Res Publika - luty 2001 r.

 

Nina Kraśko, Sergiusz Kowalski

Przegląd liberalny

 



Przedwiośnie


 

Niełatwo krytykować liberałów, bo sprzedają hurtem trzy towary: swoją ekonomiczną receptę, styl życia oraz wolność tout court. Nie kupujesz? Znaczy masz zniewolony umysł i autorytarną osobowość.

Nietrudno zostać w Polsce dziedzicem myśli Locke'a, de Tocqueville'a, Milla, Berlina, Poppera, Rawlsa, Smitha, Ricardo, von Misesa, Hayeka, Friedmana lub choćby Thatcher i Reagana. Wystarczy nazwać się liberałem, donośnie sławić rynek jako oczywiste rozwiązanie wczorajszych, dzisiejszych i jutrzejszych problemów ludzkości i dodać mimochodem, że jest się - w odróżnieniu od innych - przyjacielem wolności. Od czasu do czasu warto nawiązać do klasyków i w zacnym towarzystwie poubolewać nad ludzką głupotą i niewdzięcznością.

Jedno niech będzie jasne: nasze uwagi dotyczą współczesnej polskiej formacji polityczno-medialnej, w tym osób, które cytujemy i które zabierają głos jako liberałowie. Nie odnosimy się do liberalizmu jako doktryny filozoficznej i politycznej ani nie są naszym głównym tematem rozwiązania ekonomiczne pod tym hasłem w Polsce propagowane lub realizowane. Interesują nas uzasadnienia, zwłaszcza te, które próbują wspierać "filozofię rynku" ideą wolności jednostki. I jeszcze jedno. Nie sposób nie zauważyć koincydencji naszych rozważań z ostrym konfliktem w łonie Unii Wolności między dawnym KLD a "etosowcami" z dawnej UD. Nie było naszym zamiarem włączanie się w ten personalny i polityczny spór: zbieżność jest najzupełniej przypadkowa. Nie będziemy jednak przeczyć, że nasze oceny częściej pokrywają się z opiniami politycznie zaangażowanych "etosowców" niż ich antagonistów.

Mamy w pamięci słowa Jerzego Szackiego: "Podnoszony niejednokrotnie lament - jaki to straszny rozpanoszył się u nas liberalizm - opiera się na grubym nieporozumieniu albo jest świadomie stosowanym chwytem propagandowym". "Nie chcę - dodaje Szacki - bronić liberalizmu ekonomicznego, bo nie moja to religia. Ale przeraża mnie sposób myślenia, wedle którego to on jest wszystkiemu winien i gdyby nie liberałowie żylibyśmy w kraju mlekiem i miodem płynącym". Jednak zapamiętaliśmy też inną jego opinię z książki Liberalizm po komunizmie: "Gdyby na podstawie analogii historycznych można było cokolwiek przewidywać, usprawiedliwione byłoby domniemanie, iż mamy kolejny raz do czynienia z - charakterystyczną dla przełomowych momentów dziejowych - iluzją znalezienia ostatecznego rozwiązania". Wierzymy, że uda się nam nie przerazić Szackiego. Nie będziemy lamentować - może troszkę. Ale przede wszystkim chcemy przyjrzeć się iluzji czy religii, o której mówi.

 

O niewdzięczności

 

Liberałowie nie mają wątpliwości - to im zawdzięczamy obecny względny dobrobyt. W licznych ich tekstach przewija się charakterystyczny wątek zasług i niedoceniania. Mówi Janusz Lewandowski: "Były więc gwizdy, rzadziej oklaski, ale nikt nie kwestionuje pierwszoplanowej roli liberałów. Od nich pochodził pierwszy impet reformy, jasność celu i upór w stawianiu dalszych kroków". "Reformatorzy byli osamotnieni"1. "Byli wyrazistymi przewodnikami reformy i na nich skupiła się frustracja masowego wyborcy. Odegrali rolę żywej tarczy, do której celowała zarówno lewica, jak i prawica". Trzeba sporej dozy miłości własnej pomieszanej z pogardą dla tłumu, żeby mówić z takim uniesieniem o sobie i kolegach - nawet w trzeciej osobie liczby mnogiej. Czy ma rację pokolenie gdańsko-krakowskich liberałów, twierdząc z całą powagą, że jemu zawdzięczamy wyjście z PRL? Tak, jeśli miałoby to znaczyć, że gdyby nie plan Balcerowicza, żylibyśmy dziś jeszcze bardziej ubogo w jakimś na poły rynkowym reformowanym postsocjalizmie. Nie, jeśli znaczyłoby to, że politycy psuli, a liberałowie reperowali, że w kluczowym momencie, jak zawsze, liczyła się tylko ekonomia, że nieważne były polityczne decyzje Okrągłego Stołu. A takie właśnie zawężenie percepcji do ekonomicznych wskaźników i lekceważący stosunek do polityki, nawet z czasu epokowego przełomu, widzimy u Janusza Lewandowskiego: "Ekonomiczny załącznik do porozumienia 'okrągłego stołu' - czytamy - pokazuje, czym mogła być alternatywa wobec liberałów. Byłyby to mechanizmy indeksacyjne - nieczułe na możliwości budżetu i groźbę inflacji, byłoby umacnianie samorządności pracowniczej oraz mnożenie obowiązków socjalnych państwa". Słyszymy ostrzeżenia: "jestem przekonany - powiada Lewandowski - iż oznaczałoby to ślepy zaułek, pozostawiający nas w kręgu niemocy, w jakim tkwią po dziś dzień te kraje dawnego RWPG, które nie odważyły się na przełomową reformę". Lewandowski nie zauważa, że przy Okrągłym Stole nic nie było ważne poza samym Okrągłym Stołem - tym że miał miejsce i rozpoczął Wielką Przemianę.

Wątek niewdzięcznego tłumu, ignorancji i niekompetencji powraca w jego rozważaniach o korzeniach nowożytnej demokracji i jej związkach z młodym kapitalizmem. Czytamy: "Kapitalizm - pojęty jako wzór cywilizacyjny - dojrzewał pośród praw stanowionych przez oligarchiczne ciała przedstawicielskie, wybierane przez kilka, kilkanaście procent ludności (w Anglii prawo wyborcze posiadało 3-4 proc. ludności w pierwszej połowie XIX wieku i 8 proc. w roku 1867). Mimo ewolucyjnego wrastania w kapitalizm wejście mas na arenę publiczną za pośrednictwem powszechnego prawa wyborczego zachwiało podstawami zachodniego ładu rynkowego i demokratycznego", tu następuje rytualne wyliczenie klasyków, w tym przypadku Le Bona, Pareto, Znanieckiego, Ortegi y Gasseta, Spenglera i Fromma. Niechęć do mas narasta z każdym zdaniem: "w polityczną i gospodarczą przestrzeń wolności wchodzą ludzie, którzy nie cenią sobie wolności. Korzystając z dobrodziejstw dobrze zorganizowanego życia, uważają ten stan za dany raz na zawsze, nieomal przesądzony, a nie jako ciężko zapracowany wytwór pewnej kultury i organizacji. Niedojrzałość wyraża się w swobodnej ekspansji życiowych dążeń i potrzeb, bez poczucia obowiązku i więzi z przyczynami osiągniętego dobrobytu. Kryje się w tym oczywiste zagrożenie dla demokracji". Swego czasu - czytamy dalej - nie czujące wolności masy wyniosły do władzy Hitlera i Mussoliniego. W Szwecji zażądały państwa opiekuńczego i dostały je - był to "socjalny wariant ucieczki od wolności (i od rachunku ekonomicznego)" - lecz tylko bardzo bogate państwo mogło sprostać, choć nie za długo, równie absurdalnym wymaganiom. Masy nie znają się na ekonomii. Chwilami nie możemy oprzeć się wrażeniu, że liberałom marzą się dawne czasy, cenzus ograniczający prawo wyborcze - powiedzmy do absolwentów wydziałów ekonomicznych renomowanych uczelni.

Łatwo poznać polskiego liberała po charakterystycznym, na poły protekcjonalnym, na poły cierpiętniczym tonie. Janusz Lewandowski przypomina: "Formacja liberałów wybiegała (...) przed orkiestrę. Nasze poglądy uważano za herezję. Nie wykrystalizowało się jeszcze w Polsce zaplecze dla partii głoszącej wprost hasła liberalne. Hasła te były wtedy dla ludzi prowokacyjne, choć teraz stały się normą. Jako partia reform byliśmy żywą tarczą, do której zaciekle strzelano" (znów "żywa tarcza"!). Wojciech Gadomski, główny ekonomiczny publicysta "Gazety Wyborczej", gotów nawet usprawiedliwić "społeczeństwa przywykłe do sytuacji dziecka, karmionego i zabezpieczanego przez struktury państwa komunistycznego", które "przestraszyły się odpowiedzialności za swój los, za utrzymanie siebie, swoich rodzin, za zapewnienie im przyszłości". Odwaga cywilna, poczucie niedopełnionej misji i żal w obliczu powszechnego niezrozumienia - oto chleb powszedni polskiego liberała. Niedoceniani, przezywani od "aferałów", szarpani z lewa i prawa bronią na wysuniętym posterunku ideałów wolności i przedsiębiorczości.

Interesujące bywają listy do "Rzeczypospolitej", która w 1996 roku wszczęła debatę o liberalizmie. Zawierają te same myśli, co u znanych liberałów, jednak wyrażone w sposób, powiedzmy, mniej powściągliwy. Oto głos czytelnika wyjaśniającego, dlaczego masowe zwolnienia zwiększają zatrudnienie: "Wyobraźmy sobie, iż prywatny właściciel postanawia zwolnić ze swojego zakładu ok. 20 proc. ekipy pracowniczej. Co jest tego efektem? Ano, produkcja w tym zakładzie staje się tańsza, wobec czego zarówno właściciel, jak i pracownicy zaczynają zarabiać więcej (nie dużo więcej, ale zawsze). A jeśli więcej zarabiają, to i więcej wydają. Tym samym dają zatrudnienie (...) tak właśnie wolny rynek reguluje poziom bezrobocia". Czy to nie proste? Mechanizm ten ma dodatkowy walor wychowawczy: "lenie i warchoły idą do pracy, a zasiłek jest łaską państwa przyznawaną nielicznym (np. samotnym matkom), miast 'świadczenia', które 'się należy', jak psu gnat". Jak widzimy, autor listu wierzy w człowieka, jego przedsiębiorczość i zdolności adaptacyjne: "ci, którzy dziś 'nie potrafią' znaleźć sobie pracy, wypuszczeni na głębokie wody, szybko się tego nauczą".

Z tych samych powodów ciekawe są teksty mniej znanych autorów. Pobrzmiewa w nich łatwo rozpoznawalny tenor posiadaczy jedynej prawdy. Powiada Maciej Rybiński: "Jestem tylko prostym publicystą, który - aby odwołać się do słów pana Wołodyjowskiego - tylko infimę minorum praktykował i ledwie adjectivum cum substantivo pogodzić umie. Dlatego pokornie proszę o wyjaśnienie, czy muszę się z tego spowiadać i czy mam szansę na otrzymanie rozgrzeszenia, ale - wyznaję ze skruchą - jestem liberałem. To u nas w ogóle rodzinne. Mój Dziadek jeszcze za sanacji był liberałem, mój Ojciec za Najlepszego Ustroju uchodził za liberała i to na dodatek zgniłego. Wyssałem więc liberalizm niejako z mlekiem Matki i Ojca, co w życiu codziennym objawia się życzliwością wobec bliźnich, a w poglądach politycznych przekonaniem, że jednostkom ludzkim przynależy możliwie największy zakres wolności i że w związku z tym spada na nich pełna odpowiedzialność, także moralna, za własne czyny i zaniechania".

Liberał, syn i wnuk liberała, opisuje swój światopogląd jako przyjemny i dobrotliwy, a polegający na umiłowaniu wolności. Kto go odrzuca, jest w życiu codziennym gburem, a w polityce nieodpowiedzialnym autokratą. Niewykluczone, że Rybiński jest miłym człowiekiem, dobrym i życzliwym sąsiadem. Jednak jego liberalny dowcip wydaje się przyciężki, podszyty złośliwością. Ascetyczną elegancję Milla i de Tocqueville'a - nieustannie przywoływanych patronów polskich przyjaciół wolności - zastępuje zjadliwe szyderstwo, ironia wszechwiedzących mądrali. Tę samą niewzruszoną pewność siebie znajdujemy u zdecydowanej większości liberałów, jak u matematyków, którzy woleliby, żeby nie poddawano głosowaniu, ile jest dwa a dwa. Liberałowie wzdychają ciężko i podejmują od nowa beznadziejny trud wyłożenia profanom podstawowych prawd.

 

Ekonomia jest nauką ścisłą

 

Balcerowicz, Lewandowski i Gadomski nie mają co do tego wątpliwości. Ich świat społeczny zbudowany jest z pracodawców i pracobiorców, producentów i konsumentów. Nie ma w tym świecie miejsca dla idei innych niż te, które dotyczą wymienionych, praktycznych stron ludzkiej egzystencji. Nie ma takich rzeczy, jak piękno i współczucie - może są, a nawet na pewno są, tyle że gdzieś poza decydującą o wszystkim ekonomiczną pragmatyką. W jej ramach istnieje tylko surowe piękno dobrze skonstruowanego budżetu i współczucie dla nie dostrzegających tego ignorantów. Ekonomia to nauka ścisła, a liberalizm to w istocie ekonomia.

Osobiście nie mamy nic przeciwko fascynacji liberalnych ekonomistów zapiętą na ostatni guzik ustawą budżetową. Nie życzymy sobie tylko, żeby jako fachowcy decydowali o celach życia zbiorowości, redukując wolność jednostki do swobody produkowania, reklamowania i konsumowania. Liberał powie, że jako liberał nie zamierza wtrącać się w to, co robią ludzie w czasie wolnym od wymienionych czynności. Załóżmy. Ale skoro tak, niech nie rozprawia o wolności niczym wytrawny filozof.

Podsumowując pierwszy etap dyskusji w "Rzeczypospolitej", Leszek Balcerowicz stwierdza: "To nie dyskusja, ale szum informacyjny czy też bijatyka w ciemnościach. Pierwsze teksty miały raczej charakter paszkwilu. Nie były spełnione elementarne warunki logiczne, żeby można było ten ciąg tekstów nazwać dyskusją. Przede wszystkim trzeba by określić jej przedmiot", czyli liberalizm. Poproszony o to powiada: można zacząć od "sfery historii filozofii (...), ale lepiej od razu wziąć byka za rogi i spytać, co jest punktem wyjścia. Jest to problem wolności". Dalej, w trybie nauczania podstawowego, omawia błąd marksistów mylących nędzę z brakiem wolności i żywioną przez nich iluzję, że "likwidacja biedy może nastąpić jedynie na drodze wprowadzenia etatyzmu, odebrania wolności i skupienia decyzji gospodarczych w rękach państwowego aparatu". Błędy te nadal pokutują, "zmieniły się tylko hasła"; zło pleni się, a o wolność i prawdę trzeba walczyć z wielką determinacją. Definiując wolność, Balcerowicz stwierdza: "Można chyba traktować jako rozszerzenie zakresu wolności to, że im mniej będziemy oddawać pieniędzy budżetowi, to wraz ze wzrostem naszej siły nabywczej o większej liczbie spraw będziemy decydować sami. To jest rozszerzenie naszego zakresu wolności". Następnie konkluduje: "Jak widać, problem wolności prowadzi nas do bardzo konkretnych rozwiązań. I tylko wtedy dyskusja o liberalizmie ma sens, jeśli prowadzi nas do konkretów". Podsumujmy my sami: konkret to ekonomia, ekonomia to liberalizm, a liberalizm to wolność; albo odwrotnie: wolność to liberalizm, liberalizm to ekonomia, a ekonomia to konkret.

Polscy liberałowie skłonni są relegować wiele ważnych dla nas rzeczy do kategorii tak zwanych problemów zastępczych: "Zasługą liberałów - powiada Lewandowski - było to, iż energię naszej odrodzonej państwowości ukierunkowali na sprawy najważniejsze dla rozwoju. Lustracja, aborcja, spory o wojsko, konkordat i mass media zaczęły nas prześladować później". Sformułowanie "nasza odrodzona państwowość" kieruje myśl ku wspólnocie, wzajemnych zobowiązaniach, trosce i odpowiedzialności; lustracja, aborcja, media to coś, co "nas prześladuje". Mamy wrażenie, że liberałom było wszystko jedno, jak rozstrzygną się te sprawy - byleby jak najszybciej mieć je z głowy. (Przyznać jednak należy, że swego czasu o problemach zastępczych mówili też liczni socjaldemokraci, najczęściej będący zarazem ekonomistami. Ich świat wydaje się podobnie zbilansowany, a troska o ludzi pracy wyraża się tym samym językiem stóp wzrostu, proporcji pracy i kapitału.)

U niektórych osób koncentracja na rynku i wskaźnikach znosi wrażliwość nie tylko polityczną (patrz ocena Okrągłego Stołu), ale i etyczną. Lewandowski powiada: "wraz z utworzeniem rządu Mazowieckiego zadziałała uderzeniowa dawka liberalnego lekarstwa", po czym uogólnia: "I tylko taka recepta stawiała na nogi współczesne gospodarstwa narodowe, zrujnowane przez II wojnę światową, miraże państwowej industrializacji i chorobliwe ambicje dyktatorów. Nie znam innego przypadku rzeczywistego wyleczenia. Powojenne Niemcy Zachodnie, Włochy i Japonia, później 'tygrysy' Azji Południowo-Wschodniej, a jeszcze później Chile, Hiszpania i Argentyna zaczynały od dyscypliny finansowej oraz odblokowania mechanizmu rynku i konkurencji, w miejsce reglamentacji i wszechwładzy państwa". Pojawia się tu przykład Chile. Rozumiemy, że chilijski generał był w porządku, bo radykalnie poprawił bilans płatniczy, a więc zwiększył wolność - o ile oczywiście dla rozumienia jej natury nieistotne są tortury stosowane dla wydobycia zeznań od marksistowskich wrogów rynku. Pinochet, jak należy rozumieć, nie miał "chorobliwych ambicji dyktatora".

W nauce nie ma miejsca na wybory ideowe i moralne. Są równania. Polemizując z Wojciechem Giełżyńskim (który otworzył debatę w "Rzeczypospolitej"), Gadomski tłumaczy rzeczy, jego zdaniem, elementarne: "Nie ma odrębnej ekonomii liberalnej, ekonomii Smitha czy Keynesa. Jest nauka, która prawidłowo przedstawia zależności i wyciąga z nich wnioski albo pseudonauka. (...) Zarówno ekonomiści neoklasyczni, jak i Keynes swoje rozważania zaczynali od tych samych równań makroekonomicznej równowagi. Tyle że koncentrowali się na różnych jej obszarach. (...) Przekonanie o istnieniu nauki ekonomii jest podzielane przez liberałów, lecz nie jest to warunek wystarczający do tego, by być liberałem. Podobnie wiara w ekonomiczną szarlatanerię nie jest jeszcze wystarczającym warunkiem dla bycia socjalistą". "Ekonomia jest albo naukowa, albo bzdurna, zaś polityka gospodarcza może naukę uwzględniać lub nie". Koncentracja na "różnych obszarach" może prowadzić do zróżnicowania opinii wśród prawdziwych ekonomistów, jednak, jak rozumiemy, trudno do nich zaliczyć Ryszarda Bugaja czy Tadeusza Kowalika. Inaczej z Januszem Korwin-Mikkem - atrakcyjnym dla mediów przywódcą dwuprocentowej UPR, który twierdzi, że w Polsce "euromasoneria trzyma media żelazną łapą" i drukuje skazanego za kłamstwo oświęcimskie Ratajczaka. Lewandowski umieszcza go wśród ojców-założycieli polskiego liberalizmu: "Wcześniej nurt liberalny istniał w postaci felietonów Kisiela, Korwin-Mikkego i publikacji drugiego obiegu. To była praca dla przyszłości - światopoglądowa, a nie polityczna"2.

Dla Korwin-Mikkego socjalistami są niemal wszyscy, a już na pewno Bugaj czy lord Conrad Russell z brytyjskiej partii liberalnych demokratów. Ten ostatni powiada bowiem: "John Stuart Mill wierzył w wolność i w wolny rynek. Jednakże te przekonania były od siebie niezależne. Celem liberalizmu jest stwarzanie jednostce swobody wyboru w sprawach, które nie przynoszą szkody innym. Handel jest aktem społecznym. (...) Jeżeli liberałowie przekonują się, że w pewnych okolicznościach rynek nie funkcjonuje tak, jak powinien, to są w stanie zmienić zdanie, nie rezygnując ze swych wolnościowych pryncypiów". Lord brnie dalej, niepomny, że mogą go czytać prawdziwi liberałowie: "W dziewiętnastym wieku, kiedy partia liberalna sformułowała zasady wolnego rynku, rynek ten przeważnie działał na korzyść warstw społecznie upośledzonych, zapewniając konkurencję przeciwstawną monopolom. Jednakże w przypadku, kiedy konkurencja nie działała na korzyść upośledzonych, liberałowie byli zdolni do zaakceptowania państwowej interwencji i regulacji". A oto zupełnie już nienaukowa opinia lorda, istna herezja: "Zasada 'żyj i pozwól żyć innym' wymaga interwencji władzy państwowej, niezbędnej dla jej przestrzegania".

Nasze przypuszczenie, że i na odwrót, polscy liberałowie nie spodobaliby się liberałom anglosaskim, podtrzymuje Andrzej Walicki, zarzucający tym pierwszym zerwanie z głównym nurtem myśli reprezentowanej w Stanach Zjednoczonych przez, powiedzmy, Johna Rawlsa. Ich rozumowanie to dla Walickiego "powrót do prymitywnej Spencerowskiej apologetyki, wedle której bogactwo społeczne wytwarzają tylko prywatni pracodawcy, a ludzie pracy najemnej są niepoprawnymi 'roszczeniowcami', źródłem społecznych kłopotów".

 

Czy J.S. Milla przyjęto by do KLD?

 

I tak, i nie. Raczej nie. Polscy liberałowie zainteresowani są, jak powiedzieliśmy, sprawnym funkcjonowaniem rynku. Jednak, o czym też wspominaliśmy, chętnie przydają splendoru swoim ekonomicznym propozycjom - i szerzej, wizji życia, w której własność i rynek są święte, a dominuje ideał uśmiechniętego sprzedawcy, "życzę państwu miłego dnia, polecamy nasze usługi" - przez odwołanie się do panteonu klasyków. Jak stwierdza Janusz A. Majcherek, już oni, klasycy, odkryli zbawienny efekt egoistycznych motywacji, które "mogą, paradoksalnie, służyć, niezależnie od intencji, pomnażaniu dobra wspólnego zarówno w dziedzinie materialnej, jak i duchowej. Adam Smith pokazał działanie tego mechanizmu (znanego jako 'niewidzialna ręka rynku') w gospodarce. Jeremy Bentham wyjaśnił jego funkcjonowanie w dziedzinie etyki społecznej, rozwijając je w swojej teorii 'arytmetyki moralnej'. Obaj, i nie tylko oni, nie byli ani zimnymi cynikami, ani naiwnymi idealistami. Byli, jak większość liberałów, realistami co do natury człowieka, społeczeństwa i państwa". Majcherka zachwyca prostota, logika i słuszność tych idei. To, co pokazane, zostało pokazane i jest widoczne. Co wyjaśnione, jest wyjaśnione - raz i na zawsze. Publicysta broni prawdy objawionej i jej patriarchów przed zarzutami wysuwanymi nie tyle przeciw nim, co żyjącym uczniom. Buduje ideową wspólnotę represjonowanych depozytariuszy ponadczasowej prawdy. Bijesz we mnie, w liberałów - powiada - znaczy bijesz w Benthama i Smitha. Wedle tej "filozofii" J.S. Mill i inni stają się inicjatorami dokonującej się za sprawą liberałów - polskich liberałów - konsumpcjonistycznej redukcji naszej ideowej współwyobraźni.

W podobnym duchu wypowiadał się nieżyjący Dariusz Fikus: "Miltona Friedmana - wyznawał - czytałem po raz pierwszy w drugim obiegu (...) i obok pracy Friedricha A. von Hayeka Konstytucja wolności było to największe moje odkrycie tamtych czasów. Zdumiewająca i zaskakująca wręcz jest jego konsekwencja i logika, z jaką przekonuje nas o tym, że wszelkie ograniczenie wolności osobistej, gospodarczej i politycznej w konsekwencji jest zgubne". Jesienią 1990 roku sam mistrz odwiedził Polskę i "wygłosił odczyt na swój ulubiony temat, czyli o destruktywnym działaniu rządu amerykańskiego na gospodarkę". "Uzasadniał, dlaczego Stany Zjednoczone nie są odpowiednim modelem dla Polski, a to dlatego, że dzięki swemu nagromadzonemu wcześniej bogactwu mogą pozwolić sobie na wspieranie marnotrawnych władz (federalnych, stanowych i lokalnych), narzucając przepisy i mechanizmy kontroli sprzeczne z istotą gospodarki. Radził polskim ekonomistom wzorować się na Hongkongu lub Stanach Zjednoczonych sprzed wieku". Zwróćmy uwagę na charakterystyczną zbitkę: wolność osobista, gospodarcza i polityczna. U Lewandowskiego, przypomnijmy, Szwedzi wybierają socjalny wariant ucieczki od wolności. Liberalne rozumowanie streścić można tak: wolność jest niepodzielna i tylko liberałowie wyznają ją w całej pełni. Ich pogląd uzasadniają racje tyleż emocjonalne (umiłowanie swobód), co rozumne (naukowa ekonomia). Nieprzyjaciół wolności trzeba bić po głowie raz Frommem, raz Hayekiem. I niestrudzenie przypomnieć, że już klasycy liberalizmu...

Jednak u klasyków znaleźć można rzeczy zupełnie z punktu widzenia polskiego liberała niestosowne. U Johna Stuarta Milla czytamy: "Historia podaje nam przykład smutnego doświadczenia, jakie przeszedł rodzaj ludzki, ucząc nas, że o tyle szanowano życie, własność i szczęście pewnej klasy ludzi, o ile mogła je obronić sama. Widzimy w tym, że opór stawiany zbrojnej władzy, chociażby ucisk z jej strony był najstraszniejszy, miał przeciwko sobie nie tylko prawo mocniejszego, ale wszystkie inne prawa i wyobrażenia o obowiązkach społecznych. Ci, którzy się jej opierali, uchodzili względem ogółu nie tylko za sprawców zbrodni i to najcięższej, ale ściągali na siebie najsroższe kary, jakie były w mocy człowieka. Pierwsze przebudzenie się słabego poczucia obowiązku zwierzchnika względem podwładnego nastąpiło wówczas, gdy widział w tym swój interes i gwoli onemu czynił obietnice. Mimo uroczystych przysiąg wspierających te obietnice przez ciąg wieków zrywano je i odwoływano, korzystając z najbłahszych powodów. Należy jednak przypuszczać, że te pogwałcenia sprawiały winowajcom wewnętrzne udręczenie, jeżeli moralność ich nie stała na najniższym szczeblu". Rozumiemy frustrację Pawła Śpiewaka, który swego czasu - jako historyk idei i partyjny działacz - na pytanie "kto jest, pana zdaniem, liderem polskich liberałów?" odpowiedział: "jeśli oderwiemy się od Kongresu [Liberalno-Demokratycznego], to za takiego lidera polskiego liberalizmu uważam Leszka Kołakowskiego". Można jednak spytać, dlaczego musiał się odrywać?

Dla J.S. Milla rynek nie był święty. Lewandowski nie powinien przyjąć go do KLD - chyba że na członka honorowego bez głosu stanowiącego. Poprałby go zapewne filozof Piotr Bartula, który przypomina, że "przez twardych liberałów został on [Mill] oskarżony o bezmyślne pomieszanie idei liberalnych i socjalistycznych" - i słusznie, dodaje. My chętnie przyjęlibyśmy Milla do jeszcze nie założonej Partii Konstruktywnego Eklektyzmu.

 

Przypływ podnosi wszystkie łodzie

 

Na murach Warszawy widnieją w wielu miejscach graffitti "zjadaj bogatych". Byłby to istotnie nowatorski eksperyment socjalny, prawdziwa trzecia droga. Jednak tak samo jak kanibalizm odrzucają liberałowie każdą myśl o dalszym - po traumie komunizmu - eksperymentowaniu na żywym ciele społeczeństw. Niech raczej realizuje się, powiadają, naturalny porządek rzeczy - niech najbogatsi bogacą się jak najpilniej, żeby jak najwięcej konsumować, niech zatrudniają innych, mniej bogatych, którzy też będą konsumować, zatrudniać i oczywiście wytwarzać i sprzedawać towary - w ten sposób wzrastać będzie popyt, ad maiorem Dei gloriam, a jego promocją zajmą się wykształceni specjaliści od marketingu, "życzę miłego dnia". Na tym perpetum mobile skorzystają, rzecz jasna, wszyscy, nawet bezrobotny i żebrak (to też praca), prostytutka, rumuńska Cyganka, a także polska pielęgniarka. Proste to i zrozumiałe (przypominamy cytowany list do "Rzeczypospolitej"). Kto twierdzi inaczej, jest komunistą i populistą.

Za radą Miltona Friedmana Korwin-Mikke, liberał uznany przez Lewandowskiego, a nawet Szackiego, odwołuje się (czy prawomocnie, to już inna sprawa) do osiągnięć liberalizmu dziewiętnastowiecznego. Jest przeciw ubezpieczeniom społecznym, obowiązkowi szkolnemu i prawu wyborczemu dla kobiet, za tym zaś, żeby obniżanie krawężników finansowali sami niepełnosprawni, ewentualnie rowerzyści, którym na tym zależy. Jego zdaniem, a także zdaniem Lewandowskiego i Gadomskiego (raczej nie Szackiego), idealne państwo ograniczałoby się do organizowania policji i wojska. Jednak rzeczywistość daleka jest od kanonicznego ideału. Lewandowski i Gadomski więc akceptują przymus szkolny, obowiązkowe ubezpieczenia społeczne, nakaz jazdy w pasach, ograniczenie szybkości na drogach i tak dalej. Gadomski pomstuje niekiedy na świat daleki od liberalnego ideału: "Bogaci w różnych krajach płacą podatek od dochodów osobistych, podatek korporacyjny (od dochodów swoich przedsiębiorstw), katastralny od swoich nieruchomości, spadkowy (żeby bogactwo nie było stałym przywilejem rodziny) od dochodów kapitałowych, akcyzę od towarów luksusowych, obciąża się ich pełnymi kosztami usług publicznych. Politykę taką prowadzą dziś niemal wszystkie rządy". Wszystko to w oczywisty sposób nie sprzyja realizacji jedynego celu cywilizowanej ludzkości, jakim jest produkowanie, promowanie, sprzedawanie i kupowanie jak największych ilości proszków do prania, samochodów, telefonów komórkowych czy klocków Lego. Powtórzmy dla pełnej jasności: po pierwsze, nie mamy nic przeciwko produkowaniu, promowaniu, sprzedawaniu i kupowaniu tych i innych produktów, jednak wolelibyśmy, żeby te dość banalne czynności nie urastały do rangi Istoty Wolności; i po drugie, nie sprzeciwiamy się nierównościom społecznym, jednak przy założeniu, że jest możliwa publiczna dyskusja o ich rozpiętości, a mówiąc dokładniej, że dyskusji takiej nie uznają liberałowie za zło konieczne, koncesję na rzecz populizmu. Bardzo nie lubimy też "filozofii rynku" anektującej ideały wolności i stawiającej nam za wzór dealera, brokera, designera, developera, head huntera, specjalistę od public relations - ludzi, którzy żyjąc w świecie firm, kontraktów, klientów, nie widzą innego świata, a słysząc, że na przykład Muzeum Narodowe lub Akademia Wychowania Fizycznego ma kłopoty finansowe, odpowiadają: no to sprywatyzujcie się. A przecież inny świat to nie tylko pegeery.

Co do nierówności, Gadomski stwierdza, że wysiłki rządów Stanów Zjednoczonych poszły na marne, a pieniądze wydane na pomoc społeczną nie zlikwidowały ani nawet nie zmniejszyły obszarów nędzy. Z nostalgią wspomina, że jeszcze przed wiekiem prezydent Stanów Zjednoczonych Grover Cleveland odmówił podpisania ustawy o pomocy farmerom-ofiarom suszy: "A przecież słowa Clevelanda wynikały nie tyle z doktrynerstwa, egoizmu i braku wrażliwości społecznej, ile z przekonania, że ingerencja rządu w życie społeczne zagraża wolności jednostek; raz otwarta furtka dla ingerencji rządu nawet w przypadku tak oczywistym jak pomoc dla dotkniętych klęską żywiołową nigdy nie zostanie zamknięta, zachęcając rządy do zwiększania zakresu swej omnipotencji". Najwyraźniej my i Gadomski zupełnie inaczej definiujemy doktrynera: dla nas jest nim ten, kto przedkłada zasadę nieingerencji nad życie ludzkie. Doktrynerstwem wydaje nam się też przekonanie, że otwarcie najmniejszej "furtki" dla interwencjonizmu to prosta droga do omnipotentnego państwa. Tak rozumujący liberał chciałby zerowego deficytu budżetowego, zerowej inflacji i podatków ograniczonych do finansowania "stróża". Jest też nauczycielem-moralistą: ograniczenie podatków do minimum to nie tylko wymóg ekonomicznych równań, ale i lekcja, że zabieranie ludziom ich dorobku jest niemoralne, burzy rynek, zniechęca do dalszych wysiłków.

Gadomski widzi, że w kraju jest sporo biedy. "Coś z tą biedą trzeba jednak zrobić". Są dwa pomysły - jeden bardzo dobry, drugi bardzo zły. "Jedni twierdzą, że należy uczynić wszystko, by kraj rozwijał się jak najszybciej, by rósł średni poziom bogactwa; drudzy, że bogatym trzeba zabierać, a biednych obdarowywać, wówczas poziom życia się wyrówna i wszyscy będą żyli we względnym dostatku". Gadomski nie pozostawia wątpliwości, która strategia bardziej mu odpowiada. Wyjaśnia dlaczego: "Spłaszczenie dochodów, na przykład poprzez wprowadzenie ostrzejszej progresji podatkowej, musiałoby doprowadzić do drastycznego spadku oszczędności w grupie bogatych bez odpowiedniej rekompensaty w grupie biednych. Tym samym przyczyniłby się do obniżenia oszczędności, inwestycji i tempa wzrostu. Strategia szybkiego wzrostu gospodarczego przy utrzymywaniu znacznych dysproporcji dochodowych pozwala na szybsze zmniejszenie obszarów biedy niż strategia wyrównywania dochodów kosztem niższej stopy wzrostu PKB". Dobry byłby podatek liniowy, przeciwieństwo socjalistycznej progresji, choć i to wydaje się zgniłym kompromisem; mamy nieodparte wrażenie, że dla konsekwentnego liberała nieliberalne jest wszystko, co kiedykolwiek i gdziekolwiek zrealizowano.

Gadomski parokrotnie przypomina receptę Kennedy'ego: przypływ podnosi wszelkie łodzie. Jego przesłanie do pracobiorców jest proste: każdy jest kowalem swojego losu i odpowiada za swoją pomyślność. Tak samo uważa cytowany czytelnik "Rzeczypospolitej", przypomnijmy: "ci, którzy dziś 'nie potrafią' znaleźć sobie pracy, wypuszczeni na głębokie wody, szybko się tego nauczą". Gadomski daje dwa przykłady. Żebrzący przybysze z Bałkanów odwołują się do naszego współczucia, obnoszą się z kalectwem, proszą o pomoc. Wietnamczycy wprost przeciwnie, własnymi siłami starają się pokonać nędzę. Zaczynają od taniego mieszkania, inwestują w dzieci, mozolnie budują przyszłość w naszym kraju. Biorą sprawy we własne ręce, jak zachęcał Lech Wałęsa. Gadomski apeluje: "Ludzie, od was zależy, czy w waszym domu jest czysto, czy wasze dzieci się uczą, czy pracodawca zaoferuje wam pracę. Nie leżcie, nie czekajcie, zróbcie coś, żeby nie być biednym". Jak śpiewa popularny zespół rockowo-góralski Golec uOrkiestra: "Tu na razie jest ściernisko/ ale będzie San Francisco/ a tam, gdzie to kretowisko/ będzie stał mój bank!".

Polscy liberałowie często przypominają, że gdybyśmy ich nie słuchali, nigdy nie wyrwalibyśmy się z kręgu niemocy, w jakim tkwi do dziś, powiedzmy, Białoruś. Jeśli mieliśmy i mamy kłopoty, to dlatego, że nie byliśmy konsekwentni. Rysuje się różnica stanowisk. Gadomski uważa, że tak naprawdę nie słuchaliśmy wcale, że polityka rządów Mazowieckiego i Bieleckiego nie była liberalna: "Leszek Balcerowicz doprowadził do elementarnej równowagi gospodarczej. Tego wymagał nie liberalizm, ale zdrowy rozsądek". "Nawet z wielką lupą trudno byłoby tu dostrzec politykę liberalną. Elementarna równowaga gospodarcza, czyli zdrowy rozsądek, to jeszcze nie liberalizm". Wylicza: "wprowadzono hojne zasiłki dla bezrobotnych i pseudobezrobotnych, rozszerzono zakres rent rolniczych, obniżono de facto wiek przechodzenia na emerytury i żeby sfinansować tę rozrzutną politykę socjalną, z roku na rok podnoszono podatki". Przykładem ulegania grupom nacisku może być "popieranie przez premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego 'Paktu dla przedsiębiorstwa', mającego wiele wspólnego z korporacjonizmem, a nic z liberalizmem". Jest to stanowisko pryncypialne. Lewandowski prezentuje pogląd bardziej umiarkowany i mniej konsekwentny. Raz mówi o "uderzeniowej dawce liberalnego lekarstwa", którą zaaplikował społeczeństwu rząd Mazowieckiego, kiedy indziej przyznaje, że były kompromisy, za dużo kompromisów. Z kim? Ze związkami zawodowymi, z mentalnością i nawykami przesiąkniętych socjalizmem mas. "Myśmy nie doceniali - wyznaje - lęku człowieka przed nieznanym. Przed wolnością, która niesie ciężar odpowiedzialności". W kompromisy uwikłał się zwłaszcza rząd Suchockiej; to był - powiada - deszcz, a za Pawlaka trafiliśmy pod rynnę. Trzeba było robić swoje, tylko chytrzej: słowem często powracającym u tego autora jest "socjotechnika".

Gdyby liberałom udało się w porę przechytrzyć niemądre społeczeństwo, sprawa byłaby prosta, wszyscy wzbogaciliby się - także ci, którzy teraz tak zaciekle protestują, powiedzmy: pielęgniarki.

 

Nasz kapitalizm jest naprawdę dziewiętnastowieczny

 

Liberałom podoba się to bardzo, nam mniej. W listopadzie 2000 roku Unia Wolności, Konfederacja Pracodawców Prywatnych, Konfederacja Pracodawców Polskich i Business Centre Club skierowały do Sejmu projekt nowelizacji kodeksu pracy. Poważne organizacje, poważna partia, ważny problem. Jeśli proponowane zmiany zostaną wprowadzone, pracodawca będzie mógł: (a) zatrudniać bez ograniczeń na czas określony (teraz tylko dwa razy, później musi podpisać stałą umowę); (b) obniżyć dodatki za pracę w godzinach nadliczbowych z pięćdziesięciu i stu do dwudziestu pięciu i pięćdziesięciu procent; (c) zwolnić pracownika będącego na zwolnieniu lekarskim; (d) płacić za trzydzieści dni zwolnienia, a nie jak dotąd za trzydzieści pięć, oraz obniżyć wynagrodzenie za ten czas z osiemdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu pięciu procent; (e) zamiast dotychczasowej piętnastominutowej płatnej przerwy śniadaniowej wprowadzić dłuższą, lecz bezpłatną; nadto: (f) pracownik będzie miał prawo do płatnego zwolnienia na poszukiwanie pracy tylko wówczas, gdy został zwolniony; (g) w firmie zatrudniającej do pięćdziesięciu osób właściciel nie będzie musiał tworzyć regulaminu wynagrodzenia; (h) Fundusz Pracy będzie zwracał koszty wstępnych badań lekarskich; (i) znikną odprawy dla odchodzących na emeryturę pracowników małych firm; (j) firmy zagrożone upadkiem będą mogły przez pół roku nie akceptować niektórych przepisów prawa pracy; (k) roczny limit godzin nadliczbowych wzrośnie ze stu pięćdziesięciu do dwustu. Komentatorowi gazety propozycje te bardzo się podobały, między innymi dlatego, że firmy zostaną uwolnione od balastu biurokracji, praca potanieje, bardziej opłacalne będzie tworzenie nowych miejsc pracy, łatwiej będzie zatrudniać i zwalniać pracowników, ograniczy się nadużycia, na przykład plagę lewych zwolnień, a przepisy staną się bardziej jednoznaczne.

Propozycje te wymagałyby dyskusji, ale jak dyskutować nad tym, co, zdaniem liberałów, jest równie oczywiste jak elementarz i arytmetyka? Są jednak tacy, którzy dyskusję podejmują. Krzysztof Wolicki stwierdza: "mnożą się przejawy świadczące o tym, że potężny odłam polskiej klasy politycznej wraz z jej zapleczem biznesowym i medialnym - z grubsza jest to środowisko, z którego rekrutują się laureaci nagród Kisiela pisma 'Wprost' - rozpoczął ofensywę na kolejne gwarancje prawne i zabezpieczenie socjalne ludzi pracy. (...) Głównym orężem tego nacisku jest szczególny argument: interesy ludzi pracy są sprzeczne z interesami bezrobotnych, trzeba zabierać pracę tym pierwszym, żeby dać pracę tym drugim. Ta propaganda przybiera już takie natężenie jak u dawnych socjalistów - walka klas. Tym razem 'walczy' klasa pracujących z klasą bezrobotnych. To wygląda na kpinę, ale rzecz jest śmiertelnie serio".

Wyobraźmy sobie szwaczkę zatrudnioną na czas określony w niewielkiej firmie, która zaczyna mieć kłopoty ze zbytem. Można ją bez trudu zwolnić po wygaśnięciu kontraktu i nawet lewe zwolnienie nie pomoże. Ale po wejściu w życie nowelizacji będzie ją można spokojnie wyrzucić, nawet kiedy zachoruje naprawdę, bo nie będzie chroniona żadnym prawem. Proponowane przepisy byłyby może mniej drakońskie, gdyby niektóre obowiązki pracodawców przejął ZUS czy kasy chorych, ale o tym nie ma w projekcie mowy. A sytuacja wielu zatrudnionych już teraz jest niewesoła. Nie mamy na myśli górników ani - zwłaszcza - dyrektorów węglowych holdingów (ich monstrualne apetyty płacowe nie mają żadnego usprawiedliwienia) tylko, powiedzmy, otrzymujące śmieszne wynagrodzenie pracownice hipermarketów, którym nie wlicza się do płatnego czasu godziny na przygotowanie i godziny na zwinięcie "warsztatu pracy".

Niekwestionowaną zdobyczą transformacji ustrojowej jest zanikanie sektora państwowego w produkcji na rzecz sektora prywatnego. Jednak mało kto zauważa, że towarzyszy temu zanik de facto związków zawodowych. Jak powszechnie wiadomo, główne związki to OPZZ i "Solidarność". Mają one reprezentację parlamentarną, nadto "Solidarność" gra kluczową rolę w zawiłym procesie budowania i niszczenia politycznej platformy polskiej prawicy, wypowiada się w ważnych sprawach takich jak aborcja, pornografia, edukacja seksualna w szkołach, konstytucja grożąca czwartym rozbiorem czy reprywatyzacja mienia kamieniczników. "Solidarność", która obaliła dawny ustrój, jest więc nadal podmiotem politycznym. To, że jest również podmiotem związkowym, wydaje się oczywiste - wiemy z prasy i telewizji, z jaką determinacją organizuje publiczne protesty. Jednak podobnie jak w przypadku OPZZ - i na to chcemy zwrócić uwagę - jej siłą i ostoją są skazane na rychłą śmierć państwowe molochy. Kiedy zakończy się proces prywatyzacji, wyjdzie na jaw smutna prawda: związki są potęgą, by tak rzec, wirtualną. Próbowaliśmy dowiedzieć się w obu centralach, jaki jest procent uzwiązkowienia w obejmującym już ponad siedemdziesiąt procent sektorze prywatnym, a jaki w produkcyjnym sektorze publicznym. Niestety nikt nie dysponował taką statystyką, ani w "Solidarności", ani w OPZZ. Przyznano, acz niechętnie, że w przedsiębiorstwach ściśle prywatnych związki są rzadkością - ma je około pięciu-dziesięciu procent firm, nie wiadomo, jak liczne. "Solidarność" próbuje organizować się w hipermarketach. OPZZ utworzyło, z myślą o sektorze prywatnym, Ogólnopolski Pracowniczy Związek Zawodowy - Konfederację Pracy. Prywatni właściciele nie muszą nawet bronić się przed związkami, mówić "u mnie związków nie będzie" - zakładanie ich uniemożliwia kontraktowe zatrudnienie. Podobno najbardziej bezwzględni są polscy przedsiębiorcy, ci, którzy od "szczęk" doszli do majątku - ci nie przestrzegają nawet istniejących przepisów. Natomiast zagraniczni inwestorzy zakładają, że w Polsce nie muszą obowiązywać pewne reguły cywilizujące stosunki pracy, w ich krajach oczywiste. Propozycja UW i Business Centre Club - jak twierdzi Grzegorz Ilka ze wspomnianej Konfederacji Pracy - jest próbą prawnego usankcjonowania obecnej "rozbójniczej" praktyki. Jakkolwiek zgodność prawa z rzeczywistością jest wielce pożądana, nie sądzimy, iżby w tym przypadku był to słuszny kierunek przemian.

Niełatwo krytykować liberałów, bo sprzedają hurtem trzy towary: swoją ekonomiczną receptę, styl życia oraz wolność tout court. Nie kupujesz? Znaczy masz zniewolony umysł i autorytarną osobowość.

Wiele osób podejmujących dyskusję o liberalizmie, między innymi Paweł Kłoczowski, podkreśla: "Nie ma jednego liberalizmu, jest wiele różnych liberalizmów, a jednym z najważniejszych sposobów odróżniania rozmaitych liberalizmów jest lista 'praw człowieka', które określony liberalizm traktuje jako niezbywalne. W miarę rozwoju tradycji liberalnej okazało się bowiem, że lista tych praw może być bardzo różna, co więcej rozmaite liberalizmy mogą być pod względem siebie w stanie permanentnego konfliktu". Według Kłoczowskiego liberałowie w różnych okresach uznawali za najważniejsze różne uprawnienia: w XVII wieku wolność sumienia i tolerancję, w XVIII wieku prawa własności, wolnej przedsiębiorczości i wymiany handlowej, w XIX wieku wolność słowa, prawo zrzeszania się i prawa socjalne. Wersja liberalizmu, o której mówimy, koncentruje się na prawach wolnego przedsiębiorcy.

Jerzy Szacki przypomina opinię Davida Starka: "Kapitalizm zaprojektowany upodabnia się nieuchronnie do innych racjonalistycznych utopii, których punktem wyjścia są abstrakcyjne zasady, a nie praktyka" oraz opinię Kazimierza Z. Poznańskiego: "coraz więcej wskazuje na to, że liberalizm jest w tym regionie często sprowadzany przez swych najbardziej oddanych 'uczniów' do niewielu zasad, pozbawionych całkowicie związku z głównym nurtem doktryny liberalnej. W znacznej mierze pozbawia się go tradycyjnej troski o powszechny dobrobyt, wychwalając natomiast 'dżunglę' walki o byt czy też 'prywatną wojnę' ". Szacki zgadza się z tą krytyką, jednak usprawiedliwia polskich liberałów. Zwraca uwagę, że konieczne było przyjęcie skrajnie liberalnych założeń funkcjonowania gospodarki, bo tylko wówczas liberalizm stawał się systemem ekonomicznym, który można było wprowadzać w życie. To prawda. Ale co zrobić z głosem sumienia?

 

Teksty wykorzystane:

P. Bartula, "Nowoczesna destrukcja liberalizmu", [w:] Liberalizm u schyłku XX wieku, red. J. Mikłaszewska, Meritum, Kraków 1999, s. 266.

"Co po rewolucji? Z profesorem Jerzym Szackim rozmawia Jacek Piasecki", "Rzeczpospolita" z 1.10.1994 roku.

D. Fikus, "Apostoł wolnego rynku. Kapitalizm i wolność", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 16.12.1993 roku.

W. Gadomski, "Bieda z głowy", "Gazeta Wyborcza" z 9-10.01.2000 roku.

W. Gadomski, "Pogoda dla liberałów. Polemika z Wojciechem Giełżyńskim", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 7.09.1996 roku.

"Jak doszliśmy do kapitalizmu", z J. Lewandowskim rozmawiał R. Januszewski, "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 23.01.1999 roku.

R. Kalukin, "Propozycja Unii Wolności i pracodawców. Kodeks na bezrobocie", "Gazeta Wyborcza" z 9.11.2000 roku.

P. Kłoczowski, "Czy liberalizm wystarczy", [w:] Liberalizm u schyłku..., op. cit., s. 200.

J. Lewandowski, "Sztafeta liberałów i bunt mas", "Rzeczpospolita" z 26.11.1994 roku.

J.A. Majcherek, "Nieporozumienia pojęciowe i faktograficzne", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 10.12.1996 roku.

"Marksizm a rebours", z P. Śpiewakiem rozmawiała M. Subotić, "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 29.11.1993 roku.

J.S. Mill, O rządzie reprezentatywnym. Poddaństwo kobiet, tłum. G. Czernicki, Znak i Fundacja im. Stefana Batorego, Warszawa-Kraków 1995, s. 291.

"Pokorna prośba", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 8.06.1996 roku.

M.W. Popławski, odnośnie artykułu "Pogoda dla liberałów", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 28.09.1996 roku.

J. Szacki, Liberalizm po komunizmie, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Fundacja im. Stefana Batorego, Warszawa-Kraków 1994, s. 9.

"To problem wolności", rozmowa z L. Balcerowiczem, "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 23.11.1996 roku.

A. Walicki, "Od wulgarnego socjalizmu do wulgarnego kapitalizmu, czyli... źródła społecznych kłopotów", "Przegląd" z 6.11.2000 roku.

A. i K. Wilkowie rozmawiają z lordem Conradem Russellem, "Pieniądz jest jak woda w czasie powodzi", "Rzeczpospolita Plus-Minus" z 8.05.1999 roku.

K. Wolicki, "Farsa i rzeczywistość", "Przegląd" z 20.11.2000 roku.

 

 

Sergiusz Kowalski - socjolog. Opublikował pracę Krytyka solidarnościowego rozumu. Pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN.

 

Nina Kraśko - socjolog. Opublikowała pracę Instytucjonalizacja socjologii w Polsce 1920-1970. Pracuje w Bibliotece Narodowej.

 






Przedwiośnie?