Nowa Fantastyka - 3/1998

 

 

BARNIM REGALICA

Listopad

 

 

Ja naprawdę nie chciałem zabić Adama Apfelbauma. Piszę to, żebyście wiedzieli - nie mam przecież innych powodów, zwłaszcza odkąd Adam Gmurczyk (minister bezpieczeństwa i sprawiedliwości Tymczasowego Rządu Narodowego) wyłączył spod odpowiedzialności karnej sprawców czynów popełnionych "w uniesieniu patriotycznym". Długo zastanawiałem się, jak to opowiedzieć i dlatego zacznę od początku.

Początek tych wydarzeń to chyba wrzesień, kiedy zacząłem czwartą klasę. To znaczy - teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się, że zaczęło się właśnie wtedy - choć wówczas nic takiego bym nie powiedział.

Rozpoczął się normalny rok szkolny, dla nas o tyle ważny, że miał się kończyć maturą, toteż rozglądaliśmy się już za studiami, przeglądając informatory uczelni. Zarazem był to normalny rok, kolejny w długiej historii naszej budy, to jest Liceum Ogólnokształcącego nr 1 im. Jakuba Franka - uroczyste otwarcie, pierwsze zajęcia, pierwsze sprawdziany. Jak co roku, we wszystkich szkołach Euroregionu Warty.

Pewnego razu, przeglądając w szkolnej pracowni komputerowej internetową listę uczelni wyższych, zauważyłem dziwnie wysoką średnią, wymaganą przy składaniu papierów na Wydział Historii poznańskiej filii Viadriny. W pamięci miałem całkiem inne liczby, więc dla pewności sięgnąłem po opasły tom "Informatora dla zdających na uczelnie wyższe" sprzed roku (w pamięci komputera nie było informacji o zeszłorocznych warunkach dla kandydatów). I rzeczywiście - nie będę zanudzał was szczegółami, dość powiedzieć, że po przeliczeniu nowych zasad punktowania dowiedziałem się, że trzeba mieć 15 punktów więcej. Porównałem inne wydziały, a potem uczelnie, zestawiając obecny system z danymi z zeszłorocznego informatora. Wszędzie było podobnie - ciekawe, że nigdzie nie natknąłem się na informację o zmianie systemu punktowania, choć wydawało mi się, że powinno to być jakoś podane.

Przy sąsiednim monitorze Ziutek oddawał się rozkoszom oglądania "Milczenia owiec VII" emitowanego na "kanale śmierci" - był to program kodowany, ale co to dla Ziutka rozszyfrować standardowe dekodery. Na ekranie doktor Lecter właśnie smażył wątrobę wyprutą przed chwilą z listonosza, wyjaśniając jednocześnie przez telefon indywidualizm Stirnera poszukującej go agentce FBI. Dobrze zresztą trafiłem, bo akurat włączyła się reklama przypraw kuchennych i Ziutek, choć niechętnie, dał się oderwać od monitora.

Gdy podzieliłem się z nim swoim odkryciem, jego pierwszą reakcją było "znowu coś popierdoliłeś", niemniej jednak siadł przed klawiaturą, skąd po chwili dobiegło Ziutkowe "ale jaja". Nie dziwię mu się - też chciał zdawać na obleganą filię Viadriny, a nie mógł sobie pozwolić na korepetytorów itp., bo rodzina była niebogata.

Policzyliśmy raz jeszcze, ale nie chciało być inaczej. Nie wyciągnęliśmy jeszcze żadnych ogólnych wniosków z tej informacji, prócz tego, że trzeba naprawdę ostro zakuwać. Jednym słowem dopust boży, lecz nic więcej. Ale wracając tego dnia do domu (Ziutek mieszkał w tym samym osiedlu) spotkaliśmy Adama Apfelbauma i naturalnie powiedzieliśmy mu o naszych wyliczeniach, klnąc przy okazji władze oświatowe, że opóźniają się z upublicznieniem nowych zasad punktacji.

Wysłuchał nas ze zrozumieniem, spoglądając zza swoich grubych jak spodki szkieł. Przygładził pejsy (u uczniów Liceum Laudera nie są podobno obowiązkowe, ale większość z nich je nosi) i powiedział, że o tym wie.

- No i co powiesz? - Ziutek był naprawdę zajeżony.

- 15 punktów dostaje każdy uczeń liceum klasy "A". Ale dla was jest to naprawdę problem.

Ziutek kiwnął głową jakby coś zrozumiał (jest ambitny i cholernie nie lubi przyznawać się, że czegoś nie wie), ale ja przed starym kumplem, jakim w końcu był Adam, nie miałem potrzeby się zgrywać.

- Ty, co to są licea klasy "A"?

- Jest to wewnętrzna klasyfikacja Ministerstwa Oświaty Euroregionu Warty, stosowana też w Euroregionach: Śląsk, Pomerania i Prusy Wschodnie. Podział jest wewnętrzny, dlatego mogłeś o nim nie słyszeć. Do klasy "A" należą m.in. wszystkie Licea Laudera. Dochodziliśmy do jego bloku, pożegnał się więc i poszedł w swoją stronę.

Ziutek przez chwilę milczał, odprowadzając go wzrokiem, po czym kopnął ze złością leżącą na chodniku butelkę po piwie.

- Wysocki ma rację, kurwa. Oni chcą z nas zrobić ciemniaków!

Po chwili obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem.

- Jacy oni? - nic nie kapowałem.

- Zdzwońmy się później, to pogadamy.

Dochodziliśmy z kolei do bloku Ziutka i ta lakoniczna odpowiedź była nawet zrozumiała. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Piotrku Wysockim.

Jak zapewne wszyscy pamiętacie, nasza gospodarka nie do końca przezwyciężyła jeszcze - nieuniknione, dodajmy - problemy okresu dostosowawczego do standardów europejskich. Jednym ze środków zaradczych (w ramach rządowego Programu Wsparcia Przemian Wolnorynkowych) były roboty interwencyjne i z przydziału do takich właśnie prac trafił do naszej szkoły Piotrek Wysocki - a dokładniej do stołówki szkolnej, jako trzeci pomocnik kucharza. Jak mogłem się zorientować, główne jego obowiązki polegały na robieniu zakupów dla kucharza i jego dwóch innych pomocników, tymi zakupami były głównie piwo i papierosy. Kuchnię (jak i całą szkołę) sprzątała etatowa sprzątaczka, a sam kucharz z pomocnikami nie potrzebowali kogoś z zewnątrz, kto mógłby na przykład dokładniej się przyjrzeć ich gospodarowaniu. Miał więc sporo czasu, który wypełniał głównie lekturą - no i rozmową z nami. Był mniej więcej w naszym wieku, po zawodówce gastronomicznej, bardzo inteligentny mimo pewnej surowości. Miał przy tym coś, co sprawiało, że chcieliśmy z nim rozmawiać, nawet jeśli nie zgadzaliśmy się z jego poglądami. Poznałem go nieco później - wtedy jakoś nie zebrałem się, aby zadzwonić do Ziutka, a niebawem zdarzyło się to sławne spięcie z księdzem Młodziakiem.

Ksiądz doktor Młodziak był naszym nowym nauczycielem religii. Nawet nas nie zdziwiło, że przyszedł na zajęcia w swetrze, tylko z koloratką - chyba już wspominałem, że Kościół dostosował się do ponowoczesności, w czym dużą zasługę ma ksiądz prymas Arkadiusz Nowak, ale nie on jeden. Sporą rolę w modernizacji kościoła polskiego (który, niestety, w przeszłości był ostoją konserwatyzmu i postaw ksenofobicznych, nie mówiąc już o tradycyjnym polskim antysemityzmie, bo to oczywiste) odegrała instytucja wspólnych konferencji episkopatu polskiego i niemieckiego. Początkowo były one zwoływane dla rozstrzygnięcia skomplikowanych spraw majątkowych w Euroregionach Śląsk, Pomerania i Prusy Wschodnie. Ale praktyka wspólnych kontaktów i przezwyciężania uprzedzeń w duchu chrześcijańskiego pojednania wypracowana w trakcie rozmów o tematyce majątkowej przydała się też w rozmowach o modernizacji Kościoła katolickiego. Na pewnym etapie rozmowy te toczyły się jednocześnie, co podobno znakomicie ułatwiło ich przebieg - tak mi w każdym razie opowiadał Adam Apfelbaum.

Ponieważ religia z zasady odbywała się na pierwszej lub ostatniej lekcji (aby uszanować uczucia religijne wierzących inaczej), uczestniczył w zajęciach także Wysocki, który na ogół w tym czasie nie miał nic do roboty (obiady wydawano w połowie zajęć). Przez kilka lekcji siedział bez słowa nie zwracając na siebie uwagi.

Któregoś dnia ksiądz Młodziak zaczął referować temat "Anonimowe chrześcijaństwo". Z pewnością pamiętacie sami z zajęć religii, ale przypomnę - chodzi o to, że najdoskonalszymi chrześcijanami są ci, którzy nie są chrześcijanami, ale nie wiedząc o tym, żyją po chrześcijańsku. Stąd płynie postulat, aby chrześcijaństwa uczyć się od tych anonimowych chrześcijan - takich jak Martin Buber. Po zakończeniu wykładu ksiądz katecheta poprosił o zadawanie pytań. I wówczas podniósł rękę Wysocki.

- A ja tu czegoś nie rozumiem. Jeśli oni nie chcą być chrześcijanami, to po co ich tak na siłę nazywać. Mogą tego nie chcieć. A poza tym - chrześcijaństwo to także pewne normy i dogmaty - choćby to, że trzeba się ochrzcić. Jak oni nie chcą, to ich sprawa, ale chrześcijanami nie są. A godne życie tak, ale to jeszcze nie wszystko. Same uczynki nie wystarczają do zbawienia, o czym pisze święty Paweł w swym Liście do Rzymian w rozdziale 3, wer 28: "Sądzimy bowiem, że człowiek osiąga usprawiedliwienie przez wiarę, niezależnie od pełnienia nakazów Prawa".

Ksiądz Młodziak był zaskoczony, ale my chyba nie mniej. Po pierwsze - że mu się w ogóle chciało, po drugie, że czyta Pismo Święte, czego (jestem pewien) nikt z całej klasy nie robił, poza fragmentem "Genezis" w wypisach szkolnych.

- No, czyżbyś zamierzał zostać luteraninem - zażartował po chwili katecheta; większość raczej nie pojęła żartu. - Nie należy przywiązywać wagi do form zewnętrznych - kontynuował, już na poważnie. - Pan nasz świadomie złamał szabas, będący u Żydów największym świętem. To, co naprawdę się liczy, to treść etyczna chrześcijaństwa. Wiele form, do których dawniej przywiązywano dużą wagę, dziś jest bez znaczenia. To, co pozostaje, powtarzam, to treść etyczna Dobrej Nowiny, która między innymi była właśnie dlatego dobra, że niosła ze sobą wyzwolenie od przestarzałych form, częstokroć niosących okrutne konsekwencje. Przypomnijcie sobie, jak Stary Zakon nakazywał postąpić z nierządnicą, którą uratował Jezus. Jednym słowem funkcją misji Kościoła w postmodernistycznym społeczeństwie otwartym jest eliminacja form zbędnych, oddzielających nas od żywej treści wiary. Przykładowo, ja nie noszę sutanny.

- No dobrze, ale skoro tak, to czy tacy na przykład Żydzi porzucają swoje formy? - Wysocki zapytał spokojnie i na luzie, ale księdza Młodziaka zatkało po prostu.

- Ty właściwie nie jesteś uczniem naszej klasy i ja nie muszę odpowiadać na twoje pytania, zwłaszcza jeśli mają charakter nieodpowiedzialny i niemerytoryczny. My tu nie oceniamy postępowania wierzących inaczej. Jak już chcesz słuchać, to siedź, ale nie zabieraj czasu innym uczniom. Może ktoś jeszcze chce się o coś zapytać? - Katecheta spojrzał po klasie z mieszaniną irytacji i nadziei.

- Tak, ja. - Wstał Wojtek Podgórski, niezły sportsmen, ale nigdy nie podejrzewałem go o jakieś zainteresowania religijne. - Ja bym się chciał zapytać o to samo co Piotrek. - Przełknął ślinę. - To znaczy, czy ci od Laudera dochowują swoich form? A jeżeli tak (ja wiedziałem, że tak, i nawet dość rygorystycznie, opowiadał mi o tym Adam Apfelbaum) - to dlaczego my ich nie naśladujemy, choć wiadomo jest, że powinniśmy brać przykład?

Usiadł, a ksiądz Młodziak zamarł, choć zaznaczam, że pytanie było bez żadnej agresji w stosunku do niego. Wybawił go dzwonek na przerwę - rzucił tylko, że są to bardzo interesujące i skomplikowane problemy, do których wrócimy przy najbliższej okazji. Okazja ta jednak nigdy się nie pojawiła.

Reakcja księdza Młodziaka trochę mnie zdziwiła - uświadomiłem sobie, że rygor szkół Laudera jest znacznie wyższy od naszych (co wyraża się nawet w ubiorze i fryzurze - o pejsach Adama już wspominałem, zresztą było mu w nich do twarzy). Nie widziałem więc powodów, aby o tym nie mówić. Tak więc w sposób naturalny zacząłem rozmawiać o tym dziwnym zachowaniu księdza na przerwie szkolnej i wtedy usłyszałem po raz kolejny to, co w rozmowie z Ziutkiem przepuszczałem mimo uszu - że celowo stwarzane są warunki, abyśmy mieli jak najtrudniejszy dostęp do oświaty, bo wtedy zostaje więcej miejsca dla Innych. I że ten większy luz, jaki jest w naszych liceach w porównaniu z liceami Laudera, wcale nie jest wyrazem troski o nas - dyscyplina tamtych utwardza, a jej brak nas osłabia. Podawane w formie plotki na przerwie w ubikacji szkolnej brzmiało początkowo dla mnie dość absurdalnie, ale kiedy policzyłem raz jeszcze te punkty, o których już mówiłem, zacząłem się zastanawiać. Nie tylko nad naszymi szansami jako zbiorowości, także nad tym, czy sam przebrnę przez egzaminy wstępne według nowego regulaminu. I tak jak wcześniej wiedziałem o kółku Wysockiego, ale w gruncie rzeczy nie interesowało mnie ono, tak teraz zacząłem szukać z nimi kontaktu.

Spotykaliśmy się albo u Piotrka w domu, albo w pakamerze kucharzy po zajęciach. Pakamera była przedzielona kafelkowaną ścianką, w jednej części pomocnicy kończyli dzień obalając flaszkę, w drugiej my zastanawialiśmy się, czy i jak obalić ustrój. Nie przeszkadzaliśmy sobie nawzajem, żeby jednak zbyt często nasza tam obecność nie zwracała niepotrzebnej uwagi, co jakiś czas szliśmy do Piotrka lub rzadziej - do któregoś z kolegów. Spotkania były wypełnione dyskusjami o broszurach i książkach, które zgromadził Piotrek i dawał nam do przeczytania. Niektóre wyciągnął z makulatury (pracował jako pomoc przy "Przeglądzie Ogólnobibliotecznym", kiedy likwidowano groźbę faszyzmu w bibliotekach Euroregionu - jak pamiętacie, była to część Programu Modernizacji). Zgromadził je u siebie trochę z przekory, a później zaczął czytać. Mimo oczytania miał duże luki w wiedzy, właściwe chyba wszystkim samoukom. Nadrabiał to inteligencją i charakterem - przywództwo to przede wszystkim sprawa charakteru. Na pewno nie pomagała mu w tym rodzina. Wychowywała go babka, prosta kobieta, zadowolona z faktu, że wnuk czyta zamiast pić albo wąchać amfę. Z pewnością nie mogła sobie wyobrazić, że konsekwencje niektórych lektur mogą być też (choć w inny sposób) poważne.

Z czasem oba mieszkania wykorzystywane przez nas zrobiły się za małe, a ryzykować spotkanie na przykład na boisku Piotrek nie chciał po tej scysji z Młodziakiem. Dla jasności - chyba nikt z nas wtedy nie pojmował tego tak, że robimy coś nielegalnego, każdy jednak miał świadomość, że afiszowanie się z lekturą Dmowskiego, Moczulskiego, Mackiewicza czy innego faszysty jest niewskazane, choćby dlatego, żeby nie utrudniać sobie opinią fanatyka sytuacji na rynku pracy. Tacy pracodawcy jak Aldi, Opel czy Fundacja Nissenbaumów nie lubią fanatyków, choć oczywiście prywatne poglądy pracownika są wyłącznie jego prywatną sprawą w społeczeństwie otwartym, jakie budujemy. Pogląd pracodawcy na to, jakie poglądy powinien mieć jego pracownik - też.

A problem z mieszkaniem sam się rozwiązał - zmarła matka Jacka Jagodzińskiego, kolegi z grupy, który został z ojcem w trzypokojowym mieszkaniu. "No to mamy lokal" - skomentował Piotrek i od tej pory najczęściej tam się spotykaliśmy.

Zapytacie, czy wierzyłem we wszystko to, co mówił. Odpowiem: nie, chociażby w mord rytualny, o którego wypadkach Wysocki był święcie przekonany. Rzecz w tym, że o pewnych sprawach - jak choćby o tej hipotezie - otwarcie mogłem rozmawiać tylko w naszym kręgu. A że (jak słusznie zauważyła Szymborska) nie ma większej rozpusty jak rozpusta swobodnego myślenia (przynajmniej dla niektórych), dość szybko zostałem jednym z aktywniejszych członków grupy. To wytwarzało wewnętrzną solidarność - mimo wszystkich różnic.

Dokładny opis dnia, od którego zaczął się przewrót w Euroregionie Warty, jest niemożliwy bez wspomnienia o "ołtarzyku". Tak nazywaliśmy wewnętrzną ściankę drzwi do szafki na rzeczy osobiste w kanciapie Piotrka. Z reguły coś się wiesza w takich miejscach, choćby zdjęcia dziewczyn. Piotrek na zewnątrz swojej powiesił jakiś neutralny kalendarz, a wewnątrz, ułożył kompozycję, którą trochę złośliwie nazywaliśmy "ołtarzykiem". Na samym szczycie krzyż, poniżej herb Polski z czasów sprzed przyjęcia Programu Modernizacji i wprowadzenia instytucji Euroregionów. Niżej obok siebie fotografie Piłsudskiego i Dmowskiego oraz papieża Wojtyły. Jeszcze niżej krzyż celtycki i napis "Żydzi na Madagaskar". Traktowałem to trochę na luzie - choć podobała mi się odwaga Piotrka. Zaznaczam, że nie chciałem wysyłać Adama na Madagaskar (co się zaś tyczy Dagny Sztokfisz, sam chętnie bym tam z nią pojechał). Wystarczyłoby mi, aby ci od Laudera nie otrzymywali punktów dodatkowych.

Tymczasem - jak co roku przed dziewiątym listopada - szkoła szykowała się uroczyście do akademii i manifestacji w rocznicę Nocy Kryształowej. Ziutek zaraz na samym początku roku zrezygnował z funkcji przewodniczącego licealnej drużyny Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej - oficjalnie dlatego, aby się lepiej przygotować do matury i móc przekazać pałeczkę młodszym, faktycznie działał tu przede wszystkim wpływ Wysockiego. Z tym przekazaniem pałeczki był pewien problem - jakoś nikomu się nie chciało, i w końcu zrobiono przewodniczącym mało komu znanego chłopaka z II "B" o ksywce "Groszek". Wybraliśmy i zapomnieliśmy o tym - dopóki Groszek nie zwołał zebrania MLA w trybie pilnym. Nie skojarzyliśmy tego z faktem zgubienia przez kogoś z naszych jednej z pożyczonych broszur - jak się okazało, Grosik znalazł ją w ubikacji szkolnej i potraktował to jako okazję do wykazania się swoją europejską postawą. Dość długo rozwodził się nad koniecznością ostatecznego przezwyciężenia nacjonalistycznych przeżytków, wyrazem których była stara broszura, trzymana przezeń w dłoni. Następnie zaproponował nową formę obchodzenia manifestacji w rocznicę Nocy Kryształowej; ubrana w stroje organizacyjne licealna drużyna MLA, wraz z delegacją Liceum Laudera przemaszerują wieczorem oświetlając drogę pochodniami na rynek, gdzie owa broszura zostanie publicznie spalona.

Byliśmy zaskoczeni, patrząc jeden na drugiego z miną "co mu odbiło". Tymczasem Groszek z naszego milczenia wywnioskował, że się zgadzamy, po chwili poparcie swoje dla tej idei wyraził nasz wuefmen, będący z ramienia Rady Pedagogicznej opiekunem MLA w liceum, chwaląc pomysł, który pozwoli wykazać sprawność ruchową, jakiej wymagał przemarsz - i zebranie zostało zakończone.

Wysocki był wściekły, gdy mu o tym opowiadaliśmy, ale w nas też narastała złość na siebie. Jakkolwiek na to patrzeć, nikt się nie zdobył na zastopowanie debila, jakim był w naszej opinii Groszek. Dziś gdy o tym myślę, wydaje mi się, że chłopak chciał się po prostu zasłużyć. A że brakowało mu talentu, nadrabiał gorliwością.

Wysocki najeżony stał przy stole, wycierając baterię noży kuchennych, leżących na blacie. Było już po obiedzie, kucharz wyszedł, a z pomocników jeden zachorował, a drugi gdzieś zabałaganił - dość, że byliśmy sami - nasza grupa i Wysocki. I właśnie wtedy do kuchni weszli Groszek z Apfelbaumem, kierując się w stronę kanciapy Piotrka.

- Komisyjnie porządkujemy szkołę z polecenia Rady Pedagogicznej - oznajmił przewodniczący MLA oficjalnym tonem.

- W kuchni sprzątamy my i sprzątaczka - odburknął Piotrek nieco zdziwiony, bowiem delegacje oficjalnie nigdy i tak nie zwiedzały kuchni.

- Ale my sprzątamy szkołę z nazistowskich śmieci - Groszek z triumfem w głosie podszedł do szafki Piotrka i otworzył drzwi. Nie wiem, kto mu powiedział o "ołtarzyku". Popatrzył przez chwilę to na nas, to na przyklejone kartki, po czym zamaszystym ruchem chwycił niedokładnie przyklejonego orła i oderwał, rzucając połowę kartki na podłogę.

W ciszy, jaka zaległa, nie usłyszeliśmy trzech kroków Piotrka, jakie dzieliły go od Groszka - zobaczyłem ruch i twarz tamtego z wyrazem zdziwienia i bólu, zaraz potem usłyszałem łomot padającego ciała. Kiedy przecisnąłem się przez kolegów, ujrzałem, jak Piotrek wyciąga długi nóż kuchenny z klatki piersiowej Groszka, leżącego na kafelkowej podłodze kuchni. Pierwszy oprzytomniał Adam - odepchnął jednego z kolegów i szybko rzucił się do ucieczki. I wtedy właśnie do kuchni wszedł ksiądz Młodziak - trójki klasowe są, jak sama nazwa wskazuje, złożone z trzech osób: Przedstawiciel społeczności szkolnej, delegat od Laudera, no i ktoś z Rady Pedagogicznej (tu właśnie katecheta). Piotrek odwrócił się ku niemu, trzymając cały czas ten nóż kuchenny, który z chłodnym namysłem zaczął płukać pod kranem.

- Macie być w sutannach - stwierdził spokojnie, ale z jakimś takim błyskiem w oku. - A gdzie sutanna, proszę księdza? - spytał już całkiem bez nerwów.

Ksiądz Młodziak spojrzał na nogi Groszka wystające zza nas i na nóż czyszczony przez Piotrka.

- To ja... może pójdę się przebrać.

W następnej chwili usłyszeliśmy tupot jego stóp na schodach.

Wtedy Wysocki odwrócił się od nas i powiedział, że to miało wyglądać inaczej, ale że teraz on już nie ma wyboru, i żebyśmy się decydowali. Ma grupę podobną do naszej w Straży Miejskiej. Jest szansa, abyśmy z zaskoczenia aresztowali burmistrza i opanowali posterunek policji. A później się zobaczy. Liczy, że naród się obudzi - użył takich słów mniej więcej. Ale trzeba zatrzymać Apfelbauma i szybko ruszyć do centrum - najlepiej w mundurach Ligi Antyrasistowskiej. Otrząsnęliśmy się z wrażenia wybiegając w stronę MLA-skalni. Chciałem jeszcze po coś skoczyć do klasy - odłączyłem się od grupy przechodząc drugą klatką schodową - obecnie nie używaną z powodu remontu, ale co mnie to w tej chwili obchodziło. Przeskoczyłem taśmę odgradzającą klatkę od korytarza (taka jak przy robotach drogowych), zawadziłem nogą i łapiąc równowagę chwyciłem się łomu imitującego wyjętą ze schodów barierkę, właśnie do niego przywiązana była taśma. Łom został mi w rękach - był tylko wsadzony swoim ostrym końcem do otworu po barierce, z którego wydłubano cement. I wtedy właśnie go zobaczyłem. Adam Apfelbaum, dawniej Jabłoński, mój serdeczny kumpel z osiedla, stał na półpiętrze. Wiedział, gdzie się schować - znał naszą budę, a ta klatka była przecież nieużywana. Patrzył na mnie ze smutkiem zza swoich grubych okularów, podnosząc powoli rękę do poziomu - trzymał w niej pistolet. Mój najlepszy kumpel mierzył do mnie z pistoletu! Absurd tej sytuacji obezwładnił mnie - nie strach przed bronią - myśl, że Adam chce mnie zabić, była zbyt absurdalna, aby się bać.

- Nie mówiłeś mi, że u Laudera dają wam pistolety.

- To w ramach programu "Masada" - wyjaśnił podchodząc po schodach dwa kroki bliżej - ale ten program jest dla bardzo wąskiej grupy. Oni wychodzą z założenia, że wam nigdy do końca nie można ufać - cały czas trzymał mnie na muszce.

- Ale dlaczego? - dotarło do mnie, że Adam naprawdę chce mnie zabić. Był przecież krótkowidzem, dlatego podszedł.

- Tak trzeba. - Uśmiechnął się smutno i nacisnął spust.

Teraz używam rewolweru - pistolet, nawet dobry, zawsze może się zaciąć. I to się właśnie stało z pistoletem Adama - nie wypalił. Nerwowo nacisnął drugi raz i w tej samej chwili trzymany wciąż w ręku łom wbiłem mu ostrym końcem w brzuch. Adam zwinął się, nadziewając na to żelazo, które pod wpływem jego własnego ciężaru weszło jeszcze głębiej w ciało, po czym zwalił się u stóp schodów, upuszczając pistolet. W tym momencie nadbiegli koledzy z Wysockim, szukali mnie już przebrani w mundurki Młodzieżowej Ligi Antyrasistowskiej. Adam leżał w kałuży krwi - popatrzył na mnie, coś mówiąc. Pochyliłem się.

- Musiałem udawać - mówił przezwyciężając ból. - Rodzina niebogata i z taką przeszłością, przecież wiesz. Fundacja Laudera przymknęła na to oczy, to całe Dziedzictwo Biologiczne to kit, im przecież chodzi tylko o mózgi... Przyszła elita, bez której nie można rządzić. Trzeba ją sobie kupić, najlepiej gdy jest jeszcze tania, kiedy sprzeda się za stypendium i wycieczkę...

Nabrał oddechu.

- I jak już tam byłem... Musiałem udawać... Musiałem być bardziej ostry niż oni...

- Ciulu, czegoś tego wcześniej nie powiedział! - wrzasnąłem wściekły.

- Nie ufać nikomu. Tylko tak możemy przetrwać... Musi nas być dużo, po tamtej stronie, która decyduje... Musimy mówić ich językiem, zachowywać się jak oni, działać w ich duchu... Aż dopiero, gdy będzie nas dużo... Na samej górze, rozumiesz... będziemy mogli coś zrobić - dla Polaków. - Uśmiechnął się, a ja pomyślałem, że pierwszy raz słyszę ten rzeczownik z jego ust, odkąd zdał do Liceum Laudera.

Poszukał wzrokiem Piotrka, który stał przy nas z ogłupiałą miną i nożem kuchennym wystającym z długiej cholewy prawego buta.

- To, co robicie... nie macie szans. Liczą się elity, wykształcone, świadome, z wolą działania, ale i umiejętnościami... Nie można ich mianować, wykształcenie to proces... Większość z tych, co się liczy, jest po tamtej stronie... a ilu jeszcze zrazicie potępiając w czambuł... Jesteśmy słabi - długo zastanawiałem się, kiedy, jako naród, popełniliśmy błąd... Musimy albo dogadać się z tymi, co się liczą, sprytnie ich wykiwać - albo nas nie będzie...

- Zobaczymy - rzucił Piotrek przez zęby, ale jakoś tak wcale nie buńczucznie.

- Adam - zapytałem tknięty nagłym przeczuciem - ilu jest takich jak ty w miejscach, które się liczą, no w lożach, w Fundacji Sorosa... - przerwałem wyliczanie, bo on nie słyszał już nic.


Ciąg dalszy jest powszechnie znany. Dość powiedzieć, że Tymczasowy Rząd Narodowy skierował nas na przyspieszone szkolenie dla kadry - to znaczy wszystkich, którzy się jakoś odznaczyli w pierwszych dniach powstania. Nie pytałem, czym kierowali się w moim przypadku. Po czterech tygodniach wyszedłem w stopniu chorążego Narodowych Sił Zbrojnych - straszliwie brakuje nam kadry. Euroregion nie miał przecież armii, a oficerowie policji jeszcze przed opanowaniem Poznania w większości pobrali urlopy - wypoczynkowe albo zdrowotne. Była koncepcja, aby ich zmobilizować pod przymusem, ale Rząd Narodowy debatował, czy można zaczynać walkę o wolność od ograniczania wolności i w tym czasie większość zdążyła wyjechać. Tymczasem interwencja sił UZE mających "przywrócić porządek demokratyczny w Euroregionie Warty i rozdzielić zwaśnione grupy etniczne" szykowała się prawie jawnie. Media podały nawet nazwę operacji: "Pokój dla Horsta Bienka". Nasi śmieją się, że chodzi o to, aby potomkowie Bienka mogli wrócić do swoich pokoi w Gliwicach, ale mnie nie jest do śmiechu. Myślę o ostatnich słowach Adama. Mam trzy dni urlopu na uporządkowanie spraw i wyjeżdżam do jednostki. Nie wiem, czy i kiedy wrócę, więc piszę to, abyście wiedzieli - ja naprawdę nie chciałem zabić Adama Apfelbauma. Kimkolwiek był.





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór