Newsweek - 21-27.11.2011

 

Lobotomia zamieniła tysiące ludzi w warzywa. Mimo to jej twórca dostał Nobla

 

ANDRZEJ KRAJEWSKI

Rozpruwacze ludzkich mózgów

 

Aby się przekonać, do czego jest zdolny żądny stawy lekarz, wystarczy podarować mu szpikulec do lodu i zapewnić, że cokolwiek z nim zrobi, nie spotka go żadna kara.

 

LOBOTOMIA W PRAKTYCE

Na zdjęciu z 1949 r. dr Walter Freeman wykonuje zabieg przy użyciu szpikulców do lodu

 

Przed rozpoczęciem lobotomii dr Walter Freeman aplikował pacjentowi elektrowstrząsy, by go oszołomić. Następnie uczony, nazywany w amerykańskich gazetach chirurgiem ludzkich dusz, brał w dłoń szpikulec do kruszenia lodu. Używał go, bo żadne narzędzie chirurgiczne nie było wystarczająco twarde, aby zmierzyć się z kośćmi ludzkiej czaszki. Dr Freeman wpychał szpikulec w przestrzeń między gałkę oczną a powiekę. Następnie uderzał w rękojeść młotkiem i metalowe ostrze przebijało oczodół, wchodząc do płata czołowego mózgu. Wówczas doktor brał kolejny szpikulec i wbijał w drugie oko pacjenta. O dziwo, przeważnie udawało mu się nie wydłubać przy tym gałki ocznej. Na koniec chwytał za rękojeści i wykonywał koliste ruchy, szatkując na chybił trafił płaty czołowe mózgu nieszczęśnika.

Wbrew pozorom świat nauki nie uznał Freemana za nowe wcielenie doktora Mengele, lecz za proroka cudownej metody leczenia chorób psychicznych. Tak skutecznej, że wartej Nagrody Nobla.

Sława wymaga ofiar

Dzięki dr. Freemanowi lobotomia stała się jednym z najpopularniejszych zabiegów medycznych w latach 40. i 50. ubiegłego wieku. Jednak to nie on ją wynalazł, ale portugalski neurochirurg Antonio Egas Moniz. Dokładnie 75 lat temu mieszkający w Lizbonie naukowiec - wedle Jurgena Thorwalda, autora książki "Kruchy dom duszy" - dobiegał sześćdziesiątki i pomyślał o zdobyciu światowej sławy. Wcześniej stał się znany za sprawą wynalezienia metody obrazowania mózgu przez podanie środka kontrastującego przed prześwietleniem aparatem rentgenowskim. Chciał jednak czegoś więcej niż tylko uznania we własnym środowisku. Doszedł do wniosku, że nic nie wzbudzi takiego zainteresowania, jak znalezienie sposobu na leczenie chorób psychicznych. "Wy, psychiatrzy, gubicie się w ciemnym lesie logiki, a od czasu do czasu robicie nawet wycieczki w świat metafizyki" - oświadczył w 1935 r. znajomemu psychiatrze. "Moim zdaniem życie duchowe ma bazę w komórkach mózgowych i ich powiązaniach wewnątrz całego systemu komórkowego". Dlatego uważał, że każdą chorobę psychiczną można wyleczyć operacyjnie. Jako źródło wiedzy posłużyły Monizowi zapiski dyrektora zakładu psychiatrycznego w Szwajcarii, Johanna Burckhardta, który od 1888 r. systematycznie usuwał pacjentom fragmenty kory mózgowej, odnotowując, że po okaleczeniu zmieniał się ich sposób zachowania. Dopiero protesty innych lekarzy zmusiły Burckhardta do zaniechania badań.

Jednak Moniz, który kwestie moralne i etyczne uważał za nieistotny szczegół, z ochotą zaczął rozmyślać o eksperymentach na ludziach. Jak je prowadzić, dowiedział się w sierpniu 1935 r. podczas kongresu neurologów w Londynie. Tam wysłuchał wykładu Johna F. Fultona, neurofizjologa z Yale University, na temat zachowania szympansów po przecięciu drogi nerwowej łączącej płat czołowy z resztą ośrodków mózgowych. W wyniku zabiegu zwierzęta przestały wpadać we wściekłość i okazywać agresję. Moniz był zachwycony. Pomysł eksperymentów na ludziach skonsultował z Fultonem, ale tamten wyraził jedynie oburzenie faktem, że ktoś chce potraktować mózg ludzki dokładnie tak samo jak małpi.

Niezrażony Portugalczyk wrócił do Lizbony i rozpoczął przygotowania do pierwszych operacji. Zamierzał wywiercić dziurę w twardym przednim sklepieniu czaszki pacjenta, po czym za pomocą noża przebić istotę białą mózgu i zniszczyć połączenia nerwowe płatu czołowego. Na "ochotników" wybrał pensjonariuszy zakładu dla chorych psychicznie Miguela Bombardy w Lizbonie, których przekazali mu znajomi psychiatrzy.

Zabieg przeprowadził u 20 ludzi chorych na schizofrenię, depresję i nerwice natręctw. Niestety, zamiast cudownie ozdrowieć, chorzy po operacji doświadczali bólów głowy, wymiotów, gorączki, drętwienia mięśni, padaczki, niepohamowanych napadów głodu i pragnienia. A przede wszystkim stali się obojętni na otaczający świat. Jednak siedmioro pacjentów przestało miewać halucynacje i ataki agresji. To wystarczyło, by Moniz uznał ich za całkowicie wyleczonych.

Wyniki badań upublicznił w listopadzie 1936 r. Ku jego zaskoczeniu fakt poszatkowania mózgów 20 ludzi, a nawet widoczne tego efekty nie wzbudziły większego zainteresowania w Europie. Rozgoryczony porzucił eksperymenty. Być może leukotomia, zwana potem lobotomią, szybko zostałaby zapomniana, gdyby artykuł Moniza, opublikowany w jednym z francuskich czasopism medycznych, nie wpadł w ręce dr. Freemana, neurobiologa wykładającego na George Washington University w Waszyngtonie.

Lek na całe zło

Dr Freeman zrozumiał, że ma do czynienia z prawdziwą żyłą złota. Tylu było chorych, którym mógł spróbować pomóc! Publiczne szpitale w USA zapewniały pacjentom w 1936 r. około pół miliona łóżek, z czego połowę zajmowali stale chorzy psychicznie. Szacowano też, że w Ameryce jest jakieś 7 mln osób z zaburzeniami umysłowymi. Ktoś potrafiący skutecznie ich wyleczyć mógł być pewien, że szybko zdobędzie sławę i bogactwo. Drobną niedogodność, że nie był chirurgiem i nigdy nie operował, dr Freeman zatuszował w ten sposób, że zaprosił do współpracy młodszego kolegę z uczelni, neurochirurga Jamesa W. Wattsa.

Operacje wykonywane metodą Moniza nie przynosiły jednak cudownych ozdrowień. Pacjenci na ogół tracili zainteresowanie światem, a ich życie zamieniało się w wegetację. No, chyba że wcześniej umierali na stole operacyjnym. Jednak po przeprowadzeniu 600 lobotomii dr Freeman ogłosił sukces. Wedle jego danych, zmarło jedynie 3 proc. pacjentów, a u 42 proc. zaobserwowano uspokojenie, zanik agresji i urojeń, a nawet cofnięcie depresji.

Jednak nawet tak rewelacyjne wyniki nie zapewniały lobotomii rynkowego sukcesu. Klasyczna operacja wymagała sterylnej sali, specjalistycznych przyrządów, uśpienia pacjenta w obecności anestezjologa. Freeman postanowił więc wspólnie z Wattsem opracować prostszy sposób dewastowania ludzkiego mózgu.

Metodą prób i błędów, uśmiercając przy okazji sześcioro pacjentów, doszli do wniosku, że najprościej jest wbić przez oczodół w głąb mózgu szpikulce do kruszenia lodu. Zanim poinformowali świat o wynalezieniu lobotomii transorbitalnej, przetestowali ją na 400 chorych psychicznie, ogłaszając potem, że u 170 nastąpiła poprawa stanu zdrowia.

Amerykańska prasa uznała to za wielką sensację. Wkrótce Freeman został bohaterem licznych artykułów, zasłużył na miano chirurga ludzkich dusz. W połowie lat 40., po sukcesie penicyliny, niemal wszyscy wierzyli, że naukowcy opracują wkrótce leki na każdą chorobę - lobotomię uznano za potwierdzenie tej prognozy.

Sława i rosnący autorytet Freemana sprawiły, że nikt ze środowisk medycznych nie śmiał zakwestionować rzetelności jego eksperymentów. Nie zwracano też uwagi na protesty rodzin okaleczonych ludzi, tym bardziej że przecież dotykało to głównie wariatów. Do opinii publicznej nie docierały listy pokrzywdzonych, jak ten z 1943 r., odnaleziony po latach wśród papierów Freemana: "Nie znam lepszej metody zniszczenia rodziny od pańskiej operacji. Od czasu pańskiego zabiegu mój ojciec zmienił się w nieodpowiedzialne za swe czyny dziecko - pisała autorka. - Dla mojego ojca operacja była prawdopodobnie sukcesem, gdyż od tamtej pory nie interesuje go ani przeszłość, ani przyszłość".

Lobotomia dla każdego

Takie niuanse, jak współczucie dla innych ludzi, nie zaprzątały głowy doktora. Skoro doczekał się rozgłosu, postanowił go maksymalnie wykorzystać. Nieustannie podróżował po USA, oferując każdemu chętnemu zabieg za jedyne 25 dolarów. Promocyjna cena napędziła mu masę klientów, chcących pomóc bliskim lub też pozbyć się kłopotu. Na zamówienie zabiegu dał się skusić nawet Joseph Kennedy (ojciec prezydenta Johna F. Kennedy'ego). Zafundował go w 1949 r. pięknej 23-letniej córce Rosemary, bo zauważył, że jest zbyt markotna, a poza tym bardzo interesują ją mężczyźni, co mogło zaowocować skandalem i zrujnować mu karierę polityczną. Po wbiciu szpikulców do mózgu Rosemary stała się idealną córką polityka. Do śmierci w 2005 r. przebywała na terenie specjalnego ośrodka, śliniła się, bełkotała i gapiła w jeden punkt na ścianie. Gazety na całym świecie rozpisywały się zaś o sukcesach dr. Freemana.

W tymże 1949 roku pod wpływem powszechnego entuzjazmu Komitet Noblowski postanowił uhonorować rzeczywistego, acz zapomnianego już odkrywcę terapii święcącej takie triumfy. "Przedczołowa leukotomia musi być mimo pewnych zastrzeżeń potraktowana jako jedno z najważniejszych odkryć, jakich kiedykolwiek dokonano w dziedzinie terapii psychiatrycznej" - ogłoszono w laudacji na cześć przybyłego z Lizbony do Sztokholmu Antonia Egasa Moniza. Sam nagrodzony nie prezentował się najlepiej. Od kiedy jeden z pacjentów w przypływie "wdzięczności" za udany zabieg usiłował go zastrzelić i wpakował weń kilka kul, poruszał się z wielkim trudem. Do tego nie ukrywał zaskoczenia wyróżnieniem, bo po latach obserwacji pacjentów poddanych lobotomii doszedł do wniosku, że zabieg nie ma sensu. Jednak nagrodę przyjął.

Wkrótce na całym świecie zapanowała moda na lobotomię. W Europie leczono nią homoseksualistów, a w Japonii sprawiające trudności dzieci. Zaś doktor Freeman stale odwiedzał nowe miejsca, aby wykonywać zabiegi i kształcić następców. Witały go rzesze ludzi, tytuły prasy lokalnej anonsowały wizytę, niemal jak pojawianie się gwiazdy z Hollywood. A dr Freeman ze szpikulcami w dłoni, jak na fabrycznej taśmie montażowej, rozpruwał po kolei mózgi oszołomionym elektrowstrząsami ludziom. "Nie pamiętam, co mnie bardziej przerażało, oglądanie wbijania młotem metalu do mózgu, czy potem jednoczesnego ruchu szpikulców przekręcanych w rękach lekarza" - wspominał po latach lekarz Wolfhard Baumgartel.

Kogo uratowały psychotropy

Otrzeźwienie przyniosła światu nie rzetelna weryfikacja efektów lobotomii, lecz wprowadzenie na rynek w 1955 r. pierwszych leków psychotropowych. Możliwość łatwego podawania pacjentom farmaceutyków i widoczne skutki ich działania sprawiły, że lekarze i uczeni ośmielili się skrytykować poczynania dr. Freemana. Pojawienie się pierwszych głosów rozsadku wkrótce zerwało tamę milczenia. Nagle okazało się, że aż 67 proc. pacjentów po zabiegu zamienia się w bezwolne warzywa, a kilka procent szybko umiera na wylew krwi do mózgu. Wprawdzie pozostała jedna trzecia nieszczęśników potrafiła funkcjonować w codziennym życiu, ale emocjonalnie i intelektualnie przypominali kilkuletnie dzieci. Niestety, zanim to zauważono, na całym świecie poddano lobotomii ok. 70 tys. ludzi, często zupełnie zdrowych, gdyż zaczęto tak "leczyć" także osoby o skłonności do depresji, prostytutki i recydywistów.

W latach 60. kolejne kraje zabraniały barbarzyńskiego zabiegu. Dr. Freemana media nazywały mózgowym Kubą Rozpruwaczem, ale on się nie poddawał. Gdy zaczęto mu utrudniać operacje w Stanach Zjednoczonych, wyruszył do Ameryki Południowej.

Prawo do wykonywania zawodu stracił dopiero w 1967 roku, gdy po powrocie do USA szpikulcami do lodu uśmiercił niejaką Helen Mortensen. Miał wówczas za sobą ok. 3,5 rys. operacji. Wedle tego, co sam przyznawał, umarło ok. 3 proc pacjentów. Czyli optymistycznie licząc, udało mu się zabić około 105 pacjentów, a resztę trwale okaleczyć. Czyniłoby to z niego jednego z najskuteczniejszych seryjnych morderców w dziejach, gdyby nie fakt, że robił to wszystko w majestacie prawa i oczywiście dla dobra ludzkości.