Archiwum  

Życie z dnia 2001-03-29

 

Żongler z Hamburga

Janusz Rudnicki

 

Janusz Rudnicki próbuje dokonać literackiego rozrachunku z polskimi wadami. Czy wystarcza mu na to talentu?

 

Z Januszem Rudnickim trzeba się liczyć. Na Rudnickiego trzeba uważać. To pisarz wytrawny, a jednocześnie infantylny kpiarz; autor znakomitych ripost ale także dziecinnie łatwych do zbicia argumentów. Z całą pewnością, gdyby go nie było, krytycy nudziliby się jak mopsy. To, co niewątpliwie pociąga w tym pisarstwie, to styl, styl i jeszcze raz styl. Czasami wydaje się, że nic więcej.
Sam Rudnicki tego nawet nie ukrywa, tylko eksponuje swoje domniemane wady, zamykając zrazu usta nieufnym krytykom. Metoda jest dobra. Obnażyć samego siebie, dokonać drastycznej wiwisekcji swoich możliwości oraz samospalenia i niech sobie sądzi kto chce. Ta młodzieńcza dezynwoltura byłaby do przyjęcia, gdyby Rudnicki zechciał zbudować na niej swoją filozofię pisarską, która odwoływałaby się do groteski, specyficznie pojmowanej teorii i historii literatury. Bo przecież przygotowanie merytoryczne ma Rudnicki doskonałe. Mało który polski pisarz mógłby z nim iść w zawody. Aż żal, że prawie nie wykorzystuje tego kapitału, obrażając wszystkich dokoła, nie proponując niczego nowego. To oczywiste, iż pewne przerysowania mogą prowadzić do celu i Rudnicki wie o tym doskonale. Jednak kiedy ów zabieg nie jest poparty pogłębionymi portretami, szkicami - to zawsze traci na wartości. A większość tekstów autora "Męki kartoflanej" posiada taką skazę. Wiem dobrze, że dla wielu krytyków ta skaza nie jest żadną ułomnością, a cechą wyróżniającą prozę współczesną od literatur poprzednich epok.
Cóż, jeżeli krytyków zajmują pisarze, którzy mówią, nic nie mówiąc; jeżeli jedyną wartością opowiadań i powieści stanie się język - to kiepsko widzę przyszłość polskiej prozy artystycznej. Trzeba wszakże wyraźnie powiedzieć - Rudnicki to pisarz nierówny. Potrafi zaskoczyć. Bywa przebojowy i zawzięty. Aczkolwiek jego obsesyjna predylekcja do "polskich tematów", to odgrzewane, mało oryginalne obnażanie polskości sprawia, że wartościowe, psychologizujące, opowiadania giną w tle. A krytykom to może się podobać - bo takie na czasie, bo Rudnicki reaguje doraźnie, potrafi "przykopać", nie głaszcze nas po głowach, jest naszym lustrem i sumieniem. A w rzeczywistości strategia Rudnickiego to strategia kapłana, który stracił wiarę i stał się ateistą, albo dziennikarza opozycyjnego, który na stare (albo raczej na średnio-stare) lata związał się z "Nie" Urbana. I nie chodzi mi w tym przypadku o jakość wyborów, tylko o intensywność negacji, jaka może być wpisana w taką postawę. Za dużo tu nienawiści, niechęci i resentymentów. Wszystko to słychać w książkach tego autora. Rudnicki nie jest specjalnie życzliwy w stosunku do swoich bohaterów. Wybiera pozycję nadrzędną po to, by osądzać, karcić i ganić. Wie, co jest dobre, a co złe. Rozdaje świadectwa poprawności i niepoprawności i chyba nieźle czuje się w tej roli.

Polak Polakowi Niemcem

A przypomnieć wypada, iż ten pozorny kontynuator stylu Witolda Gombrowicza na początku lat osiemdziesiątych był zaangażowanym w opozycję młodym działaczem, który po pobycie w obozie dla internowanych wyjechał do Niemiec. Obecnie zaś mieszka w Hamburgu. Zadebiutował zbiorem opowiadań "Można żyć", potem ukazały się "Cholerny świat" oraz "Tam i z powrotem po tęczy". A wydana ostatnio "Męka kartoflana" (Wydawnictwo Dolnośląskie) to, jak chce sam autor, " wywar ze wszystkiego prawie", co napisał. To taki "przejrzany, skrócony, sprasowany do kostki" Rudnicki. Znajdziemy w tej książce "Listy z Hamburga" publikowane regularnie w "Twórczości", znajdziemy opowiadanie "Można żyć" (bardzo dobre), "Schulza' 92", "Odwiedziny". "Męka kartoflana" to rzeczywiście powtórka z Rudnickiego. Chociaż trzeba pamiętać, iż proza jej autora jest w istocie specyficzną i zdeformowaną repetycją z całej polskiej literatury. Deformacja - to moja dewiza, mógłby zapewne powiedzieć Rudnicki. To prawda. Ten pisarz ma niewątpliwy talent do wykoślawiania rzeczywistości i "cytatów".
Aczkolwiek często są to deformacje wiodące na bezdroża; literackie nawiązania wydają się powierzchowne, stylistyka zaś monotonna. Ów "wzornik myślowy" Rudnickiego uwodzi tylko przez chwilę, by po jakimś czasie nużyć przewidywalnością. Swój styl bardzo trafnie określa sam pisarz w jednym z tekstów: "(...) ja niestrudzony kronikarz absurdalnych wybojów dnia codziennego, zmieniam świat intensywnością patrzenia nań. Bo tak samo jak istnieje literatura faktu, tak samo istnieję ja, fakt literatury".
Nic dodać, nic ująć. Rudnicki obnaża z jednej strony możliwości literatury, z drugiej zaś chce koniecznie pozostać w jej władaniu. Cała niekonsekwencja w myśleniu polega na tym, iż autor "Męki kartoflanej" chciałby pozostać pisarzem tkwiącym korzeniami w minionej epoce, a także autorem ponowoczesnym. Taki melanż sam w sobie byłby ciekawy, gdyby jeszcze Rudnicki zechciał go uzasadnić. Krótko mówiąc: żeby w krzyk prozy wpisana została refleksja psychologiczna lub filozoficzna. Nic z tego. Czytelnik nie dostaje w zamian zbyt wiele. Okruchy krajobrazów i połajanki. Autor w kółko powtarza te same, znane od lat prawdy o Polakach, emigrantach i kompleksach. Wpada w pułapkę, którą zastawił na innych. Występując przeciwko stereotypom, pielęgnuje je ponad miarę. Podobną metodę, w ostatnich książkach, wybrał także Edward Redliński, który w swoich wyborach estetycznych i etycznych podążył wszakże zdecydowanie w stronę nihilizmu, nie zaś ekshibicjonizmu czy erudycji charakterystycznej dla Rudnickiego.
Zastanawiam się jednak, czy potencjalnych odbiorców prozy Rudnickiego naprawdę zajmuje kondycja Polaków w Republice Federalnej? Czy tej roli nie spełniają już reportaże i dyskusje prasowe? Mam oczywiście świadomość tego, że Rudnicki konstruuje przypowieści i metafory. Niemniej jednak jego "polskie" diagnozy nazbyt przypominają gazetowe komentarze, by mogły pretendować do miana poważnych przemyśleń. Rzeczywistość w jego tekstach jest zadziwiająco nieskomplikowana. "Czarni" są źli, nowe rządy beznadziejne, Polak Polakowi Niemcem etc. W tym sensie uważam, że Rudnicki jest artystą z minionej epoki, który, piętnując obyczajowość polskich emigrantów w Niemczech, moralizuje jak ciocia na imieninach lub wujek po kilku głębszych. Chce być niezawisłym sędzią, chce mieć rację, pragnie jakiegoś zwycięstwa, powtarza się.
Po przeczytaniu książki Krzysztofa Marii Załuskiego "Tryptyk bodeński" straciłem swego czasu ochotę na podobne rozważania. Załuski, rzeczywiście nieźle, bardzo drastycznie i realistycznie zarysował te tematy. I tym różnił się od Rudnickiego, że nie pouczał. Nie proponował "niegrzecznych" pogadanek o smutnej egzystencji naszych rodaków w Reichu. I dzięki Bogu. Rudnicki natomiast zdecydował się na kontynuację polskiego paradygmatu romantycznego w prozie. Co jest zaskakującego w fakcie, że autor szkicuje przed nami wszystkie paskudne polskie przywary? Co jest takiego bulwersującego w tym, że kreśli portrety ludzi zakłamanych i złej rzeczywistości? Nic. Czy takie obrazy obnażają naszą rzeczywistość - niewątpliwie tak. Czy w jakiś sposób ją tłumaczą? Absolutnie nie. O takich drobiazgach Rudnicki z reguły zapomina.
Ponadto często wybiera na swojego "przeciwnika" człowieka zupełnie bezbronnego, którego potrafi wdeptać w ziemię. Aczkolwiek, bądźmy sprawiedliwi, potrafi zdobyć się i na takie zdania: "Pan Stanisław, pan Stanisław powtarzałem w duchu i tak tych słów dotykałem, jak kot dotyka łapą kłębka wełny".
Tłumaczy go tylko fakt, iż jest pisarzem chorym na polskość. Pisząc o swojej Polsce, pisze w rzeczywistości o swojej pozycji w Niemczech, gdzie zapewne nie było mu łatwo, przynajmniej na samym początku. Proza Rudnickiego jest projekcją gastarbeitera, który ma głowę na karku, jest inteligentny, wykształcony i nie może patrzeć na hołotę, która wszędzie psuje mu opinię.
Niewykluczone, iż ktoś, kto nie przeżył wielu lat za granicą wśród naszych rodaków, nie może tak naprawdę zrozumieć tych problemów. Niewykluczone, że dopiero osobiste doświadczenie wytłumaczyłoby rozmiar domniemanej traumy. Nie wiem. Wiem jedno, Rudnicki bywa publicystą, z którym trudno się czasami zgodzić. Bywa reporterem, który żongluje słowami. A bywa i tak, że trafi w sedno. Rzadko bo rzadko ale trafi. Doprawdy trudno po Gombrowiczu pielęgnować postawę proroka, którego nikt nie poważa w jego własnej ojczyźnie. Rudnicki tak przenicował Gombrowicza, iż w efekcie został takim prorokiem. Jednak w przeciwieństwie do autora "Ferdydurke" nie zaproponował jeszcze spójnej i tylko swojej wizji świata.
Czytając szkic? esej? autora "Męki kartoflanej" poświęcony Schulzowi można odnieść wrażenie, iż mamy do czynienia z zawziętym licealistą tropiącym niedoskonałości prozy twórcy "Sklepów cynamonowych", czujemy kompleksy, dobrowolne poniżenie, a ironia, która miała być wpisana w ten tekst, rozmywa się, przybierając postać gorzkich żali. Po deformacji bowiem demaskacja jest drugą pasją Rudnickiego.

Dzieckiem podszyty

Choć paradoksalnie właśnie w opowieściach o Schulzu znajdziemy całkiem ciekawe rozważania ogólne dotyczące np. stanu polskiej prozy: " Dzieciństwo to samograj, piszących ulubione klocki. Polegają one na tym, z grubsza rzecz biorąc, że KIEDYŚ, jak się jeszcze tym całym dzieckiem było, to było dobrze. TERAZ jest źle. Kupuje to od razu ten czytelnik, któremu dobrze nie jest, czyli każdy. Dzieciństwo to czas przeszły, a czas przeszły to KIEDYŚ, a KIEDYŚ to masło polskiej prozy. A jej deser to zawzięta personifikacja Bogu ducha winnych rzeczy".
Ten fragment znakomicie charakteryzuje twórczość Rudnickiego. Pojawia się w nim znamienne sformułowanie "z grubsza rzecz biorąc". Otóż, Rudnicki zbyt wiele problemów bierze z grubsza, nie zmuszając ani siebie, ani czytelników do głębszych refleksji. Jest Rudnicki tylko i wyłącznie prowokatorem, który wielokrotnie ma powody do gniewu, ale nie zawsze potrafi ów gniew uzasadnić. Wydaje się, iż język niesie go wtedy w rejony zupełnie mu obce. Po chwili zastanowienia czytelnikowi przychodzą do głowy takie oto myśli: to przecież oczywiste, że dzieciństwo to czas przeszły, chociaż wystarczyłoby poczytać Eliota, by stwierdzić, iż wcale nie do końca. "KIEDYŚ to masło polskiej prozy". Cóż, wydaje się, że KIEDYŚ to masło prozy światowej i nic się na to nie poradzi.
I jeżeli w szkicu o Schulzu autor podaje zgrabny przepis na zupę "nic", sugerując, jakoby słynny drohobyczanin preparował takie potrawy, to sam niestety nie jest wolny od podobnych dań. Pomimo ostrych sądów jakimi nasyca swoją prozę, wydaje się, iż często "bije pianę" i bywa w tym zupełnie nieznośny. Jakoś nasi krytycy, czytając książki Rudnickiego, rzadko zauważają tę właśnie przypadłość. A mianowicie jej miałkość i pustkę intelektualną. Na pierwszy plan wysuwa się maestria techniczna, do pozazdroszczenia, ale nie zawsze wypełniona myślą godną tych kunsztownych zdań. Rozumiem jednak, że w czasach, w których nawet znani autorzy "pichcą" kulawe konstrukcje, na wagę złota jest taki twórca, który choć niewiele ma do powiedzenia, to przynajmniej zna gramatykę i ortografię.
Rudnicki jest - jak już wspomniałem - pisarzem rozdwojonym. Jego twórczość dotyka dwóch biegunów polskiej tradycji. Zawsze jednak autor ów podkreśla swój brak szacunku dla nabożnej postawy wobec słowa drukowanego i książki. To da się zrozumieć. Pisarzy i krytyków żyjących w Polsce początków lat dziewięćdziesiątych zawsze dziwił fakt, iż książkę można traktować jak towar, niezwyczajny, lecz towar. To się jednak zmieniło. Wystarczy poczytać pisma literackie. A Rudnicki wyważa otwarte drzwi: "Bo myślą, że książka to coś świętego, coś na kształt fetyszu. Patrzą na mnie jak na idiotę, kiedy mówię im, że to zwykły papier pokryty farbą (...) Mówię im, że ta ich literatura to taka oblizująca się z samozadowolenia cipa, a oni to jak łażące po niej mrówki. I że jej przodujące znaczenie zniknęło wraz z przodującym znaczeniem socjalizmu".
Rudnicki twierdzi, że literatura nie powinna "wzbudzać tyle estymy" co nieboszczyk. "Wcale ona taka ważna, jak ją malują" - dodaje. Ot, jedna z propozycji organizowania sobie wolnego czasu. "Większości wisi ona ciężkim soplem. I nie ma co jęczeć. Trzeba zacząć świat widzieć poziomo. "
Cóż, gdyby ta literatura była tak mało ważna, jakby chciał tego Rudnicki, to pewnie nigdy w życiu sam nie sięgnąłby po pióro. Przecież pisarz to ciągle brzmi dumnie, a informatyk komputerowy - już chyba nie tak bardzo. Nie wspominając o portierach hotelowych czy śmieciarzach.
Ale przecież - jak sam pisze - twórcy dla sławy i efektu są w stanie zrobić wszystko: "gotowi są na papierze zabić wszystkich swoich najbliższych, potencjalni mordercy za dobrą recenzję". Wydawać by się mogło, że Rudnickiego ratują takie właśnie konstatacje. Gdyby autor "Męki kartoflanej" nie posiadał niewątpliwego daru autoironii, jego twórczość skazana byłaby na totalną klęskę. Tak przynajmniej coś z niej zostaje.

Chuligan i rysownik

Przyznaję, że gdybym miał wybierać pomiędzy Markiem Hłaską, Januszem Rudnickim a Miodragiem Bulatoviciem - wybrałbym twórczość tego ostatniego. A wybierając Bulatovicia, musiałbym zdecydowanie odrzucić prozę Rudnickiego. Dlaczego? Otóż przede wszystkim dlatego, że twórczość Bulatovicia nie ma nic wspólnego z nazbyt widoczną kalkulacją oraz schematyzmem. Henryk Bereza w swoim posłowiu zestawił te trzy nazwiska, wskazując Rudnickiego jak kontynuatora ich dzieł. Chciałoby się Berezie przyklasnąć, bo rzeczywiście jakieś delikatne aluzje do Bulatovicia, Hłaski i wielu jeszcze innych pojawiają się w prozie Rudnickiego. I w tym sensie jest to uwaga niezwykle trafna. Wytropić Bulatovicia u Rudnickiego wcale nie jest tak łatwo. Chwała Berezie za to. Trudno jednak obu tych autorów uważać za literackich krewniaków. Powiedziałbym, iż Rudnicki jest co najwyżej uczniem, który czytał uważnie dzieła twórcy "Bohatera na ośle". Nic więcej. Inny jest u Bulatovicia humor, inne są chociażby kolory. Makabreski Rudnickiego to zaledwie wprawki przy Bulatoviciu. W moim przekonaniu jedynym mocnym odniesieniem literackim jest w tej prozie Gombrowicz. Jego właśnie Rudnicki wybrał sobie na patrona. Szczęśliwie czy nieszczęśliwie (to już inna sprawa), ale wybrał. Wartością tej prozy jest jej język.
Minusów upatrywałbym głównie w uproszczeniach i dezynwolturze, która nic nie mówi, zbliżając się niebezpiecznie do knajactwa i chuligaństwa. Wiem, wiem - o to Rudnickiemu chodziło. Pytanie co z tego miałoby wynikać. Bo jeśli z chuligaństwa w literaturze miałby wynikać tylko estetyczny niesmak - to jest to zdecydowanie za mało. Ponadto demistyfikujące rozważania Rudnickiego są śmiertelnie nudne. Jedno jednak jest pewne: z Rudnickim trzeba się liczyć. On może jeszcze zaskoczyć. W kilku swoich tekstach dał znać, że jest pisarzem wytrawnym. Wystarczy zajrzeć do "Uschi nie żyje" czy "Można żyć". To najlepsze dzieła Rudnickiego z elementami akcji wewnętrznej, dotykające niezmiernie ważnych problemów. W tych tekstach autor "Męki kartoflanej" nie krzyczy, lecz stara się dociec motywów postępowania swoich bohaterów. Jest im przychylny. I wtedy zwycięża. Tylko wtedy.

Piotr Kępiński