Gazeta Wyborcza - 2011-02-20

 

Anna Bikont

Puścić Żyda na zajączka

 

W czasie wojny chłopi bali się Niemców, bali Żydów, ale głównie bali się siebie nawzajem

 

Dzień dobry. Jestem z gazety, z Warszawy. Chciałam się dowiedzieć o czas wojny, jak Polacy tu Żydów przechowywali.

Przyjechałam do Rudy Zazamcze, jednej z wsi wymienianych przez Jana Grabowskiego w książce "Judenjagd. Polowanie na Żydów, 1942-1945. Studium pewnego powiatu". Ruda, dziś przedmieście Dąbrowy Tarnowskiej, w czasie wojny była idealnym miejscem do przechowania Żydów - stało tam z dziesięć chałup, jedna daleko od drugiej, na skraju lasu. I też wielu Żydów się tu przechowało.

Otworzyłam furtkę z napisem "Zły pies" i stoję przed skromnym domem z czerwonej cegły. Mieszka w nim kobieta, która żyła tu w czasie wojny. To z nią rozmawiam.

- Odejdzie pani, puszczę psy na panią. Ja wiem, o co pani chodzi, i nic tu nie będę mówić.

Już słyszeli o książce Grabowskiego dokumentującej los Żydów z Dąbrowy Tarnowskiej i okolicznych wsi po likwidacji gett. Jeszcze zanim się ukazała, mówiono o niej w telewizji.

Przyjechałam zobaczyć, jaka przetrwała pamięć tamtego czasu. Ale nawet pytaniem o ratowanie Żydów wzbudzam nieufność i lęk.

Statystyka śmierci

Jan Grabowski, profesor historii z Kanady, związany z warszawskim Centrum Badań nad Zagładą Żydów, na przykładzie jednego powiatu - Dąbrowy Tarnowskiej - zbadał, co się stało z Żydami, którzy podczas likwidacji gett w 1942 roku podjęli decyzję ucieczki.

W większości ukrywali się w wiejskich zabudowaniach, w ziemiankach i bunkrach w okolicznych lasach. Ich życie było w rękach miejscowej ludności, to okoliczni gospodarze ich karmili, to oni wydawali, a nawet zabijali.

Grabowskiemu udało się prześledzić los 277 Żydów, którzy ukryli się na terenie powiatu. Informacje znalazł w zeznaniach składanych przez świadków i oskarżonych w powojennych procesach o kolaborację z Niemcami, w relacjach ocalałych Żydów i w dokumentach niemieckich.

Według tych świadectw przeżyło tylko 38 Żydów. Zabito 239.

O 49 osobach nie wiadomo, jak zginęły. Okoliczności śmierci pozostałych:

84 Żydów zabiła niemiecka żandarmeria, wydali ich miejscowi.

6 zamordowali chłopi.

11 znaleźli i zabili granatowi - czyli polscy - policjanci.

82 wydali miejscowi, a zabili granatowi policjanci.

7 zginęło bez udziału miejscowych, zostali zabici przez niemiecką żandarmerię.

Większość zatem wpadła i poniosła śmierć w wyniku zdrady Polaków.

Sołtys zarządza obławę

Powiat Dąbrowa Tarnowska to rozrzucone wśród pagórków wioski, zagajniki, duże lasy - dobre tereny dla partyzantki i do ukrywania się. Aby zapanować nad takimi obszarami bez dużego nakładu własnych sił, Niemcy musieli zorganizować i sterroryzować miejscową ludność. Wójtów dobierali głównie wśród folksdojczów. Wójtowie przekazywali niemieckie rozkazy sołtysom, w większości wybranym przed wojną. Sołtysi, wraz z granatową policją, byli odpowiedzialni za zapewnienie bezpieczeństwa okupantom przebywającym w ich wiosce, ściąganie kontyngentów, przymusowe wyjazdy na roboty do Niemiec, dostarczanie wozów konnych do wywózki Żydów, a po likwidacji gett - za wyłapywanie uciekinierów.

Sołtysi organizowali tzw. samoobronę wiejską, skomplikowany system, w którym mniej czy bardziej uczestniczyli wszyscy. Byli tam wartownicy, straż pożarna, straże wiejskie, gońcy gminni, zakładnicy. Niektórzy wartownicy - tzw. dziesiętnicy - dostawali zapłatę i mieli karabiny od Niemców. Zakładnicy mieli odpowiadać głową za wykonywanie rozkazów okupanta. Gospodarze musieli rotacyjnie pełnić warty nocne, które miały zatrzymywać podejrzane osoby - obcych, partyzantów, Żydów.

Ten system - obowiązujący w całej Małopolsce w różnych wariantach - odegrał złowrogą rolę w wyłapywaniu resztek Żydów ukrywających się w okolicy. - Wiedziałem wcześniej z relacji żydowskich - opowiada mi Grabowski - że miejscowi wyciągali Żydów z kryjówek, ale stopień zorganizowania społeczności był mi nieznany. Oni działali w prawie i w sile. Szerokie rzesze, świadomie lub nieświadomie, przyczyniły się do wymordowania Żydów, wpisując się w politykę ludobójstwa. Szansa ukrycia się na terenie wiejskim wychodzi mi jak 1:20.

Dzięki strukturom samoobrony wiejskiej - gońcom, zakładnikom, dziesiętnikom - można było sprawnie skrzyknąć chłopów, gdy pojawiło się doniesienie, że gdzieś są Żydzi, i zrobić obławę.

Grabowski: - W obławach brały udział setki ludzi z okolicy ze strachu przed Niemcami, ale czasem były one organizowane spontanicznie, bez niemieckiej zachęty.

W książce opisuje jedną z takich obław, w której wzięło udział około trzystu osób, czyli prawie cała dorosła ludność wioski Wólka Mędrzechowska. Zaczęło się od tego, że Mieczysław Soja zauważył w polu "pięciu obywateli narodowości żydowskiej, a mianowicie: matkę i trzech synów oraz jednego ob. narodowości żydowskiej nazwiskiem Fałek". O swoim odkryciu poinformował niezwłocznie sołtysa Władysława Trzepacza, zwanego w okolicy "Trzepaczkiem", który zarządził obławę. Ruszyła, nie czekając na pojawienie się niemieckich żandarmów. "Jedni poszli na polecenie Trzepaczka, gdyż napędzał ich sam chodząc po domach, inni zaś byli z ciekawości" - zeznawał po wojnie jeden z chłopów. Pięcioro ciężko pobitych Żydów przekazano w ręce mędrzechowskich żandarmów, którzy ich zaraz rozstrzelali.

Strzelali Żydów

Gdy używam słów: warta, dziesiętnicy, obława, każdy mój rozmówca w Rudzie Zazamcze wie, o co chodzi.

Władysława Bomba, rocznik 1926: - Zrywali o piątej rano, że trzeba iść, bo łapanka. Chodzili po domach, żeby z nimi ścigać po lasach, po krzakach. Mój tatuś w te obławy nie chodził. Mówił: "Jak macie, to szukajcie, ja nie pójdę, bom jest chory". Ale byli tacy, co sam przechował, a u innych szukał.

Podaje mi dwa nazwiska gospodarzy, którzy ukrywali Żydów, a jednocześnie uczestniczyli w obławach. I dalej wyjaśnia:

- Jestem w wieku pogrzebalnym, to nie cyganię: ja nie miałam zamiłowania, żeby ich ścigać ani żeby ich zdawać. Ale ja się Żydów bałam jak nie wiem czego. Dlaczego się bałam? Bo jak u kogoś znaleźli Żyda, to ich ścigali Niemcy, więc lepiej było nie zobaczyć. Polacy ich ścigali, bo się bali. Jak Niemcy wiedzieli, że są, to strzelali Żydów. Mordowali też Polaków. Zastrzelili na Gruszowej babkę i dwójkę dzieci za to, że chowali Żydów. To każdy się bał, że Żyda zobaczy. A potem ktoś zda, że zobaczył, a nie powiedział.

Moi rozmówcy mówią o "zdawaniu Żydów", to eufemizm, za którym kryje się i doniesienie, i odstawienie Żyda na posterunek. Przetrwało też określenie "strzelali Żydów", o którym Grabowski pisze, że przyjęło się podczas orgii mordowania Żydów bezpośrednio po likwidacji gett, i komentuje: "Rzecz symptomatyczna: »strzelano« wyłącznie Żydów - w stosunku do mordów na ludności polskiej świadkowie używali innych czasowników".

- Czy mieszkańcy wsi byli zagrożeni, jeśli w pobliżu znajdowali się w ukryciu Żydzi? - pytam Grabowskiego.

- Według niemieckiego rozporządzenia z 15 października 1941 roku kara śmierci groziła Polakom bezpośrednio udzielającym pomocy Żydom. Ale praktyka zależała od widzimisię szefa żandarmerii, od jego stosunków z sołtysem. Znalazłem list jednego z wójtów: "Odpowiedzialność za przebywanie Żyda na terenie gromady spada na sołtysa i w razie zaniechania grozi mu kara śmierci". Ale nie spotkałem się ani razu z tym, żeby sołtys był za to karany. Co nie znaczy, że tak się nie zdarzyło i że nie było tego strachu, że kara za ukrywanie Żydów spadnie na wszystkich. Ale wieś się głównie bała samej siebie. Był potworny strach przed sąsiadami.

Ja nazwisk nie rzucam

Bali się wszyscy, począwszy od sołtysów, którzy często rządzili pod przymusem, bo Niemcy rezygnację ze stanowiska traktowali jako sabotaż. Ale oprócz strachu była też chciwość.

Niemcy wprowadzili karę śmierci za pomoc Żydom i jednocześnie nagradzali za ich wyłapywanie. Trzeba powiedzieć, że skromnie. Grabowski cytuje: "Gestapowiec nazwiskiem Haman pytał nas: »co wam się za zabicie tych żydów należy?«, więc Koza odpowiedział »co łaska - ja przystałbym na jakiś przyodziewek«".

Niektórzy mieszkańcy - pisze dalej Grabowski - nie licząc na niemiecką hojność, sami pobierali z góry nagrodę. Michał Witkowski z Luszowic schwytał w swojej stodole żydowską dziewczynkę, po drodze na posterunek odebrał dziecku trzymane w rękach zawiniątko i schował pod mostem. Dziewczynka została z miejsca rozstrzelana przez żandarmów, a Witkowski wyciągnął spod mostu paczuszkę, znalazł w niej "dwa swetry i skrzyneczkę, w której były igły i nici".

Jeden z takich rabunków jesienią 1942 roku, w czasie gdy likwidowano getto w Dąbrowie, zapamiętał Władysław Kurtyka mieszkający w Oleśnicy sąsiadującej z Rudą Zazamcze. Opowiada mi: - Żydzi w naszym lasku siedzieli, tym, co za oknem widać. Jak się nazywali, nie pamiętam. Była jesień, ale już zimno. Miałem dziesięć lat. Nosiłem im mleko w bańce i śniadania, które mama przygotowywała. Aż tu tragedia straszna. Świtem stoją pod naszym ogrodzeniem, nago całkiem. Wszystko to płakało. Razem z dziesięć osób, kilku dorosłych, babcia, która woreczek pieniędzy nosiła na szyi i jak zanosiłem mleko, to mi dawała z tego woreczka pieniążek, a ja go oddawałem mamie, pięcioro dzieci. Malutkie, też nagie, stały w zimnie, te skurczybyki wszystkim nawet majtki zdjęły. Zrobiło to dwóch Polaków, jeden zaraz kipnął, a drugi niedawno. Nie będę mówić nazwisk, bo jeszcze ktoś po mnie przyjdzie. Żydzi mówili: - Zabrali nam wszystko, idziemy z powrotem do getta. Ojciec poszukał im jakichś starych ciuchów i odeszli na śmierć.

Druga tragedia to widziałem kilka trupów w mule, w rzece, gdzie chodziłem ryby łowić. Była wiosna, roztopy, Niemców już wtedy nie było i Niemcy tego nie zrobili.

Interweniuje córka pana Kurtyki. Pokrzykuje ostro: - Co on dużo wie, jak on dzieckiem był. Po wylewie, on ma z głową nie tak, niech pani wyjdzie. Zwraca się do ojca: - Tata nic nie wie, a nagada głupot. I po co to robi?

Ojciec: - Ja żadnych nazwisk nie rzucam.

Żadne dziecko nie przeżyło

Od wszystkich słyszę, że najwięcej wie doktor Mieczysław Siudziński z Dąbrowy Tarnowskiej. Odwiedzam go w jego domu, w prywatnym gabinecie, gdzie Siudziński, rocznik 1931, wciąż przyjmuje pacjentów. Na zawalonym papierami sekretarzyku stoi maszyna do pisania. Kończy trzeci tom historii Żydów dąbrowskich, zaczął od XIII wieku, teraz dochodzi do wojny.

Siudziński jest prezesem Związku Dąbrowiaków, wielkim kolekcjonerem lokalnych dokumentów i społecznikiem - koordynuje pomoc z UE dla najbardziej potrzebujących.

Doktor Siudziński mówi, jakby był na scenie: - W samej Dąbrowie niemal wszystkie domy były żydowskie. Przed wojną żyło tu 4,5 tys Żydów.

Przez wiele godzin opowiada o ich życiu i zagładzie. Oddaje dramatyzm wydarzeń, zawieszając głos, powtarzając zdania. Mówi o tych nielicznych, którzy ocaleli, i krzyczy: - Żadne dziecko nie przeżyło.

Coraz głośniej, coraz wolniej skanduje, powtarza kilka razy: - Żadne dziecko nie przeżyło.

Może ten, kto ratuje pamięć, też powinien mieć swoje drzewko? Siudziński jako 11-latek biegał po całym mieście z chłopakami, gdzie tylko słyszał jakieś strzały. Okna jego domu w Dąbrowie wychodziły na getto. Mówi: - Ja wszędzie byłem i wszystko widziałem.

Widział, jak tworzono getto. Jak w 1941 roku Niemcy kazali wyrywać macewy z cmentarza i brukować nimi drogę od ulicy Szawarskiej do mostu - dwa i pół tysiąca macew leży na drodze po dziś dzień.

Po akcji gestapo w lipcu 1942 roku Siudziński pobiegł w stronę cmentarza żydowskiego i patrzył zza ogrodzenia na zwożone tu ciała zabitych Żydów, którzy barykadowali się w domach, by uniknąć wywózki. Oglądał głowy poobcinane siekierą, łomem, ręce, nogi oddzielnie.

Pobiegł z kolegami, jak tylko usłyszał strzały i krzyki podczas ostatniej akcji, we wrześniu 1942 roku, gdy wywożono Żydów do Bełżca. - Nie było dość wagonów, by wszystkich załadować, więc na ulicy Kościuszki Niemcy strzelali do Żydów. Mama tam przyszła po mnie i wracałem z nią, a na drzewach i po jezdni rozsypane były mózgi ludzkie, kawałki rozłupanych czaszek.

Opowiada, jakby to miał przed oczyma. Pokazuje mi przez okno, kto gdzie mieszkał, kto którędy przechodził, zanim został zastrzelony, kto gdzie się ukrył i jak go spotkała śmierć.

- Na wprost nas mieszkał Pinek Ziiser, miał fiakier i woził lekarza Henryka Wejsbergera, który 3 zł brał za wizytę, a Pinek brał złotówkę za przewóz tam i z powrotem. Wejsberger z żoną Różą i dwoma synkami Pawełkiem i Michałkiem przed wojną mieszkali nad apteką w rynku, on pierwszy wprowadził analityczne badanie moczu i krwi w Dąbrowie. Uciekli do Lwowa i tam popełnili samobójstwo, jeszcze za Sowietów. Pinek z rodziną ukrywał się w Dąbrowie, na Szkolnej ulicy. Ktoś doniósł, że są Żydzi. Policjant granatowy ich ostrzegł. Gestapowcy zabili tych, którzy nie zdążyli uciec, zakopali babkę na miejscu, pod oknem, tak że lewa ręka wystawała niezasypana. Syn Pinka, Józef, uciekł, potem, w 1945 roku, chodził ze mną do szkoły. Miał takie przykurcze przez to, że nie mógł się ruszać w czasie ukrywania, że był pokrzywiony jak paragraf.

Przytaczam mu dane z książki Grabowskiego: siedmiu Żydów zabitych przez samych Niemców, 232 - z udziałem Polaków.

- Ja tego nie widziałem, ale to się mniej więcej zgadza z tym, co słyszałem. Dąbrowscy gestapowcy siedzieli u polskich kochanek, nie angażowali się w sprawy żydowskie i polskie, tylko jak musieli.

Dobra sąsiadka wydała

Odwiedzam gospodarstwa, w których ukrywali się w Rudzie Zazamcze Żydzi.

W domu, w którym 21 Żydów - najwięcej w powiecie - przechował Franciszek Borsa, rolnik i AK-owiec, mieszka jego córka z mężem. Wszystko jest jak dawniej. Drewniany budynek z gankiem, przylega do niego stajnia. Między kuchnią a stajnią Borsa zbudował jeszcze jedną ścianę, która odgradzała przestrzeń dwa na pięć metrów, bez drzwi i okna. Wejście było na stryszku, nad stajnią, ukryte pod podwójną podłogą. Schodziło się stamtąd do kryjówki drabiną. Oglądam w stajni to wejście, klapa z desek bielonych wapnem, zardzewiałe zawiasy.

Opowiada córka Franciszka Borsy: - Oni tam nie spali, bo jak, ledwo mogli stać stłoczeni jak śledzie. Ojciec wyciągał raz dziennie z dołu wiaderko z odchodami. Ściana jest cienka, to pani widzi, musieli być cicho. Niemcy się schodzili u ojca. Za tą starą szafą był kontakt i jak miało przyjść ważne towarzystwo gestapowców z miasta, to tym kontaktem dawał im znać, że mają być cicho. Jak było spokojnie, wychodzili na pole, nocą chodzili do rzeki się kąpać.

Do rzeki jest dobrych trzysta metrów. Okolica musiała być bardzo odludna, skoro kilkunastu Żydów mogło niezauważonych chodzić w tę i z powrotem, a kiedy nie było mrozów, często spać na zewnątrz. Takie ukrywanie się w mieście byłoby niemożliwe.

Innym gospodarstwem nietkniętym przez czas jest dom Elżbiety Piądłowskiej, której rodzice, Rozalia i Adolf Padłowie, też przechowywali kilkunastu Żydów. Piądłowska opowiada mi, że Żydzi ukrywali się w piwnicy, wejście było równo z podłogą, pod kanapą.

- Sąsiadka zdała, że są u nas Żydzi i że mamy złoto. Ja byłam mała, mama w ciąży z bliźniakami. To musiało być z donosu, bo folksdojcz Matylski od wejścia wiedział, gdzie iść. Rodzice byli uprzedzeni i Żydów wcześniej wyprowadzili do lasu. Matylski powiedział: "To ja przez pani dobrą sąsiadkę jestem". Adela się nazywała ta sąsiadka. Po wojnie, jak się tata z nią pokłócił, że mu przegania krowy z pastwiska, a ona zaczęła podskakiwać, to dostała od mojego taty manto.

Andrzej Borsa, syn Franciszka, mieszka w Dąbrowie: - Kto mógł zdać, jak oni wychodzili tylko w nocy? Obcy by nie zobaczył, tylko sąsiad najbliższy. Ojciec mówił, że go sąsiad wydał. Gestapo przyjechało, ale Żydzi już byli wyprowadzeni. Ojciec z Niemcami dobrze żył, bił świnie, bimber pędził, wpadali do niego na libację. I uprzedzali: ktoś cię zdał, będziesz miał rewizję gestapo. Ojciec wtedy Żydów wyganiał nad rzekę. Nic nie znaleźli. Już nie żyje ten sąsiad. Mówili sobie po wojnie dzień dobry, dlaczego mieli nie mówić?

Z moich rozmów wynika, że w Rudzie Zazamcze takich gospodarstw, gdzie za pieniądze przechowywano większe grupy Żydów, było kilka. Wymagało to układów z granatową policją. Gospodarze dostawali od niej cynk, kiedy przyjedzie na inspekcję jednostka gestapo, i na ten czas wyprowadzali Żydów do lasu czy, w jednym wypadku, do zaprzyjaźnionego sąsiada.

- Kosztowało to ojca dużo, ale też dużo od Żydów dostawał - mówi jeden z moich rozmówców.

- Niemcy wiedzieli dobrze, bo nie był to głupi naród, że Dąbrowa to miasteczko żydowskie i Żydzi muszą być gdzieś ukryci - opowiada mi inny mieszkaniec Rudy. I opisuje mechanizm tzw. puszczania Żyda na zajączka: - Gospodarz ukrywający Żydów dostawał cynk, że będzie obława, wyganiał jednego ze swoich podopiecznych do lasu. Na niego ruszała obława, tak jak goni się zająca. Miejscowi uczestniczący w obławie mogli się w ten sposób wykazać jakimś sukcesem.

Kiedy zabrakło pieniędzy

Elżbieta Piądłowska, córka Padłów, martwi się, że jej rodziny nie uznano za Sprawiedliwych. Denerwuje się z tego powodu także Andrzej Borsa, syn Franciszka. Gromadzą papiery, siostra mieszkająca we Francji stara się coś załatwić.

Warunkiem uznania za Sprawiedliwego jest ratowanie życia nie dla korzyści materialnej. Ale jak chłop, któremu się nie przelewało, mógł bez zapłaty karmić jeszcze innych? To się zdarzało, ale nieczęsto. Problem w tym, jakie pieniądze za to brano, przyzwoite czy nieprzyzwoite, no i jak to mierzyć.

Elżbieta Piądłowska: - Z opowiadań tatusia to wnioskuję, że ci chowani Żydzi byli raczej majętni (pokazuje palcami ruch przeliczania pieniędzy).

Andrzej Borsa: - Wiem, że te Żydy miały majątek. Jeden zapłacił ojcu 40 morgów pola, a kamienicę w Tarnowie to Żydówka nie ojcu dała, tylko mamusi mojej, tam było 10-15 mieszkań, po 89 roku odzyskałem i sprzedałem.

Opowiada mi syn jednego z gospodarzy z Rudy (prosił o niepodawanie nazwiska): - Żydzi, którzy byli u ojca, byli bogaci. Zapisali mu w Tarnowie dom dwupiętrowy, w Dąbrowie całą kamienicę, którą zajmował szpital żydowski, i jeszcze dwa domy, dużo placów, 60 morgów lasu, dom jednorodzinny w Krakowie. Porozjeżdżali się do Izraela, do Ameryki. Póki mama żyła, pisali listy, przysyłali paczki z pomarańczami. Sąsiadka jeszcze wczoraj mi przypominała, jak ojciec przyszedł do nich w butach z cholewami, w których było napakowanych mnóstwo złotych dolarówek. Pytała: - Jak ty chodzisz? A on: - Ja tak chodzę, jak mi pasuje. Pasowało mu chodzić w kaloszach wypchanych dolarami. Przed domem stały bryczki, były służące, tak że mama nic nie musiała robić. W całej Dąbrowie, jak były wesela i chrzciny, to ojca pierwszego prosili, bo w prezencie dawał dolary. Hula-bula, kolegów dużo, bimberku dużo, lubił popijać, więc pewnie dużo ludzi go okradło. Wszystko przefujarzył. Zeszło mu tak, że nie miał na piwo.

- Polacy się wzbogacili na Żydach dość znacznie, ale też - Jezus Maria - o co chodzi, ryzykowali życie swoje - mówi dr Siudziński.

Trudno mu nie przyznać racji. Problem w tym, co było wtedy, gdy pieniądze się skończyły. W książce Jana Grabowskiego znalazłam dwie relacje, które o tym opowiadają.

Fela Grün pochodziła z jednej z bardziej zamożnych rodzin w powiecie. Po wojnie złożyła świadectwo: "Trwało to 2 i pół roku. Z początku płaciliśmy z własnej woli za ukrywanie się, ponieważ mieliśmy gotówkę przy sobie. A gdy po roku gotówka się wyczerpała, chcieliśmy przynieść majątek, który przechowywaliśmy u innych chłopów. Ponieważ w dzień nie można było wyjść na światło dzienne w obawie przed rozpoznaniem, w nocy zaś warta też nie odpoczywała, a chciwi chłopi, którzy chcieli zagarnąć nasz majątek, mogli nas w każdej chwili wydać Niemcom lub zamordować, Franciszek Sołtys kategorycznie zabronił nam oddalać się z ukrycia i pomimo że sam był biedny, utrzymywał nas".

Druga relacja: "W roku 1942 ukryła się u Michała Kozika w Dąbrowie Tarnowskiej (Ruda Zazamcze) Rywka Glückmann z dwoma dorosłymi synami. Gospodarz przetrzymywał ich od 1942 do 1944 (około trzech miesięcy przed wkroczeniem Armii Czerwonej), jak długo mu się opłacali. Gdy pieniądze się skończyły, Kozik zamordował wszystkich troje siekierami". Krzyki mordowanych słyszeli Żydzi ukrywający się obok, w piwnicy Adolfa Padły, i dzięki nim wiemy, co się stało.

Idąc do córki Padły, przechodziłam wzdłuż bliźniaczej części jej domu, dziś przez nikogo niezamieszkanej, gdzie ukrywali się Glückmannowie. Michał Kozik był jej wujkiem i ojcem chrzestnym. Pytałam, czy wie coś o losie przechowywanych przez niego Żydów.

- Nigdy przy nas się o tym nie mówiło, raz to było przeze mnie podsłuchane, jako dziecko, więc się nie liczy. Uważałam, że nie ma sprawy, choć sprawa pewnie była. To był człowiek bardzo chytry, a potem to się już postarzał. Wszystko jest teraz na boskim sądzie.

- Od czego to zależało, że jeden sąsiad przechował, a drugi zamordował?

- Od charakteru człowieka. Ojciec mój umiał się podpisać, pisać nie, ale wiedział i o Powstaniu Warszawskim, i o Katyniu. Jak byli komuniści, to 11 listopada u nas śpiewało się pieśni legionowe, były zasłonięte okna, bo też się bano sąsiadów.

- Z zeznań powojennych wynika, że mordercy nie mieli poczucia winy - mówi prof. Grabowski. - Żyda się dokańcza, tak jak chromego psa. Dopiero gdy mordowany jest Polak, pojawia się skrucha. Granatowy policjant na rozprawie sądowej usprawiedliwia się, że on przecież mordował tylko Żydów. Raz jedynie natknąłem się na zeznanie świadka, kobiety, która zerwała zaręczyny, jak się dowiedziała, że narzeczony mordował. Kiedy po wojnie zaczęły się procesy, listy w obronie oskarżonych podpisywała cała wioska.

Pytam w Rudzie o Michała Kozika. - Dożyli z żoną późnego wieku, spokojni ludzie, nikomu nie wadzili, tyle się ich widywało, co szli do kościoła.

Dwie listy doktora

Dr Siudziński pokazał mi swoją listę Sprawiedliwych, którą zaczął układać jeszcze w latach 50. Jest na niej 66 nazwisk. Poniżej adnotacja: "plus ci, którzy nie wyrazili jeszcze zgody na ich publiczne przedstawienie". Pytam: - A Kozika nie ma na tej pana liście?

- Nigdy go tam nie umieszczę. To była bestia. On jest gdzie indziej umieszczony, bo ja mam też inną listę.

- Która jest dłuższa?

- Ta druga jest krótsza, ale przepodła. A to był mój pacjent, mogło się wydawać, że człowiek bogobojny. Ale niski, skryty, fałszywy, niepewny siebie, tacy są najgorsi.

- To prawda, że wymordował Glückmannów?

- Nie mogę potwierdzić na pewno. Ja tego nie widziałem. Ale słyszałem o tym. Wymordował ich w domu, puścił do wody, trzeba było ich potem wyciągać. Może 2 proc. katolików się tak zhańbiło.

Czyli te trupy w rzece, o których mi mówił Władysław Kurtyka, to pewnie byli pomordowani przez Kozika Glückmannowie. Gdy przerwała nam jego córka, pytałam właśnie, czy słyszał o Michale Koziku. Zachowywał się, jakby nigdy tego nazwiska nie słyszał. Jak wszyscy we wsi musiał wiedzieć, kto zamordował, ale - jak uspokajał córkę - on żadnych nazwisk nie rzuca.

O Żydach ukrywanych w Dąbrowie i okolicach najwięcej pisał Józef Kozaczka, nieżyjący już wieloletni przewodniczący miejscowego ZBOWiD-u, peerelowskiego związku kombatantów. Badał pomoc udzielaną przez Polaków i represje, jakie ich za to spotkały.

W 1968 roku, w apogeum antysemickiej nagonki, Kozaczka pisał w "Zielonym Sztandarze": "Ze zdumieniem i oburzeniem czytam o potwarzach rzucanych przez różne środowiska żydowskie za granicą na nas, Polaków, jakobyśmy pomagali faszystom w mordowaniu Żydów. Trudno o coś bardziej wstrętnego, bardziej krzywdzącego nasze społeczeństwo. Nie zamierzam z tak oczywistymi bredniami polemizować, pragnę tylko przytoczyć nieco znanych mi faktów z terenu powiatu Dąbrowa Tarnowska" (14 kwietnia 1968 r.).

Jan Grabowski, który cytuje ten tekst, zwrócił uwagę, że na opublikowanej przez Kozaczkę liście ratujących jest Michał Kozik, który rzeczywiście przechowywał rodzinę Glückmannów, tyle że ją później zamordował.

Przyjął imię Michał

W ziemiance za domem Padły i jego szwagra Kozika ukrywał się Żyd z Dąbrowy Jakub Naftali Stieglitz. Z ziemianki do stajni Padły wykopano tunel, żeby przekazywać jedzenie. Po wojnie Stieglitz ochrzcił się - chrzestnym był Adolf Padło - i przyjął imię Michał. Ożenił się z Julią, córką Michała Kozika.

Wspominano go w każdym domu, do którego zapukałam. Musiał być barwną postacią.

- Po wojnie handlował. Ile razy była milicja na niego, ale on ten handel miał we krwi.

- Handlował czym popadło, krowy, konie; świnie - nie, i trafiał do aresztu. Ale to był grzeczny człowiek, katolik, mogę wskazać jego grobowiec na naszym cmentarzu.

- Wciąż przychodzili do niego na rewizje szukać tego złota, ziemniaki mu rozwalali. Posadzili go, a jak wyszedł na wolność, zaraz zmarł.

W rzeczywistości Stieglitz siedział w latach 60., a zmarł w 80. Jego wnuczka Ewa Sztiglic-Balasa opowiada: - Dziadek rzeczywiście jako Żyd miał smykałkę do handlu, był pierwszym handlarzem Dąbrowy. Wciąż krążą mity, że są w domu pieniądze. Szukaliśmy, ale nie znaleźliśmy. Dziadek nie lubił opowiadać, co przeżył. Wiem, że uciekł z transportu, gdzie zabili jego matkę, ukrywał się u babci, czyli swojej przyszłej żony, w ziemiankach, i miał dobre kontakty z kimś z Dąbrowy, kto wiedział, kiedy będą organizowane łapanki.

Udało mi się porozmawiać tylko z wnuczką Michała Stieglitza. Jego syn stanowczo odmówił, a córka powiedziała, że niewiele wie, bo rodzice nie lubili wracać do tamtych czasów.

Sprawiedliwy, trochę obcy

Jadę do innej wsi, Gruszowa Wielkiego. Jak przeczytałam w książce Grabowskiego, tu mieszkał Stanisław Pagos, jeden z ośmiu mieszkańców powiatu, którym Yad Vashem przyznał tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Chcę porozmawiać, jak go we wsi pamiętają. Ale większość dzisiejszych mieszkańców Gruszowa wprowadziła się tu po wojnie i niewiele wiedzą.

Pagos uratował dwóch braci Weitów. Rodziny przyjaźniły się od dwóch pokoleń, ich pola ze sobą sąsiadowały. Przychodził kilka razy do getta i mówił Weitom, że jak będzie źle, mogą przyjść do niego, on ich ukryje.

"Pagos się bał ludzi i bał się Niemców, a jego siostra Zofia jeszcze więcej się bała - opowiadał po latach Awigdor Weit. - Gdy spojrzała czasem na nas, to widziała swoją śmierć przed oczyma. A jednak blisko dwa lata prała dla nas i gotowała. Nie zapłaciliśmy mu nic".

We wsi mieszka syn Sprawiedliwego Jan Pagos. Z drugim synem, Pawłem, który wyemigrował do USA, rozmawiałam przez telefon. Z opowieści Pawła wynika, że ojciec, jak to często się zdarza wśród Sprawiedliwych, był trochę obcy:

- W czasie pierwszej wojny był w austriackim wojsku, wzięli go do niewoli, był długo na zesłaniu na Syberii. Wrócił, nie zdążył się zaaklimatyzować i przyszła druga wojna. Ożenił się dopiero po wojnie, jak miał 51 lat. Ojciec miał dwóch braci, żaden brat nie wiedział, że przechowuje Żydów.

Awigdor Weit: "Dom Pagosów stał na uboczu, czasem jednak przyszedł jakiś sąsiad do chaty i wtedy słyszeliśmy, że o niczym innym się nie rozmawia, tylko o Żydach, że jedną rzecz Hitler dobrze zrobił, że wygubił Żydów. Pagos potakiwał, bo musiał".

- Tak trzeba było mówić - przytakuje dziś syn Pagosa Jan.

Weit: "Gdy Pagos ożenił się w 1945 roku, koniecznie chciał, byśmy byli na jego weselu, a wtedy wieś polska nie była bezpiecznym miejscem dla Żydów. Zorganizował całą swoją rodzinę dla naszej obrony, dwaj jego bracia stali przy nas z rewolwerami i pilnowali. ( ) Po wojnie cierpiał za nas, bo mu docinano we wsi od »żydowskiego wujka« i nieraz wracał sam z kościoła, bo inni unikali go, dlatego że przechowywał Żydów".

Paweł Pagos: - Ojca chcieli zabrać Żydzi do siebie, do Izraela, i ojciec chciał jechać, bo po wojnie miał dość już słuchania: "Przetrzymałeś Żydów, to powinieneś być z Żydami".

Dr Siudziński uważa, że z tym dokuczaniem to przesada. Pagos był jego pacjentem i nic takiego mu nie mówił. Ale żeby ktoś we wsi Pagosa za ukrywanie Żydów pochwalił, tego synowie nie pamiętają. Gdy pytam Jana i jego córkę, czy kiedyś zostali zaproszeni do szkoły, żeby opowiedzieć, co robił Stanisław, przyjmują to z rozbawieniem.

Jan Grabowski pisze, że gdy pomoc niesiono z powodu współczucia, nie dla pieniędzy, łamano konsensus społeczny, w którym nie było miejsca na pomaganie Żydom. "W ogólnym rozrachunku strat i zysków zagrożenie wspólnoty z racji ukrywania Żydów było niewspółmiernie większe od trudnych do ocenienia, niewymiernych, nie do końca akceptowanych imperatywów moralnych".

A bezinteresowna pomoc była dużo bardziej skuteczna. Jak obliczył Grabowski, w powiecie Dąbrowa Tarnowska przeżyło 48 proc. Żydów, którzy byli przechowywani z pobudek altruistycznych. I tylko 6 proc. przechowywanych dla pieniędzy.

Tajemnica księdza

Słyszę, że wielu Żydów w okolicy zginęło zabitych w lesie czy wydanych przez partyzantów z AK.

Przechowywanie Żydów i polowanie na Żydów, działanie w AK i "zdawanie" sąsiadów, którzy Żydów przechowują - to wszystko splątane jest w supeł sąsiedzkich więzi - wiele wsi w Polsce ma pewnie swoją historię z Żydami, trudną do zrozumienia dla kogoś z zewnątrz.

Każdy z moich rozmówców pamięta lub słyszał o Engelbercie Guzdku. Był komendantem posterunku żandarmerii niemieckiej w Dąbrowie, mówił po polsku, z zawodu był rzeźnikiem. Wsławił się dziesiątkami mordów i na Polakach, i na Żydach. Odznaczał się wyjątkową gorliwością, bezwzględnością i okrucieństwem. Zabiło go polskie podziemie.

Dr Siudziński: - W latach 50. rozmawiałem z wieloma ludźmi z Gruszowa, którzy mi opowiadali o przyjaźni tamtejszego księdza, Władzia Okońskiego, z Guzdkiem. Był codziennie na plebanii, razem pili, mówili sobie na ty. Ksiądz przechowywał Żyda i Żydówkę. Guzdek wiedział, ale go nie zdał z racji przyjaźni. Raz ktoś inny ich zdał, Żydzi byli uprzedzeni, uciekli, a Guzdek wpadł na plebanię i pomyłkowo zabił polską kucharkę i jej chłopaka, potem po rękach całował Okońskiego i go przepraszał. Były wypadki, że na prośbę księdza wyciągał ludzi z rąk gestapo w Tarnowie, raz wyciągnął nawet kogoś, kto już był w Auschwitz, skazany. W 1945 roku Władzia Okońskiego za kontakty z Guzdkiem zamknęli w więzieniu księżowskim na krakowskich Bielanach. Ale też ma tabliczkę w Yad Vashem, bo Żydówka, którą przetrzymał, zadbała, żeby go uhonorować.

- Jak to możliwe, żeby jedno i drugie łączyć?

- No właśnie - odpowiada dr Siudziński, pozostawiając mnie z tą tajemnicą, jak to wszystko było możliwe.








Jan Grabowski - JUDENJAGD - Polowanie na Żydów 1942-1945. Studium dziejów pewnego powiatu






ŻYDZI A SPRAWA POLSKA