Rzeczpospolita - 2002.12.30

 

 

MACIEJ RYBIŃSKI

Przychodzi Lew do Adama







Różne były reakcje na rewelacje "Gazety Wyborczej" w sprawie sposobów ustalania treści nowej ustawy o mediach. Od wzburzenia przez zdziwienie po bagatelizację. Poczułem się odsunięty, a nawet odtrącony. Po prostu z marginesu. Wyrzutek społeczny. I w takiej roli ustawiła mnie moja własna firma. Jak moja gazeta, "Rzeczpospolita", może odgrywać jakąkolwiek rolę polityczną, jak może ujawniać albo choćby ukrywać nieprawidłowości, skoro jej kierownictwo nie uczestniczy w głównym i rozstrzygającym nurcie życia kraju? Przecież mój naczelny redaktor Maciej Łukasiewicz nie tylko nie całował się nigdy z żadnej okazji z żadnym premierem, nie tylko nie jest na ty ani z Millerem, ani z Rywinem, ani z Jaruzelskim, ale nawet nie ma w gabinecie ukrytego magnetofonu, i gdyby ktoś jednak do niego przyszedł na poufną rozmowę, to nie mógłby jej nagrać. A nie ma magnetofonu i nie nagrywa, bo żyjąc w izolacji od zwyczajów elity, nawet nie wie, że trzeba nagrywać, w pierwszym rzędzie przyjaciół i kolegów.

Albo weźmy prezesa spółki wydającej "Rzeczpospolitą" Grzegorza Gaudena. Przecież on z kręgów władzy najbliższe kontakty ma z prokuratorami dzielnicy Ochota i to wyłącznie w czasie przesłuchania, kiedy to oni nagrywają każde słowo na magnetofon. Żadnych miśków politycznych, żadnych bruderszaftów z władzą i pieniądzem. I czy do firmy, do gazety, którą kierują jednostki tak aspołeczne, przyjdzie ktoś i zaproponuje, żeby dać, wziąć, sprzedać, kupić? A po co?

Sfrustrowałem się tak, bo przecież cała afera, ujawniona przez "GW", ma charakter towarzyski. Do Adama przyszedł Lew i się ucałowali. Potem Adam nagrał Lwa na taśmę i poszedł z tym do Leszka. Ucałowali się. Leszek posłuchał, co na taśmie Adama mówi Lew i stwierdził, że Lew zwariował i nie będą się więcej całować. W całej sprawie uczestniczyli jeszcze: Wanda, Piotrek, Robert i Włodek, którzy - niewykluczone - też się ucałowali.

A my, w "Rzeczpospolitej", jesteśmy poza towarzystwem. Niektórzy z nas wierzą nawet, że demokracja przedstawicielska, w jakiej żyjemy, to trochę co innego niż załatwianie spraw państwowych między Leszkiem, Adamem, Lwem i Robertem. Jeśli jest w tej aferze coś rzeczywiście przygnębiającego, to fakt, że wszystkie osoby tego dziwnego dramatu są ze sobą po imieniu. Łatwiej chyba byłoby znieść świadomość, że w III Rzeczypospolitej można kupić ustawę za pieniądze, można by nawet czerpać pewną satysfakcję z tego, że jest stosunkowo tanio, może nawet taniej niż w Ameryce Południowej albo w Afryce. Ale wiedza o tym, że elitę, klasę polityczną, przedstawicielstwo narodu czy jak kto woli społeczeństwa, stanowią nie posłowie i senatorowie, ale faceci, którzy się nagrywają i całują, jest ponura.










AFERA RYWINA