Rzeczpospolita - 23.09.2011

 

Piotr Zychowicz

Rosyjska maczuga na Polskę

 

Związek Sowiecki represjonował 1,8 mln własnych jeńców. Dla Rosjan największym problemem jest jednak los 18 tys. żołnierzy zmarłych w polskiej niewoli.

 

Kilka dni temu do Warszawy przyjechał prof. Giennadij Matwiejew z Uniwersytetu im. Michaiła Łomonosowa w Moskwie. Celem wizyty była zorganizowana przez PISM konferencja poświęcona losowi bolszewików wziętych do niewoli przez Polskę podczas wojny 1919 - 1921. Uznawany za umiarkowanego i powszechnie szanowany badacz rosyjskiej uczelni państwowej wprawił licznie zgromadzone audytorium w zdumienie.

Zebrani usłyszeli bowiem apel, aby Polacy przeprosili za śmierć czerwonoarmistów w obozach jenieckich. Powinniście się za to pokajać - wzywał Matwiejew - tak jak wcześniej Rosjanie pokajali się za zbrodnię katyńską. Zgromadzeni usłyszeli także, że bolszewików umarło w polskiej niewoli  28 tysięcy, a nie 16 - 18 tysięcy, jak polscy i rosyjscy badacze ustalili w wyniku gruntownych badań zakończonych siedem lat temu.

Żeby było ciekawiej, w skład owej grupy historyków wchodził również Matwiejew. Mniejsza jednak z tym, idźmy dalej. Winę za śmierć bolszewików - kontynuował historyk - ponoszą Polacy, którzy nie zapewnili im odpowiednich warunków. To przez nich w obozach miały wybuchnąć epidemie. Do tego dochodził sadyzm polskich strażników. Już na wstępie Matwiejew ogłosił, że Piłsudski był w równym stopniu odpowiedzialny za wybuch wojny co Lenin.

Tezy wygłaszane przez Matwiejewa wywoływały na sali pomruki oburzenia i zaskoczenia. Nie powinny jednak nikogo dziwić. Tym samym językiem od lat mówią bowiem nie tylko rosyjscy historycy i publicyści, ale również przywódcy. Za każdym razem, gdy Polacy wypowiadają słowo "Katyń", oni kontrują słowami "nasi zmarli jeńcy". My wymordowaliśmy waszych żołnierzy. Wy naszych. Jesteśmy więc kwita. Przestańmy się babrać w przeszłości i patrzmy w przyszłość.

Piszący te słowa sam był świadkiem, gdy Władimir Putin 7 kwietnia 2010 roku na konferencji prasowej w Smoleńsku - kilka godzin po spotkaniu z Donaldem Tuskiem w Katyniu, do dziś uznawanym przez niektórych za "epokowe" - porównał obie sprawy. Rosyjski premier poszedł zresztą wówczas jeszcze dalej niż Matwiejew, mówił bowiem o śmierci 32 tysięcy bolszewickich jeńców.

Troska, jaką państwo rosyjskie okazuje sowieckim żołnierzom, którzy zmarli w Polsce z powodu chorób zakaźnych, jest doprawdy wzruszająca. Problem w tym, że słowa te nie brzmią w ustach rosyjskich przywódców zbyt przekonująco. Jeżeli bowiem rzeczywiście ktoś powinien się tłumaczyć i przepraszać za złe traktowanie żołnierzy Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej, którzy dostali się do niewoli, to na pewno nie Polacy.

Nie jeńcy, lecz zdrajcy

Z podobnymi pretensjami Rosja powinna przede wszystkim wystąpić do prawnego następcy Związku Sowieckiego. A więc do... samej siebie. To właśnie bowiem Związek Sowiecki, jako chyba jedyne państwo w historii świata, wydał wyrok na własnych jeńców. Jak powiedział w słynnym przemówieniu wygłoszonym w 1941 roku Józef Stalin: "Nie ma sowieckich jeńców wojennych, są tylko zdrajcy".

Na mocy tego postanowienia podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu Moskwa represjonowała 1,8 miliona własnych jeńców. Żołnierze, którzy uciekali z obozów albo byli z nich "wyzwalani" przez Armię Czerwoną, automatycznie stawali przed trybunałami NKWD. Jeżeli mieli szczęście, dostawali dziesięć lat łagru z paragrafu 58. Jeżeli szczęścia nie mieli, rozstrzeliwano ich na miejscu.

Bezpieka prześladowała także rodziny jeńców. Praktyka ta przetrwała zresztą również sam Związek Sowiecki. Jeszcze w 1998 roku w rosyjskich instytutach badawczych należało wypełnić formularze, które zawierały rubrykę: "Czy ktoś z rodziny był w obozie jenieckim?".

Stalinowi, gdy wprowadzał takie drakońskie zarządzenia, chodziło o zastraszenie innych czerwonoarmistów (mieli bić się do ostatniej kropli krwi), ale również o walkę z urojonymi szpiegami. Dla bolszewików każdy były jeniec, ba, każdy człowiek, który kiedykolwiek był za granicą, był bowiem potencjalnym agentem zwerbowanym przez Abwehrę. Fobie Stalina były tak głębokie, że wyrzekł się nawet własnego syna, Jaakowa, gdy ten w lipcu 1941 roku poddał się Niemcom pod Witebskiem.

Nie inaczej byli zresztą traktowani jeńcy bolszewicy, którzy wrócili z polskiej niewoli po podpisaniu polsko-sowieckiego traktatu pokojowego w Rydze w marcu 1921 roku. Oleg Zakirow, były major KGB - który został wyrzucony ze służby za prowadzenie prywatnego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej - w archiwum smoleńskiej bezpieki natrafił na akta spraw wytoczonych takim ludziom.

W latach 30. zostali aresztowani przez NKWD i oskarżeni o to, że w obozach jenieckich zostali zwerbowani przez polski wywiad. Na zlecenie Warszawy mieli szpiegować, szerzyć antykomunistyczną propagandę i dokonywać aktów sabotażu. Część została rozstrzelana, inni trafili na Syberię. Dokumenty te dowodzą więc, że jeńcy, którzy nie umarli w Polsce w wyniku epidemii i wrócili do domów, mieli spore szanse zostać zamordowani przez aparat represji własnego państwa.

Kanibalizm za drutami

Samo traktowanie własnych jeńców wojennych z kampanii 1919 - 1921 oraz 1941 - 1945 powinno sprawić, że Moskwa powinna być wyjątkowo wstrzemięźliwa w zgłaszaniu pretensji do Polski. Jeżeli dodać do tego jeszcze to, jak Sowieci obchodzili się ze schwytanymi żołnierzami wrogich armii - Polakami, Niemcami, Japończykami, Węgrami, Włochami, Rumunami i innymi - to Moskwa wydaje się ostatnim krajem na świecie, który powinien pouczać innych.

Jeżeli jednak mimo to Rosjanie czują potrzebę upomnienia się o zmarłych w niewoli żołnierzy Armii Czerwonej, to odpowiednim adresatem skarg powinna być nie Warszawa, ale Berlin. Podczas II wojny światowej Trzecia Rzesza doprowadziła bowiem do śmierci blisko 3,5 miliona schwytanych krasnoarmiejców. I nie zginęli oni w wyniku epidemii chorób zakaźnych, tylko w wyniku wyroku wydanego na nich przez Berlin.

Jak podkreśla prof. Timothy Snyder, jeńcy sowieccy byli drugą co do wielkości po Żydach grupą ofiar narodowego socjalizmu. Niemcy trzymali ich pod gołym niebem, na polanach otoczonych drutem kolczastym. Bolszewiccy żołnierze byli głodzeni, upokarzani i rozstrzeliwani. Jak wynika z relacji świadków, żyli w wykopanych rękami ziemiankach, tonęli we własnych ekskrementach, zamarzali żywcem i zjadali się nawzajem.

Snyder w swoich "Skrwawionych ziemiach" wyliczył, że śmiertelność w obozach jenieckich dla czerwonoarmistów wynosiła średnio 57,5 procent, podczas gdy w obozach dla aliantów zachodnich nie przekraczała 5 procent. Jesienią 1941 roku w niemieckiej niewoli dziennie umierało więcej jeńców sowieckich, niż amerykańskich i brytyjskich umarło tam przez całą wojnę.

Mimo to rosyjscy politycy i historycy nie przypominają o losie tych ludzi podczas każdego możliwego spotkania z Niemcami. Nie domagają się także od Berlina przeprosin. Sprawa ta w relacjach niemiecko-rosyjskich po prostu nie istnieje. Co innego "ofiary roku 1920". Dzieje się tak, mimo że w pierwszym przypadku chodzi o 3,5 miliona zamordowanych z premedytacją, w drugim o góra 18 tysięcy zmarłych z powodu chorób. A więc niemal o 200 razy mniej ofiar.

Bolszewiccy żołnierze, którzy zmarli w polskich obozach jenieckich, już raz padli ofiarą Moskwy. Miało to miejsce w 1920 roku, gdy Lenin i Trocki pognali ich na Zachód, aby "po trupie Polski przenieśli ogień rewolucji do Europy Zachodniej". Teraz, po niemal 100 latach, Moskwa stara się cynicznie wykorzystać nieszczęście tych ludzi w relacjach z Polską. Zmarli jeńcy używani są jako maczuga do walenia po krnąbrnych polskich łbach za każdym razem, gdy Warszawa ośmieli się wychylić ze sprawą Katynia. To kolejny dowód na to, że do prawdziwego odprężenia w relacjach Warszawa - Moskwa jeszcze bardzo daleka droga.