Roman Śliwonik

PORTRETY Z BUFETEM W TLE

 

(...)

 

Edward Stachura

W okresie naszych częstszych spotkań Sted któregoś wieczoru poprosił, żebym poszedł z nim na nocną grę w pokera. Nie gram w karty, ale Sted powiedział, że może przyniosę mu szczęście, a on bardzo potrzebuje pieniędzy.

Poszedłem. Gra odbywała się w czyimś mieszkaniu w Alejach Jerozolimskich, w okolicy hotelu "Polonia". Słyszałem, że Sted grywa w pokera, jednak nie traktowałem tego poważnie, a tu rzeczywistość potwierdziła wysokie umiejętności i zawodowstwo Steda, bo w domu gry przyjęto go z powagą i szacunkiem.

Gra trwała całą noc, była wódka, poczęstunek przygotowany przez właściciela mieszkania, dla którego chyba przy każdym rozdaniu odkładano sporą sumę pieniędzy.

Obserwowałem Steda, był skupiony, nie dowcipkował, mówił mało i wygrywał. W pewnym momencie poproszono mnie, żebym usiadł na kanapie trochę z boku. Nastroszyłem się, ale okazało się, że gracze mieli obawy, czy ciemnymi okularami nie pomagam Stedowi. Zabrzmiało to jak na kryminalnym filmie, ale oni mieli prawo mieć obiekcje. Odsunąłem się i teraz już nudziłem się koszmarnie. Nie mogłem oglądać grymasów, min pokerzystów, a Sted wygrywał dalej.

Przyjmowane to było z uznaniem, ale zacząłem wyczuwać jakby pewną niechęć. Powiedziałem o tym Stedowi, nie podzielał moich obaw, był swobodny, zaczął pić alkohol i nadal grał z wielkim, ogromnym szczęściem.

Było nudno, a ja czułem się głupio. Głupio, bo Sted informował co chwila mnie i wszystkich dookoła, że przynoszę mu szczęście. Nigdy w takiej roli nie występowałem, nie wierzyłem i niezbyt mi się podobało, że mogę takim trochę ubezwłasnowolnionym obiektem być. I kiedy świt zaczął wpełzać na szyby, wstałem i powiedziałem, że wychodzę.

Stachura prosił, żeby jeszcze trochę zostać, jeszcze tylko zagra raz, gracze patrzyli na mnie niechętnie i to też zaczęło mnie irytować. Rozumiałem, że chcą się odegrać, ale poza zrozumieniem nie było we mnie przychylności.

Rozdrażnienie potęgował gracz w mundurze oficera marynarki, do którego zwracano się per admirale, a ten po przegraniu wszystkich pieniędzy zaczął żałośnie prosić o pożyczkę. Nie budził litości, był nadto proszalny, a zasadą - podobno - pokerzystów jest niepożyczanie przegranemu.

Dano mu w końcu na taksówkę, to też podobno jest w zwyczaju, i próbowano się go pozbyć.

Prawie wyprowadziłem Steda.

Było już niemiło, a może tylko ja tak to odbierałem.

Zadymieni, niedopici a skacowani, ale przecież zwycięscy poszliśmy zwyczajem wszystkich pijaków na Dworzec Centralny na piwo. Sted co chwila wyciągał plik banknotów, przeliczał, ja wciąż nie wierzyłem w to wszystko, a już zupełnie nie pojmowałem, że w ciągu nocy można wygrać sumę, która wystarczy na rok, a już na pewno na pół roku życia.

Tak wyceniał swoją wygraną Stachura. Na rok spokoju nawet po spłaceniu długów. Może na pół roku. Cieszył się. Tak radosnego, przepojonego radością jeszcze go nie widziałem. Jakby promieniał, pławił się w szczęśliwości prawie absolutnej. Oto tak wygląda człowiek, z którego bije widoczna radość. Zadowolenie. Prawie pycha.

Dworce. Nasze brudne, odstraszające dworce, które tylko potęgują beznadzieję i wystudzają chęć podróży. No, bo dokąd można było z nich wyruszyć i dokąd dojechać. Do jeszcze brzydszych dworców? Na takich dworcach gaśnie wyobraźnia. Przychodzi za to mało twórcza, zrównująca z peronami rozpacz. Pewnie i tęsknota, ale ta jest w nas zawsze. Była, musiała być w Stedzie.

Nagle w tej mordowni dworcowej Sted wypatrzył dwóch ludzi pijących piwo, których znał. Byli wymięci na twarzach i szaty mieli wymięte, znać było, że to podróżni. Sted zaczął ich przywoływać; jak się okazało, byli to jego znajomi z Lublina, mieszkali razem w akademiku.

- Grałem z nimi w Lublinie w pokera, są słabi, wygrywałem z nimi, jak chciałem - szeptał Sted.

Cała trójka ucieszyła się ze spotkania, Stachura spytał, czy jeszcze grają, bo my wracamy właśnie z nocnego pokera. Powiedzieli, grają i wracają z dużej gry w Sopocie. Na dowód jeden z nich wyjął rulon pieniędzy, przy którym rulon Steda był mały.

Ze Stachury na widok pieniędzy buchnęło około tysiąca słońc i miliony pomniejszych promyczków Prawie oszalał. Zresztą z całej trójki biło radosne światło, nie wiem, może wszyscy pokerzyści świata tak świecą, a może tylko ci, którzy wygrywają i mają pieniądze.

Sted przeprosił znajomych, odciągnął mnie na bok i jak szalony zaczął szeptać, zacinać się, tłumaczyć, że on im szybko tę całą forsę zabierze, że oni grać nie potrafią, wygrywał z nimi w akademiku, i tak w kółko. Ma dzisiaj dobry dzień, wygra te pieniądze i będzie miał spokój finansowy już nie na rok, ale na dwa lata.

- Jestem zmęczony - powiedziałem - nie spaliśmy całą noc.

- To nic, to nic takiego, przynosisz mi szczęście, musisz ze mną jechać do mojego mieszkania, wytrzymaj jeszcze parę godzin i będę bogaty - mówił, drżał, dygotał.

Trochę mnie ubodło to jego egoistyczne, chociaż na razie w marzeniach - bogacenie się, bo nie było w tym mnie, poza zmęczeniem nic z tego nie miałem i mieć nie mogłem.

- Sted - rzekłem mądrze - skąd wiesz, że oni grać nie potrafią? Gdyby źle grali, nie mieliby tyle pieniędzy. Upłynęło wiele lat i mogą grać już bardzo dobrze. Jeżdżą po kraju i grają. Możesz przegrać.

- Ja?! Z nimi? - Sted patrzył na mnie radośnie, z niedowierzaniem, trochę jak na Marsjanina. - Ja z nimi. - Śmiał się szczerze ubawiony. - Zobaczysz, to będzie trwało krótko.

Nie pojechałem z nimi do Steda. Byłem za bardzo zmęczony. Sted posmutniał, kiedy odmówiłem, ale tamci zgodzili się pojechać i sprawa została przesądzona.

- Nie znam się na pokerze - jeszcze ostrzegałem - ale jest ich dwóch. Ty zostaniesz sam.

- Rano wpadnę do redakcji - mówił Sted. - Bądź o jedenastej, zapraszam cię na śniadanie do "Harendy". Będziesz?

Oczywiście, że byłem. 

I dobrze, że przyszedłem wcześniej, bo Sted miał chociaż od kogo pożyczyć na śniadanie. Przegrał wszystko. Wszystko. To ja miałem rację. Przez lata, kiedy się nie widzieli, znajomi Steda stali się zawodowcami. 

- Miałeś rację. Miałeś. Było ich dwóch na jednego. Dwóch. Nie miałem szans. Piłem. Byłem zmęczony. 

- Szkoda - powiedziałem - mogłeś za te pieniądze dużo napisać. 

- Cały rok. Cały rok albo i więcej - mówił zgaszony - można było popisać. 

Tak mówiliśmy zawsze, kiedy wpadły nam jakieś pieniądze. 

Będzie za co popisać.