich, choć zbiedniałe i zrujnowane, jeszcze trwały. Ale inne dzieła rąk ludzkich, oprawione w ramy natury, wydawały się już tylko smutne, ubogie, murszejące, bez śladów harmonijności. Szary i zgrzebny jest deseń małych rosyjskich miast, zmączona i sterana jest ich faktura; mam w oczach to wszystko, mówiące o trudnym, ciężkim, prymitywnym życiu. Omylić się było niepodobna; wielkie miasta potrafią udawać, wiele w nich właśnie udawaniu służy. Małych miast na to nie stać; wyglądały tak, jakby władza - prócz głównych ulic - machnęła na nie ręką: żyjcie sobie jak chcecie...

Efekt tego machnięcia wracał do mnie na każdym kroku. Wszyscy żyli oddzielnie. Praca na osiem godzin zlepiała ich w gromady, zespoły, kolektywy, ale zaraz potem chowali się za swoimi furtkami i płotami. Skoro nie dbano o nich, to i oni nie dbali o ulicę, dzielnicę, miasto. Przybysz z kraju, w którym na szczęście, mimo wielu wysiłków, nie zdołano zniszczyć różnych więzi międzygrupowych, patriotyzmów lokalnych, inicjatyw zbiorowych, jednostkowych pasji oddawanych w służbę ogółowi - oglądałem tam z przerażeniem społeczeństwo doskonale zintegrowane, zatomizowane, sypkie i niespójne. Słowem: sowieckie. Pracowały dla tego celu kolejno: rewolucyjny terror, głód, kolektywizacja, wszelkiego typu wysiedlenia, znowu głód, wielki terror drugiej połowy lat trzydziestych, wojna z kolejnymi ewakuacjami, okupacja, jeszcze jeden głód, znowu represje. Małe miasta miały swoje struktury, tradycyjne układy, spoiwa. Cała polityka władzy przez dziesięciolecia była przeciw temu wszystkiemu; chciano mieć układ worka z kartoflami. To się, niestety, udało. Homo sovieticus, wbrew pochopnym konstatacjom, na szczęście do końca nie powstał. Societas sovietica - owszem. Właśnie w małych miastach poczułem, jak bardzo jest. Od czego można w nich dzisiaj zacząć Gorbaczowowską pieriestrojkę, na czym się oprzeć, jeśli wszystko po dziesięciokroć połamano, stratowano, wdeptano w ziemię i czujnie śledzono, by nie zakiełkowało?...

To jednak już refleksja dzisiejsza; wrócę na tamte uliczki. Twarze ludzkie, jak twarze domów, znaczone były piętnem złego losu. Więzi nieformalne zadzierzgiwały się przy sklepach spożywczych, gdzie sprzedawano wódkę; wtedy jeszcze bez żadnych ograniczeń. Tu w zapadającym zmroku dokonywała się nerwowa krzątanina, słychać było nawoływania, grube dowcipy, wybuchy złości, czasem przyśpiewki. Wieczorne tumany znad rzeki łączyły mi się z oparami pijackimi, a kiedy w górze zjawiał się księżyc i wyostrzał kontury pejzażu, wszystko robiło się bolesne i gogolowskie; pijana Rosja płynęła w chmurach. Mimo oddzieleń wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich; prowadzony wieczornymi ulicami dowiadywałem się więc mimochodem, że tu ktoś pchnął matkę nożem, bo nie dała mu pieniędzy na wódkę, a tam znów ktoś inny się buduje, bo już nakradł dosyć dobra publicznego. Mijaliśmy baraki, gdzie mieszkali ci, dla których własne domki były szczytem marzeń; przy tej okazji opowiedziano mi, jak dziecko z baraku pozazdrościło rówieśnikowi z domku ubikacji: "W takiej jak ta twoja tobym siedział cały dzień..."

W ten wieczór, a był to Borowsk, jesienią, bombardowano mnie bezlitośnie opowieściami o lawinie miejscowych przestępstw, schorzeń, nienormalności. Nad wszystkimi smużył się gęsty, winny zapach przejrzałych jabłek, bo właśnie spadła klęska urodzaju: korony drzew się łamały, na podwórkach leżały stosy, pod nogami trzeszczały bezpańskie papierówki. Nie było z tym co zrobić, choć Moskwa znajdowała się nie nazbyt daleko i choć po wielekroć widziałem w "elektryczkach", podmiejskich kolejkach dojazdowych, ludzi wiozących z miasta na wieś wypchane siatki z jabłkami (jest zresztą regułą podróżowanie z prowincji do wielkich miast po żywność - wszelką). W smugach jabłkowej cierpkości, popijając jabłeczne wino, łowiąc uchem echa pijackich zaśpiewów - siedziałem w wieczornym domu przyjaciół, dokształcany w rusycystyce niekonwencjonalnej. Tłumaczono mi, że Borowsk to sprawa szczególna: miasteczko na setnym i którymś kilometrze od Moskwy, a więc od czasów stalinowskich osiedlali się tu ludzie po wyrokach. Mimo że odsiedzieli swoje, nie wolno im było żyć bliżej stolicy. I tak zostało; teraz rządził Breżniew, a mój gospodarz, po mordwińskim łagrze (dziesięć lat za to, że znalazł się zbyt blisko południowej granicy państwa) i próbach zaczepienia się w stolicy, też trafił do Borowska. Stąd i specyficzna struktura ludnościowa, klimat, styl życia; w powietrzu pachnie kryminałem, jedni siedzieli, drudzy jeszcze usiądą... Naszej rozmowy słuchały stare sprzęty, z których niejeden pamiętał czasy przedkryminalne: ogromny kredens, lampa z pomarańczowym abażurem, gramofon z tubą; na szafie stały z godnością roczniki "Niwy". A więc zaokiennemu Gogolowi sprzeciwiał się jakby domowy Czechow: ład przeciw rozkładowi, melancholia więdnącej starzyzny jak wspomnienie świata opartego na wartościach... Żeby było pokrętniej i wieloznaczniej, to obrzeże stukilometrowej strefy jest dzisiaj również moskiewską obrożą przeciwrakietową i wszyscy w Borowsku wiedzą, że dookoła znajdują się mniej czy bardziej zamaskowane "obiekty".

A z Kupiańska zapamiętałem jeszcze cmentarz. Chyba jeden z wielu. Też ubożuchny, byle jaki, na stoku nad Oskołem, między wyjeżdżonymi drogami: górki porośnięte rzadką trawą, tu i ówdzie mogiły, dokoła włóczą się kozy i gęsi. Patrzyłem zafascynowany: każda mogiła miała oddzielne ogrodzenie! Być może to zwyczaj bardzo stary, nie zdążyłem spytać (na dużych, miejskich cmentarzach tego nie widziałem, na małych, podmiejskich - tak) - ale wówczas narzuciła mi się natychmiast myśl, że i w ten sposób, pośmiertnie, bronią się przed zbiciem w masę, kondycją worka kartofli; chroniąc własną prywatność sztachetkami. I że podobnie jak za życia, ostentacyjnie ma się za nic ich pośmiertne szczątki, bo wspólnego, cmentarnego ogrodzenia nie wzniesiono, kozy chodziły, gdzie chciały. Władza dba o własny wystrój i odpowiednią kondycję swego sprawowania; poza tym żyjcie jak chcecie, umierajcie jak chcecie...

Może przesadzam, może zbyt fragmentarycznie uogólniam, ale to nie jest traktat sowietologiczny, tylko wspomnienie. A tak właśnie mi się to wtedy zgodziło i skomponowało: zapuszczone miasto i zapuszczone groby. Ludzie, do których przyjeżdżałem, byli serdeczni, po rosyjsku ciepli, z sercami na dłoni. A wszystko dookoła nich, choć niby zwyczajne, gniotło i mroziło. Liryka i bezwzględność istnienia w jednych stały domach.

Byłbym jednak niesprawiedliwy wobec władzy, gdybym nie dodał, że dbała jeszcze o coś. O unifikację, upodobnienie do reszty, zatarcie różnic. W to wkładano wiele wysiłku. Niepowtarzalność przyrody, pomysłowość przodków, wysiłki kolejnych pokoleń odkładały się wszędzie swoistością i wyjątkowością. Teraz wypowiadano temu wojnę. Ulice, place, gmachy publiczne, pomniki miały koniecznie być takie jak wszędzie, według określonych z góry standardów. Największym ideałem, do którego widomie dążył każdy municypalitet, było roztopienie się w sowieckiej średniej statystycznej. Podróżny nie powinien był wiedzieć, skąd już wyjechał, a gdzie właśnie przyjechał, ponieważ wszystko układało mu się w nieskończony ciąg tych samych form. Klnę się: osiągnięto zdumiewające efekty. Jeździłem kiedyś po Krymie, gdzie przyroda wyprawia najdziksze swawole, wybucha nieprawdopodobnymi kształtami. Ale w miasteczkach i osiedlach, w wioskach i przysiółkach ujarzmiały to rozchełstanie jednakowe Leniny, pionierki, wioślarki, kołchoźnicy i kołchoźnice. Pawlikowie Morozowowie i Zoje Kosmodemianskie, stojące wśród kwietników na postumentach w heroicznych pozach, uformowane spod sztancy z tego samego, połyskującego obrzydliwą martwotą, sinawego tworzywa - ni to gipsu, ni plastyku, ni tektury; jednakowe, socrealistycznie przekłamane pseudoklasycyzmy urzędowych budynków; jednakowe transparenty, grożące nieuchronnością socjalizmu. Niemałą rolę grały też upodobnione, chrzęszczące jak piasek w zębach nazwy. Przemianowano w tym kraju wszystko co się dało, i jeśli chcecie wiedzieć, jakiego fragmentu losu jednak uniknęliśmy, spójrzcie na mapę województwa olsztyńskiego. Pod krechą północnej granicy mrowią się tam gwarnie różne Grzechotki, Szczurkowy, Wodokajmy, Królikiejmy, Mażucie, Biedaszki i różne takie. A nad krechą, w obwodzie kaliningradzkim, znajdziecie Gwardiejsk, Prawdinsk, Znamiensk, Sowietsk, Czerniachowsk. Ileż ja tych Sowietsków i Gwardiejsków przejechałem w różnych stronach Związku; a ile ich jeszcze, nieustanną powtarzalnością nazewniczego stemplowania, odciśnięto?... Widomym znakiem tego szaleństwa są zwyczajne widokówki i foldery. Każdy turysta wie, że w ogóle niełatwo je dostać. Ale jeśli już są, to Samara wygląda na nich tak samo jak Nachiczewań, a Wołogda mało czym różni się od Karagandy, bo wszędzie fotografuje się te same reprezentacyjne gmachy, dbając o wysoki połysk oficjalnego wystroju. To, co własne, niepowtarzalne, zabytkowe, staroświeckie, wkrada się do tej reprezentacji na szary koniec, przepraszając, że żyje...

Aneks wiejski

Tak się złożyło, że wsi nie poznałem wcale, bo na niej trudno się poruszać nieoficjalnie, a według przyjętego założenia tylko taki ruch miał dla mnie sens. Ściślej: otarłem się o nią tu i ówdzie. Jedno z tych otarć mimo wszystko zapadło mi głęboko w pamięć i o nim opowiem.

W jednym z niedużych miast, o którym była mowa, mój gospodarz miał coś do załatwienia w pobliskim sowchozie czy kołchozie. Spytał, czy bym z nim nie pojechał. Zgodziłem się skwapliwie. Droga się nie dłużyła, bo biegła przy akompaniamencie epickiej opowieści o heroicznym dokonaniu mego przewodnika. Była to historia barwna i soczysta, utkana z prób, niepowodzeń, obejść, zwodów, podstępów i natarć, ciągnięta ze smakiem, z pauzami, z dbałością o efekty, z popatrywaniem ku mnie, czy aby umiem docenić. Starałem się, wtrącając gdzie trzeba, okrzyki typu: Nu, nu!, Nie gowori!, Ajajajaj! lub zgoła Mat' twoja za nogu! Na końcu, starannie przygotowanym, narrator osiągał olśniewający sukces. Pokwitowałem to stosownym komplementem. A mianowicie: do swojego domku, umieszczonego na jednej z uliczek, doprowadził gaz. Zyskał ten gaz - i to było największe źródło jego dumy - jako czwarty człowiek w mieście, po pierwszym sekretarzu, przewodniczącym komitetu wykonawczego i bodaj dyrektorze gazowni, a przed całym ogromnym, hierarchicznym łańcuchem dygnitarzy, którym w swej skromnej kondycji zaopatrzeniowca nie dorastał do pięt. Satysfakcja go rozpierała. Ta gazowa Iliada i Odyseja w rejonowej skali wydała mi się wówczas sytuacyjną metaforą życia rosyjskiej prowincji, i tak ją dzisiaj wspominam, bo można z niej wyczytać to wszystko, o czym starałem się opowiedzieć, i jeszcze o wiele więcej.

Jeśli jednak została wspomniana, to właśnie jako aneks do już opowiedzianego. Ze wsią nie ma to na razie nic wspólnego. Wieś akompaniowała nam w milczeniu pejzażami mniej czy bardziej uprawnych pól. Nie było w tym nic szczególnie wymownego. Tak trwało jakiś czas, nim dojechaliśmy na miejsce.

Stanęliśmy na placyku przed zarządem koł- czy sowchozu. Pośrodku była kwietna rabatka, niewysoki, sinawy Lenin wyciągał ukośnie dłoń, zowiącą ku. Mój towarzysz zniknął w schludnym budyneczku. Spacerowałem wokół rabatki. Zrazu nie było nikogo, potem zaczęli się niespiesznie pojawiać ludzie i oto na moich oczach rozegrała się scena najzwyczajniejsza w świecie. Właśnie ta zwyczajność wprawiła mnie w osłupienie. Patrzyłem jak urzeczony; choć nie był to dobry urok. Wszystko trwało z kwadrans. Potem towarzysz wrócił. Ruszyliśmy z powrotem. I tyle było tego sowkołchozowego doświadczenia. Ani pola, ani traktora, ani obory, ani kawałka rozmowy z kimkolwiek. Nędza poznawcza.

W drodze powrotnej spadła na mnie nowa porcja wielosłowia. Mój przewodnik był znów rad z siebie; błysnął gościnnością, ale i niezawisłością zarazem. Potrafiłem to docenić. Zabrał przecież ze sobą w teren cudzoziemca, cóż z tego, że ludowego demokratę, bez uzgodnienia i uprzedzenia, ot, tak sobie, jak przystało na wolnego obywatela wolnego kraju. Co prawda zrobił to mimochodem, raz, dwa, nikomu mnie nie przedstawiając i w nic nie wprowadzając. No i wyszło dobrze. Bo jakże inaczej? W swoim wesołym monologu utwierdzał się teraz w prawomocności przedsięwzięcia. Bratnia Polska! Wspólne cele! Żadnych tajemnic! Gość przecież coś pisuje, prawda? A więc niech to wszystko opisze. Jak należy. O, na przykład: "Wczesnym rankiem pędziliśmy wśród falujących kołchozowych łanów. Jak okiem sięgnąć, rozpościerały się żyzne pola..." Tu robił do mnie perskie oko i uśmiechał się. Miało nas złączyć porozumienie w kwestii tego, że lipa jest lipą, "pan wisz, a ja rozumie", obaj przecież znamy życie. Ale z drugiej strony, jeśli już o tym będę pisał, to właśnie tak, bo jakże inaczej? Ten fragment życia też przecież znamy - ho, ho! Więc dalej, Andriusza! "Zwycięsko pokonując obiektywne trudności, kołchoźnicy i sowchoźnicy osiągają coraz lepsze efekty..." Jeśli napiszesz jak trzeba, to możesz wspomnieć i o mnie, skromnym słudze ludu pracującego. Po prostu wspomnieć, to wystarczy...

Opędzałem się przed tą euforią monosylabami, nie mogąc ciągle dojść do siebie. Przytłoczyło mnie głupstwo: tamta scena. Był to odjazd do pracy. Ludzie schodzili się pod zarząd, gdzie zajeżdżały ciężarówki. Mężczyźni i kobiety pogadując do siebie przyjaźnie i podając sobie pomocne ręce wchodzili na platformy, siadali na ławkach, odjeżdżali. Szło to sprawnie. Było wpół do dziesiątej. Rano. W lecie. Na wsi. Pracownicy pól jechali do pracy na dziesiątą.

Mam rodzinę w podrzeszowskiej wsi, kiedyś bywałem tam częściej, teraz rzadko. Ale rozciągnięty w czasie rytm twardego trudu, ale kierat od przedświtu do zmroku pamiętam zawsze dokładnie. A wtedy, w kraju wciąż brakującego chleba, dokąd sam zamawiałem z Warszawy dwa kilo mąki na weselny tort, ujrzałem w obejściu z ziemią styl urzędniczy: od dziesiątej, a więc zapewne do czwartej...

Może to była śmieszna reakcja; może znawca problemu podejmie się dowieść mi, że nie w tym rzecz, a nawet że w tym przejawiła się wyższość systemu brygadowego czy zmianowego nad tradycyjną, chłopską, nie normowaną orką - czy nie przez Lenina nazwaną sugestywnie "idiotyzmem życia wiejskiego"? Ale mając w pamięci doświadczenie polskie i nakładając je na efekty doświadczeń tutejszych - tak to wtedy odczułem. Wydało mi się, że w ciągu kwadransa uchwyciłem koncept samowygłodzenia kraju, rozerwania związku między wysiłkiem a jego sensem, między procederem pracy a pożytkiem z niej - i że wszystko, co mógłbym zobaczyć przez dzień, miesiąc, rok, z pewnością i jedynie by to potwierdziło.

- ...my z dumą i nadzieją spoglądamy w przyszłość, zmierzając leninowskim krokiem w jasną dal. Poniatno, Andriusza?

- Poniatno, Misza...

Wjechaliśmy w ulicę Lenina.

 

ZA BUŁHAKOWEM

Po Kijowie

Pamięci I. K. i W. N.

Istnieje wiele sposobów wejścia w Kijów, nazywany macierzą grodów ruskich i opisany tylekroć, że, jak Paryż, zna go się, nim się zobaczy. Mój sposób był bułhakowowski.

Na początku lat siedemdziesiątych, szykując się do napisania książki o Michale Bułhakowie ciułałem okruchy wiedzy rzeczowej, szukając ludzi i miejsc, które pamiętałyby mojego Mistrza. Ludzie mi się wykruszali; tamto pokolenie dobiegało osiemdziesiątki, a więc i kresu; byli wprawdzie młodsi, ale gryzłem się, dość absurdalnym wprawdzie, wyrzutem, że na bułhakowowski pomysł nie wpadłem dziesięć lat temu. (A nie mogłem wpaść, bo nie byłem wówczas do takiej pracy gotowy). Tym staranniej obchodziłem miejsca, próbując wyczuć, czym być mogły  w ó w c z a s,  jaki genius loci z nich wynikał. Jest przecież język ulic, domów, sprzętów nie mniej wyraźny i czytelny niż tekstów. Próbowałem go rozumieć właśnie w Kijowie i, oczywiście, w Moskwie. Na Kaukaz już po Bułhakowowskich śladach nie dotarłem, chociaż kusiła mnie bardzo obecność tam pierwszej żony, Tatiany Łappa. Żyła jeszcze wówczas, choć uchodziła za zupełnie nieprzystępną. Drugą odnalazłem w Moskwie i spotkania z nią opisuję w innym miejscu. Trzecią, Helenę Sergiejewnę, Małgorzatę, zabrała mi śmierć niemal sprzed nosa.

W Kijowie miałem szczęście; był tam jeszcze Wiktor Niekrasow i zechciał grać rolę mego przewodnika. Ostronosy, szczupły, niemal nieważki, ubrany w lekką kurtkę, chodził czy prawie biegł przez ulice, i jego ptasi profil z rozwichrzonymi, szpakowatymi włosami nakłada się teraz, w pamięci, na kijowskie panoramy. Sam już te szlaki przeszedł i nawet opisał, więc wiedział dużo. Zgodziliśmy się, że warto by podobnie zewidencjonować jego, Niekrasowowski Kijów i że zrobimy to następnym razem. Ale tego razu już nie było, bo odważny Wiktor Płatonowicz, żyjący na swoim Kreszczatiku jakby w stanie oblężenia, przy jawnej inwigilacji i systematycznych nękaniach, został praktycznie wypchnięty za granicę. Następne razy spełniły się. w Paryżu, ale to już zupełnie inna historia.

W Kijowie Bułhakowowskim natomiast należy się odnajdywać tak: Od Kreszczatiku, głównej arterii, sprzed krągłego Bazaru Besarabskiego rusza się w górę bulwarem Szewczenki, dawniej Bibikowskim, ku skwerowi, gdzie z prawa stoi jeden z dzisiejszych gmachów uniwersyteckich, będący przed laty Gimnazjum Aleksandryjskim. Tu się uczył Bułhakow i tu należy wejść do westybulu i chwilę postać, wpatrując się w kompozycję szerokich schodów, nad którymi wisiał niegdyś portret patrona, Aleksandra Pierwszego, na tle dymów borodinskiej bitwy. To miejsce, w którym spełnia się - w ślad za rzeczywistymi zdarzeniami - iluminacja Białej Gwardii i Dni Turbinów; dowódca oddziału junkrów, widząc, że sprawa jest przegrana, rozpuszcza swych gołowąsów, i gmach, który miał stanowić redutę oporu, wyludnia się i zastyga w bezładzie klęski. Tu przybiegnie spóźniony Aleksy Turbin i spyta niepewnie samego siebie: "...bronić? Ale czego? Tej pustki? Echa kroków?" *[Wszystkie cytaty z Białej Gwardii i artykułu Wiktora Niekrasowa, który to artykuł stanowi posłowie polskiego wydania powieści - w przekładzie Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego.], a za nim dostrzeżemy cień wojskowego lekarza Michała Bułhakowa, który napisze potem, że w porze wejścia petlurowców, w grudniu 1918 przeżył "...sytuacje bliskie tym, jakie zostały pokazane w powieści". Będziemy więc na podwójnym śladzie; autora i jego bohaterów, ulepionych z tworzywa autorskich doświadczeń, wzorowanych na członkach rodziny i znajomych, ale poddanych również zasadzie kontaminacji i prawom literackiej fikcji. Ślady będą więc to się na siebie nakładać, to rozchodzić i nasza próba zbliżenia musi zarazem respektować dystans, bo raz przebywać będziemy w historii, raz w literaturze, przy zatartych między nimi granicach.

Oto więc gimnazjum, do którego pierworodny syn kijowskiego teologa przychodził po nauki, gdzie, jeśli wierzyć młodszemu koledze Konstantemu Paustowskiemu, wprawiał się w żartach, ostrych parodiach, konfabulacjach. Ale też ten dostojny gmach musiał stać się dlań symbolem epoki i jej porządku, bo upadek twierdzy jest bardzo dotkliwie odczuty.

Popatrzmy jeszcze na schody, wiernie odtworzone w słynnej dekoracji Ulianowa do mchatowskiego spektaklu Dni Turbinów i idźmy dalej, w bok od bulwaru, ku równoległej ulicy wówczas Funduklejewskiej, dziś Lenina, gdzie narożny sklep spożywczy ogarnął sobą również witrynę sklepiku madame Anjou "Szyk paryski", ze świergoczącym dzwonkiem i nerwową krzątaniną sztabu, któremu ironia losu kazała się groteskowo zagnieździć między pudłami od damskich kapeluszy. Stąd możemy towarzyszyć cieniom Turbina i Bułhakowa, kiedy ten pierwszy porzuca "Szyk paryski", wychodzi na Władymirską, by się zorientować w sytuacji, widzi przed sobą idących z dołu, od Kreszczatiku petlurowców, ucieka, jest ścigany, skręca w Mało-Podwalną, ostrzeliwuje się, zostaje trafiony - i wtedy zbawcza ręka nieznajomej kobiety otwiera - chyba gdzieś tu? - furtkę w murze... Ale gdzie to było, jeśli było? Ślad się gubi. Gdzie są opiekuńcze dłonie Julii Reiss i smak podarowanego życia?... "Nie ma tego domu - napisał Niekrasow. - Zwędrowałem już całą Mało-Podwalną. Był kiedyś podobny domek w głębi podwórka, drewniany z werandą i witrażem, ale już od dawna nie istnieje. Stoi na jego miejscu nowy, murowany, wielopiętrowy, rażąco obcy na tej wygarbionej i najfantastyczniejszej w świecie uliczce".

Teraz trzeba zawrócić pod górę, jeszcze raz wyjść na Władymirską, skręcić w prawo i dojść do soboru świętej Zofii. Tu falował kiedyś tłum witający petlurowską defiladę, i krwawe słońce ruskich bylin oświetlało kopuły świątyni, gdy na pomnik zastygłego w końskim spięciu hetmana Chmielnickiego padał gęsty cień. "Jego twarz - czytamy o pomniku w Białej Gwardii - skierowana wprost w czerwoną kulę była wściekła, a buzdyganem po staremu wskazywała dalekie dale". Nieco dalej opada w dół kijowska skarpa, a nad nią, po lewej rysuje się na tle nieba cerkiew świętego Andrzeja, arcydzieło słynnego Bartolomeo Rastrellego, wyniesiona ku górze ostrożnym spiętrzeniem pagórka niby cenny bibelot ze starej, zielono-białej porcelany. To od niej, ulicą Andriejewski Zjazd zaczyna się schodzenie ku Podołowi, kijowskiemu Podnieprzu. Tu przeniknie nas dreszczyk podniecenia, bo zbliżamy się do Bułhakowowskiego epicentrum.

Andriejewski Zjazd ma nieporównaną płynność skrętów - w prawo, w lewo, znowu w prawo. Chciałoby się rzec za Bułatem Okudżawą, że płynie jak rzeka, zwłaszcza że starty bruk przypomina wyschnięte koryto. Spadek jest ostry i niewielkie domki wydają się przysiadać na zboczach, pokonując nachylenie. Jest też parę zasobniejszych, choć mocno nadgryzionych zębem czasu kamienic. Jedna wyróżnia się neogotyckim wystrojem; Niekrasow, architekt z wykształcenia, nazwał ją zamkiem Ryszarda Lwie Serce. Zresztą drzewa są wyższe od domków, furtki obejść skrywają ciaśniutkie, zadarte ku zboczom podwórka, gdzie czas materializuje się w powolnym i rzewnym murszeniu starzyzny. Szum śródmieścia zostaje za górą, szum Podolu, zasnutego fabrycznymi dymami, tutaj nie dociera; widać natomiast odległy masyw dawnej Akademii Teologicznej, założonej przez Piotra Mohyłę; to w niej pracował Bułhakow-senior.

Kiedy wieczorem zapalały się tu stare latarnie i jezdnia zaczynała się załamywać w nierównościach i uskokach, a domy ciemniały tajemniczo - iluzja wejścia w dawny czas była zupełna, zwłaszcza że bodaj nie zdarzyło mi się tam spotkać żadnego przechodnia. Myślałem sobie wtedy, że drugiej takiej ulicy nie ma na świecie. Tyle że to było dawno. Teraz Andriejewskim Zjazdem ciągną pewnie całe pielgrzymki.

Celem pielgrzymowania jest dom numer trzynaście. Odsłania się najpierw profilem, bo stoi właśnie na wygięciu kolejnego łuku. Jest jednopiętrowy i, jak pamiętamy, "...zbudowany arcyprzedziwnie (od frontu mieszkanie Turbinów znajdowało się na pierwszym piętrze, od małego zaś, pochyłego, przytulnego podwóreczka - na parterze) w ogrodzie, który przywarł do stromego zbocza". Wchodzi się właśnie od podwórka, skrzypiącą galerią, pod którą mieści się suterena z mieszkaniem sąsiedzkim, również znanym z Białej Gwardii.

Słowo o nim. Niekrasow nie zechciał tam ze mną pójść. Okazało się, że ma nieczyste sumienie. Przyznał, że odwiedzając potomków sąsiadów uległ zanadto optyce Bułhakowowskiej, i dał temu wyraz piórem. A Bułhakow głównego sąsiada i właściciela domu, Polaka z pochodzenia, zwanego Wasylisą, jak pamiętamy, potraktował ostro. Czy miał po temu powody, czy nie, czy to odbicie realnych stosunków, czy konfabulacja - nie dojdziemy i dochodzić nie będziemy. Ale córka nie odpowiada za ojca, i Wiktor Płatonowicz, potraktowawszy ją zbyt surowo, powiedział teraz: "Niech pan idzie sam".

Poszedłem, ale tak się złożyło, że najpierw nie sam. Towarzyszyło mi, z własnej chęci, czy nie tylko, mniejsza o to, dwóch pracowników Związku Pisarzy. Okazało się, że córka Wasylisy, Inna Konczakowska, mieszka teraz właśnie o piętro wyżej w mieszkaniu Turbinów-Bułhakowów. Ponieważ brakło telefonu i przyjście nie było zapowiedziane, wywołaliśmy lekkie zamieszanie. Pani Inna okazała się miłą, siwowłosą starszą panią; poruszała się z trudem, widać było, że nie miała łatwego życia, ale umysł zachowała żywy i pamięć dobrą. Tyle że rozmowa nie bardzo się kleiła. Od początku wiedziałem dlaczego i zastosowałem prosty chwyt; po niedługim czasie wstałem, ceremonialnie podziękowałem, wyszliśmy - a tego samego wieczoru wróciłem na Andriejewski Zjazd już bez asysty. Przyjęto mnie najserdeczniej, w śpiewnej polszczyźnie: "Oj, jak dobrze! A już się bałam, że pan nie wróci!..."

Potem nastąpiły długie rozmowy, wspominki, pokazywanie fotografii. Pamięć o Bułhakowie w tej rodzinie przechowywano i Wiktor Płatonowicz rzeczywiście... no, powiedzmy: skonfabulował, twierdząc, że było wprost przeciwnie. A pierwotna rezerwa była zrozumiała: przyszli ze mną ludzie urzędowi, od władzy, a ta władza właśnie w czasach bułhakowowskich, kiedy wracała do Kijowa (w ogóle rządy zmieniały się tu w trakcie wojny domowej kilkanaście razy) uprawiała okrutny terror. Ze studium monograficznego Marietty Czudakowej, najbardziej kompetentnego bułhakoznawcy, wiem dzisiaj, że latem 1919, w porze kulminacji terroru sam Michał Afanasjewicz ukrywał się na wsi. Nic dziwnego, że jesienią, przy kolejnej zmianie, opuści miasto wraz z białą armią. Gospodarza, który naprawdę nazywał się Wasyli Listowniczy, aresztowano jako "burżuja", trzymano jako zakładnika, po czym powieziono Dnieprem na egzekucję. Skoczył do wody, podobno wypłynął, ale nigdy nie wrócił do swoich. To też wiem od Czudakowej. Pani Inna, nawet już w atmosferze pełnego zaufania, tylko mi o tym napomknęła, półgębkiem. Nie dziwcie się temu wszystkiemu. Rana widocznie ciągle krwawiła, a co się działo potem, wiem tylko w strzępach, a jak to, co się działo, odcisnęło się na tej rodzinie, na mojej rozmówczyni, na jej dzieciach - tego się już nie dowiedziałem. Czułem tylko, że wszystko wisi w powietrzu, bo to była normalna tamtejsza rodzina, inteligencka czy drobnomieszczańska, jak wolicie.

A dookoła miałem mieszkanie rodziny Bułhakowów. Michał Afanasjewicz nie tutaj się urodził; był to już jego piąty kijowski adres. Ale tak się złożyło, że okazał się najważniejszy. Ten dom został Domem, symbolem przedsarajewowskiego ładu. Jego powieściowa wersja wyglądała bogaciej od rzeczywistej, ale to nie ma znaczenia, skoro pamięć była poddana fantazji. Teraz siedziałem w banalnym wnętrzu, w dodatku poddanym przeróbkom i przebudowom, zgęszczonym i podzielonym, lecz i tak widziałem wewnętrznym okiem meble ze starymi obiciami, tureckie dywany, srebra, ciężkie patery, lampę z zielonym abażurem, którego nie wolno zrywać... Pokazywano mi fotografie: Misza (tak nazywała go po starej pamięci Inna Wasiliewna, choć dzieliła ich spora różnica wieku; moja interlokutorka była, jak się dowiedziałem, rówieśniczką najmłodszej z rodzeństwa Bułhakowów, Heleny, urodzonej w roku 1902) pali pierwszego, pomaturalnego, a więc oficjalnie dozwolonego papierosa. Głowa hardo odrzucona do tyłu w klasycznym, bułhakowowskim wyzwaniu, w oczach sztuczna powaga i chochlik kpiny z siebie samego. Oglądałem twarze braci i sióstr: energicznej Warii, majestatycznej, nieco sennawej Wiery, żywej Nadieżdy, potem najbardziej zatroskanej o spoistość rodziny. Brat Kola był od początku skupiony i dziecinnie poważny, razem z młodszym, Wanią, walczył w białej armii, potem emigrował, został światowej sławy bakteriologiem, gdy znów Wania bałałajkarzem w paryskim zespole a la Russe. Widziałem bardzo poważnego, łysego, z łopatą rozłożystej brody ojca, zmarłego w roku 1909, i ciekawą, otwartą matkę, kobietę silnego charakteru i mocnej ręki. Dziś wszystko to jest opublikowane, ale wtedy chłonąłem twarze i charakterystyki Bułhakowów jak odkrycie. Mój mistrz zyskiwał otoczenie, stawał się plastyczny... Do dziś jestem za to wdzięczny Innie Wasiliewnie. Nie pamiętała rzeczy zbyt ważnych; raczej szczegóły, uchwycone dziewczęcą wrażliwością. Ale każdy okruch był ważny, już wiedziałem, że trzeba je składać i ciułać. Bardzo się całą sprawą przejęła; dostawałem potem w Polsce listy: "Panie Andrzeju, trzeba, żeby pan mnie odwiedził. Życie moje niedługie, a o rodzinie Michała mam dużo do powiedzenia: różne drobnostki z życia, o których mało kto wie, a teraz już na pewno nikt". Niestety, zaraz potem drzwi do Rosji zatrzaśnięto mi przed nosem. Więcej tej pani Inny nie zobaczyłem; była bardzo schorowana.

Teraz są inne czasy, skręcające ku lepszemu. Na domu numer trzynaście wisi już tablica pamiątkowa i bodaj będzie w nim muzeum. Ruch jest na pewno szalony. A wtedy wyszedłem dość późnym wieczorem, latarnie już płonęły, było pusto i szło mi się bardzo powoli w górę, jakbym niósł na sobie za ciężką wiedzę o tamtych sprawach i życiu. Myślałem o tym, że żadne z Bułhakowów już nie żyje i że, stanowiąc za młodu rodzinę bardzo zwartą i spoistą, umierali oddzielnie, z daleka od siebie i od Domu, który musieli opuścić w czasach zawieruchy. A jeszcze o tym, że ich przyjaciel ojciec Aleksander Głagolew, który dawał ślub Michałowi Afanasjewiczowi, zmarł na zesłaniu i że nie wiem, ilu ludzi z najbliższego otoczenia poraziło bezprawie, wcześniejsze czy późniejsze. Bo stało się tak, jak przepowiedziała Biała Gwardia:

"Runą mury, spłoszony sokół śmignie z białej rękawicy, zagaśnie płomyk w lampie z brązu, a Córka kapitana zostanie spalona w piecu.

Matka powiedziała dzieciom:

- Żyjcie.

Ale czeka je cierpienie i śmierć".

Nic dziwnego, że Bułhakow, kiedy już po wojnie domowej przyjeżdżał do Kijowa, Andrzejewskim Zjazdem przechodził, ale do domu nie wstępował. Musiało to być za trudne, a zresztą i niepotrzebne, skoro dom jako Dom przestał istnieć.

Chociaż zarazem, dzięki temu, co o nim napisano - jest i nikt go już nigdy nie wyludni ani nie zniszczy. Nie runą mury, nie śmignie sokół z rękawicy cara Aleksandra Michajłowicza na starej makatce i nie zgaśnie płomyk w lampie.

A muzeum też się przyda, dla najmłodszych zwłaszcza. Byle je urządzono z sercem i z sensem.

Kiedy do niego przyjdę, moimi przewodnikami będą Inna Konczakowska i Wiktor Niekrasow.

 

...I po Moskwie

Bułhakowowska Moskwa to cały świat. Nie znacie go? To posłuchajcie.

Jak filologowi przystało, spędzałem długie godziny w Dziale Rękopisów Biblioteki imienia Lenina. Dawano mi na odczepne byle co i na wyrywki, reszta leżała dla takich jak ja za siedmioma pieczęciami. Ale cieszyłem się i z tego, bo coś niecoś uszczknąłem z innych źródeł, to i owo udostępnili dobrzy ludzie, a poza tym w archiwaliach "Leninki" też panował zwykły, socjalistyczny bałagan i w niektórych teczkach znajdowałem więcej, niż to wynikało z ich opisu. (Żeby było śmieszniej czy bardziej po bułhakowowsku, to obecnie w porze pieriestrojki i publikacyjnego otwarcia archiwum naszego Mistrza zostało zamknięte w  o g ó l e, dla wszystkich. Trwa wokół tego wielki skandal, na razie bez skutku).

Było więc ciekawie i trochę hazardownie: co się trafi? Ale czasem w oczach ćmiło i głowa tępiała. Wtedy uświadamiałem sobie, że i tak jestem w Mistrzu i Małgorzacie, bo trzon biblioteki, dawne Muzeum Rumiancewa, to ów gmach z pięknym tarasem, gdzie Woland rozmawia z posłańcem Jeszuy - i ogarniała mnie potrzeba pomieszkania w Bułhakowowskiej przestrzeni.

Wystarczyło wyjść, dojść Wołchonką do kompleksu basenów, gdzie stała kiedyś monumentalna świątynia Chrystusa Zbawiciela, zburzona pod specjalnym nadzorem Stalina. To bardzo dramatyczna, ale tym razem nie nasza historia. Dalej był wylot ulicy Kropotkina, dawnej Prieczistienki. Tu już byłem w domu, bo Prieczistienka to nazwa-pojęcie, nazwa-znak. Tu w latach międzywojennych mieszkała stara inteligencja: naukowcy, pisarze, artyści, przy czym ton nadawali zwłaszcza ci pierwsi, humaniści wielkiej klasy i kultury. Bułhakowa, który był przekonanym tradycjonalistą (co skądinąd nie przeszkadzało mu w literackim nowatorstwie), zdecydowanie "Prieczistienka" przyciągała. Lubił jej dostojność, solidność, wysoką fachowość, europejską klasę intelektualną. Zawarł tu i dobre znajomości, i przyjaźnie, wiele zgłębił i wyniósł - ale to już też inna sprawa. Tym razem trzeba się trzymać topografii.

Ta zaś podpowiadała, że idąc Prieczistienką przecinałem szlak pogoni Bezdomnego za Wolandem. Wobec tego wypadało weń skręcić. Odtworzyłem go wedle starego planu Moskwy. Lektura takich planów to szczególna przyjemność. A więc: ze skwerku przy Patriarszych Stawach, gdzie spadła głowa Berlioza, wodzony nieczystą siłą poeta musiał przebiec przez Spirydonowkę, potem przez Małą Bronną i wpaść w zgiełk Bramy Nikickiej. Wszystkim polecam tę drogę, zwłaszcza nie za dnia, w odsłoniętej zwyczajności ludzkiej krzątaniny, lecz wieczorem, kiedy zmrok uszlachetnia fakturę uliczek, a układy świateł i cieni współgrają z naszymi emocjami. Stamtąd, od Bramy Nikickiej, szlak prowadził ku Placowi Arbackiemu. Nim się tam udamy, wzdłuż pierścienia bulwarów, warto może na chwilę skręcić w lewo i pod numerem dwadzieścia pięć odnaleźć cichy pałac, otoczony sztachetami i ogródkiem. Jest to nic innego, jak właśnie Gribojedowo, a w rzeczywistości Dom Hercena, w latach dwudziestych szumna siedziba wielu organizacji literackich oraz renomowanej restauracji, której obrotny dyrektor został podobno w powieści skopiowany wyjątkowo dokładnie; obecnie Instytut Literacki imienia Gorkiego, wyższa uczelnia, kształcąca (z różnym powodzeniem) pisarzy. Ale jak wszyscy wiemy, do Gribojedowa Bezdomny trafi dopiero pod koniec swojej pogoni. Tymczasem będzie ona przebiegać bulwarem Gogola, mijając pomnik pisarza (tędy z kolei Bułhakow lubił chodzić do MCHAT-u, Moskiewskiego Teatru Artystycznego, gdzie przez kilka lat pracował); następnie przez jakiś zaułek z krzywymi trotuarami - podejrzewam, że Naszczokiński, gdzie pod numerem 3/5 wybudowano później dom pisarski z ostatnim Bułhakowowskim mieszkaniem. Dalej szlak wytyczy się przecinając wspomnianą już Prieczistienkę, a później Ostożenkę (dziś Mietrostrojewską; zanosi się wszakże na stopniowe przywracanie starych nazw), przez zaułek Sawielowski lub Zaczatjewski ku rzece Moskwie - i tu Bezdomny gubi ślad, za czym ujrzymy go po pewnym czasie z powrotem na bulwarze, w restauracji Gribojedowa.

Po drodze jednak dałem się jeszcze nabrać na małą, Bułhakowowską chytrość i ostrzegam innych, by nie traktowali relacji literatura-życie zbyt prostolinijnie. Bo ślady są celowo mylone, zacierane, kierowane w ślepe zaułki, a postacie i sytuacje kontaminowane, podobnie jak w Kijowie. Tak i tym razem: Bezdomny, jak pamiętamy, z absolutnym przekonaniem szuka nieznajomego w domu numer 13 i w mieszkaniu numer 47. Co do trzynastki sprawa jest oczywista: to liczba tradycyjnie czartowska (Rosjanie mówią: "diabelski tuzin"), a ponadto numer rodzinnego domu na Andriejewskim Zjeździe. O czterdziestce siódemce natomiast pomyślałem naiwnie, że odpowiada mieszkaniu pisarza w Naszczokińskim (dziś Furmanowa). Ale nie, mieszkano pod numerem 44, a pod 47 mieścili się ludzie całkiem obojętni, więc nie był to nawet żart sąsiedzki. Ten lekki prztyczek uświadomił mi po raz któryś, że nie należy popełniać błędu dokuczliwych pedantów, myszkujących namolnie między dziełem a życiem z cyrklami i miarkami i sprawdzających, jak to było "naprawdę".  P r a w d a  tych spraw, ludzi i bardzo przecież zmiennego, miejskiego krajobrazu - jest dzisiaj właśnie  b u ł h a k o w o w s k ą, zgodnie z poetyckimi słowami Chodasiewicza:

Świat nasz widzialny osądzić i - wolą talentu zuchwałą -

Być stwórcą świata własnego - takie jest prawo artysty.

Więc i chodzenie moskiewskimi śladami pisarza traktować trzeba jako rodzaj zabawy dla szerokiego grona wtajemniczonych. Z tymi bowiem bawić się warto; chwytają wątek w pół słowa. Jak pewien uczony teatrolog, który spytany przeze mnie: "Więc mieszka pan na szlaku szatana?", odpowiedział bez wahania: "Oczywiście", bo było to w jednym z zaułków między Ostrożenką a rzeką. Teraz zresztą, w kilkanaście lat po moich penetracjach, chętnych do zabawy zrobiło się takie multum, że sama ona stała się już jakby mniej atrakcyjna. Ale nie odmawiajmy prawa do własnego Bułhakowa ze wszystkimi konsekwencjami każdemu kolejnemu pokoleniu. Niech otwiera z zapartym tchem skrzynię Bułhakowowskich sekretów, niech tropi tajemnice jak Bezdomny Wolanda. Nie złapie jej, bo na tym polega gra, ale po drodze dowie się czegoś ważnego, więc będzie warto.

Skoro zaś rzekło się o drodze, to próbujmy, według dawnych wspomnień, wytyczyć ją dalej. Na ile się dawało w pół wieku później, kiedy Moskwa było po wielekroć łamana, cięta i rozpychana kolejnymi rekonstrukcjami. Znaczna część moskiewskiej substancji zginęła bez śladu, często roztrwoniona po barbarzyńsku; teraz się ją opłakuje, bo w czasach totalnego okrucieństwa nie oszczędzano ulic i zabytków, podobnie jak ludzi. Zginęły też liczne fragmenty Bułhakowowskiej topografii, zwłaszcza że właśnie tę starą, nepowską Moskwę Michał Afanasjewicz wydeptał wzdłuż i wszerz jako reporter. "Gdzież ja nie bywałem! - pisał. - Setki razy na Misnickiej, na Warwarce, na Starym Placu, w Związku Spółdzielców; zajeżdżałem do Sokolnik, nosiło mnie na Dziewicze Pole... Na przyszłość, kiedy Moskwę zaczną odwiedzać ważni goście zagraniczni, mam jeszcze w zapasie zawód przewodnika".

Skoro sam tego chciał, bierzemy go zatem za przewodnika i odnajdujemy albo lepimy wyobraźnią z niebytu ile się da.

Jeden szlak już przeszliśmy. Teraz pójdziemy trasą mieszkań, poczynając od wjazdu do Moskwy, jesienią 1921.

Ten wjazd, kończący dwuletnie pasmo tułaczki kaukaskiej, wojennej półwojennej i pokojowej (ale w warunkach zbliżonych do stanu wojennego) - został opisany sugestywnie: noc, niewiadome, tłum prący przez zrujnowany dworzec, potem dorożka i niejasne kontury ciemnego miasta, w którym nie ma jeszcze punktu oparcia. Być może kijowski wychodźca, który tymczasem myślał już o emigracji i nawet zrobił ku niej pewne kroki - wpatrywał się w to miasto z wyzwaniem Rastignaca, ale z listów do rodziny wynikają plany znacznie skromniejsze: "...żeby w ciągu trzech lat znów odzyskać normę: mieszkanie, ubranie, jedzenie i książki". Niewiele, a wiele jak na inteligencką kondycję tamtych czasów; w efekcie trzech lat nie starczyło.

Nie darmo mieszkanie zostało umieszczone na pierwszym miejscu. Człowiek odarty z Domu, z duszą i kośćmi obolałymi od przymusowej włóczęgi - potrzebował choćby jego namiastki. Ale wszystko było przeciw. Moskwa trzeszczała w szwach. Przyjezdni z awansu, uzbrojeni w mandaty, nakazy i bezwzględne prawa lokalowe nowej władzy, dokonywali per fas, a zwłaszcza nefas *[per fas et nefas - godziwymi i niegodziwymi sposobami] wtargnięć do wnętrz i tak już przeludnionych. Ich dawni lokatorzy i właściciele wytężali siły i spryt, by dowieść swej lojalności i niezbędności i uzyskać mieszkaniowe glejty i listy żelazne. Była to zaciekła i przewlekła wojna najdosłowniej d o m o w a: ostrze na ostrze, zaświadczenie na nakaz, nakaz na odwołanie. Ówczesna literatura obyczajowa opisała te starcia po wielekroć; robił to i sam Michał Afanasjewicz - kto go czytał, ten wie, jak często - wspominając o "uczuciu zawiści w ostrej formie", doznawanym na widok mieszkaniowej przedsiębiorczości bliźnich.

Oboje, z żoną Tatianą Nikołajewną, trafili wtedy najpierw na Sadowoje Kolco, zewnętrzną w stosunku do wspomnianego pierścienia bulwarów obręcz ulic otaczających śródmieście; ściślej zaś na ten odcinek, który nosi nazwę Bolszaja Sadowaja, do domu numer 10. Można go dziś znaleźć z łatwością, idąc od placu Majakowskiego w dół po lewej stronie, zaraz za Wojskową Akademią Polityczną. Jest to stara, solidna czynszówka zbudowana przez obrotnego przemysłowca dla zamożnych lokatorów. Żartobliwe refleksje o czasach świetności budynku znają czytelnicy opowiadania Dom numer 13, Elpit-Rabkomuna; w rozedrganych, jakby synkopowanych frazach tego utworu zawarta jest niebanalna osobowość szaro-żółtej bryły, wypełnionej najdziwniejszą mieszaniną postaci i losów. Michał Afanasjewicz mieszkał tu podwójnie; najpierw po lewej, w szóstej klatce schodowej, na piątym piętrze pod numerem 50, gdzie przytulił go uczynny szwagier Andrzej Ziemski, a później w analogicznie położonym mieszkaniu po drugiej stronie podwórka, w klatce czwartej na tymże piętrze, pod numerem 34. Za każdym razem były to pokoje w wielorodzinnych zbiorówkach, zupełnie do tej roli nie przystosowanych, toteż nasz Mistrz zaznał pełną miarą trudności ściśnionej egzystencji i wydania na łup sąsiedzkiego niewychowania czy zwykłego chamstwa. W dodatku czujna klasowo nowa administracja bardzo starała się Bułhakowów wysiedlić. Stąd wysnuły się dwa też bardzo nam, czytelnikom, znane motywy: koszmaru przymusowego sąsiedztwa i nienawiści do administratorów.

Ale nie tylko one. Pierwsze, moskiewskie lata były głodne, chłodne, ale i płodne. Bułhakow przebijał się wówczas ku literaturze, chłonąc jednocześnie intensywnie widzialny świat, odkładając duchowe zapasy na przyszłe pokolenia. W bardzo wielu miejscach różnych utworów odbije się fantastycznie świat domu numer 10, rozbity na okruchy, skojarzenia, dźwięki, postacie. Wiadomo już, dzięki różnym penetracjom, że stąd właśnie wzięła się Sadowa 302-bis z mieszkaniem Berlioza i Lichodiejewa oraz kwaterą główną Wolanda. Tuż obok mieścił się w latach dwudziestych Music-hall, oczywisty prototyp powieściowego Variete, dziś obudowany przez supernowoczesny Teatr Satyry, na którego zapleczu chętny szperacz znajdzie jeszcze resztki ogródka, gdzie obito Warionuchę.

Jako pierwszy opisał to bezpretensjonalnie, przed laty skromny człowiek spoza literatury, niejaki W. Lowszyn, który w bardzo wczesnej młodości był współlokatorem, a prawem fascynacji stał się satelitą i wielbicielem Bułhakowa (Sadowaja 302-bis, "Tieatr", 1971, nr 11). Pomyślmy o nim z wdzięcznością, bo bez takich bezinteresownych świadków całe połacie przeszłości przepadłyby w niepamięci bez ratunku.

Dzisiaj zajadłych, z najgłębszego amatorstwa poczętych bułhakoznawców jest legion, a dom na Sadowej stał się właśnie ich centrum, ośrodkiem spontanicznych happeningów, przedmiotem nieustannej adoracji. Wygląda na to, że wola ludu przemoże przeszkody administracyjne i w końcu powstanie muzeum. Nad całą sprawą unosi się jakby miękko płaszcz Wolanda, więc wszystko powinno być jak należy. Ale wiem o tym tylko ze słyszenia, więc wracam w naoczną przeszłość.

Wtedy zachodziłem tam wielokrotnie i zawsze było bezludnie. Wybierałem pory zmierzchu albo wieczoru; ważne dla Bułhakowa pory półrealności, zaprzeczenia trywialnej dosłowności dnia, gry światła i fantazji. Brama wjazdowa jest niemal forteczna, sklepiona, długa, a za nią ciemne podwórko, studniowo obudowane ze wszystkich stron. Klatki, jak na solidny dom przystało, wymodelowane surowo, strzeliście, trochę katedralnie; półmrok, spokojna powtarzalność stopni z białego kamienia, żadnych sztukatorskich ozdóbek, wysokie kondygnacje. Dobry, stary materiał oparł się czasowi imponująco; tylko stopnie rynnowatym wgłębieniem zdają się powtarzać profil jezdni Andriejewskiego Zjazdu, jakby i tu, i tam zmaterializował się szlifierską pracą ciężki krok naszego stulecia. Na drzwiach kolejnych pięter dobrze w Moskwie znane wyliczenia, do kogo ile razy dzwonić: Iwanow - dwa zwonka, Pietrow - czetyrie zwonka, i rzewne skrzyneczki z wyklejkami tytułów gazet, które każdy z Iwanowów i Pietrowów prenumeruje, żeby się listonoszowi nie pomyliło. Znaczy to, że jak wówczas, przed sześćdziesięciu laty, mieszkania są zbiorowe. Oba adresy Bułhakowowskie zlokalizowane są na ostatnich piętrach, na małych platforemkach. Podobno głos ludu wypowiedział się za lokalem numer 50, i całą klatkę pokrywają tam rysunki i napisy. Lowszyn natomiast precyzyjnie dowodził (posługując się m.in. danym w Mistrzu i Małgorzacie opisem zachodzącego słońca), że ważniejszy jest numer 34 i że właśnie czwartą, a nie szóstą klatką zlatywała najpierw walizka wujka z Kijowa, a potem on sam, zdzielony na odlew pieczoną kurą... Może więc należałoby, dla świętego spokoju, stworzyć dwa muzealne lokale, dwie izby Bułhakowowskiej pamięci?

Mój Boże, myślę teraz pisząc o tym: dobrze, iż dożyliśmy czasów, w których możliwe są takie problemy. Problemy w końcu umowne, ale szlachetne, materializacje świata mitów i fantazji, próby uchwycenia nieuchwytnego. Niechby to trwało, narastało, umacniało się.

Myślom towarzyszy tamten, dawny tekst Lowszyna:

"...Dziwna rzecz, w tej samej chwili, kiedy ostatecznie określiłem dokładny adres moskiewskiej rezydencji Wolanda, zachłanność moich wysiłków zaczęła mi się wydawać naiwna i bezprzedmiotowa. Ostatecznie, czy to takie ważne, gdzie mieszkał ten Woland! (...) Ważne jest co innego: był dom. Rzeczywisty dom, ze swym realnym istnieniem. I przyszedł artysta, by tchnąć weń inne, fantastyczne życie, napełnić setkami obrazów i rozszerzyć do rozmiarów wszechświata. Potem magia się skończyła i dom powrócił w obszar rzeczywistości. Ja jednak, mieszkający tu przez lat pięćdziesiąt, nie mogę się już pozbyć myśli, że obok mego własnego życia płynęło tutaj inne - fantastyczne i zmyślone, a jednak o wiele realniejsze od mojego życia, które przetrwa i dom, i wszystkich jego mieszkańców; bezkresne życie sztuki".

* * *

Zatrzymałem się dłużej przy domu numer 10, alias 13, alias 302-bis, ale w Moskwie to on jest najważniejszy, jak w Kijowie Dom na Andriejewskim Zjeździe. Dalsze ślady są bardziej wykruszone. Ale pójść nimi warto.

Pod ciemnym sklepieniem bramy wyobraźmy sobie jeszcze sylwetkę wysokiego, szczupłego, nieco kanciastego człowieka o trójkątnej twarzy, wydatnym nosie i rozwianej blond czuprynie - jak biegnie w kusym paletku, kiepskiej ochronie przed mrozami, z lewym ramieniem podanym do przodu, bo tak podobno cieplej i takim właśnie siebie opisał; a biegnie do którejś redakcji, może gazety "Gudok", może "Nakanunie" lub gdzie indziej, żeby, według jego słów, "wydłubywać sobie piórem kawałek chleba", pozostawiając w mieszkaniu, dla nocnych prac to, na czym mu najbardziej zależy: rękopis Białej Gwardii.

Teraz trzeba wyjść na Sadową i ruszyć w dół, ku znanemu dobrze skwerkowi przy Patriarszych Stawach; Bułhakow lubił tu przychodzić na spacery. Skwerek zaludniają dzisiaj rzeźby z postaciami wyjętymi z bajek Kryłowa; nie mam nic przeciw nim, ale dla tego właśnie miejsca właściwsze byłyby figury bohaterów innej baśni. Można tu wsiąść w trolejbus, dojechać do placu Smoleńskiego i skręcić w lewo, w wąwóz Arbatu. Pierwsza uliczka w prawo nosi nazwisko Wiesnina, a dawniej nazywała się dźwięcznie: Zaułek Pieniężny, Dienieżnyj Pierieułok. Ma jeszcze prawdziwy, staro-arbacki wdzięk punktowany domkami w stylu moskiewskiego empire'u, z malowniczymi następstwami uskoków i zakoli, z falowaniem ozdobnych, kutych w metalu ogrodzeń. Nie należy tylko podnosić głowy, nad którą wisi piramidalne brzydactwo pobliskiego wysokościowca na placu Smoleńskim, a można będzie prawie zapomnieć, że północna część arbackiego obszaru została zmieciona przez przebudowę. Nadszarpnięto w ten sposób sacrosanctum moskiewskiej tradycji, w którym najbardziej materializował się szlachecki i inteligencki, oświecony duch miasta. Bułhakow też zeń czerpał i zarazem go współtworzył, bo nieprzypadkowo, myślę, właśnie na Arbacie i Prieczistience ślady jego śladów gęstnieją; widać tu, w stałym śródmieściu, było mu, choć na obczyźnie, stosunkowo najbardziej swojsko. Więc idźmy teraz za nim przez Pieniężny. W domu mieszczącym dzisiaj ambasadę Włoch poznał w roku 1924 swą drugą żonę Lubow Jewgienijewnę Biełozierską, która właśnie po kilkuletniej emigracji wróciła do kraju. Niedługo zostanie jej poświęcona Biała Gwardia, a wątek emigranckich przeżyć odnajdzie się, przestransponowany, w Biegu. Gdy decyzja o nowym związku zostaje podjęta i zalegalizowana, mieszkanie na Sadowej trzeba porzucić. Młodożeńców przygarniają po raz wtóry szwagrostwo Ziemscy; siostra Nadieżdża jest dyrektorką szkoły, więc na okres wakacji oddaje bratu pokój nauczycielski. Potem Michał Afanasjewicz znajduje klitkę na mansardzie starego, drewnianego domu o parę kroków od Włochów. Za moich czasów wystarczyło skręcić w lewo w Duży Lowszyński i na jego skrzyżowaniu z ówczesnym Obuchowskim, a dzisiaj Czystym znaleźć dom numer dziewięć, mocno zgryziony zębami czasu i bodaj skazany na rychły zgon. Czy jeszcze stoi? Tu powstały Dni Turbinów i Fatalne jaja; tutaj też, według relacji Lubow Jewgienijewny, zrodził się z notatki gazetowej pomysł Mieszkania Zojki, brawurowej, z biglem napisanej i przez Teatr imienia Wachtangowa zagranej komedii o nepowskim półświatku, z domem schadzek ukrytym pod szyldem pracowni krawieckiej. Są co prawda i inne wersje pochodzenia pomysłu, ale o to już mniejsza.

Teraz właśnie bułhakowowska topografia się zagęszcza. Tuż obok była cerkiewka, gdzie wydawano za mąż najmłodszą z sióstr Bułhakow, Helenę. Na rogu Małego Lowszyńskiego i dawnej Prieczistienki mieściło się kolejne mieszkanie Michała Afanasjewicza. Ściśle: Mały Lowszyński 4, ale to już fikcja, bo wylot zaułka podlegał przy mnie burzeniu i unowocześnieniu, więc ślad Bułhakowa jak orszak Wolanda rozpływa się tu wśród przepływających chmur. Prawidłowo. Za to spacer Prieczistienką pozwoli wam jeszcze wyczuć względną stabilność tradycyjnych układów; ludzi, którzy te układy przed laty tworzyli, nasz mistrz - przypomnę - wysoko cenił. Żeby trafić na ślad bodaj najważniejszej z bliskich Bułhakowowi osób, trzeba natomiast zawrócić w kierunku Arbatu. Równolegle do Dienieżnego biegnie Zaułek Płotnikowski. Tu mieszkał Paweł Popow, filozof, historyk i logik, przyjaciel i długoletni adresat listów pisarza, któremu wyraźnie zależało na tym, by pozostawić po sobie epistolograficzne świadectwo. Dom rodziny Popowow (żona, Anna Iljiniczna, była wnuczką Lwa Tołstoja), opatrzony numerem 12, jest nieco cofnięty w głąb i oddzielony od chodnika małym skwerkiem. Mieszkanie w suterenie bardzo się Bułhakowowi podobało; mamy prawo sądzić, że nadał jego rysy mieszkaniu Mistrza. Pamiętając wszakże o prawie kontaminacji, będziemy się tu domyślać i współobecności następnego z kolei, nareszcie własnego Bułhakowowskiego mieszkania. Trafimy doń idąc Prieczistienką w górę, przecinając plac Zubowski i zostawiając po lewej ręce Chamowniki. Przedłużeniem Prieczistienki jest ulica Pirogowa, rejon klinik medycznych; naprzeciw jednej z nich stoi dom numer 35, a i mieszkanie numer 6, położone na niskim parterze, wychodzi, jak wtedy, oknami na bardzo hałaśliwą ulicę. Za ten hałas, a zwłaszcza za zgrzyt przejeżdżających tramwajów, Michał Afanasjewicz przestał je z czasem lubić, nazywał "norą", pisał zjadliwie: "Trzęsie się w posadach moja przeklęta siedziba". Ale na początku, kiedy tantiemy za Dni Turbinów dały względną równowagę finansową, Pirogowska stanowiła już namiastkę Domu. Trzy pokoiki w amfiladzie umeblowano przytulnie. Mam zdjęcie gabinetu: stylowe, choć dobrze sfatygowane biurko, dwa świeczniki, lampa z abażurem (pewnie zielonym, bo jakże inaczej?..." Z tyłu widać bibliotekę, i po grzbietach można poznać księgi szlachetne, z półskórków emanuje spokojne ciepło i zgęszczona mądrość tradycji. Podobno był tu doskonale zebrany rosyjski literacki wiek XIX. Na ścianach zaś, czego już na zdjęciu nie widać, wisiały w ramkach co bardziej krwiożercze i wzywające do walki z "bułhakowszczyzną" recenzje teatralne, których najcelniejsze momenty gospodarz podkreślał, jakby opędzając się losowi, czy może go wyzywając. Taki miał styl.

W tym właśnie domu, choć już nie w tym mieszkaniu, ale tuż obok, odwiedzałem Lubow Jewgienijewnę (o czym gdzie indziej), która bardzo pielęgnowała bułhakowowskie pamiątki i dbała o atmosferę. W tamtym natomiast mieszkaniu, pod szóstym, było do wiosny 1929 gwarno i ludnie; próbowano żyć normalnie w świecie, który dożywał jeszcze ostatnich dni półnormalności, nie wiedząc, co go czeka. Potem, po zdjęciu wszystkich sztuk i krachu finansowym, atmosfera radykalnie się zmieniła.

Pirogowska to jedyne wyjście poza magiczny krąg moskiewskiego śródmieścia, podwójnie zakreślony bulwarami i pierścieniem Sadowym. Nie na długo przecież. W roku 1932 pisarz zawarł nowy, już ostatni związek małżeński z Heleną Siergiejewną Szyłowską, a w dwa lata później nastąpiła ostatnia już przeprowadzka, do Zaułka Naszczokińskiego. Tak powrócił Bułhakow na obszar starego śródmieścia i znów znalazł się w pobliżu Arbatu i Prieczistienki. Mógł teraz chodzić do MCHAT-u miłą moskiewskim sercom ulicą Siwcew Wrażek i przystawać koło pomnika Gogola. Tu już byliśmy. Oczywiście nie zbłądzi z pewnością i ten, kto przejdzie tą trasą ku staremu MCHAT-owi, a na końcu, przed szacownym budynkiem, wspomni opisy w Powieści teatralnej, ów szczególny klimat wtajemniczenia, lekko podszytego groteską, w jakim Maskudow odkrywał dla siebie Teatr Niezależny. Wiadomo, że działo się to właśnie tu i że wszystkie postacie powieści miały swe realne prototypy, ale wiemy też, i była już o tym mowa, że winniśmy unikać prostackich utożsamień.

Tu, przed teatr, 14 marca 1940 roku mchatowcy wyszli, żeby pożegnać swojego autora, a do niedawna i pracownika teatru. Relacje wzajemne były niełatwe, ale obie strony wiele sobie nawzajem zawdzięczały. Zresztą w twórczym życiu Bułhakowowi nie było łatwo nigdy i z nikim.

Zanim udamy się śladami pogrzebowego konduktu, można jeszcze pojechać metrem na Wzgórza, dawniej Wróble, dziś Leninowskie, stanąć tyłem do Uniwersytetu, maszkary dorównującej potworowi z placu Smoleńskiego, i popatrzeć przez zakole rzeki na panoramę miasta. Tutaj Michał Afanasjewicz lubił przychodzić, zimą na nartach, latem zwyczajnie, żeby popatrzeć na swoją Moskwę "ze słońcem załamanym w tysiącach okien, zwróconych na zachód ku piernikowym wieżom Klasztoru Nowodziewiczego". Panorama dzisiejsza niewiele ma wspólnego z tamtą, ale jeśli uda nam się wyczuć coś z napiętej czułości dziejącego się tu zakończenia Mistrza i Małgorzaty, z pożegnania z książką, miastem, życiem, przedłużanego jeszcze i jeszcze - to staniemy się bogatsi o bezpośrednią bliskość tego, dla którego powieść-dzieło życia było jednocześnie ratunkiem i formą istnienia.

A skoro on sam wspomniał Klasztor Nowodziewiczy, pójdziemy ku niemu i cmentarzowi tejże nazwy. Również z ulicy Pirogowa to blisko, ręką podać. Cmentarz był przez jakiś czas zamknięty dla zwiedzających, teraz ten absurd cofnięto. Stara część Nowodziewiczego to panteon rosyjskiej kultury, choć przetykanej polityką; zrządzenia losu i administracji każą tu często sąsiadować po śmierci ludziom najdalszym sobie za życia. Bułhakow jednak spoczywa wśród bliskich, aktorów i reżyserów MCHAT-u, pod złomem czarnego granitu. Był on początkowo przeznaczony na grób Gogola w klasztorze Daniłowskim, a po przeniesieniu prochów na Nowodziewiczy przestał być potrzebny. Helena Siergiejewna, wierna wykonawczyni testamentu Michała Afanasjewa, odkryła głaz przypadkowo. Oboje spoczywają dzisiaj pod Gogolowską, chropawą płytą, by stało się zadość Bułhakowowskiemu westchnieniu ku temu, którego uważał za największego z pisarzy: "Nauczycielu, okryj mnie swym spiżowym płaszczem..."

Przychodziłem tu parę razy, dokładałem swoje kwiaty do tych, które zawsze leżały, potem stałem chwilę. Było to zwykle pod wieczór, w górze gasły światła zachodu na kopułach Nowodziewiczego i niósł się przytłumiony, wroni rejwach. Trzeba było odchodzić, żeby wrócić. Odchodząc zostawałem.

Taka jest, w ułamkach, moja Bułhakowowska Moskwa. Dedykuję ją wszystkim, którym jest bliski nasz Mistrz.

 

ZGIEŁK, DROGA I DWIE ŚWIECZKI

1

Najwyższy czas pójść do tych, do których wróciłem najbardziej: do moich moskiewskich przyjaciół. Niektórzy mi zmarli, niektórzy wyjechali i zdążyłem ich spotkać w Kolonii, Paryżu czy zgoła w Sydney - czysty nadrealizm geograficzny! - ale znaczną część odnalazłem, tyle że pod zmienionymi adresami.

Są to przeważnie adresy domów pionierskich. Z lekko zdławionym gardłem wchodziłem do znajomych klatek, obserwowany dobrodusznie przez średnio czujne odźwierne, dzwoniłem, otwierałem ramiona, ściskałem i byłem ściskany. Czas odcisnął się na nich i na mnie, ale przeważnie nie na tyle, żeby trzeba było nadmiernie łgać o naszej wzajemnej krzepie. Ludzie nowi, spotykani po raz pierwszy, też wpisywali się w ten ton i styl. Zwykle szliśmy zaraz do kuchni, którym to kuchniom winien jestem oddzielne wyznanie. O, wy, moje uniwersytety, na których kiedyś odbierałem prawdziwe lekcje rosyjskiego - ileż was trzeba było cenić, wiedziałem od początku, a kiedy was traciłem, jakże mi brakowało waszego ciepła! Dlaczegoś uchodziło zawsze za pewnik (ech, inteligenci, inteligenci...), że w kuchniach można gadać swobodniej. Zwykle bywają nieco większe od naszych. Zastawa mogła być najskromniejsza; główny smak krył się w rozmowie. Chciano wiedzieć wszystko o Polsce (pytanie dyżurne, na początku, z melancholijną pewnością i odrobiną nadziei: "Czy bardzo nas nie lubicie?") i wzajemnie odkrywano przede mną takie rosyjskie losy i sprawy, od których brakowało powietrza. Tak rozpoznawałem prawdziwą skalę wartości, nie do wyczytania z żadnych podręczników; uczyłem się tła, głębi, cieniowania, półtonów. Mówiono mi o cichych bohaterach literatury lub życia literackiego bez rozgłosu poza środowiskiem, o łajdakach z ludzkimi odruchami i drugimi twarzami, zniekształconymi zgryzotą; o ludziach wielkiej zacności, którzy kiedyś nie wytrzymali i do końca uginali się pod ciężarem swojej słabości, wyłożonej w słowach albo w milczeniu...

Ale stop, to były początki edukacji, a teraz jest jesień 1987, rozsunięte brzegi czasu się zetknęły; mówmy o dniu dzisiejszym. Dzisiaj zastaję ich z reguły rozedrganych nadzieją i niepokojem, w stanie podniecenia, który znam tak dobrze, jakbym się znalazł w ich moskiewskich skórach: zadowolenie, że znów minął nieźle dzień, niepokój, co przyniesie jutro... To my sprzed siedmiu i sześciu laty. Nie dziwię się, bo ten dzień dzisiejszy najbardziej jest właśnie ich, ludzi słowa; ich sfera otworzyła się najszerzej i trudno się tym nie cieszyć. "No więc widzisz... A jednak..." - mówią na wstępie, jednym tchem po powitaniach i pytaniach o nas, o Polskę, która zawsze im leżała na sercu i zawsze czuli się odpowiedzialni za rosyjsko-polską historię; tyle że teraz - dokładnie jak my przed siedmiu i sześciu laty - są zajęci przede wszystkim sobą. "No więc widzisz: jednak się rusza..." Ale wszystko jest kruche, więc zaraz: "A słyszałeś o naradzie? Wiesz, że L. zarzucił J., że niesłusznie wydrukował nekrolog N.?" Owszem, wiem, a nawet w poprzednim domu dopowiedziano mi jakieś szczegóły, które teraz podaję, stając się ogniwem w obiegowym łańcuchu informacyjnym. Wprawdzie J. trzyma się mocno, ale powodów do niepokoju nie brak. "Dlaczego na tej naradzie nie było Aleksandra Nikołajewicza?" "Może pisze referat?" "Nie, nie, to coś znaczy..." "A o «Nowym Mirze» słyszałeś?" Owszem, słyszałem już, że z redakcji miesięcznika, starającego się znowu dorównać swoim pięknym tradycjom, odeszło dwóch ważnych rzeczników nowego, Strielany i Winogradow (ten ostatni był członkiem kolegium w heroicznych czasach Aleksandra Twardowskiego, więc stanowił żywy łącznik z przeszłością), bo uznali strategię naczelnego, Sergiusza Załygina, za zbyt kunktatorską. To jest oczywista strata. Mam na końcu języka pytanie, którego jednak postanawiam nie zadawać, szanując odrębność ich doświadczeń... Oni tymczasem niepokoją się (była połowa września) przedłużoną nieobecnością Gorbaczowa. Wyjechał na odpoczynek, ale minęło już prawie półtora miesiąca. Krążą różne plotki. Wysłuchuję ich z uczuciem wewnętrznego rozbawienia; nauczyliśmy się już, że taką uwagą u nas nie warto obdarzać nikogo. Źle rozumiem, że oni żyją w innym układzie, znacznie bardziej zależnym od jednostkowej woli. Kiedyś wola taka wisiała nad nimi groźnie, teraz pokładają w niej nadzieję. Dlatego właśnie są tak rozedrgani; mniej już u nas wydaje się zależeć od nich samych. Pochłania ich gorączka kibiców, obserwujących ostrą grę z problematycznymi szansami. Znowu tłumię pytanie i z całą możliwą powagą słucham roztrząsań, czy Michał Siergiejewicz zrobił właściwie, wchodząc w Murmańsku na pokład łodzi podwodnej. Że sam - w porządku, ale z żoną! "Wiesz - mówi mi ktoś z autentyczną troską - myślę, że to był z jego strony bardzo ryzykowny krok. Przecież to wbrew marynarskim zwyczajom: kobieta na okręcie..."

Dziwić się im? Po paru dniach, kiedy pierwszy sekretarz przyleci z południa i pokaże się w telewizji, przez kuchnie moich przyjaciół przejdzie zbiorowe westchnienie ulgi - i więcej jeszcze: Wołodia, dobry poeta i twardy człowiek, z racji swej hardości usunięty ze Związku Pisarzy i niedawno przyjęty powtórnie, krótko mówiąc dysydent - pobiegnie podobno ulicą Krasnoarmiejską, koło pisarskich domów, wołając do znajomych: "Wylądował! Słyszałeś? Wylądował!"

Nie dziwię się i myślę, że wyczułem z kolei (bo już mnie wtedy w Moskwie nie było) przypływ fali ich frasunku po odejściu Borysa Jelcyna. Pierwszy sekretarz Moskwy miał w sobie syberyjski napór, odnowicielską energię, niekonwencjonalny styl bycia; lubił ruszać incognito w miasto, słuchał ludzi, zebranie przedwyborcze w dzielnicy Oczakowo zorganizował na ulicy, żeby wszyscy mogli przyjść i pytać, ruszył z posad zasiedziały i skorumpowany aparat i był przezeń odpowiednio znienawidzony. Przyszłość odsłoni znaczenie tej smutnej historii, którą jeden z komentatorów nazwał otwarcie tragiczną. Ja tymczasem wrócę do zgiełku kuchni, gdzie - prawem skojarzenia i zainteresowania krajem gościa, mimo przytłoczenia sprawami własnymi - próbowano mnie odpytywać, kto z kolei u nas kim jest i jakie perspektywy mógłby otworzyć. Zużyłem sporo wysiłku na cierpliwe wyjaśnienie, że nie wiem i wiedzieć nie potrzebuję, bo my się w te kalkulacje nie bawimy. Starano się to zrozumieć nie bez trudu, a kiedy (chyba) zrozumiano, to pozazdroszczono: "Dobrze wam tak!" Skoro jednak byliśmy przy sprawach polskich, to wetknięto mi do ręki coś, ó istnieniu czego nie wiedziałem - specjalny, rosyjski numer warszawskiej "Kultury", przetłumaczony na dość koślawą ruszczyznę z okazji czegoś tam - i tknięto palcem w informację, że autorem książki Krakowskoje Priedmiestije, połnoje diessertow jest LUCJAN Rudnicki. Tak to Rosjanie wytknęli gościowi polski lapsus. Oświadczyłem jednak, że się nie wstydzę, bo również sprawa tego pisma nie jest moją. "A kto to jest Łukasz Budny?", "Nie wiem i nie chcę wiedzieć. A co?" "A to, że on nam w tej «Kulturze» tłumaczy, co to jest nasza pieriestrojka..." Rzuciłem okiem: artykuł *[Zatytułowany ni mniej ni więcej, tylko: Fiłosofskije osnowy i praktika pieriesirojki w SSSR (Podstawy filozoficzne i praktyka pieriestrojki w ZSRR).] tchnął solenną nudą i namaszczoną oficjalnością; autorowi najwyraźniej zależało na tym, by dowieść, że nic się takiego nie dzieje i dziać nie powinno. Pomyślałem sobie z lekką melancholią, że zamknął się cykl, bo trzydzieści lat temu publicystyka nasza była tu w klimacie odwilży, fajerwerkiem świeżych idei, odbieranych zachłannie, często oficjalnie kontratakowanych, ale nigdy nudnych - i zacząłem cierpliwie tłumaczyć, gdzie i jakie mamy teraz kultury i "Kultury". Kiedy zaś poparłem tłumaczenie listą rosyjskich utworów, z których niejeden dopiero teraz miał wyjść w ojczyźnie, gdy czytelnik polski mógł - przy pewnym wysiłku - poznać go w przekładzie już wcześniej - zapadła aprobująca cisza. Za czym ktoś westchnął: Wo, dajut riebiata, a? Zdorowo! *[Wyrażenie idiomatyczne, coś w rodzaju: "Ostro idą chłopaki, fajnie!"] - i Polska powróciła bodaj w świadomości moich Moskali na swoje zwykłe, uprzywilejowane miejsce.

My zaś wróciliśmy do Związku. Kuchnie się zmieniały, ale prawie w każdej wracała narada, nekrolog, "Nowyj Mir", nieobecność, a jeszcze wystąpienia "Pamiati", a jeszcze brak decyzji w sprawie spółek wydawniczych (miały to być spółdzielnie udziałowców, na Łotwie czy w Estonii już taka jest, w Rosji cztery projekty ciągle czekają na zatwierdzenie). Wsłuchany tak w kolejne przypływy i odpływy ich radości i frasunków, nie wytrzymuję wreszcie i pytanie wcześniej nie zadawane - najostrożniej, żeby nie wpychać się po besserwissersku z polskim doświadczeniem - formułuję. Coś w rodzaju: "Moi drodzy, a czy nie pomyśleliście czasem... No, żeby tak wziąć kartkę papieru... I, powiedzmy: szanowni towarzysze, my, niżej podpisani, czując się zaniepokojeni faktem... Co? A potem zebrać parę podpisów? Przecież to teraz takie proste... Co?"

Dłuższa pauza. Milczenie.

- Nie, Andrzeju. To nie dla nas.

- Ale dlaczego?

Znowu pauza. Ten Polak jednak czegoś nie rozumie. Może miał za długą przerwę w przyjeżdżaniu. Jak mu to wytłumaczyć?

- Widzisz, my tych podpisów nie zbierzemy.

- Ale dlaczego?

- Bo to jest tak, że trzeba by uzgodnić minimum trzy sprawy: czego chcemy, czego nie chcemy i kto jest naszym przeciwnikiem. A to się nie da. W żadnym gronie. Nie będzie zgody. Rozumiesz?

Rozumiem i niczego nie proponuję. Są naznaczeni piętnem wieloletniej dezintegracji, kiedy chciano ich wszystkich odosobnić. To się w znacznym stopniu udało. Teraz muszą z tego wyjść. Już to powoli robią. Ale bardzo powoli. Są na przedwstępnym etapie tworzenia środowisk i opinii zbiorowych z prawdziwego zdarzenia. Nie ma co wydziwiać. Jeden z moich znajomych napisał list do znanego ze swych odważnych wystąpień historyka: "Szanowny towarzyszu taki i taki, czy nie sądzicie, że nadszedł już czas, byśmy wreszcie wyjaśnili sobie i naszym polskim przyjaciołom sprawę Katynia? Skoro mamy wypełniać wszystkie białe plamy? Przecież czujemy wyraźnie, że trzeba to powiedzieć do końca". Taki był sens, dosłownego tekstu nie zapamiętałem. Historyk za mojej obecności jeszcze nie odpowiedział. Mój znajomy, spytany, czy ma wokół siebie, tam gdzie pracuje, ludzi myślących podobnie, odparł: "Tak, oczywiście. Ale wolałem napisać tylko od siebie". Inny, z którym rozmawiałem o Afganistanie, powiedział: "To się musi skończyć. Bo jak nie, to w przyszłym roku, kiedy mój syn stanie do poboru - wyjdę z plakatem i będę manifestował". (Afganistan jest ustawicznie ćmiącą, społeczną raną, która nie pozwala im zapomnieć; jedni wracają, ze świadomością straconego pokolenia, inni mogą tam trafić, bo z każdej grupy poborowych trafia kilku). Było to powiedziane z uśmiechem, ale zdecydowanie; tyle że w liczbie pojedynczej. Każdy obok innych, ale sam za siebie i od siebie. Dziedzictwo przeszłości czy specyfika momentu, jak wolicie.

Takimi ich spotykałem i odnajdywałem, by chwilami nieco się z nimi mijać; dwanaście lat przerwy robi swoje. Oto przykład lżejszy. Obok narady, nekrologu i nieobecności w naszych rozmowach ciągle uczestniczą nowe spektakle teatralne (teatr gra u nich jeszcze tę rolę niezbędnego składnika życia duchowego, której u nas już niestety nie pełni) i nowe publikacje. Z nienasyconą radością - i to jest wielkie novum naszych spotkań roku 1987 - przerzucamy się tytułami tego, co wyszło i co ma niedługo wyjść. "Ale, ale, moi drodzy - mówię w pewnym momencie - toć przecie nie opublikowaliście jeszcze jednego z waszych największych pisarzy..." "Któż to?" Przedłużam efekt: "Ulubieńca wszystkich czytających Polaków". Nikt nie zgaduje, choć powtarzam zagadkę kilkakrotnie. "No, Jerofiejewa". "Którego?!" (Jest dwóch pisarzy tego nazwiska). "Jak to którego? Wieniczki". "Aaa! Moskwa-Pietuszki?" "No, właśnie!" Kilkakrotnie efekt jest identyczny: ogólnie aprobata, zdumione spojrzenia po sobie, okrzyki typu: "prawda!", "jak mogliśmy zapomnieć", "koniecznie!", aż serce mi rośnie, bo wśród aprobujących są pracownicy zaangażowanych w pieriestrojkę redakcji i może przecież coś z tego wyniknąć. Aż raptem:

- Nie. Niestety. To nie dla nas.

- Ale dlaczego? Dlaczego "Żywego" można, Grossmana można, a Wieniczki nie?

- Bo on używa matu...

Wyjaśniam: mat, określenie nieprzetłumaczalne, oznacza wielopiętrowe, często najkunsztowniej skomponowane rosyjskie obscena, zyskujące czasem rangę prawdziwej sztuki. Nasz drogi Wieniczka operuje nimi bardzo powściągliwie, choć jest w ogóle wspaniale rozhukanym żywiołem językowym. Ręczę, że u nas nikt normalny się nie zgorszył. Ale moi Moskale wydobywają się dopiero z powijaków najciaśniejszej pruderii. Politykę szarpać już można, potoczną obyczajność jeszcze prawie nie. Co zrobią z Wieniczką, jak go ogarną pieriestrojką, skoro, łajdak, świńtuszy?

Również i takie mają więc problemy, ale tu zrobię dygresję, bo skoro już jestem przy Wieniczce, to zbyt wielu czytelników nawymyślałoby mi, gdybym czegoś o naszym ulubieńcu nie napisał. Najkrócej: poszedłem z hołdem, wręczyłem pracę magisterską, która na Uniwersytecie Jagiellońskim o Jerofiejewie powstała, a do niej butelkę pejsachówki. Zostałem przyjęty życzliwie, choć moich zapewnień o tym, że jest u nas z całą pewnością jednym z najbardziej lubianych i cenionych Rosjan, gospodarz wysłuchiwał zrazu z pewnym niedowierzaniem. Ujrzałem go nieco starszym niż na znanym zdjęciu, gdzie jest niesfornym cherubinem o jesieninowskiej urodzie i szelmowskim uśmiechu. Twarz z lekka pobrużdżona, po ciężkiej operacji gardła używa mikrofonu, ale sylwetka wytwornie szczupła, zadbany, maniery nienaganne. Kosztuje pejsachówki, której - on, Wieniczka! - dotąd nie znał, mruży oczy, robi pauzę i formułuje do mikrofonu najkrótszą recenzję w postaci popularnego rosyjskiego trójsłowia, oznaczającego, przy takiej właśnie intonacji, najwyższą aprobatę. Pracę magisterską przegląda, uważnie czyta resume po rosyjsku, wyraża niepokój, czy aby nie uczyniono go epigonem Kafki ("Przecież ja go wtedy w ogóle nie znałem!") Spieszę zapewnić, że nic podobnego; po prostu magistrantowi wypada błysnąć erudycją i umieścić wielkie rosyjskie dzieło w światowym kontekście. Udobruchany mistrz kiwa głową, atmosfera ciepleje, choć pije się minimalnie, bo zdrowie już nie to, argumenty o polskiej popularności słuchane są ufniej, ba! w lekko kpiarskim oku dostrzegam bodaj błysk wzruszenia... Na pożegnanie słyszę najpoważniejsze, bez źdźbła kpiny: "Proszę przekazać wszystkim Polakom moje pozdrowienia i wyrazy szacunku", co też czynię. Dodam jeszcze, bo to ważne, że pisze. Miałem w planie wyjazd do Pietuszek, ale nie zdążyłem. Trzeba będzie jednak koniecznie przejechać te sto trzydzieści dziewięć kilometrów z Dworca Kurskiego, z książką w ręku, odmierzając rozdziałami kolejne przystanki; trzeba będzie przejechać, dojechać, wysiąść, popatrzeć dokoła i wrócić. Bo jakże inaczej?

Koniec dygresji.

Ale nadchodzi też koniec wizyt, pora wychodzenia z kuchni, przechodzenia od powitań do pożegnań. Jeszcze przedłużamy wzajemne odnalezienia, po latach i w korytarzu wirują wokół nas nie dokończone wątki. Jeszcze odpowiadam na ich chciwe pytania o Papieża i mówię, jak bardzo byłby im potrzebny Jego przyjazd i że usłyszeliby wówczas to, czego każdy z nich potrzebuje najbardziej. Jeszcze sam wypytuję, czy mają świadomość faktu, że otwartą przed ludźmi po obaleniu starych mitów pustkę duchową będą musieli - właśnie oni, intelektualiści - pomagać zapełnić (jedni tę świadomość mają, do innych, wpatrzonych w bliski konkret, na razie nie dochodzi). Mimochodem zahaczamy o młodzież i wyczuwam głębokie pęknięcia międzypokoleniowe. Tu również nastąpiła dezintegracja; jedni najeżają się wobec drugich, atmosfera jest napięta od pretensji. W planie konkretu tymczasem dokonujemy już pożegnalnych uścisków, a ja myślę, że nie zdążyłem się jeszcze niczego dowiedzieć i o niczym powiedzieć; choćby o tym, co tak bardzo leży mi na sercu (mimo że obiecałem sobie święcie powstrzymać się od rad): że chyba ciągle jeszcze za mało myślą o swoich wielonarodowościowych, związkowych sąsiadach i że to właśnie im, Rosjanom, przystoi teraz zabierać głos w interesie prawdziwego równouprawnienia kultur i języków. Może powiem im to na przyszły raz, jeśli, Bóg da, przerwa będzie krótsza? Albo już nie będę musiał! A tymczasem trzaskają drzwiczki windy, przekreślając moich przyjaciół z ich podniesionymi pożegnalnie dłońmi i słowami: Pust' wsio budiet choroszo *[Niech wszystko będzie dobrze.].

Czy będzie?

Bardzo teraz popularny, wysoce inteligentny satyryk Michał Żwaniecki powiedział: "Kiedy pewnego razu usłyszałem, jak spikerka radiowa zrobiła błąd, roześmiała się i poprawiła - zrozumiałem, że nadeszła wolność".

A dobry poeta Włodzimierz Korniłow - wierszem, który spolszczę, żeby był dokładnie zrozumiały: "Nie jestem gotów do wolności - czy z własnej winy?... Przecież jest o wiele trudniejsza od zniewolenia. Czekałem na nią tak długo, w bólu i rozdygotaniu. A kiedy przyszła - nie jestem do niej gotów".

Słyszę, jak uczą się wymawiać to słowo, czuję, jak wsłuchują się w jego brzmienie. Oby go tylko nie używali nadaremno.

2

Tak kończy się mój ruski miesiąc.

Jeszcze chodzę moskiewskimi ulicami, gdzie mijani przechodnie ślizgają się po sobie nawzajem wzrokiem dziwnie ukośnym: baczne spojrzenie ku rękom, pobieżne - ku górze. Kiedyś, dawno temu, bardzo mnie te uniki irytowały (dlaczego nie patrzą prosto w oczy?!), nim zrozumiałem, że to nawyk sprawdzania zakupów bliźniego swego - a nuż niesie coś, po co warto stanąć w kolejce! - a dopiero w drugiej kolejności oglądania jego samego.

Chodzę po tym mieście jakby złagodniałym, bez fałszywego blichtru, bardziej samoswoim, uczącym się ulicznych zabaw w dniu swych urodzin. Mieście ciągle jeszcze niewygodnym do życia, gdzie nie ma ani normalnych książek telefonicznych, ani normalnych, tj. dokładnych planów choćby śródmieścia, bo wszystko to było widać kiedyś tajne, a już od rana w kioskach nie uświadczysz zwyczajnej gazety, chociaż z łatwością nabędziesz miesięcznik teoretyczny, powiedzmy, Kompartii Urugwaju ("U mnie jest tylko prasa zagraniczna" - wyniośle cedzi przez zęby kioskarz w Sokolnikach, nagabywany pokornie o "Prawdę" czy "Komsomołkę" - i niedbałym gestem wskazuje dziesiątki miesięczników teoretycznych z różnych krajów).

Wchodzę do sklepów, gdzie widomie wykonano przez te dwanaście lat ogromną pracę: oduczono personel obsztorcowywania klientów. Ten mus kosztuje wiele wysiłku; ekspedientki są napięte, darmo marzyć o ich uśmiechach, odpowiadają monosylabami w przestrzeń. Ale jednak już nie krzyczą. Postęp.

Wychodzę z wagonów metra na perony, gdzie kiedyś, niczym szydercze znaki czasu, witały mnie ogromne napisy: "NIE MA WYJŚCIA", i sens tego zapewnienia zapadał we mnie, gdy eskalatory pięły się w górę. Teraz czy napisów jest mniej, czy je przeformułowano; dość że w oczy rzucają się tylko ludzie, oddani chciwej, minutowej choćby lekturze, a to, co trzymają przed oczami, troskliwie obłożone w gazetę, to prawie zawsze Dzieci Arbatu Rybakowa: niewielka lektura, ale wielka rewolucja, odkrycie tego, co najściślej tajne.

Więc może jest wyjście?

Za parę godzin znajdę się znowu przed Dworcem Białoruskim, cykl się zamknie, odnalezione miasto mnie wypuści i będę powtarzał za tym, który zgłębił duszę tego miasta jak nikt inny, Jurijem Trifonowem: "Moskwa otacza nas jak las. Przebyliśmy go. Wszystko inne nie ma znaczenia".

Tymczasem jednak jestem jeszcze w Sokolnikach. Mam tam, niedaleko od domu, małą cerkiewkę pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego. Jest młodziutka, sprzed pierwszej wojny zaledwie, czynna, wesoło pomalowana na zielono i niebiesko. W środku spory ruch; prawosławnym obyczajem ludzie kupują cienkie świeczki po piętnaście kopiejek i zapalają przed wybraną ikoną w sobie znanej intencji, żegnają się z rozmachem, chwilę modlą, znowu żegnają, wychodzą.

Zaglądam tu kilkakrotnie, a teraz, na pożegnanie, idę od strony domu ulicą, która jakimś cudem zachowała nazwę widać bardzo starą: Bogorodskoje Szosse. Czyli: Droga Narodzenia Bożego. To brukowany kawałek starych Sokolnik, dzielnicy z mocną, plebejsko-knajacką fizjonomią, którą w znacznej mierze zniwelowała dziś standardowa zabudowa. Ale jest jeszcze wielki, sokolnicki park i droga prowadzi wzdłuż jego ogrodzenia, wybrzuszając się brukiem ku górze. Ten garb sprawia, że szlak się wydłuża, a perspektywa pogłębia i to, co przede mną, wydaje się odleglejsze.

A przed sobą mam cerkiew Zmartwychwstania, jak urzeczywistnioną metaforę z Pokuty Abuładzego, kiedy na samym końcu wielka gruzińska aktorka Weriko Andżaparidze (zmarła w kilka miesięcy później) pyta o drogę do świątyni, i na przestrzeni kilku ostatnich zdań film jest czymś więcej niż filmem.

Cerkiew świeci z daleka, na końcu drogi, sama na tle nieba. Nie wiem jak to jest możliwe, bo z bliska jest ściśnięta przez różną zabudowę, a z tyłu nawisa na nią wielopiętrowy wieżowiec. Geniusz ruskich budowniczych umiał przed wiekami znajdować dla budowli sakralnych najpiękniejsze perspektywy. Ale to jest bezwzględny, zachłanny, przestawiający wszystko wiek dwudziesty. I nic, to samo. Samotna cerkiew w dalekiej perspektywie, na tle nieba. Każdy, kto przyjdzie na stację Sokolniki, może sprawdzić, że tego nie wymyśliłem. Wystarczy przejść kilkaset metrów.

Przechodzę je, zwalniając kroku. Pod górę idzie się ciężej. Ale to nie ten ciężar. Niosę kawałek własnego życia, kawałek wiedzy o tym kraju, która wcześniej, pod koniec każdego pobytu, stawała się zawsze zbyt przytłaczająca, i kawałek ich doli, jakbym był jednym z rosyjskich pielgrzymów, człapiących o sękatym kiju. Człapię pod górę, przestawszy myśleć, w pokornej pewności, że cokolwiek się tu jeszcze stać może, potrzeba będzie przede wszystkim niezmierzonego oczyszczenia, spazmu skruchy, wyznania winy, pokuty, przebaczenia, miłosierdzia.

Cerkiew Zmartwychwstania świeci z daleka, a potem się przybliża. Wchodzę do niej i zapalam dwie świeczki: żeby przyjechał tu Papież i żeby im się udało.

styczeń 1988











Aneks "lustracyjny" do "Pocałunku na mrozie" Andrzeja Drawicza