Rzeczpospolita - 21.12.2002 

 

Krzysztof Masłoń 

Pomniki lubią tylko gołębie

 

Rozmowa z Joanną Siedlecką, autorką książki o Zbigniewie Herbercie

 

Krzysztof Masłoń: "Pan od poezji" wywołał niemało emocji. Niektórzy czytelnicy książki dali wyraz swemu oburzeniu z powodu ujawnienia przez panią mrocznych faktów z biografii Zbigniewa Herberta. Dotknięta poczuła się też rodzina poety.

Joanna Siedlecka: Tak jak Wańkowicz, najbardziej cenię najlepsze dowody żywotności pisarskiej, czyli krytyczne recenzje. Z wyjątkiem jednak rodzinnych. Rodzina, która zostaje, ma bowiem obowiązek być strażnikiem pamięci swego zmarłego, cenzurować niewygodne fakty. Mogę więc zrozumieć siostrę Zbigniewa Herberta, mniej już jednak jego siostrzeńca, historyka z wykształcenia, co nieustająco podkreśla, szarpiąc wszystkich, którzy o jego stryju piszą, m.in. poetkę Annę Frajlich. "Brązowi", podpierając się tytułami naukowymi, pozycją instytucji, w której pracuje.

Mówi pani o Rafale Żebrowskim, który polemicznie odniósł się do pani książki, także na łamach "Rzeczpospolitej".

Tak, jest historykiem, obowiązuje go więc wierność faktom, a nie rodzinne emocje, rodzinna cenzura sprzeczna z celami nauki. A mimo to, choćby w tygodniku "Solidarność", pisząc o swoim wuju, słowem nawet nie zająknął o żadnym z mniej budujących faktów jego biografii. Nawet o kalectwie Zbigniewa Herberta, jego wypadku na nartach, nie mówiąc o nieuczestnictwie w konspiracji i o dwóch stryjach reichsdeutschu i volksdeutschu.

 

Prawda krzyczy z dachu

 

Pani polemiści twierdzą, że Roman, który podpisał reichslistę i uciekł do Wiednia przed wejściem bolszewików, i jego brat Ludwik - volksdeutsch, treuhundler firmy "Schmallfilm", który za denuncjację AK-owców zlikwidowany został z wyroku Polski Podziemnej przez legendarnego "Zośkę" - Tadeusza Zawadzkiego, byli bardzo dalekimi krewnymi poety.

Nieprawda, rodzina odcięła się od nich dopiero wtedy, gdy to ujawniłam. Jeden z najsłynniejszych, kultowych wierszy Herberta to "Guziki" poświęcone ich rodzonemu bratu - Edwardowi, zamordowanemu w Kozielsku. Wszyscy oni - Edward, Roman, Ludwik - byli synami generała Mariana Herberta, dumy całego rodu, który po śmierci swego brata, dziadka Zbigniewa Herberta - Józefa, przejął wobec tej części rodziny jego rolę. Zbigniew Herbert, choćby w wywiadzie z Moniką Muskałą w "Notatniku Teatralnym", czy listach do siostry drukowanych w 74. numerze "Zeszytów Literackich", wspominał o stryjecznym dziadku i jego żonie, stryjecznej babci, "babci Hawliczkowej". Ich syn Ludwik, późniejszy denuncjator, był jego ukochanym stryjkiem, a nie dziesiątą wodą po kisielu! Dlaczego Edward, który zginął w Kozielsku, jest ważny, a Ludwik, zabity przez "Zośkę", już nie?

Kiedy zainteresowała się pani Zbigniewem Herbertem - z reporterskiego, pisarskiego punktu widzenia?

Jeszcze za jego życia. I chwała Bogu, bo nie stawiano mu wtedy jeszcze, jak później w Sopocie, pomników, którym jestem przeciwna - lepsze byłoby tanie wydanie zbiorowe jego wierszy. Nie był - co jest tak groźne dla poety - patronem szkół, zjednoczenia herbertowskich szkół, dętych często "Herbertiad". Jeszcze wtedy chciano mówić o nim prawdziwie, nie: "ku czci". Już wtedy napisałam o nim tekścik, który wydrukowałam w "Pani". Nie pokazała mu go żona, tak mi przynajmniej później opowiadał, lecz przyniósł jego osobisty lekarz. Nic tam nie było, może poza zdjęciami letniego domu Herbertów w Brzuchowicach i zmarłego brata Januszka, ale poeta zdobył skądś mój numer telefonu i sam do mnie zadzwonił.

Kiedy to było?

W maju 1998 roku, w ostatnich miesiącach życia. Zapytał, czy przypadkiem się do niego nie dobieram? Czarował, uwodził, prawił komplementy, pytał, czy ma mówić per "pani Joanno, czy Joasiu"? Był zaniepokojony, chciał się zorientować, ile o nim wiem, z kim już rozmawiałam i co o nim mówili. Dowcipnie, zakazał mi dalszych rozmów! Obiecał, że sam mi wszystko najlepiej o sobie opowie, zadzwoni, "jak tylko się ogarnie".

Do spotkania już jednak nie doszło.

I może lepiej? Oczywiście, chciałabym się z nim zobaczyć, wiedziałam jednak, że chce sterować wiedzą o sobie, być Naczelnym Herbertologiem. W czasie naszej długiej rozmowy o coś się bowiem niewinnie starliśmy i powiało grozą. Zamilkł, a ja szybko pojednawczo przytaknęłam, zrozumiałam, gdzie moje miejsce.

Ale nie przejmując się wydanym przez poetę zakazem, ruszyła pani jego śladami.

Oczywiście, w swoją własną, samotną wędrówkę, bo nic mnie tak nie mobilizuje, jak tabliczka "zabronione". Odbyłam dziesiątki, setki rozmów, wysłuchałam relacji szerokiego grona - wrogów i przyjaciół, zdobyłam masę niepublikowanych dotychczas dokumentów - zdjęć, pism, wierszy, zwłaszcza juweniliów. Początkowo chciałam napisać wyłącznie o jego młodości, ten okres w życiu Herberta był bowiem najmniej znany, ale w trakcie pracy odnajdywałam także wiele późniejszych "białych plam". Skoncentrowałam się jednak na młodości, na dobrą sprawę nie wiadomo było nic o jego życiu przed trzydziestką, pojawił się bowiem na kartach "Dziennika 1954" Tyrmanda. Co się z nim działo wcześniej? Instynktownie czułam, że najważniejszy jest Lwów, bo nigdy o nim nie mówił, a jeśli już, same ogólniki. Nigdy nie wspomniał nawet o tym, w jakim uczył się gimnazjum... Jest takie chińskie przysłowie: "To, co chcemy najbardziej ukryć, krzyczy z dachu". Prawdy o człowieku trzeba szukać w tym, co o sobie ukrywa.

 

Był wierny i szedł

 

Zbigniew Herbert udzielił niewielu wywiadów.

I niewiele mówił w nich o sobie. Niewiele też mogłam dowiedzieć się o nim z tego, co dotychczas o nim pisano, często bowiem w sposób zakłamywany, mało faktograficzny, ogólnikowy, koturnowy, pełen komunałów. Jedni spisywali od drugich, najczęściej, że był "wierny i szedł".

W żenujący sposób maniera ta dała o sobie znać po śmierci poety, gdy w dziesiątkach nekrologów cytowano jeden i ten sam wers "Przesłania pana Cogito", na domiar złego - błędnie.

Są dwa rodzaje biografii. Pierwszy to pielgrzymowanie do grobu i składanie wieńców, drugi to mozolne, nieefektowne, samotne dogrzebywanie się do prawdy, w tym wypadku fenomenu, któremu na imię Zbigniew Herbert. Klepanie godzinek w poetyckiej krypcie, pisanie, że "wielkim poetą był" nie interesowało mnie. Tym bardziej też, że niemal od razu spotkałam się z faktami świadczącymi o zakłamywaniu jego życiorysu. Nie podobało mi się również, że korzystał ze swego rodzaju immunitetu. Gdy np. "wyciągnięto" mu wiersze drukowane w antologii PAX-u, odezwał się jednobrzmiący chór oburzonych, którzy odebrali to niemal jak zamach na ojczyznę i najwyższe wartości. Choć rzeczywiście tam drukował, nic jednak wstydliwego.

Pisywał głównie recenzje plastyczne do "Dziś i jutro", ale spór dotyczył raczej jego wierszy, które znalazły się w almanachu poetyckim wydanym przez PAX.

Oczywiście, z tym, że nie było ich tylko trzy - jak Herbert utrzymywał - ale dwadzieścia, czyli niemal tomik. Część z nich znalazła się później w znakomicie przyjętej "Strunie światła", uznawanej za debiut Herberta, o co więc całe zamieszanie?

Dla mnie, podobnie jak dla wielu czytelników, najbardziej szokujące z pani ustaleń dotyczyło "kombatanckiej" przeszłości poety, której cały humbug ujawniło pismo z Londynu, ze Studium Polski Podziemnej: "Przykro nam, ale w naszych archiwach nie natrafiono na ślad informacji potwierdzającej przynależność Zb. Herberta do AK".

Wcześniej odpisało mi podobnie Koło byłych Żołnierzy AK oddziału w Londynie. Oczywiście, nie mają wszystkiego, nie można więc wykluczyć, że - być może - Herbert otarł się o konspirację, przeniósł np. jakąś gazetkę. Nie znalazłam jednak cienia dowodu na to, że był w Armii Krajowej, skończył podchorążówkę, do której powoływano najlepszych, że był w Kedywie. Żaden z jego lwowskich rówieśników, szkolnych kolegów, uczestników najróżniejszych form i barw konspiracji, zupełnie go w tym świecie nie kojarzył. Podobnie jak i w podkrakowskich Proszowicach. Z jego nazwiskiem nie spotkał się też żaden z ekspertów lwowskiej i krakowskiej konspiracji, choćby legendarny prof. Jerzy Węgierski, któremu Herbert nie odpisał, gdy prosił go o informacje dla przygotowywanego "Słownika lwowskiej konspiracji".

Znamienny był wczesny wyjazd poety ze Lwowa, bo już w marcu 1944 r., przed lwowskim powstaniem, przed "Burzą".

To tak jakby Baczyński wyjechał z Warszawy przed powstaniem warszawskim. Siostra Zbigniewa Herberta mówiła później w wywiadzie dla "Życia", że "dzieci nieśmiało protestowały przeciw wyjazdowi, ale tatuś kazał i już!". Przepraszam, ale "dziecko Zbigniew Herbert" miało już lat 20! Nie tylko jego rówieśnicy, ale i nawet młodsi - konspirowali, walczyli. W lipcu 1944 r., podczas "Burzy", ujawnili się wszyscy, wyszli z lasów, z podziemia. W punktach zgrupowań stawiali się nawet chromi i kalecy, którzy np. pisali na murach znaki Kotwicy, parzyli kawę. On tymczasem wyjechał. Dlaczego tak wcześnie? Przed walką? Bo to była ucieczka, a nie wyjazd. Herbertowie uciekali, i trudno się dziwić - ze strachu przed NKWD, stosującym odpowiedzialność zbiorową, wystarczył cień podejrzenia o współpracę z Niemcami, wiedzieli dobrze, kto podpisał volkslistę, i to nie tylko we Lwowie. Siostra Zbigniewa Herberta utrzymuje, jakoby wyjechali, bo ich ojciec, pamieszczik, dyrektor małego banku, czuł się zagrożony, nie chciał spotkać się z bolszewikami drugi raz. I to zrozumiałe, zarówno on, jego żona i córka mogli wyjechać. Ale Zbigniew Herbert - absolwent podchorążówki, za którego się podawał? Gdy cała konspiracyjna młodzież szykowała się do walki?

Nie każdy chciał i musiał być bohaterem.

Oczywiście. Ale dla pokolenia Baczyńskiego to jednak był wstyd, nic więc dziwnego, że Herbert kilka razy wspomniał o sobie jako o dezerterze. Wpisał się tym samym w polską linię wielkich twórców, którzy - jak Mickiewicz - zawiedli w godzinie próby, nie włączyli się w powstanie, a później odkupywali winy wobec ojczyzny nie tylko dziełami, ale i czynem. Mickiewicz "Dziadami" drezdeńskimi, szaleńczym Legionem, Herbert - wierszami o straconym pokoleniu AK, którego został rzecznikiem, a w swoich ostatnich latach, gdy tak jak Mickiewiczowi nie wystarczała już mu poezja, działalnością obywatelską, w jakiś sposób także i tragikomiczną funkcją "Pułkownika Samodzielnej Brygady Huzarów Śmierci", który wydawał rozkazy, miał sierżantów, poruczników.

O lwowskich korzeniach zaczął wspominać dopiero w ostatnich latach życia. Wcześniej swoich ziomków wręcz unikał.

W 1973 r. w Krakowie, na swoim wieczorze autorskim udał, że nie poznaje szkolnej koleżanki z lwowskich "Urszulanek", z tajnych kompletów - Anny Krzyżanowskiej. Uciekał i przed innymi lwowiakami, którzy w związku z tym powątpiewali, czy Zbigniew Herbert chciał rzeczywiście zostać pochowany we Lwowie na Cmentarzu Łyczakowskim.

 

Wasz stary wiarus

 

Kiedy zaczął mówić o swojej konspiracyjnej przeszłości?

Mniej więcej od lat 80. i wywiadu dla "Krytyki", udzielonego Adamowi Michnikowi, któremu fantazjował, jak to siedział w sowieckim więzieniu. Jackowi Trznadlowi z kolei, w rozmowie dla "Hańby domowej" dowodził, "od czego ma siwe włosy". Wcześniej - co prześledziłam - mówił powściągliwie, że konspirował "jak wszyscy", "spełniał obowiązek". Moim zdaniem, przycisnął pedał, gdy po "Raporcie z oblężonego miasta" stał się duchowym ojcem młodej, antykomunistycznej opozycji. Zorientował się, że na zaprzeczenia, wycofywanie się jest już za późno. Mógł tylko brnąć dalej, i brnął, stał się zakładnikiem swego mitu, bo panu Cogito wypadało konspirować. Może też nieźle się bawił, w listach podpisywał się wtedy "Wasz stary wiarus".

Wygląda też na to, że w pierwszych latach powojennych wyraźnie zacierał za sobą ślady.

Jak wielu innych, tylko z odmiennych może powodów? Adam Michnik nazwał go ostatnim nieujawniającym się, ukrywającym się AK-owcem. Czyj jednak cień go ścigał? Armii Krajowej czy zdrajcy - stryja Ludwika?

Nie przecenia pani roli, jaką w życiu Herberta odegrała ta rodzinna tragedia?

Staram się zdobywać fakty, interpretację których zostawiam krytykom, wywołana jednak do tablicy, odpowiadam, że, moim zdaniem, jest to właśnie klucz do Herberta. Zaczyn jego twórczości. Reichslista małego cynika Romana, volkslista i zdrada zlikwidowanego przez podziemie Ludwika były niewątpliwie dla rodziny sprawą bolesną, ale czy aż tak niespodziewaną? Jej angielskie pochodzenie to raczej piękna legenda, rzeczywistością natomiast austriacko-niemieckie, szczególnie właśnie w linii stryja generała, którego kilku synów urodziło się w Wiedniu, a wszyscy mówili po niemiecku lepiej niż po polsku, kochali piwo, walce Straussa, czuli się wiedeńczykami. Dlatego właśnie dziadek i ojciec poety tak bardzo podkreślali swą polskość, stemplując swoich synów piastowskim imieniem Bolesław - nosił je, na drugie, także Zbigniew Herbert.

A o sprawie Ludwika, treuhundlera firmy Schmallfilm, denuncjatora Andrzeja Honowskiego, który prowadził wytwórnię materiałów wybuchowych, Andrzej Krzysztof Kunert, prezes Archiwum Polski Podziemnej powiedział mi: "To nie był samosąd w ciemnej uliczce, a jeden z pierwszych wyroków Wojskowego Sądu Specjalnego. Głośny i znany". Pisała o nim cała prasa konspiracyjna na czele z "Biuletynem Informacyjnym", bardzo więc prawdopodobne, że młody Zbigniew Herbert nie szukał nawet kontaktów z AK. Bał się, był zablokowany, wyeliminowany zdradą stryja? Bo kto mógłby mieć do niego zaufanie? Kto mógłby go wprowadzić do AK, do podchorążówki, gdzie nie wstępowało się, jak do "Solidarności", a było się powoływanym.

Wiadomo jednak, że niektóre podziemne wyroki wydano pochopnie, że nie brakowało prowokacji.

O wyroku na Ludwika Herberta, pierwszej akcji likwidacyjnej warszawskich grup szturmowych, pisali - i to bez żadnych znaków zapytania, innych wersji, wątpliwości - wszyscy najważniejsi badacze okupacyjnej Warszawy, m.in. Anna Borkiewicz-Celińska, Lesław Bartelski, Tomasz Strzembosz, który w swojej najnowszej pracy "Rzeczpospolita podziemna" dodał nowe szczegóły, uzasadniające natychmiastowy wyrok na Ludwika.

 

Zanurzony w żywiole piękna

 

Zastanawiające jest też pasowanie Herberta na jedynego Księcia Niezłomnego, sekowanego i prześladowanego.

W porównaniu z większością naszych twórców przetrwał stalinizm wyjątkowo przyzwoicie, choć i tu też nie wiedzieliśmy wszystkiego. W ważnej pracy "Poznawanie Herberta", opracowanej przez Andrzeja Franaszka, w kalendarium życia poety czytamy np., że "w roku 1948 wstąpił do Gdańskiego Związku Literatów i w tym samym roku odszedł ze związku". A tymczasem, pracował tam i to na etacie sekretarza, z comiesięczną pensją, do roku 1951. Podpisywał i redagował pisma do cenzury, do KW, współorganizował akcje odczytowe, jego nazwisko widnieje też, tak jak i wszystkich członków związku, na "Oświadczeniu" z kwietnia 1950 r. w sprawie apelu Komitetu Obrońców Pokoju. Z ZLP wystąpił w kwietniu 1951 r. i to był rzeczywiście wybór ważny, pójście na dno. Wybrał wtedy "Torfprojekt" itd., moim zdaniem, uciekając także przed winami stryjów. Ale tego typu posady, jak mówią jego przyjaciele z tych lat, były w ich światku bardzo częste. Janusz Szpotański chociażby, pracował na poczcie, a o Herbercie powiedział mi, że "był wtedy nikim, nie istniał, nikt go nie znał. Miał więc łatwiej - figury z ówczesnego Parnasu już mniej". Nie był naturalnie z "pryszczatymi", ale odpada jednak teza o dumnym milczeniu. Pisywał dużo, tyle że na torach bocznych, w PAX-owskim "Dziś i jutro", "Słowie Powszechnym". "Węzeł gordyjski" - tom tekstów z tych lat poraża opasłością, a to jeszcze nie wszystkie, tylko wybór.

Czy można powiedzieć, że Herbert układał swoją karierę?

Tak jak chyba każdy i z wielkim jednak powodzeniem. W "Chodasiewiczu" napisał o Miłoszu, że "za sławą umiał się ubiegać". Cóż, on też potrafił - ile miał tłumaczeń, wydań, nagród, właściwie wszystkie z wyjątkiem Nobla. Choć niewątpliwie nie zrobił na Zachodzie kariery, na jaką zasługiwał, dlatego m.in. wrócił do Polski. Może niepotrzebnie postawił na Paryż, zdecydowanie mocniejszą pozycję miał w Stanach Zjednoczonych i Niemczech.

Jaką rolę, pani zdaniem, odegrał w jego życiu wywiad udzielony Jackowi Trznadlowi do "Hańby domowej"?

Ogromną. Tak naprawdę od tej chwili zaczyna się w jego życiu rozdział "Herbert-obywatel". Wypowiada się coraz ostrzej i zdecydowaniej, drukuje prawie wyłącznie w "Tygodniku Solidarność", domaga się lustracji, dekomunizacji. Kończy się więc zerwaniem z dawnymi przyjaciółmi, którzy zaczynają go "flekować" w najróżniejszy sposób, dyskredytując insynuacjami o chorobie psychicznej. I te właśnie lata - a nie stalinowskie - uważam za najtrudniejsze dla Herberta, najbardziej tragiczne, bohaterskie, tym bardziej że jest chory, cierpiący, przykuty do łóżka, zdający sobie sprawę, że ma coraz mniej czasu. Samotny.

Ale to już był Herbert znany - jednoznaczny, Herbert z "Raportu z oblężonego miasta". Wcześniej w jego życiopisaniu nie wszystko było tak oczywiste. Mimo wieloletnich pobytów na Zachodzie, we Francji, gdzie tyle lat mieszkał, w "Kulturze" paryskiej zadebiutował dopiero w 1982 r.

Wielu uważa, że to dobrze, bo dzięki temu jego wiersze wydawano w kraju, tam gdzie ich miejsce. Niewątpliwie jednak ćwierćwiecze, zaczynające się po Październiku, to dla Herberta okres szczęśliwy, bo choć eksponuje się głównie dwa etapy jego biografii - lata stalinowskie i ostatnie - miał długie okresy sukcesów, szczytów. Zdaniem profesora Krzysztofa Dybciaka, jednego z moich rozmówców, prowadził życie niczym w opisywanej przez filozofów utopii - "wolny, zanurzony w żywiole piękna".

To chyba przesada.

A jednak, jak mówił Dybciak, "pisał, co chciał, robił co chciał, podróżował, na pewno skromnie, ale po najpiękniejszych zakątkach świata, o czym śmiertelnik z PRL-u mógł tylko marzyć". Nigdy nie był też - jak się często uważa - prześladowany ani represjonowany. Pracował nie tylko w "Torfprojekcie", ale od 1965 do marca 1968 r. na etacie w redakcji "Poezji", w teatrze w Gorzowie Wielkopolskim jako kierownik literacki. Był wieloletnim, stałym współpracownikiem "Twórczości", pisma literackiego establishmentu. Dzięki poparciu Związku Literatów Polskich, a także Jerzego Zawieyskiego, otrzymał kawalerkę na Świerczewskiego, od ZLP wiele stypendiów, był "czlenem Prezydiuma" Zarządu Głównego ZLP w latach 1972-1974, delegatem na zjazdy literatów w Łodzi i Poznaniu. W 1974 r. odznaczono go "chlebowym" Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski.

Niewątpliwie wielu polskich pisarzy miało cięższe życie w PRL, ale to on, zwłaszcza po "Raporcie z oblężonego miasta", został nie tylko patronem opozycji, ale - jak sam żartował - "świętym literatury polskiej". Literatury, która - jak trafnie i bez złudzeń mówił Krzysztof Dybciak - na ogół kolaborowała z komunistyczną władzą, była usługowa i potrzebowała świętego, który miałby ją zrehabilitować, odkupić jej winy. I został nim właśnie Herbert.

 

Każdy dla siebie, każdy podług siebie

 

Co począć teraz z nadwerężonym mitem?

Ja osobiście nie lubię się samookłamywać, mity-podpórki nie są mi do niczego potrzebne.

Ale innym tak.

To im współczuję, potrzebują widać pobożnych kłamstw. Dla mnie, tak jak dla Józefa Mackiewicza, jedynie prawda jest ciekawa. Poza tym, być może, zburzyłam jego mit, zbyt idealny, ale stworzyłam inny, jeszcze większy, bardziej tragiczny - kogoś, kto przekuł swe słabości w siłę.

Tak czy inaczej, sprawiła pani swą książką dużą niespodziankę. Jedni dziwią się, że to Siedlecka "wycięła taki numer", drudzy milczą, bo "to właśnie Siedlecka".

Strażnicy jego "pieczęci" i tak pozostaną przy swoim, ja też. Piszę swoją biografię, oni swoją, tzn. nie de facto, ale tworzą ją, kontrolując każdą o nim i jego publikację, wyrzucając z nich to, co nie pasuje im do jedynego, słusznego według nich wizerunku, jak to np. stało się z tekstem Zdzisława Najdera napisanym do tomu wspomnień o Herbercie - "Upór i trwanie". A cóż powiedzieć o procesie wytoczonym wydawczyni zmarłej niedawno Haliny Misiołkowej, za publikację listów i wierszy Herberta znajdujących się w jej posiadaniu, których nigdy jej nie odebrał, a utrzymywali kontakt do końca życia?

Pani książkę zamyka "Tren spadkobierców" Jacka Kaczmarskiego. Jak długo jeszcze będziemy - jak pisał - rozszarpywać schedę po Herbercie, "każdy dla siebie, każdy podług siebie"?

Myślę, że ciągle, chodzi przecież o kreowanie jego wizerunku. O zgodność, jak chcieliby jego wyznawcy, życia z dziełem, choć to bzdura absolutna. Nie był wcale monolitem. Dzieło jest czyste, krystaliczne, olimpijskie. A życie dramatyczne, tragiczne. Upadał i podnosił się, był człowiekiem dręczonym alkoholem, cierpieniem, niepokojem, wiecznie w podróży. Wybitność i wielkość poety nie tkwi wcale w jego jednolitości, ale właśnie w sprzecznościach. Geniusz nie wyrasta z sielskiej atmosfery patriotycznej, kochającej się rodziny, w której tatuś czyta dzieciom wieczorami "Odyseję". Wyrasta z defektów, z garbów, kompleksów, traum. U Herberta wyrosło - myślę - przede wszystkim z traumy Lwowa.

Dla mnie, po przeczytaniu "Pana od poezji", Zbigniew Herbert stał się kimś bliższym, zwyczajnym, ludzkim. A nie pomnikiem.

Pomniki lubią tylko gołębie. Chciałabym jeszcze dodać, że błędy, które się w mojej książce znalazły, trudne do uniknięcia przy tej masie nazwisk i nazw własnych, zostały natychmiast poprawione przez wydawcę w wydaniu drugim "przejrzanym i poprawionym", co zaznaczono. Kolejne zostało wzbogacone o indeks nazwisk, a przygotowywane obecnie poszerzę o wszystkie sprawy sporne, przede wszystkim o sprawę "Maka". Pani Teresa Skupień, redagująca dodatek "Słowa", w którym w latach 1996-1997 Herbert publikował wiersze pod tym właśnie pseudonimem, zaprzeczyła bowiem, że to on. Mam jednak nowe dokumenty i świadectwa, tych, którzy redagowali "Słowo" i wiedzą wszystko "od kuchni". Bo teraz już nie ja szukam rozmówców, ale oni sami do mnie przychodzą.

 

Rozmawiał Krzysztof Masłoń





HERBERT