Alex Boese

Potomkowie Frankensteina

Nauka straszliwa, fantastyczna i osobliwa

2008

 

(...)

 

UCIĘTE GŁOWY - WERSJA SKRÓCONA

Obciążony nóż gilotyny spada z hurgotem i jednym mocnym cieciem przepoławia szyje. Kolejna głowa stacza się do kosza...

Rewolucja francuska, a także dekady tuż po niej, to był prawdziwy złoty wiek gilotyny. Ale im wyżej piętrzyły się stosy głów w koszach, tym częściej w myślach gapiów rodziło się niepokojące pytanie: Czy odcięte głowy zachowują świadomość, choćby na krótki czas? Czy wiedzą, co się z nimi dzieje? Badacze-amatorzy próbowali krzyczeć do odciętych głów, by sprawdzić, czy doczekają się jakiejkolwiek odpowiedzi, ale wysiłki te spełzły na niczym. Zainspirowały one jednak naukowców, by zbadać jeszcze dalej idące pytanie: Czy można sprawić, by głowa przeżyła w oderwaniu od ciała? A kiedy pytanie to zostało już sformułowane, nic nie mogło zatrzymać poszukiwań odpowiedzi.

W 1812 roku francuski lekarz Julian Jean Cesar Legallois wygłosił hipotezę, że ucięta głowa może przeżyć, jeśli zapewni się jej dostęp do krwi z tlenem, ale koncepcję tę poddano testowi dopiero w roku 1857. Doktor Charles Edouard Brown-Sequard odciął głowę psu, spuścił z niej krew, po czym po dziesięciu minutach wpompował do żył świeżą porcję. Jak potem twierdził, głowa niemal natychmiast powróciła do życia i wydawało się, że świadomie porusza oczami i pyskiem. Trwało to przez kilka minut, po czym głowa znów umarła, czemu towarzyszyły "drgawki bolesnej agonii".

Badania nad uciętymi głowami kontynuowane były przez doktora Jeana-Baptiste Vincenta Laborde, człowieka, którego mózg ważył dokładnie 1234 gramy. Wiemy to stąd, że Laborde należał to stowarzyszenia o barwnej nazwie: Towarzystwo Wzajemnej Autopsji. Był to klub towarzyski, któremu przyświecał jeden cel: dokonywanie sekcji mózgu kolejnych członków klubu. Na szczęście, zanim do tego doszło, towarzystwo cierpliwie czekało, aż właściciel mózgu umrze śmiercią naturalną. Mózg Laborde'a stał się przyczynkiem do plotek, bowiem okazał się podejrzanie lekki. (Przeciętna waga mózgu wynosi trzy funty, czyli 1360 gramów). Czyżby doktor przez wszystkie te lata tylko udawał naukowca o ponadprzeciętnej wielkości mózgu? Przyjaciele, chcąc za wszelką cenę ocalić reputację Laborde'a, twierdzili, że mózg musiał mu się skurczyć z powodu starości.

W roku 1884, na długo przed tym, jak jego szare komórki zostały zbadane i zważone, Laborde jako pierwszy w historii nauki napompował krwią uciętą głowę człowieka. Człowiek ów był mordercą i nazywał się Campi (dziewiętnastowieczne gazety przeważnie odnosiły się do wszystkich przestępców używając wyłącznie ich imion, podobnie jak współcześnie pisze się o gwiazdach popu). Laborde mógł wykorzystać jego zwłoki dzięki uprzejmości francuskich władz. Wyniki okazały się jednak rozczarowujące - nie wydarzyło się nic ciekawego. Laborde przyczyn niepowodzenia doszukiwał się w fakcie, że między egzekucją Campiego a dostarczeniem jego głowy do laboratorium upłynęła cała godzina. Jednak plotka głosi, że po przeprowadzeniu eksperymentu z ciała Campiego zdjęto skórę i następnie wykorzystano ją do oprawy egzemplarzy raportu z sekcji zwłok. Zatem nie można powiedzieć, by wysiłki naukowca poszły zupełnie na marne.

Laborde przeprowadził podobny eksperyment z nieco większym powodzeniem na mordercy zwanym Gagny, którego głowę otrzymał zaledwie w siedem minut po egzekucji. Zanim minęła osiemnasta minuta, doktorowi udało się podłączyć tętnicę szyjną Gagny'ego do odpowiedniej tętnicy żywego psa, z której popłynęła do mózgu mordercy krew. Laborde zanotował, że doszło do skurczu mięśni twarzy, po czym nagle głowa zamknęła z trzaskiem szczękę. Niestety (lub może na szczęście dla Gagny'ego), nie pojawiły się żadne oznaki świadomości.

Mniej więcej w tym samym czasie jeden ze współpracowników Laborde'a, Paul Loye, usiłował rozstrzygnąć debatę na temat możliwości zachowania świadomości po egzekucji przeprowadzając badania na zwierzętach. Ustawił gilotynę w jednym z gabinetów na Sorbonie i za jej pomocą zabił setki psów, tworząc dokładny chronologiczny opis, jak sekunda po sekundzie przebiega reakcja psiego organizmu na nagłą dekapitację. Z pewnością nikt po nim tak szczegółowo nie zbadał tego zagadnienia. Loye stwierdził, że gilotyna powoduje niemal natychmiastową utratę świadomości, chociaż mimiczne objawy wzburzenia, a zwłaszcza rozdęcie płatków nosa, a także otwieranie i zamykanie szczęki utrzymują się nawet do dwóch minut po obcięciu głowy.

Po eksperymentach Laborde'a wielu lekarzy podjęło podobne badania, ale na prawdziwy przełom w dziedzinie studiów nad uciętymi głowami trzeba było czekać aż do późnych lat dwudziestych. To wtedy właśnie sowieckiemu fizjologowi Siergiejowi Bruchonience udało się utrzymać przy życiu uciętą głowę psa przez ponad trzy godziny. Sukces ten zawdzięczał użyciu antykoagulantów i prymitywnej maszynie podtrzymującej oddychanie. Burchonienko sam zaprojektował sztuczne płuco-serce do krążenia pozaustrojowego, które nazwał autojektorem.

W 1928 roku, na Trzecim Kongresie Fizjologów ZSRR, Bruchonienko wystawił jedną ze swoich żyjących psich głów na widok publiczny, pokazu poświęcił zaprezentowaniu reakcji głowy na różnorodne bodźce. Głowa wzdragała się, "słysząc" gwałtowne dźwięki, jak na przykład uderzenie młotka w stolik obok. Źrenice kurczyły się pod wpływem światła. Głowa zlizywała sobie także kwas cytrynowy z warg, a nawet przełknęła kawałek sera, który natychmiast wypadł z szyi przez przełyk.

Głowy Bruchonienki stały się sławne w całej Europie. Dramaturg George Bernard Shaw napisał list do "Berliner Tageblatt", w którym proponował, prawdopodobnie zupełnie poważnie, by wykorzystać metody Bruchonienki w celu przedłużenia życia naukowców chorujących na śmiertelne choroby. "Kusi mnie nawet myśl, by odcięto moją własną głowę, tak abym mógł wciąż dyktować sztuki i książki, nie troszcząc się o choroby, nie musząc dbać o strój, jedzenie i nie mając w ogóle nic innego do roboty poza tworzeniem arcydzieł dramatu i literatury", rozmarzył się Shaw. Pisarz odmalował także wizję lekarzy usuwających słabe i chore ciała profesorów, by ich mózgi mogły przetrwać jako czyste intelekty. W ten sposób cały uniwersytet mógłby stać się, zdaniem Shawa, łańcuchem bezcielesnych głów.

Niewątpliwie jest to ciekawy pomysł. W podobnej instytucji nie trzeba by się było na przykład mierzyć z problemem zapewnienia mieszkania dla wszystkich pracowników naukowych. I z pewnością nadałoby to nowy sens takim wyrażeniom jak "głowa rady wydziału". Jednak wiele osób mogłoby żywić uzasadnione wątpliwości przed zgłoszeniem uczestnictwa w przeróżnych ciałach studenckich...

 

MALPO-LUDZKIE HYBRYDY

Doktor Ilia Iwanow czuł się sfrustrowany. Uważał, że jego badania są nie tylko ważne, ale i mogą nawet wstrząsnąć światem. Gdyby odniósł sukces, stałby się jednym z najsławniejszych ludzi na świecie. A tymczasem tkwił gdzieś tysiące mil od europejskiej cywilizacji, przemykając się jak przestępca po zachodnioafrykańskiej stacji badawczej, gdzie musiał skrzętnie ukrywać swoje działania przed podejrzliwą kadrą złożoną z autochtonów. Tylko syn Iwanowa wiedział, jakie są prawdziwe zamiary naukowca. Razem planowali stworzyć nowy rodzaj organizmu: połączenie małpy i człowieka.

Wczesnym rankiem 28 lutego 1927 roku zespół złożony z ojca i syna oświadczył reszcie kadry, że zamierza zająć się eksperymentami medycznymi na dwóch szympansicach: Babette i Syverte. Obaj Iwanowowie wiedzieli, że mają bardzo mało czasu. Gdyby ich współpracownicy zorientowali się, co naprawdę ma miejsce, zarówno ojciec, jak i syn ponieśliby "ogromnie nieprzyjemne konsekwencje", jak zanotował starszy Iwanow w swoim dzienniku. Inseminacja musiała zatem odbyć się w pośpiechu, co niezwykle irytowało eksperymentatorów. Syn przyniósł w kieszeni broń, na wypadek, gdyby szympansice próbowały walczyć.

Iwanowowie uśpili zwierzęta, po czym zaczęli się przygotowywać do umieszczenia ludzkiej spermy w macicach małp. Wykorzystali w tym celu narzędzia do sztucznego zapładniania skonstruowane przez starego Iwanowa jeszcze w Rosji - lata jego badań nad podobnymi zagadnieniami zrewolucjonizowały weterynaryjne studia nad reprodukcją i położyły podwaliny pod rozwój wielkich stadnin. Jednak tym razem procedura została przeprowadzona wadliwie. Iwanow z powodu pośpiechu nie zdołał wstrzyknąć spermy tak głęboko jak należało i wiedział, że szanse powodzenia eksperymentu są bardzo niewielkie.

Odstręczające eksperymenty Iwanowa nad małpo-ludzkimi hybrydami przez wiele dziesięcioleci odbywały się w całkowitej tajemnicy. Do naukowców z Zachodu dochodziły plotki, lecz bardzo niewiele szczegółowych danych. Iwanow nigdy nie opublikował swoich wyników, które wyszły na światło dzienne dopiero po upadku Związku Radzieckiego i otwarciu rosyjskich archiwów.

Wojujący z "opium ludu", czyli z religią, rząd ZSRR chętnie sponsorował badania Iwanowa, wierząc, że stworzenie małpo-ludzkiej hybrydy miałoby kolosalne znaczenie symboliczne. Działo się to w niecałe dwa lata po tym, jak "małpi proces" Scopesa pokazał dobitnie, że chrześcijańscy fundamentaliści w Stanach Zjednoczonych na każdą sugestię istnienia ewolucyjnych powiązań między małpami a człowiekiem reagują silną wrogością. Prodarwinowscy i marksistowscy przywódcy Związku Radzieckiego zacierali ręce na myśl o tym, że już wkrótce zaprezentują światu "humpansa".

Ale Iwanow otrzymał również wsparcie z innych źródeł. Francuski Institut Pasteur, w pełni świadomy planów naukowca, udostępnił mu ośrodek badawczy w zachodniej Gwinei, w nadziei, że eksperymenty Iwanowa przyczynią się do wzrostu wiedzy naukowej o początkach gatunku ludzkiego.

Pod koniec 1927 roku Iwanow poczynił jeszcze jedną próbę zapłodnienia szympansicy ludzką spermą, ale i to trzecie podejście nie przyniosło sukcesu, podobnie jak dwa pierwsze. Iwanow, który zajmował się hodowlą i reprodukcją zwierząt, wiedział doskonale, że aby mieć największe szanse na powodzenie, należy każdą samicę inseminować pięcio-, a nawet sześciokrotnie. Niestety z uwagi na obecność pracowników w zakładzie badawczym nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Żadna z szympansie nigdy nie wykazała żadnych oznak ciąży.

Iwanow pogodził się z porażką na tym froncie i przeszedł do planu b: zapłodnienia kobiety spermą małpy. Naukowiec zgłosił się do szpitala w Kongo, by dowiedzieć się o możliwość inseminacji pacjentek. Sugerował, że najrozsądniej byłoby zrobić to bez ich wiedzy. Prośbie jednak odmówiono. Iwanow, przygnębiony i rozczarowany "wstecznictwem" afrykańskiej kultury, wrócił do Związku Radzieckiego, gdzie miał nadzieję kontynuować eksperymenty.

Ze sobą przywiózł dawcę spermy: orangutana płci męskiej, o imieniu Tarzan. Przemyślał także jeszcze raz swój plan i ostatecznie postanowił poszukać jednak świadomych ochotniczek. Co zadziwiające, udało mu się znaleźć kilka chętnych. Jedna z kobiet napisała do naukowca pełen nadziei list, w którym deklarowała wolę oddania ciała nauce, ponieważ nie widziała "sensu w dalszej szarej egzystencji". Zły los jednak wciąż prześladował Iwanowa. W 1929 roku, zanim eksperyment mógł się rozpocząć, Tarzan zmarł na wylew, pozostawiając badacza bez dawcy. W następnym roku Iwanow padł ofiarą jednej z krwawych czystek politycznych przeprowadzonych przez Stalina i wylądował w obozie. W dwa lata później został uwolniony, ale wkrótce potem zmarł. Jego śmierć, o ile wiadomo, położyła kres temu programowi badawczemu.

Eksperymenty Iwanowa pokazują, jak nisko może upaść biologia. Jednak zarazem prowokują do zadania sobie interesującego pytania: czy rzeczywiście możliwe byłoby skrzyżowanie małpy z człowiekiem?

Ludzi łączą z innymi naczelnymi bardzo bliskie więzi, a szczególnie podobni jesteśmy do szympansów, z którymi dzielimy 99,4 procent DNA. Sam zwrot "małpo-ludzka hybryda" jest mylący, skoro de facto człowiek to gatunek afrykańskiej małpy. W maju 2006 roku w "Nature" opublikowano artykuł, w którym spekulowano, że po oddzieleniu się dróg rozwojowych ludzi i szympansów, co nastąpiło między pięcioma a siedmioma milionami lat temu, ewolucja człowieka mogła być stymulowana przez bezustanne krzyżowanie się z szympansami. Wielu biologów nie widzi powodów, dla których nie dałoby się doprowadzić do narodzin potomka człowieka i szympansa, ale temat ten nadal budzi wielkie kontrowersje

A, i na wypadek, gdyby was to nurtowało - nie, Iwanow nie wykorzystał eksperymentach z 1927 roku własnej spermy. Nie wiadomo, kim był niedoszły dumny tatuś. Iwanow napisało nim tylko: "Mężczyzna, którego wiek nie jest do końca znany. W każdym razie młodszy niż trzydzieści la".

 

ZBAWIENNE PRANIE MÓZGU

Mary C. zarejestrowała się w klinice, skarżąc się na niepokoje związane z menopauzą. Prawdopodobnie spodziewała się, że czeka ją kilka tygodni wypoczynku i relaksu, może połączonego z delikatną terapią z psychologiem. Nie mogła przewidzieć, co naprawdę ją spotka. Najpierw kolosalne dawki LSD. Potem intensywna terapia elektrowstrząsami. Wkrótce Mary straciła całą pamięć. Nie znała nawet własnego imienia. Włóczyła się chwiejnym krokiem po korytarzach kliniki, bez żadnego celu, śliniąc się i mamrocząc coś do siebie. Ale czekało ją jeszcze więcej -trzydzieści pięć dni zamknięcia w komorze do eliminacji bodźców zmysłowych, po czym przez trzy miesiące spała pod wpływem leków, podczas gdy głos odtwarzał jej z taśmy ukrytej w poduszce wciąż te same frazy: Ludzie cię lubią i potrzebują. Jesteś pewna siebie.

Mary C. miała nieszczęście trafić pod opiekę doktora Ewena Camerona, dyrektora Allan Memorial Clinic w Montrealu, gdzie Mary stała się jedną z setek niczego niepodejrzewających uczestniczek badań w sponsorowanym przez CIA programie "zbawienne pranie mózgu".

Cameron, z pochodzenia Szkot i syn kapłana prezbiterian, pazurami drapał się na szczyt kariery, zawsze napędzany wielkimi ambicjami. Pod koniec lat pięćdziesiątych był jednym z najbardziej cenionych psychiatrów na świecie. Pełnił funkcję przewodniczącego Quebeckiego, Kanadyjskiego i Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i został jednym z założycieli Światowego Towarzystwa Psychiatrycznego. Jednak nie potrafił sobie poradzić z faktem, że wciąż umykała mu jedna ważna nagroda - Nobel. Wziął udział w programie badawczym, którego celem było stworzenie lekarstwa na schizofrenię. Sukces z pewnością przyniósłby mu wymarzone trofeum. Pacjenci służyli mu w charakterze szczurów doświadczalnych, niezależnie od tego, czy sobie tego życzyli, czy też nie - i niezależnie od tego, czy rzeczywiście cierpieli na schizofrenię.

Wizja lekarstwa autorstwa Camerona najlepiej świadczy o pysze naukowca. Badacz posklejał szereg innych eksperymentalnych terapii w jedną całość, wykorzystując wszystko, cokolwiek tylko wpadło mu w oko. Ostatecznie lekarstwo było więc tworem godnym doktora Frankensteina.

Ideą przyświecającą terapii Camerona było, że należy wymazać pamięć pacjentów, odebrać im wszystkie wspomnienia, a następnie zaszczepić do pustych mózgów nową, nieschizofreniczną osobowość. Cameron nazwał ten proces, odwołując się do retoryki zimnowojennej, zbawiennym praniem mózgu, dzięki któremu chorzy psychicznie mogli stać się zdrowymi, nowymi ludźmi. Dobrą współczesną analogią byłoby naprawianie błędu oprogramowania przez wymazanie twardego dysku i zainstalowanie zupełnie nowego systemu operacyjnego. Tylko że ludzki mózg nie jest jak komputer. Nie można go tak po prostu wyczyścić i sformatować na nowo.

Krok pierwszy polegał zatem na "wymazywaniu". Cameron określał tę fazę eufemistycznie jako "odszumianie". Odzierał umysł z jego systemów obronnych i wspomnień za pomocą elektrowstrząsów. Ten rodzaj terapii był w latach pięćdziesiątych w powszechnym użyciu, ale nikt nie ośmielał się stosować go tak agresywnie jak Cameron, który serwował pacjentom wiele sesji dziennie i ustawiał moc na sześciokrotnie większą niż normalna dawka. Można powiedzieć w skrócie, że smażył mózgi swoich ofiar. A dla polepszenia efektu podawał im ogromne dawki narkotyków zmieniających stan świadomości, takich jak LSD.

Przerabianie ludzi na chodzące zombie to raczej nie jest coś, czym normalny lekarz powinien chwalić się publicznie, ale nie zapominajmy, że Cameron uważał się za murowanego kandydata do Nobla. Chętnie zatem udostępnił szczegóły swoich badań, publikując raporty. Sami możecie je odnaleźć w waszej bibliotece i poczytać relację z tych eksperymentów spisaną jego własnymi słowami. Poniżej zamieszczam opis pochodzący z artykułu z 1960 roku w czasopiśmie "Comprehensive Psychiatry". Cameron przedstawia w nim skutki, jakie proces "wymazywania" wywarł na pewnym pechowym pacjencie.

Pacjent traci jakąkolwiek świadomość faktu, że niegdyś posiadał schemat czasoprzestrzenny, który pozwalał mu wyjaśnić, co się dzieje w ciągu dnia. Po tej stracie przestaje się czymkolwiek niepokoić. W fazie trzeciej jego zdolności konceptualne pozwalają mu koncentrować się najwyżej na parę minut, i to wyłącznie na konkretnych zdarzeniach. Zapytany, dobrowolnie wygłasza kilka zdań. Mówi, że jest senny albo że czuje się dobrze. Nie potrafi zrozumieć, gdzie jest, i nie rozpoznaje tych, którzy się nim zajmują. (...) Mówi wyłącznie na temat doznań w danym momencie i opisuje je, używając tylko bardzo konkretnych terminów. Jego uwagi pozostają całkowicie bez związku z poprzednimi doświadczeniami i w żadnym stopniu nie wpływają na nie jakiekolwiek oczekiwania co do przyszłości. Pacjent żyje chwilą teraźniejszą. Zniknęły wszystkie objawy schizofrenii. Pacjent nie ma żadnych wspomnień z poprzedniego życia.

Po całkowitym zniszczeniu umysłu nadchodził etap jego odbudowy. Żywiono nadzieję, że pamięć niektórych pacjentów spontanicznie powróci, gdy ich mózgi dojdą do siebie po elektrowstrząsach. Czasem tak się działo. Czasem nie. Tymczasem Cameron pracował nad tym, by zaimplantować pacjentom nowe, zdrowe schematy myślowe w miejsce starych i chorych. Aby osiągnąć ten cel, stosował terapię, którą nazwał "nakręcaniem psychicznym".

Pomysł ten przyszedł mu do głowy, gdy przeczytał, że amerykański wynalazca Max Sherover stworzył maszynę do uczenia się przez sen - lekko przerobiony magnetofon, który w trakcie czyjegoś snu odgrywał określone komunikaty. Zgodnie z teorią wynalazcy, umysł wchłaniał treść nagrań przez sen, a po przebudzeniu uczący się znał już obcy język albo potrafił przesłać wiadomość alfabetem Morse'a.

Cameron pomyślał, że zmodyfikowana wersja podobnej maszyny mogłaby posłużyć jako narzędzie do przeprogramowywania umysłów. Zanim zdecydował się zaaplikować tę terapię badanym po praniu mózgu, najpierw przetestował ją samodzielnie. Kazał pacjentom cierpiącym na neurozy włożyć słuchawki i wysłuchać różnych tekstów wywołujących niepokój, aby sprowokować neurotyków do zmierzenia się ze swoimi lękami. Teksty te powtarzały się w kółko, bez końca, aż wreszcie pacjenci nie mogli ich dłużej znieść. Często wpadali w taki szał, że zrywali słuchawki z głów, ciskali nimi w ścianę i niemal biegiem opuszczali pomieszczenie.

Cameron ponownie nie omieszkał pochwalić się publicznie wynalezieniem tak znakomitej i przełomowej terapii. Zaprosił nawet dziennikarzy, by przybyli do kliniki i sami zobaczyli proces nakręcania psychicznego na żywo. Relację znajdziemy w montrealskim "Weekend Magazine" z 1955 roku. Zamieszczono między innymi zdjęcie kobiety, która leży na łóżku, wykrzywiona i udręczona, a przez słuchawki sączy jej się do uszu jakiś komunikat. Jeden z asystentów Camerona wpatruje się w nią bez emocji, przełączając coś przy magnetofonie.

Ambicje Camerona związane z wykorzystaniem "nakręcania psychicznego" rosły w postępie geometrycznym. Naukowca nie usatysfakcjonowało zmuszanie pacjentów, by mierzyli się ze swoimi lękami - chciał brutalnie wtłaczać im do głów określone przesłania, by całkowicie zmieniać ich osobowość. Planował poddawać pacjentów "nakręcaniu" całymi dniami przez długie miesiące. Oczywiście nikt nie chciał słuchać taśm nawet przez kilka minut, więc należało wątpić, czy dobrowolnie zgodzą się leżeć i wysłuchiwać ich setki tysięcy razy. Cameron wynalazł zatem sposób, by zmusić ich do słuchania. Wstrzykiwał pacjentom kurarę, paraliżującą toksynę pochodzącą z południowoamerykańskiej rośliny. Chorzy leżeli na łóżku bezradni i niezdolni do jakiegokolwiek ruchu, a z głośników w poduszce sączył się głos. Czasem też Cameron podawał pacjentom ogromne dawki barbituranów i usypiał ich na kilka miesięcy, a gdy spali, taśmy szeptały im do uszu odpowiednie przesłania. Czasem także zamykał chorych w komorze ograniczającej doznania zmysłowe - dźwiękoszczelnej kabinie - zasłaniał im oczy i przymocowywał ręce do krzesła.

Cameron napotkał jednak na nieoczekiwane problemy. Inżynier, którego wynajął do nagrania niektórych taśm, miał silny polski akcent, w związku z czym pacjenci często raportowali, ze ich myśli zyskały polski rytm i melodię. Badacz naprawił błąd, samodzielnie nagrywając teksty chociaż zważywszy, że jego własny akcent był wyrazisty, twardy i szkocki, nie stanowiło to zapewne znaczącego ulepszenia.

Chorzy często także przekręcali teksty z taśm. Zgodnie z często powtarzaną plotką, pewna kobieta zgłosiła się do Camerona, narzekając, że nie potrafi poczuć się komfortowo w czasie stosunku seksualnego z mężem. Na polecenie Camerona tygodniami wysłuchiwała taśmy z komunikatem: "Jane, przy mężu czujesz się zupełnie swobodnie". Minęło wiele czasu, zanim naukowiec zorientował się, że kobieta w istocie zrozumiała: "Jane, kokietujesz swojego męża" *[nieporozumienie wynikło z podobieństwa angielskich zwrotów "be at ease" - czuć się swobodnie i "be a tease" - drażnić, kokietować.].

Ogólnie rzecz biorąc, Cameron uważał, że nakręcanie psychiczne rodzi wielkie nadzieje. W czasie jednego z eksperymentów badających tę technikę wprowadził pacjentów w narkotyczny sen, po czym puścił im nagranie: "Kiedy widzisz kartkę, chcesz ją podnieść". Następnie zawiózł pacjentów do miejscowej hali gimnastycznej. Na środku wielkiej sali leżał jeden mały skrawek papieru. Ponoć wielu badanych podeszło, by go podnieść.

Publiczne przechwałki na temat sukcesów w dziedzinie prania mózgu zwróciły na Camerona uwagę CIA. Jeżeli ktoś prowadził badania nad użyteczną techniką prania mózgu, Agencja chciała wiedzieć o tym wszystko. W 1957 roku CIA zaczęła w sekrecie wspierać finansowo badania Camerona, używając jako pośrednika i przykrywki jednej ze swych przybudówek, Towarzystwa Badań nad Człowiekiem w Środowisku. Jednak po kilku latach, mimo entuzjastycznych raportów Camerona na temat rzekomych sukcesów, agencja zorientowała się, że jego technika po prostu nie działa. Kurek z pieniędzmi został zakręcony w 1961 roku. Wkrótce potem Cameron niechętnie przyznał, że "przez dziesięć lat podróżował niewłaściwą drogą". Naturalnie nigdy nie przyszło mu do głowy przeprosić pacjentów, którym zrujnował życie. W ataku furii podarł natomiast ich akta szpitalne.

CIA przyszło pożałować, że kiedykolwiek wdała się we współpracę z Cameronem. Szczegóły układów finansowych przeciekły do wiadomości publicznej pod koniec lat siedemdziesiątych, co przyniosło taki skutek, że grupa byłych pacjentów natychmiast podała CIA do sądu o odszkodowanie Do procesu nie doszło, lecz nie wiadomo, jaką kwotę objęła ugoda.

Cameron przez resztę aktywnego naukowego życia pracował nad projektem, który pod wieloma względami stanowił całkowite przeciwieństwo prania mózgu. Zamiast niszczyć pamięć, postanowił ją odbudowywać. Przeczytał raport z eksperymentów Jamesa McConnella nad możliwością przenoszenia pamięci i wykorzystując jedyny w swoim rodzaju talent to angażowania się w kontrowersyjne eksperymenty, natychmiast z entuzjazmem pochwycił idee badaczy płazińców. Wizja Nagrody Nobla ponownie stanęła mu przed oczami.

McConnell postawił hipotezę, że RNA odgrywa kluczową rolę w kształtowaniu pamięci. Cameron postanowił zatem podać starszym pacjentom tabletki zawierające RNA, licząc na to, że w ten sposób wzmocni ich pamięć. Regularnie przeprowadzał testy sprawdzające, czy chorzy robią postępy. Jedyny problem w tym, że za każdym razem dawał pacjentom dokładnie ten sam test, przez co ich postępy raczej nie budziły zdziwienia, ale też i nie mają większego znaczenia dla nauki. Cameron jakoś przeoczył tę dość oczywistą słabość metodologiczną swojego projektu.

We wrześniu 1967 roku Cameron wspiął się na jedną z gór w pobliżu Lake Placid i umarł tam na atak serca. Śmierć ta wydaje się w jakimś sensie symboliczna: podobnie jak za życia, to jego własna nienasycona ambicja, by wspiąć się na szczyt, sprowadzała go na samo dno.