Gazeta Wyborcza - 13/02/1998

 

 

Stanisław Manturzewski

Dlaczego Reymont uciekał przed Boryną?

 

 

W Lipcach Reymontowskich żyje się trochę tak jakby wewnątrz czterotomowej powieści: w gospodzie Borynianka Kłęby piją piwo z Sikorami, zespół teatralny wystawia "Wesele Boryny" w składzie zmienianym co pokolenie, ale rola Jagusi przechodzi z matki na córkę, a Antka z ojca na syna. W Muzeum Reymonta i na cmentarzu, w randkach pod zielonym jaworem, w bruderszaftach, testamentach i pertraktacjach posagowych chłopi z "Chłopów" powracają echem albo czkawką...

Jest w tym wszystkim jeden tylko bolesny mankament. Grób Jana Boryny! Grabarz milczy na ten temat jak grób. Ale przyciśnięty do muru zdradza tajemnicę Poliszynela:

Jest to grób b e z z w ł o c z n y! Pusta makieta mogiły! Dla zaspokojenia turystycznej gawiedzi.

Czyli "pic i fotomontaż", jak określił zdefolkloryzowany tubylec.

Bo prawdę mówiąc, Boryny nigdy w Lipcach nie było, nigdy nie mieszkał tu gospodarz o tym nazwisku.

Na zdrowy rozum nie ma powodów do rozpaczy. W końcu Reymont nie pisał reportażu, tylko powieść i mógł sobie nawet centralną postać bohatera po prostu wymyślić.

Ba! Każdy inny powieściopisarz, ale nie on. Reymontologowie pracowicie rozdłubali wszystkie wątki, sporządzili dokładną mapę kartograficzną i biograficzną, wygrzebali np. młyn (którego w Lipcach nie ma) w krajobrazach wczesnego dzieciństwa pisarza, w Wolbórce, wygrzebali nawet panieńskie nazwisko Jagny - pod Tuszynem!

Proza Reymonta jest solidnie zakotwiczona w jego fotograficznej pamięci. "Za wiele obserwacji, za mało astralnej materii" - karcili go wytworni krytycy.

Namacalny ślad istnienia modelowego chłopa znalazł się w papierach pozostawionych przez pisarza. Miałem go w ręku!!!

Reymont był pedantem, nie lubił niczego wyrzucać, latami przechowywał kwity z pralni, recepty i bruliony listów miłosnych. W tych szpargałach znalazł się świstek treści następującej:

"Winien jestem Borynie - 3 ruble. Władysław Reymont".

Pożyczył forsę - a więc istniał! - cudów nie ma.

Tylko kiedy pożyczył, gdzie mieszkał i w jakich okolicznościach zetknął się ze swoim bohaterem?

Daty na kwitku nie było, ale kontekst pozwalał na lokalizację: koniec lutego 1892 roku, przyszły noblista ma lat dwadzieścia pięć i wegetuje na nędznej posadce zastępcy dozorcy - plantowego na Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, nadzoruje grupę robotników odpowiedzialnych za konserwację toru na przestrzeni 30 kilometrów, w obrębie siedmiu stacji: Rogów, Krosnowa, Przyłęk, Lipce, Płyćwia, Maków - aż po Skierniewice. Gdzieś tutaj, na terenie sześciu wsi i czterech parafii, krył się lekkomyślny wierzyciel-sponsor, Jan Boryna. Trzeba było spenetrować kilka cmentarzy i stosy akt parafialnych.

W tej arcyżmudnej pracy wyszła mi na szczęście naprzeciw w połowie drogi krowa Borynów. W lokalnym punkcie weterynaryjnym urzędująca pielęgniarka, pani Lusia, nie lubi plotkować na tematy ludzkie, ale pasjami omawia perypetie swoich pacjentów. Okazało się, że była w ewidencji Krasula Borynów z Kaukazu! - tak nazywają w okolicy pagórzaste uroczyska na skraju parafii Maków.

Po nitce do kłębka dotarłem do dużej wsi z kościołem i stacją kolejową, gdzie już bez wielkiego mozołu znalazłem grób Boryny i trzech jego żywych synów - Jana, Kazimierza i Antoniego, bardzo sędziwych, ale zdrowych na ciele i umyśle. I świetnie pamiętających kurdupla w wielkim kapeluszu i takich specjalnych okularach, które nie były zaczepione o uszy, lecz trzymały się nosa za pomocą szczypczyków - wierny opis binokli, którymi posługiwał się Reymont!

Reymont stał u nich na kwaterze: spał na słomie, latem w stodole, zimą na wyrku w sieni. "To był człowiek biedny. Nakrywał się kapotą, jadł kartofle przeważnie. Do roboty specjalnie się nie przykładał. Ale zapisywał coś bez przerwy ołówkiem w grubym zeszycie. A co pisał - nie opowiadał nikomu. Ojciec robił w jego brygadzie z własnym koniem i wozem".

Na warszawskim bruku

Epizod kolejowy trwał prawie trzy lata: wcześniej zaliczył Reymont karierę krawca (w 17 roku życia uszył frak dyplomowy!), zakochał się w aktorce, przyłączył się do wędrownej trupy teatralnej, grywał małe rólki w nędznych sztukach w Łęczycy, Przasnyszu, Skierniewicach - "Fantazje na temat miłości", "Chata za wsią", tańczył na scenie, występował nawet w... cyrku. Grał właściwie za darmo - z miłości do tej aktorki... Na kolei zaczepił się, żeby nie umrzeć z głodu, dosłownie, nie jest to frazes ani przenośnia - w czerwcu 1892 roku ląduje w skierniewickim szpitalu z rozpoznaniem: "głodowe zapalenie żołądka..."

Zarabia 17 rubli, z czego można by się utrzymać, ale wydaje krocie na gazety i na mydło toaletowe. Wysyła do gazet warszawskich pierwsze korespondencje z terenu, za które płacą mu po pięć kopiejek od wiersza.

Do Warszawy przybywa z decyzją zrobienia kariery literackiej: ma trzy koszule zawinięte w gazetę, maszynkę do robienia papierosów oraz siedem nowel przepisanych na czysto.

Wynajmuje na Kanonii maleńki pokoik, na spółkę z murarzem, krawcem i szewcem: pisze w kawiarni U Loursa, ale wyrzuca go kelner jako szmatławca. Pisze więc w katedrze świętego Jana - budząc sensację wśród pobożnych niewiast.

Drukuje pierwszą powieść "Komediantka" - zdokumentowaną własną skórą w roli wędrownego aktorzyny. Dostaje trzysta rubli i podwyżkę - do siedmiu kopiejek od wiersza. Życiorys jego kalejdoskopuje wariacko: planuje wstąpienie do seminarium (aby uzupełnić wykształcenie!), nowicjat w klasztorze Paulinów na Jasnej Górze (ucieczka przed światem!), małżeństwo z tajemniczą panną O.S.

Sytuacja finansowa wciąż arcymizerna: zarabia "na styk". Wydatki: sześć rubli - obiady, krawiec Sznajder szyje mu "na kredę", pięć rubli tajemnicza rubryka "kor". Korepetycje! Pisarz, genialny półanalfabeta, funduje sobie dokształcanie z ortografii, gramatyki, francuskiego!

"Względem zdechnięcia to narazie nie umarnąłem, nigdzie nie chodzę, bo dytków brak". 10 lutego 1900 roku jednak wychodzi z domu mimo braku dytków i trafia na seans spirytystyczny. Medium w transie oznajmia, że przybył oto Wybraniec, Zesłaniec - wybrany do głoszenia i przezwyciężenia duchem materii, Zbawca, który ocali świat przed materializmem za pomocą spirytualizmu. Początkujący pisarz z mety wskakuje w nową rolę.

Ale tu nie koniec spektakularnych qui pro quo tej fajerwerkowo rozwijającej się biografii. Jako modne medium Reymont dostaje się na salony, a spirytyści fundują mu pierwszą w życiu podróż zagraniczną - do Londynu, na zjazd Towarzystwa Teozoficznego! Niestety, w ojczyźnie krwistych angielskich befsztyków karmią go homeopatycznie i wegetariańsko...

W 33 roku życia Reymont nagle a niespodziewanie zostaje bardzo zamożnym człowiekiem.

Feralny "uśmiech losu"

W dniu 13 lipca pisarz jedzie pociągiem, który na zakręcie we Włochach pod Warszawą stacza się z nasypu kolejowego: Reymont doznaje kontuzji i pod wpływem tego wstrząsu budzi się w nim... człowiek interesu: oskarża Kolej Warszawsko-Wiedeńską o odszkodowanie na astronomiczną sumę 50 tysięcy rubli za spowodowanie utraty talentu (którego posiadanie jest na razie dyskutowane przez krytyków), wynajmuje brawurowego adwokata, specjalistę od tego typu spraw oraz dwóch berlińskich neurochirurgów. Koszty sądowe wynoszą pięć tysięcy rubli - których oczywiście nie ma, ale to nic, zapłaci po wygraniu procesu.

Ten niewiarogodny proces Reymont w y g r y w a!

Z żądanych 50 tysięcy Kolej Warszawsko-Wiedeńska przyznaje mu 35 tysięcy, po opłaceniu mecenasa i kraniologów zostaje mu na czysto 32 500 rubli.

Teraz powieść rusza pełną parą - pisarz nie musi już pracować na akord, uroczyście pali jedenaście tysięcy wierszy, chłopski epos zagęszcza się i nabiera rozpędu. Stać go na to!

Kupuje dwa majątki ziemskie, Charłupię, a następnie Kołaczków, w sumie kilkaset hektarów i funduje rozwód "długoletniej towarzyszce życia". Boryna wciąż czeka na swoją forsę...

Ćwierć wieku żyje teraz Reymont w narastającym dobrobycie, nagroda Nobla na horyzoncie - 748 900 koron plus szczerozłoty medal, którego nie miał już siły odebrać. Przesyłają mu go pocztą do uzdrowiska w Nicei, a samo cło opiewa na tysiąc franków, trzeba interwencji ambasady, żeby rząd francuski zawstydził się i zrezygnował. Na ówczesny polski pieniądz te korony warte są 246 000 złotych, w czasach, gdy prezydent RP dostawał na rękę trzy tysiące.

Niewiele radości ma z tego Reymont: życie upływa mu na kosztownych kuracjach, nie wolno mu jeść mięsa, ryb, mleka, jajek i chleba. Pali papierosy z liści eukaliptusa. Kosztownie rozwiedzionej żony nie kocha, "tkwiąc w małżeństwie z kobietą wymagającą i wiele o sobie myślącą, które stało się dla obojga ciężarem". Pozory są jednak do końca utrzymywane.

Z kochanką, piękną, zielonooką, o grubym, kilka razy wokół głowy owiniętym warkoczu utrzymuje intensywny kontakt - raczej korespondencyjny...

Niedługo przed śmiercią noblisty Witos, minister, trzykrotny premier, urządza mu w swoich rodzinnych Wierzchosławicach niebywały jubel! 30 tysięcy chłopów z całej Polski zjeżdża za ulgowymi biletami! Huculi, górale, Poleszucy! Wieńce dożynkowe, bramy tryumfalne - nasza wieś składa hołd Twórcy "Chłopów" (i kupuje przy okazji 8, słownie osiem, egzemplarzy...).

"Trzeba było udawać żywego", zdążył jeszcze zanotować Reymont i niebawem umarł.

Borynów do prezydium jubileuszowej imprezy nie zaproszono - chociaż wąsaty olbrzym wyglądałby na pewno bardzo dekoracyjnie! A defilowały przed trybuną Kłęby i Sikory, orkiestra strażacka z Lipiec i kolejarze węzła skierniewickiego! Cóż za tajemnica tkwi w tym przedziwnym fakcie? Dlaczego Reymont umykał tak przed swoim modelowym bohaterem?

Mam na ten temat własną, domorosłą hipotezę: przypuszczam, że Reymont Boryny po prostu się wstydził! Tu najoczywiściej nie mogło chodzić o trzy ruble z procentami.

Prawdziwy Boryna był wypisz-wymaluj taki, jak w powieści, wysoki, rosły i wąsaty, miał tyle morgów i lat, wizualnie nadawał się do fotograficznego wręcz odwzorowania.

Niestety! Miał wierną żonę! Jedną żonę!

Boryna nie był nigdy wdowcem, nie mógł mieć z pierwszą żoną syna, Jagna nie mogła baraszkować na sianie z pasierbem, bo nijakiego pasierba nie było. Urodziła mężowi trzech synów jak dębczaki, z którymi ja miałem przyjemność osobiście rozmawiać.

Żyli długo i szczęśliwie, a w każdym razie spokojnie i pracowicie, ojciec dociągał do osiemdziesiątki, żona do lat dziewięćdziesięciu, syn Jan przeniósł się do wieczności w roku 1996 - "syty lat swoich" jako dziewięćdziesięciosześciolatek!

Reymont instynktem rasowego beletrysty wyczuł, że dosłowne dzieje takiej cnotliwej, pozytywnej familii to nie jest materiał na bestseller startujący do nagrody Nobla! Trzeba tu koniecznie dolać rui i poróbstwa, wiarołomstwa i kazirodztwa, bez tego żaden czytelnik czterotomowej epopei nie przetrzyma.

A rui i poróbstwa miał pisarz skąd zaczerpnąć: specjalizował się przez całe życie w pocieszaniu kobiet zamężnych, nieszczęśliwych w małżeństwie.

W danym momencie, tyrając jako plantowy Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, dokumentował problem w objęciach wiarołomnej młodziutkiej Stefanii Kluge, żony zawiadowcy stacji Skierniewice, którą oczarował najpierw jako mizerny aktorzyna na deskach teatralnych, a następnie - uczynił matką! Romans ma przebieg dramatyczny, trwa kilka miesięcy. "Zaplątałem się w hece z kobietami, że tylko w łeb sobie strzelić albo ożenić się" - w ustach Reymonta to nie jest gładki frazes, 26 maja 1891 roku chirurg wydobywa z niego kulę pistoletową kalibru 6, rozpoznanie: usiłowane samobójstwo...

Wolno przypuszczać, że młodziutka wiarołomna żona zawiadowcy, Stefania Kluge, anonimowo wślizgnęła się na karty epopei, podmieniając cnotliwą i wierną Jagnę. Ale w epopei Jan Jakub Boryna musiał zostać rogaczem i dlatego autor wstydził mu się pokazać na oczy i oddać forsę.

Tuż przed śmiercią wspomina pisarz z tęsknotą "te lata głodu i gwiazd, gdy tytuń był i była pewna miska kartofli u gospodarzy, a siedząc w swej norze brudnej i ciemnej, snuło się złotą przędzę marzeń i tworzyło się światy nowe i ludzi dobrych, choć papierowych".

Rehabilitując cnotę, wymierzając sprawiedliwość widzialnemu światu, wypada przy okazji oddać hołd anonimowej Muzie Węzła Skierniewickiego, Stefanii Kluge, która przecież też ma swój wkład w historię literatury - cześć Jej pamięci!