Cyril M. Kornbluth

Psychoupiór

 

 

Przystojny młodszy oficer i ładniutka pielęgniarka opierali się jak mogli przeznaczeniu, ale błękitne wody Pacyfiku, romantyczne tropikalne noce, niewysoki atol drzemiący na horyzoncie, a także całkowity brak innego miłego i młodego towarzystwa na małym, niewygodnym stateczku do żeglugi lokalnej - wszystko to zrobiło swoje. Trzydziestego czerwca oboje przez ciemne szkła obserwowali rozbłysk oślepiającej kuli nad zatoczką i atolem. Jej wypielęgnowana ręka zacisnęła się na jego ramieniu ze strachu i podniecenia. Niewyczuwalne promieniowanie przeniknęło ich lędźwie.

Płynący tym samym stateczkiem trzeciorzędny sklepikarz nazwiskiem Bielaski obserwował z większym zainteresowaniem młodych niż próbę jądrową. Postawił przecież dwadzieścia pięć dolarów na pielęgniarkę. Tej nocy stracił je na rzecz głównego bosmanmata, który stawiał na młodszego oficera.

W dalszym ciągu tej historii lekkomyślna pielęgniarka została zwolniona z pracy w okolicznościach niezbyt zaszczytnych. Młodszy oficer, który nie lubił swoich myśli przelewać na papier, zadzwonił do niej aż z Manili, żeby jej powiedzieć, jak mu jest przykro z tego powodu. Kiedy jej wdzięczność za pamięć ustąpiła miejsca konkretnym pytaniom, słyszalność nagle się pogorszyła i młodszy oficer musiał odłożyć słuchawkę.

Dziewczynie urodziło się dziecko, chłopiec, którego oddała do sierocińca i zniknęła z jego życia idąc swoją drogą poprzez różne dobre miejsca pracy, i w końcu dochodząc do małżeństwa.

 

Chłopiec rósł głupi, mizerny, uparty, chciwy i wstrętny. Raz powiedział do wesołego i młodego nauczyciela gimnastyki:

- Pan mnie nienawidzi. Pana zdaniem to przeze mnie wszyscy chłopcy wyglądają paskudnie.

Nauczyciel gimnastyki huknął na niego i roześmiał się, ale przy kawie powiedział do lekarza:

- Uważam na siebie przy dzieciach. Dzieciaki są bystre: pochwycą w lot jakieś spojrzenie czy gest, a dla nich to jak cios w twarz. Wiem o tym, toteż uważam na siebie. Skąd więc on o tym wiedział?

Lekarz powiedział do chłopca:

- Przyrost wagi o półtora kilo w ciągu miesiąca to nieźle, ale co ty na to, żebyś wziął się za siebie i codziennie zjadał wszystko z talerza? Nie można żyć tylko o mięsie i wodzie. Od jarzyn dzieci rosną i nabierają sił.

Chłopiec zapytał:

- Co to znaczy "neurastenik"?

Lekarz powiedział później do dyrektora:

- Aż mnie ciarki przeszły. Przyglądałem się jego drobnemu, chudemu ciałku i gadałem to co zwykle o rośnięciu i nabieraniu sił, a w głowie myślałem "dawniej nazwalibyśmy go neurastenikiem" i wtedy on z tym wyskoczył. Co powinniśmy zrobić? I czy w ogóle powinniśmy robić coś? Może ta samo przejdzie. Nic o tych sprawach nie wiem. I nie wiem, czy ktoś wie.

- A więc czyta w ludzkich myślach, co? - zapytał dyrektor. Cholera, niechby tylko odczytał moje myśli o dziesięciu procentach od rzeźnika Schultza, pomyślał. - Doktorze, chyba w tym roku pójdę trochę wcześniej na urlop. Czy ktoś interesował się adoptowaniem go?

- Nie. Kiedy do nas trafił, nie był laleczką, a obecnie jest wyjątkowo nieatrakcyjnie wyglądającym dzieckiem. Wie pan przecież, że ludziom na niczym nie zależy poza wyglądem dziecka.

- Niektóre małżeństwa wezmą wszystko jedno co. Tak przynajmniej mówią.

- To znaczy te "nie nadające się na przysposabiających"?

- Biurokracja i arbitralna klasyfikacja stają się czasami uciążliwe dla nas w przypadku adopcji.

- Jeśli ma pan zamiar wepchnąć go jakiejś pomylonej rodzince, którą sąd uznał za nieodpowiednią do adopcji, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

- Nie musi pan, doktorze. Nawiasem mówiąc, w której sali on śpi?

- W zachodniej - mruknął lekarz wychodząc z gabinetu.

Dyrektor wezwał paru znajomych, sędziego, pewne małżeństwo, które polecał mu sędzia, oraz urzędnika sądowego. Następnie wyszedł z zakładu przez wschodnie skrzydło.

Chłopiec wytrzymał z Berrymanami trzy miesiące. Żona, imieniem Mimi, nałogowa alkoholiczka, na przemian to pieściła chłopca, to wydzierała się na niego. Mąż, Edward W., chciał dobrze, lecz z czasem stracił zainteresowanie i zaczął patrzeć na chłopca jak na powietrze. W czerwcu chłopiec uciekł z domu. Ubrany był w mundurek skautowski, a skauci nie rzucają się w oczy nigdy i nigdzie, więc nikt go nie zaczepiał. Pieniądze, które zabrał ze sobą, starczyły na miesiąc. Kiedy ostatni cent został wydany, chłopiec znalazł się na prerii w Nebrasce. Musiał opuścić miasteczko, w którym ostatnio przebywał, ponieważ miejscowy policjant zaczynał już się zastanawiać, po co on się tu kręci i czyj w ogóle jest. Miasteczko było już wiele mil za nim, kiedy znalazł się przy dwupasmowej autostradzie. Rzadko przejeżdżające samochody nie zatrzymywały się.

Przed nim leżała jedna z okresowo wysychających rzek Nebraski, obecnie bez kropli wody. Przecinał ją most kolejowy. W jego cieniu siedzieli jacyś ludzie, a chłopiec był głodny.

Byli to wstrętni, brudni ludzie, a myśli ich były mętne i głupie. Nazywali go "malcem" i dali trochę brudnego chleba i kilka cuchnących sardynek z puszki. Myśli jednego z nich stały się wyraźniejsze i brzydsze. Poza zasięgiem słuchu chłopca powiedział coś do dwóch pozostałych, a ci zaryczeli ze śmiechu. Chłopiec chciał uciec, ale nie mógł utrzymać się na nogach.

Gdy mężczyźni zbliżali się do niego, mógł wyraźnie odczytać ich myśli. Wściekłość, strach i odraza zawrzały w nim i jakoś wydostały się na zewnątrz. I oto jeden z mężczyzn leżał martwy na suchej ziemi, a na jego flanelową koszulę zaczęły skakać koniki polne. Pozostali zaś poczęli się wycofywać, już nie przerażający, ale przerażeni.

Głód ustąpił. Przepełniało go uczucie zadowolenia i błogości. Podniósł, się i ruszył w stronę dwóch pozostałych, którzy rzucili się do ucieczki. Ten, który został trochę z tyłu, myślał: Jezu, on odsłonił złe oko, my chcieli tylko...

I raz jeszcze chłopiec wpuścił obce myśli do głowy i ponownie otoczył je swoimi. Było to w sumie bardzo łatwe. Tym razem uczucie tego człowieka było inne - przerażenie, nie zaś pożądanie, jak w poprzednim przypadku. Ale i jedno, i drugie smakowało nie najgorzej...

Bez pośpiechu przeszukał ciała i uwolnił je od ciężaru trzech dolarów i dwudziestu czterech centów.

Później wieść o nim poprzedzała jego pojawienie się, jak wiatr śmierci. Dwa lata w drodze, w czasie których podrósł i do syta żywił się tępymi i głupimi umysłami, jakie napotkał. Przeniósł się do miast Północy, rok tu, rok tam, cichy, nie rzucający się w oczy, rozważny, wytrawny smakosz.

 

Sebastian Long zbudził się nagle, dręczony jakąś myślą. Gdy senne otępienie minęło, przypomniał sobie z radością, że dzisiaj zaczyna puchar Demeter! Nareszcie miał czas, nareszcie miał pieniądze - sześćset dwadzieścia trzy dolary w banku. Wczoraj wieczorem zapakował i wysłał trzy tuziny kieliszków koktajlowych z wyrytymi na nich inicjałami pani Klausman. Było to ostatnie zamówienie przed długimi miesiącami, które poświęci na wykonanie pucharu.

Koszulę nocną zmienił na drelichowy kombinezon, szybko przełknął kawę, ugotował sobie jajko, ale był zbyt podniecony, aby je zjeść. Podszedł do drzwi swojego sklepu, który był jednocześnie pracownią i mieszkaniem, sprawdził zamek, pomachał ręką idącym do szkoły dzieciom z sąsiedztwa i ceremonialnie umieścił kartkę na zagraconej wystawie.

Nie przyjmuję żadnych zamówień do odwołania - brzmiała informacja.

Z szafki wyjął owinięty w szmaty przedmiot i postawił go na stole. Po odwinięciu ukazał się szklany puchar - ale jaki puchar! Najczystsze szwedzkie szkło ołowiowe, najszlachetniejsza linia, jaką w życiu widział. Jego najtajniejszy skarb od owego szalonego dnia dawno temu, w którym kupił go za sześciomiesięczne zarobki. Jego żona ciosała mu za to kołki na głowie aż do dnia swojej śmierci. Z szafki wyjął również tekę pełną szkiców i wzorów, które zaczął gromadzić, odkąd kupił puchar. Z uśmiechem spojrzał na pierwszy, pośpiesznie nabazgrany szkic: kwiecista, rokokowa koncepcja, zupełnie nie przystająca do klasycznej linii i pogody idealnego szkła.

Po wielu latach i setkach szkiców tak uszlachetnił swój wzór, że, wyczuł to z pokorą, odpowiadała już materiałowi. Elementem dominującym w dziele miała być postać Demeter, postać tak pogodna jak owo szkło, a z jej szeroko rozpostartych ramion miały spływać wszystkie owoce ziemi.

Pewnym ruchem rozpoczął pracę. Delikatnie okopcił nad świecą owalny fragment na zewnętrznej stronie pucharu. Dwa pewne palce trzymały szkic Demeter w pobliżu zaczernionego miejsca, zaś cienka jak włos igła trzymana w drugiej ręce przeniosła rysunek na puchar. Kiedy Sebastian Long ukończył już tę część pracy, przygotował swą szlifierkę. Zamocował w uchwycie niewielki, miedziany krążek, lekko zużyty, tak jak lubił, i palcami obłożył go najdrobniejszym różem polerskim z Rouen. Wziął do ręki stłuczoną kiedyś podczas transportu popielniczkę i przyłożył do wirującego krążka. Tarczka wgryzła się w szkło łagodnie, właśnie tak jak było trzeba.

Wyciągnąwszy obie ręce, uważając, aby palce nie drżały z podniecenia, przysunął olbrzymi puchar do szlifierki i miał właśnie wykonać pierwszy mikroskopijny ryt, jakich miliony złożą się na to dzieło, gdy ktoś zastukał do drzwi i poruszył klamką.

Sebastian Long nie poruszył się ani nie spojrzał w stronę drzwi. Wkrótce natręt przeczyta napis na kartce i odejdzie. Jednak stukanie i poruszanie klamką nie ustawało. Szlifierz odstawił puchar i gniewnie podszedł do wystawy, wziął do ręki kartkę i pomachał nią w kierunku tego, który stał za drzwiami - nie widział dobrze, kto to był. Ale ów kretyn nie miał zamiaru odejść.

Szlifierz przekręcił klucz w zamku i uchylił drzwi.

- Pracownia jest zamknięta - rzucił. - Nie będę przyjmował nowych zamówień przez kilka miesięcy. Proszę mi nie przeszkadzać.

- To dotyczy pucharu Demeter - powiedział intruz. Sebastian Long wytrzeszczył oczy.

- Skąd, u diabła, wie pan o moim pucharze?

Zobaczył u drzwi nieznajomego człowieka, niewysokiego, w średnim wieku...

- Niech mnie pan wpuści! - ponaglał go mężczyzna. - To ważne. Bardzo pana proszę!

- Nie wiem, o czym pan mówi - powiedział szlifierz. - Ale co pan wie o moim pucharze Demeter?

Wojowniczym gestem zasunął kciuk za paski drelichu i gniewnym spojrzeniem obrzucił obcego. Ten pospiesznie skorzystał z nadarzającej się okazji, gdy Long zdjął rękę z framugi drzwi, i wślizgnął się do środka.

Szlifierz pomyślał przez chwilę, że to jakiś koszmar, mężczyzna zaś biegał po pracowni biorąc do ręki i rzucając na ziemię najpierw rylec, a potem szczotkę drucianą.

- Hej, ty! - ryknął Long, gdy obcy schwycił klucz i zatrzymał go w ręce.

Gdy szlifierz ruszył w jego stronę, obcy podbiegł do stołu i z całej siły uderzył kluczem w puchar.

Serce Sebastiana Longa pękało z żalu i wściekłości, w jego duszy szalał nie znany mu dotąd huragan emocji. Sparaliżowany, widział, że obcy uśmiecha się złowieszczo. Nogi ugięły się pod nim i runął na podłogę pusty i martwy.

 

Psychoupiór zamknął się w sypialni swojego domu wyłożonego od frontu piaskowcem i uśmiechnął się na miłe wspomnienie. Wciąż się uśmiechając, sprawdził datę na kalendarzu ściennym.

 

- Dolores! - krzyknęła matka do dziewczyny po hiszpańsku. - Czy masz zamiar cały dzień przesiedzieć w łazience?

Dziewczyna ćwiczyła w lustrze ów zniewalający półuśmiech z przymkniętymi powiekami, którym tak zasłynęła Laureen Bacall. Wybiegła z wściekłością z łazienki.

 - Ile razy mam ci powtarzać, żebyś mnie nie nazywała tym parszywym hiszpańskim imieniem! - krzyknęła po angielsku,

- Dolly! - zadrwiła jej matka. - Dol-ly! A gdzie ta święta Dol-ly, twoja patronka, co?

Dziewczyna odcięła się matce jakimś hiszpańskim przekleństwem i zbiegła po schodach kamienicy. Jezu, na pewno się spóźni!

Zatrzymana przez strumień samochodów, który odgradzał ją od tramwaju, podskakiwała na miejscu z niecierpliwości. I wtedy stał się cud, tak jak w kinie; obok niej zatrzymała się ogromna limuzyna.

- Pani chyba się gdzieś spieszy - powiedział rozparty w samochodzie kierowca otwierając drzwi. - Czy mogę panią gdzieś podrzucić?

Oszołomiona owym niespodziewanym ziszczeniem setek marzeń Dolores nie zapomniała jednak o zniewalającym półuśmiechu z przymkniętymi powiekami.

- Ależ dziękuję bardzo! - powiedziała i wsiadła.

Kierowcy daleko było do Gary Granta, ale włosy miał jeszcze nie przerzedzone... wzrost niezbyt wysoki, ale ona też i... Jezu! skóry lamparcie na siedzeniach!

Limuzyna włączyła się już do ruchu sunąc z cichym szumem aleją.

- Mamy dziś piękny dzień - powiedziała dziewczyna. - Za ładny, żeby pracować.

Kierowca uśmiechnął się nieśmiało, trochę jak James Stewart (ale nie był taki wysoki). .

- Sam bym poszedł na wagary - powiedział. - Może przejedziemy się po Long Island?

- Och, cudownie!

Samochód skręcił w lewo, w ulicę noszącą parzysty numer.

- Mówił pan "wagary". Gdzie pan pracuje?

- W agencji reklamowej. - W agencji reklamowej!

Doiły chciała kopnąć się w kostkę za to, że kiedykolwiek wątpiła, że kiedykolwiek myślała w czasie pełnych wstrętu dla samej siebie chwil, że jej się nie uda, że wyjdzie za mąż za sklepikarza czy mechanika i skazana będzie na mieszkanie w cuchnącej kamienicy, zestarzeje się, rozchoruje i zgarbi. W swoim szczęśliwym oszołomieniu czuła niejasno, że mogło to zacząć się jeszcze ciekawiej, mogła przypadkowo wepchnąć go do stawu, czy coś, ale i tak było ciekawie. Facet z reklamy, siedzenia pokryte skórą lamparta... czegóż więcej trzeba było dziewczynie ze zniewalającym uśmiechem i zgrabną figurą?

W czasie jazdy Wybrzeżem Południowym dowiedziała się, że mężczyzna nazywa się Michael Brent; właśnie tak, jak powinien. Żałowała, że nie może przedstawić mu się jako Jennifer Brown, czy innym modnym nazwiskiem. Uspokoił ją jednak zapewnieniem, ze jego zdaniem Dolly Gonzales to piękne nazwisko. Zauważyła, że nie dodał: "To najpiękniejsze nazwisko, jakie w życiu słyszałem!" To przyjdzie z czasem, pomyślała z zadowoleniem, opierając się wygodnie o poduszki siedzenia.

Zatrzymali się na lunch, na znakomity lunch, w małej restauracyjce w Medford, do której wchodziło się po kilku stopniach w dół, a na stołach stały świeczki. Mówiła do niego "Michael", a on do niej "Dolly". Dowiedziała się, że lubi ciemne dziewczęta, i że uważa historie publikowane w czasopiśmie "Prawdziwa Historia" za prawdziwe, i że jego zdaniem Dolly nie jest ani trochę za niska, i że Greer Garson jest cudowna, ale nie tak jak ona, i że jej sukienka bardzo mu się podoba.

Za Medford zwolnili, a Michael Brent podtrzymywał konwersację. Zwiedził cały świat. Walczył na wojnie i odniósł ranę - ale kość była nienaruszona. Miał trzydzieści osiem lat, był już żonaty, ale owdowiał. Dzieci nie mieli. Był sam jak palec na tym bożym świecie. Nie miał z kim dzielić swego domu w mieście, wiejskiego domu w Westchester, domku myśliwskiego w lasach Maine. Każde słowo wznosiło dziewczynę coraz wyżej i wyżej na fali szczęścia; oznaki były nieomylne.

Kiedy dotarli do Montauk, ostatniego piaszczystego skrawka Ameryki, za którym była już tylko błękitna woda i Europa, słońce już zachodziło i olbrzymia, pomarszczona płachta purpury i różu rozciągnęła się na niebie, zaś na ciemnym horyzoncie nad wodą pojawiły się pierwsze gwiazdy.

Mężczyzna i dziewczyna odeszli od zaparkowanego samochodu i zstąpili na piasek, sami, skąpani w cudownym technikolorze. Jej serce nieomal pękało od nadmiaru radości, gdy usłyszała, jak Michael Brent mówi do niej obejmując ramionami:

- Kochanie, czy zostaniesz moją żoną?

- O tak! - szepnęła umierając.

 

Psychoupiór, senny, poczuł nagłe niebezpieczeństwo. Zaczął miotać się po wielkim mieście, ciągnąć za sobą macki myśli:

"...umrę jeśli mi nie pozwoli..."

"...sześć i sześć jest dwanaście jeden w pamięci jeden i trzy jest cztery..."

"...bla-bla-bla madre dios pero soy bla-bla-bla..." 

"...namówię Domino i Missaba i damy rolkę o księżnie Małgośce w filmie..."

"...stopić żywicę dodać chlorek srebra rozpuścić w olejku lawendowym zostawić póki się nie ustoi zlać z wierzchu i wypalać do stożka zero dwanaście a otrzyma się pasma migocącego blasku na całej ścianie..."

"...cholerny bałwan bla-bla-bla chciałem mu wydłubać oko i gdzie był sędzia..."

"...Panie Boże pokornie błagam o wybaczenie że obraziłem ciebie przez..."

"...gada jak czerwony..."

"...bla-bla-bla dwa dolce dwadzieścia pięć centów bla-bla-bla..."

"...tylko parę kropli dopełnić wodą i wyczyścić zęby..."

"...wiedzą że jestem Bogiem ale obawiają się wyznać mi swoje grzechy..."

"...parszywy zawszony durny pokręcony platfusowaty zezowaty ryjogłowy garbaty pomylony opasły skur..."

"...napiszę na ścianie alfie jest gufniasz i potem..."

"...myśli że ja wierzę że to telewizor ale ja wiem że on ma tam bombę ale komu tu powiedzieć kto pomoże człowiek taki samotny..."

"...bla-bla was ich weiss nicht bla-bla geh bei Broadvay bla-bla..."

"...habt meine córka Rosie taki facet bla-bla..."

"...chyba tamten się obejrzał..."

"...widziano go z nią w restauracji w Medford..."

Psychoupiór wsłuchał się w te myśli.

"...ani śladu na niej ale lekarze sądowi już się mylili w przeszłości a atak serca nic nie znaczy trzeba pomówić z jej starą żeby pozwoliła na sekcję niech Pancho z nią porozmawia zna hiszpański będzie najlepiej..."

Psychoupiór wiedział, że trzeba zwijać żagle - niedługo. Było mu przykro; niektóre z myśli zapowiadały dobre... łowy?

Z żalem ponownie zarzucił sieć:

"...jak popiję to znaczy powieszę zasłony ale popić też można jeśli o to chodzi..."

"...tram-tam-tram-tam tramtatatam tramtatatam bam stary co za rytm..."

Co to było, do diabła?

Psychoupiór wycofał się z ogromnym pośpiechem. Ta inteligencja była potężna, z akcentami charakterystycznymi dla umysłu dorosłego i energicznego. Od pewnych niebezpiecznych dzieciaków nauczył się, że istnieje niebezpieczeństwo przeładowania myślą. Wstrząśnięty i przerażony, zastanowił się nad perspektywą wyjazdu. Trzeba mu było więcej niż mogła dostarczyć tamta nieszczęsna dziewczyna, a i to nie było na miarę wytrawnego smakosza. Nie ma czasu szukać pojedynczych osobników znajdujących się w trakcie nabrzmiewania kryzysu emocjonalnego; nie ma również czasu, aby zmusić ich do takiego kryzysu. Byłoby to zwykłym... przeżuwaniem. Psychoupiór wypił szklankę wody, równie koniecznej dla jego metabolizmu.

 

OSIEM TAJEMNICZYCH ZGONÓW PODCZAS SEANSU FILMOWEGO. POSZUKUJE SIĘ RZEKOMEGO ZBOCZEŃCA

W środę wieczorem na balkonie kina "Odeon" położonego na rogu Sto Siedemnastej Ulicy i Broadwayu znaleziono zwłoki ośmiu osób, w tym trzech kobiet, siedzących z dala od siebie, które zmarły z nie wyjaśnionych przyczyn. Policja poszukuje mężczyzny, który, jak zeznał bileter nazwiskiem Michael Fenelly, lat osiemnaście, zachowywał się "jak zboczeniec seksualny napastujący kobiety".

Fenelly odkrył pierwsze zwłoki po tym, jak zobaczył, że ten mężczyzna "kilkakrotnie przeszedł z jednego wolnego miejsca na drugie". Bileter podszedł do kobiety siedzącej obok miejsca, które właśnie ów mężczyzna opuścił, aby zapytać, czy jej nie napastował. Kobieta była martwa.

Prawie w tej samej chwili rozległ się krzyk. Krzyczała siedząca w innej części balkonu pani Sadie Rabinowitz, lat czterdzieści, kiedy kolejna ofiara zsunęła się z siedzenia, tuż obok niej.

Kierownik kina nazwiskiem I. J. Marcusohn zatrzymał projekcję i włączył światła. Chciał nakazać personelowi kina, aby zatrzymali widzów na miejscach do czasu nadejścia policji. Nie udało mu się jednak zrobić tego na czas i większość widzów opuściła już salę kinową, gdy na miejscu tragedii pojawił się wóz policyjny z XXIV Komisariatu oraz karetka ze szpitala w Harlemie.

Lekarz sądowy nie wypowiedział się jeszcze co do przyczyn zgonów. Rzecznik policji oświadczył, że ofiary nie wykazywały żadnych oznak zatrucia lub napaści. Dodał, że "prawdopodobieństwo przypadku jest wykluczone".

Porucznik John Braidwood z XXIV Komisariatu oświadczył co następuje w sprawie rzekomego zboczeńca: "Mamy jego dokładny rysopis i oczywiście postaramy się go przesłuchać".

 

Ta-tam, ta-tam, ta-tam, stukały koła pociągu, w którym w fotelu przedziału pierwszej klasy drzemał Psychoupiór.

Minęło go kilka osób wracających z wagonu restauracyjnego. Jedna z nich pomyślała: Dziwnie wyglądający facet: 1. albo jest niezrównoważony psychicznie, 2. albo jest zrównoważony psychicznie, ale chory. Odrzucam drugie: oddech normalny, skóra gładka, o zdrowym wyglądzie, brak drżenia kończyn, wygląd schludny. Niezrównoważenie psychiczne: 1. nieznaczne, 2. znaczące. Odrzucam pierwsze: nie okazał odruchowego zainteresowania, gdy... Dziwne! Biegnie do toalety! Nieoczekiwane, ponieważ: 1. schludny wygląd sugeruje poczucie własnej godności nie do pogodzenia z ośmieszaniem się w oczach innych. 2. widoczny stan zdrowia niezgodny z... Cała myśl ze wszystkimi szczegółami trwała jedną sekundę.

Psychoupiór, zamknięty w toalecie wagonu, zastanawiał się, gdzie będzie najbliższa stacja. Chciał na niej wysiąść - nie ze strachu, ale z ostrożności. Umknąć im, stale umykać i wszystko będzie dobrze. Nie wychwytywać myśli, póki pociąg nie odjedzie i wszystko będzie dobrze.

 

Wysiadł w górniczo-hutniczym miasteczku gdzieś w Zachodniej Wirginii, otoczonym górami przekopanymi wzdłuż i wszerz i zamieszkanym przez ludzką zbieraninę ze wschodniej Europy. Serbowie, Albańczycy, Chorwaci, Węgrzy, Słoweńcy, Bułgarzy i wszystkie ich możliwe kombinacje i odmiany. Powoli oddalił się od zadymionego dworca kolejowego wykładanego piaskowcem. Pociąg z rykiem ruszył w dalszą drogę.

"...zwykły zasraniec a nie gość tylko pięć centów napiwku za tak wyczyszczone buty..."

"...durny batiar nie wie jak wypisać list przewozowy nigdy nie będzie wiedział trzeba go wyrzucić jak najszybciej..."

"...bla-bla-bla..." Nie rozpoznał w tym ani słowa.

"...bla-bla-bla ta baba kark jej skręcę ..."

"...bla-bla pić wiski dzyn pyfko bla-bla..."

"...bla-bla-bla-bla..."

"...tak mnie bla-bla zezłościła jak zwykła dziwka dziwką nie jest ale żadna mi się nie będzie stawiać...

Chłopak o jasnych włosach i kanciastych rysach stał wściekły pod latarnią.

"...wyszła z Caseyem Oświakiem zabiłbym tego przybłędę cały czas lezie do niej z łapami..."

Nadarzała się sposobność. Psychoupiór przysunął się bliżej.

"...stawia się przez tego bla-bla przybłędę powinienem dać jej w papę jak mówi mój stary..."

- Cześć - powiedział Psychoupiór.

- Czego?

- Casey Oświak kazał ci powiedzieć, żebyś na nią nie czekał. On się z nią umówił.

W blondynku zakipiała wściekłość i wytrysnęła z oczu. Miał się właśnie zamachnąć, gdy Psychoupiór zaczął go wysysać. Był jakby bażantem po kurczęciu, dziczyzną po wołowinie. Surowe warunki, czy też cecha wrodzona? Psychoupiór zastanawiał się nad tym idąc ulicą. Minęła go dziewczyna:

"...ale się będzie wściekał jak ostatnio szkoda że nie przyszłam od razu taki zazdrosny miły ale może mi kiedyś coś zrobić będę dziś grzeczna dla niego stoi tam oparty o latarnię Boże chyba nie jest pijany dziwnie wygląda śpi chory czy też Boże mój bla-bla-bla..."

Przeszła w myślach na obcy język, z którego Psychoupiór nie zrozumiał ani słowa. Gdy minął atak histerii, dziewczyna przypomniała sobie, nadal we własnym języku, że kogoś minęła.

Pokrzepiony nie znanym dotąd rodzajem pożywienia, Psychoupiór postanowił zostać tu kilka dni. Zameldował się w hotelu przy Main Street. Zamyślony, zarzucił swoją sieć:

"... bla-bla-bla-wompyr-bla-bla-czeski-bla-bla-bla..."

"... wezmę go do piwnicy i tak go zdzielę że mu łeb z karku spadnie temu cholernemu złodziejowi pepiczkowi oduczy się włamywać do pociągów na moim terenie..."

"... bla-bla-bla..."

"...Zadzwonię do pana Ryana z Chicago a on powie tym cwaniaczkom od trzech kart kto tu ma prawo przyjmować zakłady nie po to płacę za ochronę żeby nie mieć ochrony..."

Psychoupiór poszedł za tymi myślami; wnioskował z nich, że za nimi są jakieś pieniądze, które będą mu potrzebne, jeśli zdecyduje się zostać tu dłużej.

W jego błędnym mniemaniu mieszkańcy tego miasteczka, pochodzenia wschodnioeuropejskiego, przypominali włóczęgów i próżniaków, których spotykał i na których żerował w ciągu tych lat spędzonych na drogach: głupich i niegroźnych, niegroźnych i głupich, zupełnie takich samych.

Rankiem stwierdził, że miejscowa gazeta nawet nie wspomniała o śmierci blondynka i pomyślał, że nikt tego nie zauważył. I rzeczywiście - gazeta nie zauważyła; gazeta, która była wydawana przez przedsiębiorstwo górnicze dla niego i dla jego czystoamerykańskich szefów i zastępców. Natomiast w sąsiedniej miejscowości, która nie miała nawet praw miejskich ani komisariatu policji, gdzie gazety docierały z sąsiedniego miasta raz czy dwa razy w tygodniu, tam to zauważono. Ta miejscowość sięgała korzeniami głębiej niż dwa tysiące lat wstecz - a takie trudno wyrwać. Ale Psychoupiór tego nie wiedział.

Tej nocy również się pożywił, na lekkomyślnej młodej prostytutce, w jej pokoju. Oszołomił ją i zachwycił widokiem garści dziesięciodolarówek, a potem zaczął żerować. I znowu ta cudowna różnica między tymi ludźmi a mieszkańcami wielkich miast...

I znowu myślał, że nikt go nie zauważył. Większa miejscowość, ta z prawami miejskimi, nie chcąc przyznać się do posiadania prostytutek ani do tego, że można niektóre z nich znaleźć martwe, nie miała zamiaru splamić swej czystej karty. Tylko jeden członek tamtejszej społeczności przejął się tą sprawą: miejscowy policjant, rodowity Amerykanin, który dostawał tygodniową dolę od dziewczyny.

Zaś druga miejscowość, nie znana Psychoupiorowi, huczała z powodu całej sprawy. Delegacja mieszkańców pojawiła się u jedynej znaczącej osobistości w mieście. Niestety, ksiądz był młody, skończył amerykańską szkołę, może nawet o niektórych ważnych rzeczach nie wiedział. Powiedział im bowiem:

- Dzieci moje, to głupie przesądy. Idźcie do swych domów.

W ciągu dnia Psychoupiór mącił powierzchnię miasta, dając się wciągnąć do gry w pokera w salonie hotelowym. Nie umiał grać, nie lubił i z ulgą odszedł ograwszy na trzysta dolarów sześciu ostro pijących obiboków o rozbieganych oczkach. Jeden z nich poszedł prosto na policję i oskarżył nieznajomego o oszustwo. Wesoły sierżant policji, jak Psychoupiór stwierdził z przyjemnością, wyśmiał owego wałkonia, doprowadzając go do wściekłości.

I znowu noc, i znowu głód...

Chodził po Ulicach miasteczka i nie spotykał na nich nikogo. To było dziwne. Rodowitych Amerykanów nie było: stali za barami, przemierzali rejony służby, zamykali redakcję, zbierali czynsze, zarządzali kinem - ale gdzie pozostali? Zarzucił sieć:

"...bla-bla-bla wompyr bla..."

"...moja stara głupia matka polaczka chciałaby mnie zamknąć w >>Majesticu<< z Errolem Flynnem nie pozna jak ucieknę tylnymi drzwiami..."

To było blisko. Przeszedł przez ulicę i było jeszcze bliżej. Dostroił się do tych myśli:

"... jezu co to za kawał chłopa jak Stasiek ale nawet nie spojrzał na mnie ta cała Wercia Kowalik jak bym ją kopnęła w bla-bla-bla stara głupia matka nie chce być Amerykanką wstydzi się..."

O parę domów, nie więcej, w głębi bocznej uliczki. Dwupiętrowe domy z cegły, z podwórkami wychodzącymi na aleję. Dziewczyna wychodziła tylnymi drzwiami.

Jak dziwnie cicho było w tej alei.

"...powoli po schodkach trzeba naprawić tę cholerną deskę przez nią matka ostatnio mnie złapała czego u diabła wszyscy tak się boją byłam u księdza Drugasa nic nie mówił założę się że znowu ktoś dostał ta Wercia Kowalik z jej..."

"... bla-bla Boże wompyr bla-bla..."

Była bliżej, coraz bliżej...

"...wszyscy myślą że jestem dzieckiem pokażę im kto jest dzieckiem założę się że gdyby Stasiek dorwał mnie tu samą w ciemnej uliczce nie myślałby że jestem mała ta durna Wercia Kowalik jej starzy nie mówią że jest mała..."

Mimo tych wszystkich przechwałek ogarnęło ją potworne przerażenie, gdy stanął przed nią.

- Dobry wieczór - powiedział.

- Kto... kto... kto... - wyjąkała.

Szybko, nim zacznie krzyczeć. Jej przestrach był wspaniały.

Nie rezygnując na rzecz ucztowania z ostrożności, zarzucił sieć:

"... bla-bla-bla wompyr"

Niezliczone oczy drugiej miejscowości, gdzie doświadczenie w tych sprawach liczyło sobie ponad dwa tysiące lat, owe niezliczone oczy śledziły go. To, co wyczuł jako niezrozumiałe nasilenie hałasu, było w rzeczywistości wybuchem pasji w pobliskim domu, w którym wygaszono światła.

- Głupcy! Głupcy! I oto zgładził dzieweczkę! Mówiłem, nie czekać. I co teraz powiemy jej matce?

Stary człowiek z podkręconymi wąsami i rękawami koszuli mimo upału spuszczonymi w dół, z zapiętymi mankietami, odrzekł stanowczo:

- Moje serce umarło razem z nią, Kazimierzu, ale trzeba było się upewnić. Byłoby straszne, gdybyśmy się w takiej sprawie pomylili.

Jego zdanie ważyło, zdanie konserwatywnego starca. Inni starzy, wąsaci mężczyźni, niektórzy może pamiętający pomyłki sprzed lat, potakiwali głowami.

- To byłoby straszne. To byłoby straszne - powtarzali.

Psychoupiór wrócił do hotelu i zdrzemnął się na nie zasłanym łóżku. Obudziło go ukłucie zwiastujące niebezpieczeństwo. Natychmiast zarzucił sieć:

"...bla-bla wompyr"

"...wampyr"

"WAMPIR!"

Blisko! Blisko! Śmierć!

Drzwi do jego pokoju rozwarły się z trzaskiem i wąsaci starcy ze spuszczonymi, porządnie zapiętymi w mankietach rękawami koszul weszli do środka bez wahania, a myśli ich były jak zamęt nieznanych dźwięków, obcego jazgotu, wokół którego nie mógł zatrzasnąć swoich myśli, który rozpraszał go, otaczał ze wszystkich stron.

Zaostrzony kołek tkwił już w jego sercu, a sierp przeciął mu gardło nim zdołał pojąć, że nie był pierwszym, że tego, czego ludzie mądrzy nie nauczyli się jeszcze, inni, całkiem zwyczajni, jeszcze do końca nie zapomnieli.

 

Cyril M. Kornbluth "Sezon ogórkowy", 1985 r.

 

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór