Biuletyn IPN - nr 7/2003

 

PIOTR SZUBARCZYK, OBEP IPN GDAŃSK

POWRÓZ NA SZCZĘŚCIE...

 

W lipcu 1946 roku w Gdańsku publicznie powieszono funkcyjnych Obozu Koncentracyjnego Stutthof. Świadkami egzekucji były tysiące mieszkańców Gdańska, wśród nich wiele dzieci.

 

W grudniu 2002 r. dr Arnold Kłonczyński - pracownik naukowy Instytutu Historii Uniwersytetu Gdańskiego, zarazem nauczyciel III Liceum Ogólnokształcącego w Gdyni - przekazał gdańskiemu Oddziałowi IPN dziesięć fotografii o szokującej treści. Przedstawiały kilka młodych kobiet i kilku mężczyzn wiszących na szubienicy lub przygotowanych do aktu egzekucji. Fotografie odnaleziono w Sopocie, ukryte w mieszkaniu przy ul. Podjazd. Nie wiadomo, czyją były własnością. Może fotografa, a może funkcjonariusza Urzędu Bezpieczeństwa?

Sprawa była znana od lat, wcześniej publikowano inne szubieniczne zdjęcia. Trudno zresztą, by było inaczej, skoro z egzekucji funkcyjnych Obozu Koncentracyjnego Stutthof uczyniono widowisko dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi (mówi się nawet o ponad 200 tysiącach!) - w tym wielu dzieci. Tragicznym epilogiem sprawy był odnotowany później w Gdańsku przypadek śmierci dziecka przez powieszenie... podczas zabawy w egzekucję.

Pokazowa egzekucja

Gdańska publiczna egzekucja nie była jedyną tego rodzaju w okresie powojennym. Na terenie Majdanka powieszono, skazanych w grudniu 1945 r., funkcyjnych tamtejszego obozu koncentracyjnego. 21 lipca 1946 r. powieszono publicznie Arthura Greisera, namiestnika III Rzeszy w "kraju Warty" (w latach trzydziestych prezydenta Senatu Wolnego Miasta Gdańska). Wydaje się, że egzekucja gdańska była ostatnią tego typu w Polsce - oczywiście, jeśli nie liczyć "sądów specjalnych" i pokazowego rozstrzeliwania żołnierzy antykomunistycznego podziemia zbrojnego po krótkiej "wyjazdowej rozprawie", przed mieszkańcami wsi "sprzyjającej bandytom", lecz to zupełnie inny temat.

Specjalny Sąd Karny w Gdańsku przedstawił oskarżonym funkcjonariuszom KL Stutthof i kilku funkcyjnym więźniom zarzut znęcania się nad więźniami obozu i spowodowanie śmierci wielu z nich. Podstawą prawną tego oskarżenia był dekret PKWN z 31 sierpnia 1944 r. o wymiarze kary dla "faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego" (DzU, 1944 r., nr 4, poz. 16). Przed sądem stanął John Pauls, funkcjonariusz SS i obozowe nadzorczynie: Jenny Barkmann, Elizabeth Becker, Wanda Klaff, Eva Paradies, Gerda Steinhoff. Obok nich znaleźli się więźniowie, którym zarzucano, że pełniąc w obozie różne funkcje, wykazali się szczególną gorliwością: Aleksy Duzdal, Tadeusz Kopczyński, Kazimierz Kowalski, Wacław Kozłowski, Józef Reiter, Franciszek Szopiński i Marian Zielkowski. Zielkowski umarł na serce w więzieniu, zanim rozpoczął się proces. Do oskarżonych dołączono jeszcze nadzorczynię Erne Beilhardt, Jana Preissa i Jana Breita. Przed sądem stanęło ostatecznie 15 osób. Rozprawie przewodniczył prezes Specjalnego Sądu Karnego w Gdańsku dr Józef Tarczewski. Wstęp na salę sądową był wolny, ale z powodu dużego nią zainteresowania wprowadzono bilety wstępu. Proces trwał, z przerwą spowodowaną chorobą sędziego Tarczewskiego, od 25 kwietnia do końca maja 1946 r. W tym czasie dokonano wizji lokalnej na terenie obozu. Ostatnie dni procesu transmitowało Polskie Radio. Spośród licznych świadków oskarżenia, których w trakcie procesu przybywało, na szczególną uwagę zasługuje Aldo Coradello, były urzędnik włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który w czerwcu 1944 r. trafił do Stutthofu.

Prokurator żądał kary śmierci dla wszystkich, oprócz Aleksego Duzdala (obrońcy prosili nawet o jego uwolnienie). Ostatecznie zapadło 11 wyroków śmierci, dwie osoby skazano na kary więzienia, dwie uniewinniono. Opiniujący wnioski o ułaskawienie Specjalny Sąd Karny tylko w jednym przypadku - Elizabeth Becker - uznał możliwość zamiany kary śmierci na 15 lat więzienia. Bolesław Bierut nie uwzględnił jednak żadnego z wniosków.

4 lipca 1946 r. o godzinie 17 jedenaścioro skazańców przybyło na wielki plac, gdzie czekało już pięć szubienic. Było to Wzgórze Stolzenberg, znajdujące się niedaleko więzienia i obecnego Urzędu Miejskiego, na granicy współczesnych dzielnic Chełm i Śródmieście. Tłumy czekały. Na platformie każdej z jedenastu ciężarówek znajdował się skazaniec, funkcjonariusze więzienia i bezpieki oraz były więzień obozu (wśród nich jedna kobieta). To właśnie więźniowie mieli być symbolicznymi wykonawcami kary. W jednym przypadku nie tylko symbolicznymi. Kiedy ciężarówka ze skazaną, z pętlą na szyi, nie mogła ruszyć z miejsca, by zrzucić kobietę z platformy, była więźniarka wypchnęła ją na zewnątrz.

Tłum nie okazał litości, słychać było okrzyki aprobaty i gniewu. Trzeba pamiętać, że wielu ludzi obserwujących widowisko miało za sobą udręki obozu lub wysiedlenia z rodzinnych domów. Tylko z pobliskiej Gdyni jesienią 1939 r. Niemcy wyrzucili z domów około 100 tys. ludzi i w nieludzkich warunkach wywozili ich do Generalnej Guberni.

Nie było zatem litości, obfity materiał obciążający skazańców nie pozostawiał wątpliwości co do ich winy. Krytyczny moment nastąpił już po wykonaniu egzekucji. Tłum rzucił się w kierunku wisielców. Jedni chcieli ich zobaczyć z bliska, inni chcieli zachować na pamiątkę kawałek szubienicznego sznura, który podobno przynosi szczęście... Ciała skazańców przewieziono, jako bezimienne, do Akademii Medycznej w Gdańsku. Wykorzystał je do badań Zakład Anatomii i Neurobiologii.

Nowe informacje po latach

Nieoczekiwanie, wiele lat po opisywanych wydarzeniach, w Biurze Edukacji Publicznej gdańskiego oddziału IPN pojawił się ważny świadek - Alojzy Nowicki, były naczelnik więzienia, odpowiedzialny za organizację pamiętnej egzekucji. Rozmowa z nim wniosła ważne uzupełnienia, które warto zacytować:

"- Był pan zastępcą naczelnika więzienia w Gdańsku od 10 kwietnia 1946 do 4 lipca 1947.

- Tak [...]. Jak była egzekucja jedenastu zbrodniarzy ze Stutthofu, to cała strona organizacyjna spoczywała na mnie. Zorganizować egzekucję jedenastu zbrodniarzy i to publiczną?! Wybudować szubienicę! Sznury musieli pleść więźniowie, bo nie mieliśmy skąd ich wziąć.

No i problem: tam byli przecież katolicy i ewangelicy. Idę do pastora ewangelickiego - Polaka, który jest dyrektorem administracyjnym w szpitalu wojewódzkim, a on mi odmawia. Powiada mi: «Ja bym to zrobił nieuczciwie, nie po chrześcijańsku. Niech pan szuka kogo innego». Dostałem namiar z UB, że jeden pastor niemiecki ukrywa się w Sopocie. Dali mi adres, pojechałem samochodem, wlazłem na strych. Trafiłem go, jak raz był w szatach liturgicznych, z walizką. No to do samochodu i do więzienia. Parę dni posiedział z tymi więźniami. Jak wyjeżdżało te jedenaście samochodów, na każdym był jeden skazany, obok niego w pasiakach był jeden egzekutor, ten, który miał założyć stryczek, były więzień Stutthofu, a na jednym wozie kobieta. Do jednej szoferki wsiadł ksiądz, do drugiej pastor. Tylko ksiądz był do końca przy egzekucji, pastor «zginął» gdzieś w tłumie [...].

W praktyce więziennej nigdy nie stosuje się uprzedzania skazanego, że zostanie powieszony, czy rozstrzelany. Żyje nadzieją, nie wymaga szczególnej opieki, ponieważ zdarzają się wypadki targania się na własne życie. Skazany szuka innej drogi zejścia z tego świata. Dlatego praktyka więzienna od dawien dawna uczy, że skazany powinien być przed skazaniem uprzedzony, że prezydent nie skorzystał z prawa łaski, ale to się robi na 5 minut przed zawieszeniem stryczka. Odczytuje się sentencję wyroku i mówi się, że prezydent Rzeczypospolitej nie skorzystał z prawa łaski w dniu takim a takim. Dlaczego mówię o tym? Bo w odniesieniu do tych jedenastu zbrodniarzy ze Stutthofu pan Wołkow zrobił mi «ładny» prezent. Dowiedziawszy się, że prezydent nie skorzystał z prawa łaski, na wiele dni przed egzekucją publiczną poszedł i oznajmił tym więźniom: «Będziecie wisieć, wy łajdaki!». Jeden z nich targnął się na życie, podciął sobie gardło. Proszę sobie wyobrazić, egzekucja publiczna, o której wie cała Polska, o której wiadomość poszła za granicę. Teraz będzie dziesięciu, nie jedenastu. Trzeba było robić wszystko, żeby ten człowiek dotrwał do dnia egzekucji, bo nie wolno człowieka chorego czy rannego powiesić lub rozstrzelać [...].

Siedzieli w tej samej celi cały czas, razem. Powiem szczerze, że my, kierownictwo i cała załoga więzienia, byliśmy zdumieni, że w odniesieniu do tych jedenastu sąd zastosował najwyższy wymiar kary. Oni do ostatniego dnia przed ogłoszeniem wyroku byli zatrudnieni w warsztatach. Kobiety były zatrudnione w pralni i szwalni, mężczyźni w warsztatach krawieckich, szewskich czy gdzie indziej. Bo myśmy nie przypuszczali, że dostaną wyroki śmierci.

- Gdzie najczęściej były chowane ciała więźniów po egzekucjach?

- Na cmentarzu, tam gdzie samobójcy [...]. Załatwiała to administracja. Ja tylko załatwiałem tych ze Stutthofu. Jak tych jedenastu miano wieszać, to pojechałem do Akademii Medycznej zapytać, czy zechcą ich wziąć do prosektorium. Powiedzieli, że tak. Byli punktualnie, stali samochodami przy szubienicach, jak wykonany został wyrok i była możliwość zdjęcia zwłok. Bo, wiecie panowie, tłum się rzucił, ciągnął za nogi tych ludzi i by ich rozszarpał. Oni zdjęli ciała, wzięli do samochodu i odwieźli".

Kiedy po kolejnym procesie zbrodniarzy ze Stutthofu zapadły nowe wyroki śmierci, zaniechano pomysłu publicznej ich egzekucji. Był rok 1947. Wojenne wspomnienia ciągle były żywe, ale emocje zaczynały opadać. Ponadto pojawiły się głosy, że obserwowanie egzekucji może pozostawić trwały, negatywny ślad na psychice, zwłaszcza młodych ludzi.





INSTYTUT PAMIĘCI NARODOWEJ - zbiór tekstów