Sensacje

Z DAWNYCH LAT

Wyszukał i skomentował Roman Kaleta

 

2009

 

(...)

 

Męczeńska śmierć kleryka Zbyszewskiego

W klasztorze oo. Karmelitów Bosych na Wiśniczu *[Klasztor Karmelitów Bosych w Wiśniczu, wzniesiony w 1635 r. przez Stanisława Lubomirskiego, skasowany został z polecenia władz austriackich w 1783 r., zapewne nie bez związku z opisanym wydarzeniem.] przebywał kleryk Damazy Zbyszewski. Usposobienia niespokojnego, wykraczał nieustannie przeciw surowym regułom zakonu i ściągał na siebie dotkliwe kary dyscyplinarne. Uciekł nawet z klasztoru i po tułaczce znalazł schronienie w jednym z klasztorów oo. Bernardynów. Wydany po świętach wielkanocnych 1782 r., zamkniętym został za karę w wilgotnej celi, odbierając co tydzień z rąk samego przeora, o. Szymona (Jerzego Niesiołowskiego), obfitą chłostę i inne udręczenia ciała przez posty, odjęcie posłania itp.

W dniu 9 listopada 1782 usiłował znowu kleryk Zbyszewski wydobyć się przemocą na wolność. Uciekającego schwytano, lecz zbrojny w nóż, broniąc się, skaleczył przeora w rękę, kaznodzieję, o. Chryzostoma, w nos i poturbował na pomoc przybyłe sługi klasztorne.

Rozsrożony przeor trzymał go odtąd w celi bez okien i pieca, przykutego łańcuchem do podłogi, odzianego tylko w zgrzebną koszulę pomimo temperatury niżej zera, trapił go postem co drugi dzień, wyliczał mu sam bądź ręką braciszka Jeremiego po 25 "ostrych postronków" dwa razy w tygodniu i nie dozwolił odwiedzać przez braci klasztornych. W tym osamotnieniu i umęczeniu ciała skonał w dniu 6 grudnia 1782 r. w 31. roku życia kleryk Damazy.

Śmierć jego dopiero w dniu 13 grudnia stała się głośna w klasztorze i doszła do wiadomości władzy duchownej i świeckiej. Obydwie rozpoczęły dochodzenie. Pierwsza władza stwierdziła, iż śmierć kleryka nastąpiła na skutek apopleksji; druga na podstawie odbytej sekcji zwłok - wskutek wyniszczenia sił przez post, zimno i chłostę, przy czym nadmieniła, iż zmarły toczonym był przez robactwo, od którego z powodu kajdan na rękach i nogach bronić się nie mógł.

Biskup tarnowski orzekł, iż przeor nie troszczył się "o zdrowie i potrzeby braciszka", i za to pozbawił go godności przeora, odsunął od funkcji kościelnych, przepisał posty i zarządził, by do śmierci nie wyszedł za furtę klasztorną. Cesarz Józef II oburzył się tym wyrokiem i napisał własnoręcznie: "Gegen den Prior ist alsgleich die Criminalinquisition durch ein Iudicium delegatum zu veranlassen, ihm aber zugleich zu befehlen, dass die Inquisitionsakten, sammt dem gefallten Urtheile, noch ante publicationem hiehr gesendet werden" *[Przeciwko przeorowi należy natychmiast wszcząć dochodzenie karne przez wyznaczony trybunał, należy równocześnie rozkazać, by akta śledcze wraz z wydanym wyrokiem jeszcze przed jego ogłoszeniem zostały tu przysłane.].

Wydelegowany sąd świecko-duchowny uznał przeora winnym criminis sevitias in religioso *[zbrodni okrucieństwa z premedytacją.] i skazał go na trzechletnie więzienie klasztorne z jednym postem co tydzień, wliczył jednakże dwuletnie więzienie śledcze w karę i dozwolił potrzebnej obsługi i przechadzki po świeżym powietrzu, "albowiem ks. Niesiołowski ma lat 60 i jest skłonnym do apopleksji".

Wyrok uzyskał aprobatę cesarza.

J. Wawel-Louis, Początkowe sądownictwo austriackie w Galicji, 1772-1784, Lwów 1897, s. 191-193

 

 

Przewodnik bibliograficzny nr 13

We wtorek zapustny 1926 r. ukazał się w sprzedaży Przewodnik bibliograficzny (seria II, t. VI, z. 13), wydany w Niebylcu przez Narodowy Instytut Bibliograficzny pod redakcją Szymona Starowolskiego, przy współpracy J.A. Załuskiego, J.D.A. Janockiego, M.H. Juszyńskiego i A.B. Jochera. Nakładem zredukowanych pracowników umysłowych w Krakowie. Drukiem WL. Anczyca i Spółki.

Jakkolwiek druczek ten pod względem graficznym do złudzenia był podobny do wydawanego przez Ossolineum periodyku o takimże samym tytule i udawał jego ciąg dalszy numeracją nowych książek (4310-4600) i paginacją (s. 489-508), to jednak spojrzenie na pełną metrykę zeszytu trzynastego zapowiadało humorystyczną mistyfikację.

Jakoż w istocie była to znakomita parodia oparta na elementach komicznych dostrzeżonych u wybitnych (i takimi się mieniących) profesorów uniwersytetu, literatów i polityków. Wszystkie tytuły zawarte w owym Przewodniku bibliograficznym zostały zmyślone. Wszystkie wytykały godne śmiechu błędy i zabawne, może czasem i przykre dla otoczenia wady, lub z uśmiechem pobłażania wskazywały na charakterystyczne znamiona pisarstwa i działalności cenzurowanych.

Wiele tytułów wymaga dzisiaj wnikliwego komentarza, ale przed czterdziestu pięciu laty w kontekście środowiskowej anegdoty i plotki wyłapywano natychmiast nawet najbardziej ukryte w nich aluzje i bawiono się tym bibliograficznym dowcipem wybornie.

Nie wiadomo, czy pod wpływem literackiej nauczki któryś z uwiecznionych "autorów" wspiął się na wyższe szczeble doskonałości moralnej tudzież intelektualnej. Żywa tradycja przechowała natomiast wiadomość, że wielu z nich chichotało z własnych konterfektów razem z bibliografami i czytelnikami. Ale znaleźli się między nimi również ponuracy, którzy stuknięcie paluszkiem nie tyle Satyra, ile raczej Sylena w ich mądre czoło albo symboliczne uszczypnięcie w pupę, wygodnie i nie zawsze przyzwoicie rozsiadłą w dygnitarskim fotelu, potraktowali jako napaść ad personam, złorzeczyli humorystom, a nawet grozili im wytoczeniem procesu o obrazę.

Tego rodzaju fukania wpłynęły znacznie na wzrost popularności Przewodnika bibliograficznego nr 13, walnie przyczyniając się do szybkiej rozprzedaży całego nakładu. Nie poskąpiła mu reklamy także prasa. We Lwowie klaskał piórem po papierze z zachwytu Mieczysław Opałek (Sowizdrzalska zabawa bibliofilów krakowskich, "Kurier Lwowski", nr 52 z 5 III 1926 r.); w Warszawie sławę omawianego przysmaku typograficznego krzewiły "Wiadomości Literackie" (nr 10 z 7 III 1926 r.), przedrukowując z niego ku uciesze czytelników aż czterdzieści cztery najbardziej atrakcyjne pozycje. Przewodnik Bibliograficzny nr 13 ogromnie przypadł do gustu Julianowi Tuwimowi, który natychmiast wybrał zeń trzydzieści tytułów do przygotowywanej wówczas do druku Antologii polskiej parodii literackiej. Powodzenie książeczki było zapewnione i sprawiło, że w ślad za wydaniem pierwszym powędrowało po cichu na rynek księgarski identyczne wydanie drugie i trzecie. Ukazało się i wydanie czwarte w zmniejszonym formacie, odbite zaledwie w trzydziestu pięciu egzemplarzach przeznaczonych dla współpracowników. Były to cudeńka bibliofilskie, zrobione z dużym smakiem estetycznym na czerpanym papierze, oprawne w skórkę w zakładzie introligatorskim Roberta Jahody z wytłoczonym na okładce kunsztownym pierścieniem Saturna. Mam w domowej bibliotece jeden z tych egzemplarzy, podpisany rękami własnymi przez Adama Krzyżanowskiego, Kazimierza Piekarskiego i Adama Muszyńskiego. Pod wydrukowaną na honorowym miejscu, tuż za kartą tytułową, notką dedykacyjną:

Przełamany trzynasty numer

Przewodnika bibliograficznego

przeznaczono dla jego

współpracowników i wytłoczono w drukarni

W.L. Anczyca i S-ki

w trzydziestu i pięciu egzemplarzach,

z których niniejszy

należy do

figuruje nazwisko Tadeusza Sinki, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, znakomitego badacza literatury antycznej, wypisane atramentem przez Kazimierza Piekarskiego. Szacowny ten specimen bibliofilski otrzymałem równo czterdzieści lat po jego wydrukowaniu w przyjacielskim podarku od profesora doktora Grzegorza Sinki (juniora) z dedykacją dopisaną na tejże samej honorowej stronicy: "Gregorius Sinko ex patrimonio libellum hunc caro amico suo Romano Caletae D.D.D., Varsoviae, die prima Augusti MCMLXVI".

Miałem w ręku jeszcze jeden egzemplarz Przewodnika bibliograficznego nr 13, z owych trzydziestu pięciu imiennie adresowanych, posiadający ten walor szczególny, że należał do samego Piekarskiego. Na karcie dedykacyjnej pod nazwiskiem, a ściśle mówiąc, podpisem Piekarskiego, uwagę zwraca dopisek: "a teraz Juliana Tuwima", naniesiony ręką poety. Łatwo się domyślić, że Tuwim, wielki myśliwy na białe kruki, upolował ów tomik w bibliotece jednego z głównych organizatorów omawianej imprezy satyrycznej. Zasobny w rzadkie druki księgozbiór Tuwima uległ zatracie w czasie ostatniej wojny. Ale Przewodnik bibliograficzny nr 13 jakimś cudem przetrwał lata okupacji i powstanie. Dopisek proweniencyjny przedostatniego właściciela głosi, że tomik ten został "następnie zakupiony na straganie przy pi. Zbawiciela w Warszawie przez bibliofila Moskwę Franciszka z Rzeszowa 27 LX 1946" i ofiarowany "Panu Tadeuszowi Preszowi, miłośnikowi wydań bibliofilskich, 5 listopada 1965 r.".

Twórcy żartobliwej krotochwili utaili swój udział w tej imprezie edytorskiej. Ale w Krakowie wiedziano dobrze, którzy to wesołkowie schowali się tak skromnie, a może i przezornie, za posągami śp. bibliografów z XVII-XIX wieku. Zdekonspirowano ich szybko przede wszystkim w środowiskach zainteresowanych, a więc w prześwietnym kole senatorskim UJ, wśród bywalców Jamy Michalikowej", "Grandu" i "Hawełki". Wystarczyło, by tajemnica przestała być tajemnicą. Dla współczesnych. Natomiast nikt jakoś nie pokwapił się wtedy, aby nazwiska faktycznych sprawców Przewodnika utrwalić z myślą o potomności. Uczynił to dopiero po wielu latach Wacław Borowy we Wspomnieniu o K. Piekarskim, ogłoszonym w Studiach nad książką (Wrocław 1951), poświęconych pamięci tego świetnego znawcy starych polskich druków. Z enuncjacji Borowego dowiadujemy się, że oprócz Piekarskiego podrzucali swe fiszki do sławnego Przewodnika: Jan S. Bystroń, Franciszek Bielak, Mieczysław Brahmer, Aleksander Birkenmajer i inni.

Wymienieni wyżej "dobrzy towarzysze", wytykając bliźnim śmieszne przywary, jednocześnie zabawili się wesoło własnym kosztem. Świadczą o tym książki umieszczone pod ich nazwiskami. Dla przykładu powtarzam niektóre tytuły wydrukowane pod hasłem Bystroń Jan Stanisław:

- Ludowa pieśń polska, wyd. II, Poznań, Księgarnia Św. Wojciecha, 1925, str. VI + 180.

- Polska pieśń ludowa, wyd. II, Kraków, Krakowska Spółka Wydawnicza, 1925, 8°, str. XLII + 120.

- Polskość pieśni ludowej, wyd. II, Kraków, Księgarnia Geograficzna "Orbis", 1925, 8°, str. 154.

- Ludowość pieśni polskiej, wyd. II, Kraków, Polska Akademia Umiejętności, 1925, str. 38.

- O autoplagiat tytułu. List otwarty do wydawców, B.m. i dr. 1925, str. 16.

Wybitny historyk literatury Ignacy Chrzanowski, autor znakomitych rozpraw pt. Chleb macierzysty "Ody do młodości" oraz Za co powinniśmy kochać "Pana Tadeusza" - został wyszczególniony przy dziełach pomysłowo parafrazujących tytuły jego publikacji:

- Mleko ojcowskie "Sybilli Woronicza. Odczyt wygłoszony na Walnym Zgromadzeniu Związku Niewiast Katolickich, Warszawa 1925, 8°, str. 16.

- Za co powinniśmy się oburzać na "Grób Agamemnona"?, 1925, 16°, str. 24.

Ludwika Bernackiego, dyrektora Ossolineum, wielkiego szperacza archiwalnego i erudytę, obwołano autorem dzieła: Najstarszy polski bilet wizytowy. Studium bibliograficzne. Z 163 podobiznami. Tom I - Literatura. Tom II - Źródła. Tom III - Materiały. Tom IV - Notatki. Tom V - Studia. Lwów, Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, 1925, 8°; T.1 str. XV + 784, T. II str. 932, T. III str. 861, T. IV str. 890, T. V str. 632 + 163 podobizn. Zł 850.

Wybitnego filologa profesora R. Gansińca ogłoszono autorem rozprawy Obscoena philologica, zamieszczonej w księdze ku czci profesora T. Sinki, wielkiego lubownika literackich impudyków i (o czym ptaki na Plantach śpiewały) jego naukowego antagonisty. Gansiniec wytykał Sińce słabość do muzy podkasanej w literaturze antycznej, stąd pikanteria tytułu dzieła przypisanego.

Henryk Ułaszyn, słynny z dziwactw i zaskakujących pomysłów, w okresie międzywojennym profesor Uniwersytetu Poznańskiego, po wojnie Łódzkiego, figuruje tu jako autor czterostronicowej odbitki z "Przeglądu Warszawskiego": Kościół katolicki a wolność nauczania językoznawców. Tytuł ten objaśni dostatecznie ustęp o Ułaszynie we wspomnieniach profesora Józefa Kostrzewskiego, znakomitego archeologa (Z mego życia, Wrocław 1970, s. 137): "Był to wielki oryginał, bardzo wysoki i szczupły, z miną jak gdyby wiecznie skwaszoną, którego prof. Kazimierz Nitsch trafnie określił jako mieszaninę polskiego warchoła, niemieckiego pedanta i rosyjskiego pryncypialisty. W okresie międzywojennym rozpisał on wśród kolegów ankietę w sprawie krzyżów wiszących w salach wykładowych i w niektórych seminariach. Z powodu tej wojny krzyżowej przypisano mu w żartobliwym zestawieniu zmyślonych pozycji bibliograficznych, charakteryzujących różnych autorów, wydanym w Krakowie jako rzekomy 13 zeszyt «Przewodnika Bibliograficznego» przy współpracy prof. Stanisława Bystronia, pracę: Krzyż mnie boli". Niestety, próżno by szukać owego wybornego tytułu w Przewodniku Bibliograficznym nr 13 pod nazwiskiem Ułaszyna. Widocznie dzieło to przypisał mu któryś z poznańskich dowcipnych kolegów już po ukazaniu się krakowskiej książeczki, oczywiście pod jej wpływem.

Przesadne wyobrażenie o własnej wielkości profesora S. Gołąba, zdolnego zresztą cywilisty, w Przewodniku Bibliograficznym nr 13 ośmieszone zostało przypisaniem mu aż dziewięćdziesięciostronicowej Autobiografii. Profesor Gołąb obraził się o ten dowcip i groził pociągnięciem złośliwców przed trybunał sprawiedliwości. Przestraszeni bibliografowie umieścili w związku z tym w czwartym, poszerzonym wydaniu omawianego dziełka ogłoszenie o następującej sensacyjnej nowości:

Gołąb Stanisław, Dr. Prof. Uniw. Jag., Członek Komisji Kodyfikacyjnej R. R i Członek Niezwykły Polsk. Czerwonego Krzyża, Pomniejszyciele olbrzymów. Szymon Starowolski et consortes przed sądem. Przemówienie reprezentanta poszkodowanych, Kraków 1926, 8°, str. 32. Nakł. Tow. Miłośników Zabytków m. Krakowa. Z portretem autora (wielkości naturalnej).

Do grona obrażonych należał również inny świetny prawnik krakowski, mianowicie Kazimierz Władysław Kumaniecki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, były minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego (od 21 sierpnia do 14 grudnia 1922 r.), w Przewodniku Bibliograficznym nr 13 autor książki:

- Pamiętniki, Tom I, Bahnhofskommendant, Tom II - Kapitan do specjalnych poruczeń w Gen. Gouv. Lublin, Tom III - Gdy byłem ministrem, Tom IV - Były minister, Tom V - Przyszły minister, Kraków, Czernecki, 1925, 8°. T. I str. 784, T. II str. 83, T. III str. 1623, T. IV str. 72, T. V str. 1232.

Tytuł pierwszy pozostaje w związku z funkcją komendanta dworca w Krakowie, którą Kumaniecki pełnił jeszcze za czasów austriackich jako oficer rezerwy. Zabawną historyjkę w odniesieniu do jego wojskowej kariery przysłał mi do niniejszego wydania Sensacji profesor Julian Krzyżanowski.

Kiedy za rektoratu Kumanieckiego wybuchł strajk na uniwersytecie, gmach główny otoczył zbity obwarzanek kolejarzy. Jego Magnificencja, dowiedziawszy się o tym, natychmiast udał się na miejsce buntu, dotarł pod Collegium Minus i usiłował przedrzeć się przez tłum do swojego urzędu. Bez skutku. Na próżno w prawo i w lewo raz po raz klarował, kim jest. Kolejarze wzruszali obojętnie ramionami i nie myśleli ustąpić. Dopiero jeden z nich, przypatrzywszy się bacznie śmiałkowi, zawołał: "A dy to nasz pan banhofskomendant! przepuśćcie go!". Dzięki czemu rektor dostał się do Collegium Novum.

Podobno K.W. Kumaniecki bardzo się szczycił tytułem ministra i biada młodemu człowiekowi, który nawet na uniwersytecie odezwałby się do niego z pominięciem byłej godności. Profesor Aleksander Wolter opowiedział mi przed laty anegdotę, jak to pewnego razu Kumaniecki przyjął studenta, który zaczął mu referować swoją sprawę, zaczynając od sakramentalnego zwrotu: "Panie profesorze!":

- Źle! - przerwał mu b. minister.

- Panie dziekanie! - poprawił się szybko ofuknięty.

- Jeszcze gorzej!

- Panie... panie... - jąkał się student, szukając właściwego tytułu.

- Może "panie Kaziu"? - zagrzmiał ironicznie Kumaniecki.

Któraś z obecnych w dziekanacie urzędniczek podpowiedziała zakłopotanemu młodzieńcowi właściwą formułę.

- Panie ministrze! - powtórzył student złamanym głosem.

- No, wreszcie - odetchnął usatysfakcjonowany profesor.

Tytuły książek wypisanych pod nazwiskiem Jerzego hr. Mycielskiego nie potrzebują komentarza:

- Księżna Pelagia 1902+1925. Zapomniana polska matrona, Kraków, Nakł. autora, 1925, 8°, str. 16.

- Hrabina Olimpia. Ostatnia polska matrona, Kraków, Nakł. autora, 1925, 8°, str. 16.

- Hrabianka Bibjanna 1826+1925. Ostatnia polska dziewica, Kraków, Nakł. autora, 1925, 16°, str. 30.

- Gdym się rodził z Tarnowskiej... Najpiękniejszy dzień mojego życia, Kraków, Nakł. autora, 1925, 16°, str. 32.

Papier zbyt szybko umyka spod pióra, aby można było tutaj wyliczyć i skomentować wszystkie proszące się o przypomnienie "książki". Więc dla ubawienia Czytelników powtórzmy jeszcze bodaj kilka tytułów:

Kopera Feliks, Dzieje pędzlowania w Polsce.

Krzyżanowski Adam, Pauperyzacja profesorów szkół wyższych warunkiem sanacji gospodarczej.

Piekarski Kazimierz, Szwajtpolt Fiol czy Fioł Bibliofilski?

Piłsudski Józef, b. Naczelnik Rzplitej Polskiej, Jak uniknąłem błędów Napoleona?

- Najnowszy kodeks obyczajów i zwyczajów politycznych. Do druku przygotował i spisem zasadniczych wyrażeń etykiety Marszałka zaopatrzył jen. dyw. Stanisław Haller.

Szober Stanisław, Cecha, cecha cechy i cecha cechy cechy. Przyczynki metodologiczne do nauczania języka polskiego w niższych klasach szkól powszechnych.

Taubenschlag Rafał, Prof. Uniw. Jag., Zwyczaj noszenia baldachimu podczas procesji Bożego Ciała w Palermo, Kraków, Nakładem Sodalicji Mariańskiej Panów, 1925.

Ostatni z wymienionych tytułów wymaga komentarza. Długo nie mogłem dociec, jaki epizod z życia wybitnego badacza prawa rzymskiego dał pochop krakowskim wesołkom do sowizdrzalskiego chichotu. Dopiero w czwartek 5 sierpnia 1971 r., w czasie wakacyjnego spotkania w kawiarni "U Zbója Becza" w Bieczu usłyszałem z ust profesora Juliana Krzyżanowskiego anegdotę, która pasuje jak ulał do zagadkowego tytułu i znakomicie go objaśnia. Powtarzam ją z pamięci możliwie dosłownie:

Kilka lat po pierwszej wojnie światowej (bodajże w 1925 r.) profesor Taubenschlag zwiedzał Italię. Przybywszy do Palermo w święto Bożego Ciała, złożył m.in. wizytę tamecznemu sindaco (burmistrzowi) i w jego towarzystwie biskupowi, który akuratnie wybierał się do kościoła na nabożeństwo. Po krótkiej rozmowie biskup, pragnąc uhonorować Polaka, zaprosił go do niesienia baldachimu. Taubenschlag, zmieszawszy się nieco, wyznał, że nie jest katolikiem. Biskup tolerancyjnie machnął ręką i rzekł:

- Nic nie szkodzi, proszę pana.

Krzyżanowskiemu historyjkę tę opowiedział przed wojną profesor J.S. Bystroń, znany nam już jako współautor Przewodnika bibliograficznego nr 13. Być może dowcipny tytuł spod jego wyszedł pióra.

Tytuł drugiej książki, Mój proces polski z Kutrzebą, przyszpilony Rafałowi Taubenschlagowi, jest dzisiaj jednym z nielicznych już śladów zacietrzewionej nieprzyjaźni ideowej i osobistej, z jaką odnosili się do siebie obydwaj wybitni uczeni. Antagonizm ten był ponoć zasadniczą przyczyną, dla której zjadliwy w odniesieniu do swojego uniwersyteckiego kolegi znawca prawa rzymskiego nie został przyjęty w poczet członków Polskiej Akademii Umiejętności. Kiedy Kutrzeba został wybrany na prezesa PAU, jego adwersarz zaczął się odnosić ze szczególną pogardą do tej "prześwietnej" instytucji naukowej i spiekliwszy się, nieraz mawiał, że on, Taubenschlag, "Polską Akademię Umiejętności ma w du(żym poważaniu)".

Na zakończenie przypomnimy jeszcze kilka zabawnych tytułów:

Julian Tuwim, A to miała pani już w ręku? Wybór poezji własnych, Warszawa, Nakł. poety, 1925.

Żeligowski Lucjan, Gen. broni, Minister Wojny, Jak wyprowadzić wojsko w pole? Warszawa, Nakład Związku Ludoznawczego.

Lutosławski Wincenty, Prof. Fil. Uniw. w Wilnie, Pan Bóg i ja, Poznań 1925, str. XXII + 801. Z 2 portretami.

Rataj Maciej, Marszałek Sejmu, Jak by z Wincentego zrobić Kadłubka? Warszawa 1925, str. 24, Nakł. "Piasta".

Samozwaniec Magdalena, Miny i minki niegrzecznej dziewczynki. Autoparodie po 40 groszy od wiersza, Warszawa 1925.

Witos Wincenty, Poseł na Sejm, b. Prezes Ministrów, Hetta czy wiśta? Zapytanie pod adresem monarchistów polskich.

Cztery ostatnie tytuły przedrukowaliśmy z rubryki książek nadesłanych do redakcji, umieszczonej dodatkowo tylko we wspomnianym już wydaniu czwartym, specjalnym, które wygotowano "z polecenia redaktora naczelnego, Szymona Starowolskiego".

Profesor Julian Krzyżanowski zapewnił mnie dwukrotnie (w liście wielkanocnym z 1974 r. i w liście z 31 października tegoż roku), iż wie od jednego ze współautorów Przewodnika Bibliograficznego nr 13, że koncept o Lutosławskim podrzucił wesołkom Ignacy Chrzanowski, ochotniczo przyłączając się tym samym do ich grona. Chrzanowski lubił się pośmiać, lubił i umiał także innych do śmiechu pobudzić. Krzyżanowski nadesłał mi o nim dwie anegdoty z zachętą ogłoszenia ich w niniejszym wydaniu Sensacji z dawnych lat.

Gdy w 1934 r. Akademia Literatury wysłała do stolicy Francji na obchód stulecia Pana Tadeusza delegatów w osobach: profesora Juliusza Kleinera, Zenona Przesmyckiego (Miriama) i Wacława Sieroszewskiego, Chrzanowski pokwitował to wydarzenie dowcipem:

- Do Paryża wyjechał Jankiel z cymbałami.

Idąc raz na uniwersytet, spotkał Chrzanowski Jana Stanisława Bystronia (było to po wydaniu przez tego ostatniego Komizmu czy też dwunastu portretów literackich pt. Literaci i grafomani z czasów Królestwa Kongresowego) i odezwał się do niego z humorystycznym uznaniem:

- Przeczytałem pańską ostatnią książkę i z podziwem patrzę, jak pan  b y s t r o  pisze.

Na co padła natychmiast cięta odpowiedź, bo trafił swój na swego:

- Ja wiem, że to, co piszę, jest zwykle do  c h r z a n u,  ale co robić!

Profesor Franciszek Bielak, znany nam już z relacji W. Borowego jako jeden ze współtwórców Przewodnika, poinformował mnie w liście z 28 lutego 1967 r., że pod nazwiskiem pierwszego polskiego bibliografa ukrył swoją zasługę sławny w latach późniejszych wydawca Komizmu, J.S. Bystroń, główny inicjator, autor i redaktor tej głośnej hecy. Pomysł zrodził się przy lampce wina w noc sylwestrową z 1925 na 1926 r. w mieszkaniu Kazimierza (a właściwie Irydiona) Piekarskiego. Wspomina F. Bielak: "Jan Stanisław podał projekt i zaraz zaczął wypełniać fiszki. Irydion dał trochę tytułów, ja najmniej". Później kilkanaście tytułów dorzucił M. Brahmer, ze dwa tytuły S. Kot. "Aleksander Birkenmajer - pisze dalej F. Bielak - nie był wcale autorem, jego poczucie humoru było nieco skromniejsze". Z chwilą kiedy Przewodnik był gotów, jego wcieleniem drukarskim zajął się gorliwie S. Kot. Za jego to staraniem rękopis został przekazany szybko do rąk Adama Muszyńskiego, przedsiębiorczego dyrektora (później grabarza) Krakowskiej Spółki Wydawniczej, który wtedy był uważany przez profesorów J. Dąbrowskiego, S. Estreichera i S. Kota za geniusza od robienia pieniędzy. Dochód ze sprzedaży całego nakładu (2 tys. egzemplarzy) przekazany został na instytucje studentów UJ. Informacje przekazane mi w liście z 28 lutego 1967 r. Bielak powtórzył w obszerniejszej relacji pt. Coś nowego. Wiązanka wspomnień o literaturze sowizdrzalskiej XX wieku ("Biuletyn Biblioteki Jagiellońskiej", nr 1/2 z 1970 r., s. 147-157).

Smakoszów literatury śmiech wywołującej informuję, że trzy lata temu ukazała się reedycja owego Zeszytu XIII "Przewodnika Bibliograficznego" w ledwie osiągalnym w sprzedaży, nawet dla miłośników książki, tomie Silva rerum (Kraków 1981). Ileż ja się nałaziłem po Wrocławiu za tym rarytasem - nadaremnie! Przyjacielskie zmiłowanie zrozpaczonemu okazał dopiero Tadeusz Jarmicki, znakomity bibliopola z księgarni "Pod Arkadami", odstępując mi ponoć ostatni egzemplarz - własny. Cześć i chwała za wznowienie omawianej najlepszej naszej satyry bibliograficznej profesorowi Tadeuszowi Ulewiczowi, który całą tę Sylwę "wydumał, zbierał i przygotował przy współdziałaniu przyjacielsko-krytycznym Władysława Berbelickiego".

 

 

Fant J.U. Niemcewicza

Pewnego wieczoru styczniowego w r. 1830 odbyło się zgromadzenie u pani Anny Wąsowiczowej (z domu Tyszkiewiczówna, pierwszego ślubu żona Aleksandra Potockiego). Każdy z zaproszonych gości obowiązany był przynieść z sobą jakikolwiek fant obwinięty i przy tym kilka stosownych wierszy, po czym sposobem loterii odbywało się ciągnięcie; odczytywano wiersze i oddawano przedmiot wygrywającemu. Owe fanty cechowały po większej części humor i skłonność ofiarujących. I tak konsul pruski Schmidt, znany ze swego gustu do gastronomii, złożył dwa bażanty z napisem: "Nad wszystkie na świecie fanty / Wolę tłuste bażanty". Teodor Szydłowski dwie butelki szampana; wierszy nie pomnę. Jeden ze starożytników przyniósł bożka egipskiego i te wiersze:

Przetrwawszy wieki,

Przebywszy rzeki,

Przychodzę od Maroku

Życzyć Nowego Roku.

Gdy przyszła kolej na Niemcewicza, odwijają jedne po drugich arkusze i co znajdują? Oto spory damski urynał. Nie dość na tym; trzeba było przeczytać w głos należącą do niego strofę:

Z saskiej porcelany

Kształtnie ulany

W ofierze przynoszę,

Napełnij go, proszę.

Niemcewiczowi wszystko ujdzie. Niektóre wszakże damy obraziły się tym pomysłem, mianowicie gospodyni i wygrywająca ten fant panna Róża Mostowska.

T. Lipiński, Zapiski z lat 1825-1831, Kraków 1883

 

 

Uczucie do grobowej deski

Niesamowita historia przydarzyła się Józefowi Zapolskiemu, synowi pisarza Skarbu Koronnego, szambelanowi królewskiemu. Usłyszał ją w pierwszej połowie ubiegłego stulecia z ust samego bohatera Michał Modzelewski, dzielny powstaniec listopadowy, a wysłuchawszy, zapisał na zasadzie relata refero i ochronił od zaguby.

Dla bliższego zaznajomienia się z postacią pierwszoplanową warto przydać, że jest to ten sam Zapolski, który w swoim czasie wsławił się ożenkiem z piękną Józefką, metresą Kazimierza Poniatowskiego, eks-podkomorzego koronnego.

 

Pewnej zimy w karnawał czas był suchy, bezśnieżny. Reduty, czyli bale maskowe, były w modzie. Umówiłem się z pewną śliczną osobą, którą bardzo kochałem. A że mieszkała na Miodowej ulicy, niedaleko od teatru, postanowiliśmy przeto nie jechać, ale przejść tam pieszo, tak była pora ładną i piękną. Kiedyśmy przechodzili koło kościoła Kapucynów, moja dama mi powiada:

- Słuchaj, Józiu! Wszystko, co chcesz, uczynię dla ciebie, ale zrób mi jedną łaskę. Pójdziemy do grobów tego kościoła. Wiesz, jak szalałam za kasztelanicem. Biedny chłopiec. Umarł. Tu leży. Raz go jeszcze pocałuję i potem twoją będę na zawsze.

Mrowie przeszło mi po całym ciele na takie żądanie. Nie mogłem jednak odmówić, choćbym wolał nie być świadkiem takiego wyskoku. Dzwonimy do bramy. Furtian zapytuje:

- Kto i czego chce?

Powiadamy, żeby otworzono do grobów. Po niejakim wahaniu w klasztorze spełniają ojcowie zakonni prośbę przybyłych. Wstępujemy w lochy. Dama prosi o uchylenie wieka trumny kasztelanka. Uchylono. I ona bez najmniejszego wstrętu całuje już nie trupa, ale ciało przemienione w galaretę. Taka mnie obrzydliwość i wstręt przejęły do mojej bogdanki, że miłość moja do niej od razu zgasła jak zdmuchnięte światło. Wydziwić się nie mogłem jednak uczuciu tej kobiety. Ale za nic na świecie nie byłbym jej już pocałował. Byliśmy potem na reducie, przez grzeczność towarzyszyłem jej, ale na niejaki czas straciłem humor, a każde jadło wydawało mi się galaretą obmierzłą.

 

 

Mądry Maciuś

Starzy ludzie pamiętają, że około roku 1750 znajdował się w Warszawie niejaki Maciej, z nazwiska niewiadomy, zwany powszechnie Maciusiem. Był to starzec przeszło 80-letni, mieszkał w lichej budce w stronie dzisiejszego Muranowa. Zatrudnieniem jego było uczyć czytać ubogich chłopców, co uskuteczniał codziennie przez dwie godziny rano i tyleż po południu. Za swą pracę nie brał żadnej nagrody, żądając tylko, aby codziennie dostał grzankę chleba, miseczkę kaszy z solą, a w niedzielę i czwartek z okrasą, 2 koszule na rok i na każdą pierwszą niedzielę miesiąca starą łatę, z których składała się jego opończa. Mimo tak podeszłego wieku miał czerstwe zdrowie i głos bardzo donośny. Mnóstwo miał uczniów, których z nadzwyczajną łagodnością uczył czytać. Nie pijał żadnych trunków, a nie jadał innych potraw prócz kaszy. Jeśli mu kto z dobrodziejów przysłał cokolwiek pieniędzy, obrócił je na kupienie elementarzy dla swych uczniów niebędących w stanie kupić, a gdy otrzymał znaczniejszą jałmużnę, sprawiał ubogim chłopcom odzież. Znakomite osoby przybywały do jego budki, aby  widzieć tę szkołę. Kilku panów złożyło się na rozszerzenie tego ubogiego mieszkania i na wystawienie pieca, aby i w zimie nauka mogła się odbywać. Drzewa na opał obficie dostarczali miłosierni obywatele. Po kilku leciech Maciuś rozpuścił swych uczniów na wakacje i oświadczył, że musi odbyć podróż, po której wróci do pełnienia pracy. Jakoż wyszedł, lecz już nie wrócił. Na próżno się troskliwie dowiadywano, co się z nim stało.

"Kurier Warszawski", nr 215 z 10 LX 1826 r.

 

 

Sarenka i konie

W roku 1869, jadąc drogą prowadzącą z Halicza do pewnej wsi blisko niego leżącej, ujrzałem sarnę tuż na drodze leżącą. Myśląc, że nieżywa, zsiadłem z bryczki i poszedłem ku niej. Lecz ledwiem na 20 kroków zbliżył się do niej, zerwała się, zaczęła rozglądać i pobiegła lotem błyskawicy do koni, które obok stały. Konie poczęły uciekać, a woźnica, mały chłopak, puściwszy lice, sam spadł z kozła. Czego chłopak nie mógł uczynić, uczyniła sarna. Becząc, biegła tuż za końmi, które się wnet uspokoiły i stanęły na pobliskiej łące. Tu sarna pobiegła ku nim, poczęła się spinać na mnie, a gdy ją pogłaskałem, poczęła biegać to od koni do mnie, to ode mnie do koni. Widząc, że sarna wcale nie myśli uciekać, usadowiłem potłuczonego chłopaka na wózku, a sam usiadłem na koźle, jechałem pomaleńku do domu. Sarna ciągle biegła tuż przy koniach aż do dworu, który był o pół mili oddalony od miejsca, w którym ją zastałem. Gdym wjeżdżał do domu, opadły ją psy, lecz ona lekkim rzutem przeskoczyła przez nie i skoczyła na bryczkę. Psy jeszcze ujadały, lecz odegnałem je batogiem. Gdym zlazł z kozła, sarna także zeskoczyła z kolan przestraszonego chłopaka i pobiegła do koni. Gdy konie wyprzęgano, psy znowu nadbiegły, lecz konie, wierzgając, nie dały żadnemu przystąpić do sarny. Tu dopiero dowiedziałem się, że te konie były niedawno kupione ze stada, które pasło się w lesie. Wkrótce odprzężono konie, a były to klacze, sarna pobiegła za nimi i chowała się przy nich przez 18 miesięcy, chodząc wszędzie za nimi i wydobywając się szczęśliwie z napadów psów, aż ją śpiącą napadły i rozdarły. Konie tak się przyzwyczaiły do niej, że i one niezadługo życie zakończyły.

Szczegóły powyższe otrzymaliśmy w liście podpisanym literami S.M.

"Przyrodnik", Sześciotygodnik Popularny, 1873

 

 

Wynalazca machin parowych

Anglia szczyci się wynalezieniem machin parowych, tym odkryciem, które niezmierny popęd dało przemysłowi i handlowi, a którego wszystkich korzyści jeszcze obrachować nie można. Podług dowodów niedawno znalezionych Francuzi byliby mogli cieszyć się tą chwałą i korzyściami, a pozostał im tylko żal i wstyd, że nie umieli ocenić geniuszu wynalazcy i najokropniej się z nim obeszli. List znanej Marion Delorme, kochanki Henryka d'Effiat, który w roku przeszłym ogłosiły dzienniki francuskie, rzecz tę wyjaśnia.

Kochany d'Effiat - pisze ona - gdy ty zapominasz o mnie, a w Narbonnie oddajesz się uciechom dwom, ja stosownie do twego życzenia okazuję osobliwości Paryża margrabiemu Worcester. Wybiera on najpoważniejsze i najsmutniejsze przedmioty. Mało mówi, słucha z wielką uwagą i zdaje się przenikać głąb myśli tych, w których się wpatruje. Zresztą nigdy nie poprzestaje na wyjaśnieniach, jakie mu dają, i zupełnie z innej strony zapatruje się na przedmioty. Dowodem tego jest bytność nasza w Bicetre (zamek pod Paryżem, zamieniony w pierwszej połowie XVII wieku na szpital dla inwalidów i następnie dla umysłowo chorych), gdzie - jak utrzymuje - znalazł w obłąkanym człowieka z geniuszem. Gdyby ten obłąkany nie był szalonym i niebezpiecznym, zdaje mi się, iżby margrabia poprosił, aby go mógł zawieźć do Londynu i głupstw jego słuchać od rana do wieczora. Gdyśmy przechodzili przez podwórze obłąkanych, a ja, na pół umarła z przestrachu, przyciskałam się do mego towarzysza, jakaś brzydka twarz pokazuje się za kratami i krzyczy ochrypłym głosem:

- Nie jestem obłąkanym, uczyniłem odkrycie, które zbogaci kraj, jeśli je zechce przywieść do skutku!

- Cóż to za odkrycie? - zapytałam się tego, który nas oprowadzał.

- O, rzekł, ruszając ramionami, coś bardzo prostego. Nigdy byś, pani, nie zgadła. Jest to użycie pary wrzącej.

Zaczęłam się śmiać.

- Ten człowiek - mówił dalej dozorca - nazywa się Salomon de Caus. Przybył z Normandii przed czterema laty i podał rządowi notę o cudownych skutkach swego wynalazku. Utrzymywał, że parą można obracać młyny, poruszać powozy i Bóg wie jakie cuda robić. Kardynał Richelieu nie chciał słuchać szaleńca. Salomon de Caus, nie odstręczając się, wszędzie ścigał za nim i naprzykrzał się bez ustanku. Kardynał zniecierpliwiony jego głupstwami kazał go zamknąć w Bicetre. Siedzi tu od półczwarta roku i powtarza każdemu, że nie jest szaleńcem i że cudowne zrobił odkrycie. Napisał nawet o tym książkę, którą posiadam.

Milord Worcester zamyślił się, poprosił o książkę, a przeczytawszy kilka kart, rzekł:

- Ten człowiek nie jest szalonym. W moim kraju zamiast zamknięcia go, byliby go obsypali bogactwami. Zaprowadźcie mnie do niego, chcę z nim pomówić.

Uczyniono zadość jego woli, ale powrócił smutny i zamyślony.

- Teraz jest obłąkanym - rzekł. - Obejście się z nim na zawsze zniszczyło jego rozum. Sami uczyniliście go obłąkanym. A gdyście wtrącili go do więzienia, wtrąciliście największy geniusz naszego wieku.

Odeszliśmy i od tego czasu mówi tylko o Salomonie de Caus. Bądź zdrów, mój Henryku, wracaj prędko, kochaj mnie choć cokolwiek. Marion Delorme.

Książka Salomona de Caus ma tytuł Przyczyny sił poruszających rozmaite machiny, tak użyteczne jak zabawne. Wydana była w 1615 r. Milord Worcester, uważany przez Anglików jako wynalazca machin parowych, przywłaszczył sobie odkrycie Salomona de Caus i zamieścił je w dziełku pt. Century of Inventions (Sto odkryć), wydanym w r. 1663.

"Muzeum Domowe", nr 34 z 1835 r.

 

 

Deotyma

Jadwiga Łuszczewska wystąpiła po raz pierwszy jako improwizatorka w maju 1852 r., a więc dopiero w dwudziestym ósmym roku swojego życia. Występ jej stał się od razu sensacją stolicy. Wynoszono ją pod niebiosa jako dziewicę, którą "jeszcze w kolebce owiał geniusz natchnienia". Posypały się na jej cześć liczne artykuły prasowe i wiersze, publikowane na bieżąco w "Dzienniku Warszawskim", w "Gazecie Codziennej" i w "Gazecie Warszawskiej". Pisali je władcy pióra tej miary, co F. S. Dmochowski (ogłosił w "Dzienniku Warszawskim", nr 111 z 1853 r., wiersz zaczynający się od słów: "Jakiż wpływ bóstwa, jakaż siła wieszcza?"), Franciszek Wężyk, Antoni Edward Odyniec, Hipolit Skimborowicz, Antoni Nowosielski, Karol Kucz, Ignacy Badeni i in. Całe wiązanki panegiryków adresowanych do Deotymy zachowały się w Bibliotece Narodowej w Warszawie w papierach Skimborowicza i w spuściźnie archiwalnej Wężyka w Ossolineum (rkps 12 323). Jak się okazuje, wielbiciele poetki gromadzili skrupulatnie najdrobniejsze przyczynki do jej biografii, przekonani, że wynoszona przez nich pod niebiosa kobieta wyrośnie na wieszcza co najmniej na miarę Mickiewicza. Nie brakło wszakże i głosów krytycznych. Z występów przybranej w grecką szatę brzyduli naśmiewała się zwłaszcza, zrazu pokątnie, literacka młodzież. Aż ktoś puścił o niej bluźnierczy wierszyk:

Deotyma

Się nadyma,

Zamiast kiecki

Ma strój grecki.

Interesującą informację o występach Deotymy zamieścił w swoich wrażeniach z pobytu w Warszawie w 1858 r. Antoni Ochocki, syn Jana Duklana, znanego pamiętnikarza osiemnastowiecznego. Przytaczamy je jako rzecz dotychczas niepublikowaną, z autografu przechowywanego w zbiorach Muzeum Narodowego Krakowskiego (rkps 27, s. 168):

 

Była córką jedynaczką państwa Łuszczewskich. Imię jej było głośnym jako poetki, jako improwizatorki. Należało do dobrego tonu w Warszawie być z nią zaznajomionym. Lubiłem zawsze towarzystwo pięknej płci, bo tam tylko mężczyzna może kształcić serce. Kobieta, gdy ma talenta w pewnych granicach, to ją wielce zdobi; sawantka-kobieta jest zawsze nieznośna i nienaturalna. Poznawszy się z domem pp. Łuszczewskich, byłem raz na zawsze proszony na niedzielne wieczory. Byli to ludzie bogaci, zajmowali piękny apartament w pałacu Skwarcowa. O godz. 10-tej była recepcja. Najmniej sto osób zajmowało salony. Następowała herbata, po której proszono pannę Deotymę o improwizacją, zadawano jej temat i ta mogła improwizować całe pół godziny, lecz oklaskami zawsze okryta. Przyznam się w pokorze ducha - często ją nie rozumiałem. Być może, że to było bardzo mądrym, trudnym dla mnie do zrozumienia. Powierzchowność Deotymy nieładna, a do tego ubierała się oryginalnie, co ją więcej szpeciło. Rzadko trzymała się swych rówieśniczek, a zawsze szukała towarzystwa mężczyzn mających opinię uczonych. Po improwizacji następowała suta kolacja.

Właśnie w tymże samym roku (1858) zaczęły chodzić po Warszawie dowcipne wiersze o Deotymie, przesłano je nawet państwu Łuszczewskim, którzy je odebrawszy, zamknęli dom u siebie i wyjechali za granicę. Krótko więc świeciła gwiazda szczęścia dla Deotymy. Zniknęła jak meteor.

 

 

O Jakubie Meszyńskim, nadzwyczajnym kuglarzu, który Mesjasza udawał

Proceder tego "ciarlatana" i jego czeladzi opisał na podstawie dawnych kronikarskich wzmianek i tradycji ludowej Karol Surowiecki w książce Odpowiedź na zagęszczone między ludźmi pytanie: Co się dziś dzieje i na co zabiera się pod słońcem? dana (b.m. 1813):

 

Wielce pociesznego "mesjasza" wspominają polscy dziejopisowie, który za czasów Zygmunta I króla zabawił swój naród scenami nadzwyczajnego kuglarstwa. Był to Jakub Meszyński, burmistrz miasteczka dziś powiatowego Brzeziny. Ten, uniesiony duchem jakiejsiś lekkomyślnej pustoty, przyswoił sobie imię i powagę Chrystusa; przybrawszy zaś do boku niejakiego Piotra Zatorskiego, krakowskiego mieszczanka, a wkrótce inszych jedenastu hultajów, nadał im wszystkim apostolskie nazwiska i puścił się z nimi niby na opowiadanie Ewangelii. Obchodząc wioski, ta zgraja szarlatanów popisywali się wszędzie ze swymi błazeńskimi cudami: w jednym miejscu wskrzesili umarłego, namówiwszy podobnego sobie łotra, żeby się za nieboszczyka udawał, w drugim nakładłszy ryb, gdzie niepodobna było, aby się rodzić miały, znajdowali je ze zdumieniem patrzących. Gdzie indziej, gdy im w gospodzie brakowało chleba, kazali w imię swego Chrystusa dobyć go z pieca, co było bardzo potężnym cudem w oczach prostaków niemogących się domyślić, że ci go sami filuty, zanim weszli do izby, włożyli do pieca.

Pewnego razu zaszedł ten pocieszny mesjasz z swoją cygańsko-apostolską bandą do Częstochowy na odpust. Zabawiwszy tam kilka dni, naprawili jednego brata-hultaja, żeby grał rolę opętanego i prokurował dla nich fundusz do życia. Biegał więc opętany filut od domu do domu, porywał garnki z mięsem od ognia i rzucał niby z diabelską furią na swoich braci łotrów, ci zaś, chwytając sztuki i nabożnie żegnając, pożerali je z gustem. Zachciało im się wreszcie pieniędzy, które pobożność zgromadzonego ludu składała na ołtarzu w kościele, a przemyślając, jakby sztucznie zagarnąć ofertę, znaleźli taką radę: Ubrali swego opętańca w suknię opatrzoną dobrymi kieszeniami, które nieznacznie zakrywała podszewka, w zanadrze, czyli między suknię i koszulę nakładli kupę drobnych kamyków i przeciągnęli pasem. W ten sposób ustrojonego prowadzą ku ołtarzowi. Ale diabeł zmyślony, rozhukawszy się, wydziera się z ich rąk, wpada na ołtarz, zagarnia pieniądze i ładuje w swe skrytki. Postrzegłszy miejscowi zakonnicy takie świętokradzkie łotrostwo, zrzucają opętańca z ołtarza, rozwiązują mu pas i widzą kamienie wypadające z zanadrza. Zadziwieni tą sceną imaginują, że podobno diabeł zrobił metamorfozę, pieniądze przemieniając w kamienie, i udają się do egzorcyzmów. Lecz gdy kamienie nie chciały odstąpić swej natury, wypędzili z kościoła oszusta dobrze opatrzonego groszem, poczytawszy go za arcyksiężnika.

Tak niespodzianą kasą zasilone bractwo przeniosło się do Szląska. Tam w pewnej wiosce wszedłszy do domu majętnego kmiecia, a zastawszy samę gospodynią bez męża, opowiadają jej swoją niebieską godność i żądają, żeby im była rada. Gdy niebytnością męża wymówiła się od gościnności niewiasta, proszą przynajmniej o sztukę płótna na obrus do ołtarza swojego mesjasza, przyrzekając, że za jego błogosławieństwem obrodzi się len na przyszły rok. Uzyskawszy tę grzeczność, schwycili drugą sztukę, której gdy nie chciała ofiarować niewiasta, oddali, zawinąwszy w nię sekretnie kawałek zapalonej hubki. Skończyło się na tym, iż od hubki skrzynia, od skrzyni cały dom spłonął ogniem. Przybywa mąż i truchleje, przejęty nadspodzianym widokiem, a żona zaczyna wyrzekać na swoje dla Chrystusa i jego apostołów skąpstwo, twierdząc, iż za nie ukarało ją niebo. Tu mąż, zrozumiawszy historię, gniewem poruszony zawoła:

- Łotr to był, hultaj, niecnota, a nie Chrystus!

I wziąwszy sąsiadów, puścił się w pogoń za zgrają szarlatanów, dopędził ich w pogranicznej wiosce i otoczył popasających w gościńcu. To bacząc, mniemany Chrystus odzywa się do Piotra:

- Piotrze, zbliża się moja męka.

- Panie - rzecze Piotr - i moja też, jak widzę, następuje.

- Ja nie mam sposobu - przydał Chrystus - tylko wyskoczyć oknem.

- Ja ciebie, panie, do śmierci nie opuszczę; dokądkolwiek ucieczesz, pójdę z tobą - opowiedział Piotr.

Więc pan mesjasz ze swoim konfidentem przez okno, reszta zaś apostołów, jak który mógł, drzwiami powymykali się z karczmy. Ale chłopi, zaczajeni z pałkami, bez miłosierdzia boki im obkładając, wołali:

- Prorokuj nam, Chryste z twoimi uczniami, w którym boru rosły te kije?

Tak uczęstowani rozeszli się z kupy, mówiąc jedni do drugich:

-Trudno naśladować męki Chrystusowej i jego apostołów odebrać traktamenta.

Kolebką tej szariatańskiej bandy - jak powiedziałem - jest miasteczko Brzeziny. Jeżeli nie dosyć czytelnikowi na zgodnych relacjach cudzoziemskiej i krajowej historii, znajdzie w samym miasteczku zawsze świeżą tradycję, która nie tylko place domów zamieszkanych niegdy przez członki tejże bandy, ale nawet pewne ich familie po imieniu wytyka.

 

 

Spotkanie się Pana Tadeusza z Telimeną w Świątyni Dumania i zgoda ułatwiona za pośrednictwem mrówek

Utwór opatrzony takim tytułem ukazał się drukiem po raz pierwszy przed kilkudziesięciu laty pod imieniem największego naszego poety, ale rzadko kto dawał wiarę, jakoby ów szczegółowy opis przygodnego spożycia owocu miłosnego przez namiętnego młodzieńca i chutliwą damę, tak świetnie wkomponowany w piątą księgę Pana Tadeusza, wyszedł spod pióra samego Mickiewicza. Zadecydował o tym, oczywiście, kult wieszcza jako świętości narodowej, krzewiony za czasów niewoli przez naszych poetów, historyków literatury, publicystów i nauczycieli.

Na temat autorstwa owego apokryfu przeprowadzałem niejednokrotnie dla zabawy w rozmaitych kręgach inteligenckich ankietę towarzyską. Tylko niektórzy zagadywani przeze mnie dyskutanci ostrożnie skłaniali się ku hipotezie, że Mickiewicz rzeczywiście opisał swadźbę pana Tadeusza Soplicy z Telimeną, ale uczynił to jedynie dobrym towarzyszom gwoli i wyłączył ją z tekstu epopei przeznaczonego do druku. Większość indagowanych smakoszów poezji z pieprzykiem ferowała w tej sprawie wyrok bezapelacyjny: napisaniem tego apokryfu zasłużył się (albo splamił, jeśli kto woli!) Aleksander Fredro. Tak jest, Fredro! Za tym orzeczeniem opowiadali się skwapliwie i bez zastanowienia zwłaszcza brązownicy Mickiewicza, przekonani, że infamia autorstwa pikantnego ucinka rzucona na genialnego komediopisarza nie zaszkodzi interesom narodowym, święte imię wieszcza uchroni od skazy, a twórcy komedii Piczomira, królowa Branlomanii, poematu Sztuka obłapiania, komedii Zaślubiny Idzi, poematu Poselstwo Mojżesza i swawolnego wiersza Żal geometry i tak nie poprawi reputacji świntucha, publicznie i dawno już otrąbionej przez Leszka Dunina-Borkowskiego w Uwagach ogólnych nad literaturą w Galicji i podtrzymanej przez tradycję *[Do kolekcji obscenicznych utworów Fredry trzeba włączyć jeszcze grafomańską ramotę w stylu menipejskim o folwarcznym sukcesie erotycznym brata pt. Ballada o Julianie na pewne zdarzenie roku 1826, przesłaną Feliksowi Boznańskiemu, byłemu koledze pułkowemu, poecie i przyjacielowi. Odpis tego impudicum znajduje się w papierach Aleksandra Batowskiego (Zbiór Baworowskich, obecnie w bibliotece Ukraińskiej Akademii Nauk we Lwowie, rkps 937, s. 69-70).].

Na potwierdzenie autorstwa dwóch pierwszych, najbardziej udatnych wybryków wszetecznej swady napoleońskiego ułana posiadamy jego własne zaświadczenie w przyjacielskim liście z 22 listopada 1817 r. do Józefa Grabowskiego. Dwudziestoczteroletni Fredro wyznał tu, co następuje: "W latach szalonej młodości napisałem dwa dzieła, które wiem, żeby były w Twoim guście, jedno Sztuka j... *[Wyraz ten wykropkowaliśmy jako wysoce nieprzyzwoity.], poemat w IV pieśniach do 800 wierszy; drugie Piczomira, królowa Branlomanii, tragedia w 3 aktach *[Pierwszy z wymienionych utworów pt. Sztuka obłapiania, swawolny poemat młodości w IV pieśniach wierszem z r. 1817, wydrukowany został nakładem Koła Bibliofilów z autografu poety jako rękopis w 1926 r. "w tłoczni w Suwałkach" (w istocie we Lwowie) ze współczesnymi ilustracjami Edwarda Guerarda. Rzecz została poprzedzona interesującą rozprawą O Erosie w poezji Fredry. W pierwszym wydaniu Sensacji wyraziłem sugestię, że wyszła ona spod pióra Stanisława Kossowskiego, edytora tomiku. Korzystam z okazji, aby sprostować pomyłkę. Czesław Lechicki, uczynny erudyta, poinformował mnie, że autorem rozprawy był z całą pewnością Stefan Vrtel-Wierczyński, wydawca dwóch komedii Fredry Ślubów panieńskich i Zemsty, które ukazały się trzy lata wcześniej w serii Wielka Biblioteka. Vrtel był nie tylko autorem wstępu; on również wydobył z archiwum i oporządził pod względem filologicznym tekst Sztuki obłapiania, Kossowski zajął się natomiast drukiem i poufnym kolportażem tego bibliofilskiego smakołyku. Faktyczny sprawca wydania wykonał tę robotę w wielkiej tajemnicy; przygotowywał się wtedy do habilitacji z historii literatury polskiej, ujawnienie tej zasługi mogłoby mu zaszkodzić w karierze naukowej. Sam p. Lechicki przekazane mi szczegóły zawdzięcza swojemu ongisiejszemu przyjacielowi, Tadeuszowi Zadereckiemu, który był bliskim uczniem Vrtela. Sześć lat wcześniej, mianowicie w 1920 r., odbito drukiem "w Wiedniu" (w rzeczywistości także we Lwowie) Piczomirę "w jednym jedynym wydaniu, w pięciuset numerowanych egzemplarzach, z góry przez odbiorców prywatnych zamówionych. Wydanie to wyszło za sprawą Stanisława Kossowskiego. Ozdobione ono zostało dwudziestoma pięcioma ilustracjami (15 w tekście, a 10 na osobnych kartkach), wykonanymi przez Kamila Mackiewicza. Jest rzeczą zdumiewającą, że druczki te nie zostały wyszczególnione w wykazie twórczości Fredry w Nowym Korbucie. Ostrzegamy czytelników zainteresowanych omawianym aspektem twórczości znakomitego komediopisarza, aby nie szukali również w owym kompendium bibliograficznym notatki o wspomnianej już rozprawie O Erosie w poezji Fredry. Świetne studium o impudykach Fredry ogłosił niedawno profesor Bogdan Zakrzewski, znakomity badacz jego życia i twórczości, w książce Fredro z paradyzu (Wrocław 1976, s. 132-156).] - byłbym Ci do Warszawy przysłał, gdybym wiedział, do kogo" *[Cytat z autografu przechowywanego w Ossolineum (rkps 41B6, k. 151). Ludwik Jabłonowski, szwagier Fredry, pisze w Pamiętnikach (oprac. K. Lewicki, Kraków 1963, s. 107), iż wróciwszy z wojska, Aleksander wziął w dzierżawę folwarczek Jadwięgi koło Beńkowej Wiszni i "pisał wiele liryków w sposobie Węgierskiego lub Godebskiego, przepolszczył osławioną erotyczną tragedię abata Casti i w dosadniejsze barwy ubrał sztukę kochania". Do tego okresu i rodzaju twórczości pasuje trafna uwaga pamiętnikarza o powinowactwie literackim Fredry: "W Aleksandrze było może więcej Rabelais'go niż Moliera" (s. 113).].

Jeśli idzie o sprawę, która nas tutaj interesuje przede wszystkim, wypada nadmienić, że do utwierdzenia nieśmiałych przypuszczeń, jakoby autorem intymnej sceny rzekomo z Pana Tadeusza był Fredro, przyczynił się z pewnością jakiś nieodpowiedzialny lubownik muzy podkasanej, który ów pastisz wydał poufnie drukiem jako owoc jego właśnie inwencji poetyckiej.

Profesor Pigoń wyznał na krótko przed śmiercią, iż przed laty miał w ręku tę broszurkę, "zawierającą wypadek Telimeny ogarniającej się od mrówek w Świątyni Dumania", wydaną pod nazwiskiem Aleksandra Fredry. Zasłużony badacz twórczości pana na Beńkowej Wiszni zdecydowanie wyklął tę pozycję z jego dorobku literackiego, słusznie określając ją mianem apokryfu "ewidentnego".

Generalnie trzeba stwierdzić, że w poglądach na temat autorstwa owego bodajże najpopularniejszego po dzień dzisiejszy bestsellera naszej poezji erotycznej panował nie lada chaos, świadczący o zejściu na manowce najwybitniejszych nawet smakoszów i znawców literatury swawolnej. Dość będzie, jeśli przypomnimy, że taki na przykład Stanisław Wasylewski, twórca opracowanej po pierwszej wojnie światowej z niemałym nakładem sił i czasu, acz niezrealizowanej drukiem, antologii polskiej poezji obscenicznej pt. Dostojne świństwo, pisał w bezokolicznościowym artykule, iż "te mrówki z Pana Tadeusza zostały wcale zresztą zręcznie dorobione przez jakiegoś ponoć urzędnika pocztowego ze wschodniej Galicji".

Tadeusz Zaderecki, autor sprośnego utworu oktawą pt. Jebiada, poemat epiczny, napisanego pod wpływem nieprzyzwoitych wierszydeł Fredry i Kornela Ujejskiego opiewającego również oktawami tajemnice lwowskich domów rozkoszy, był przekonany, że "mrówki" przybudował do Pana Tadeusza Stanisław Rossowski (1864-1940), literat lwowski.

W szerokim kręgu zainteresowanych znajdowali się jednak ludzie, którzy dobrze wiedzieli, że autorem omawianego utworu nie był Mickiewicz ani Fredro, ani jakiś tam urzędnik państwowy z Galicji, ani Rossowski, ale że dla zabawnego żartu zarysowaną przez wieszcza scenę spotkania w zagajniku Pana Tadeusza z Telimeną rozwinął i opisał ze szczegółami ponoć Władysław Buchner (1860-1939). Należał do nich m.in. Stanisław Pigoń, który do końca życia był przekonany, że "twórcą pastiszu był jeden z współredaktorów warszawskiej «Muchy», pisma humorystycznego sprzed pierwszej wojny".

Wśród moich znajomych prezentujących ów wyższy stopień wtajemniczenia nazwisko znanego ongiś dowcipnisia i szydercy wymienił po raz pierwszy w związku z omawianą sprawą znakomity biegły literacki Juliusz Wiktor Gomulicki - pamiętam dobrze - jeszcze w mieszkaniu przy ul. Jarosława Dąbrowskiego, a więc sporo lat temu. Wspomniany co tylko erudyta ("biedne naśladowniki zostawiający w rozpaczy"), jak z rękawa sypnął zaraz informacją wspierającą kategoryczne orzeczenie:

- Nazwisko Buchnera zdradził Andrzej Niemojewski w "Myśli Niepodległej". Niech pan poszuka, panie Romanie.

Poszukałem i znalazłem.

W numerze 357. wspomnianego czasopisma (z 30 X 1916 r.) zamieścił Niemojewski (na s. 607-608) artykuł pt. Apokryf Krogulca, w którym nie tylko że wymienił nazwisko faktycznego autora (był nim nie Buchner, lecz - jak się w końcu okazało - jego kolega parnaski, Antoni Orłowski), ale podał także wiadomość o pierwodruku Spotkania się pana Tadeusza z Telimeną w Świątyni Dumania, który ukazał się w czasopiśmie "Muchy", redagowanym przez Wacława Jeziorowskiego (w nrze 12 z 9 XII 1915 r.), i o reedycji w formie broszurki z zafałszowanym miejscem i datą wydania: "Lipsk 1902". Wydawcy "Much" zamieścili cztery fragmenty utworu, zapowiadając go na karcie tytułowej rodzajowym rysunkiem i wierszykiem objaśniającym pt. Pan Tadeusz u wdówki poluje na mrówki:

Pan Tadeusz - jak wiecie - u zalotnej wdówki

Urządził polowanie na zalotne mrówki.

I byłby con amore polował niebożę,

Cóż, kiedy... nie o wszystkim pisać "Mucha" może.

Kiedy już, już chciał chwycić mrówkę na kolanie,

Nierozważnym postępkiem popsuł polowanie.

A jak się rzecz ta miała, różne idą słuchy.

Kto ciekaw, niech przyczyta drugą stronę "Muchy".

Dzisiejszego czytelnika o uśmiech przyprawią cięgi wymierzone przez Niemojewskiego przy tej okazji Zarządowi Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy za wytoczenie Jeziorowskiemu sprawy z powodu li tylko... bezprawnego przedruku tekstu Mickiewicza.

Artykuł Niemojewskiego, mający dla naszych rozważań ważne znaczenie już by ze względu na autorstwo omawianego utworu, przedrukowujemy w całości:

 

Apokryfem nazywamy pismo przypisywane błędnie jakiemuś autorowi.

Takim apokryfem jest broszurka mająca na okładce napis: "Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz", a na karcie tytułowej: "Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz. Spotkanie Pana Tadeusza z Telimeną w Świątyni Dumania i zgoda ułatwiona za pośrednictwem mrówek, Lipsk 1902". Pierwsze 43 wiersze są istotnie przedrukiem z piątej księgi Pana Tadeusza od słów: "Tak i Tadeusz ciągnął za sobą zgryzoty" do słów: "Usta trafem ku skroniom Telimeny zbliżył". Zaś dalsze 104 wierszy jest apokryfem, w dodatku o cechach wybitnie pornograficznych. Umieszczenie nazwiska naszego wieszcza na takiej edycji zasługuje na najsurowsze potępienie, tym bardziej że dopiero Chmielowskiemu udało się wprowadzić do księgarń warszawskich Pana Tadeusza, i to w wydaniu mocno wykropkowanym, a przeto szersza publiczność, nieznająca Pana Tadeusza w całości, mogła być zmyloną i mniemać, że Mickiewicz zabawiał się pornografią.

Autorem tego falsyfikatu jest humorysta warszawski Krogulec (Orłowski). Świadczy o tym list Zarządu Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy z 4 marca br. do p. W. Jeziorowskiego, redaktora i wydawcy "Much". List ten z podpisem p. Artura Śliwińskiego jako prezesa i p. Tadeusza Jaroszyńskiego jako sekretarza został nam w oryginale przesłany przez p. Jeziorowskiego. Z listu tego wynika, że falsyfikat byt pierwotnie pomieszczony w czasopiśmie humorystycznym "Muchy".

Dziwne jest przy tym stanowisko Zarządu Towarzystwa. Zarząd, przypisując sobie prawo nadzoru moralnego nad prasą, zarzuca p. Jeziorowskiemu dokonywanie przedruków nieuprawnionych, zwłaszcza autorów w tej chwili na gruncie naszym nieobecnych, więc takich, którzy nie mogą się bronić. Pod datą 9 marca br. p. W. Jeziorowski udzielił Towarzystwu na to odpowiedzi. W tej sprawie nie chcemy brać na siebie roli sędziego. Ale zastanawia nas inna sprawa. Zarząd bowiem jako stróż moralności upomina się między innymi o nieprawny przedruk apokryfu Krogulca. Nam się zdaje, że Zarząd powinien był przede wszystkim oświecić publiczność, iż falsyfikat pornograficzny nie wyszedł spod pióra Mickiewicza, że fałszerstwo to popełnił Krogulec, że uchybia to pamięci i sławie wieszcza narodowego, że za czyn taki winno się Krogulca potępić i srogą uczynić wymówkę p. Jeziorowskiemu za przedruk części tego falsyfikatu. Jeżeli Zarząd stoi w tej sprawie tylko na stanowisku stróża honorariów, to stanowisko jego jest wysoce niewłaściwe. Est modus in rebus. Istnieje granica, której humoryście najzdolniejszemu nie wolno przekraczać. Naród polski otacza czcią szczególną Adama Mickiewicza. W chwilach dla narodu najcięższych, podczas największego rozbicia, duch Mickiewicza, wiejący z jego arcydzieł, skupiał naród jako stado rozproszone i struchlałe, krzepił i prowadził ku przyszłości. Przypisywać duchowemu wodzowi narodu taki wybryk pornograficzny jest rzeczą niegodną. Gdyby Zarząd Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy z pp. Śliwińskim i Jaroszyńskim na czele rozumiał swe zadanie, wystąpiłby z całą siłą przeciwko takiemu wybrykowi. Jedno może pp. Śliwiński i Jaroszyński przytoczą na swe usprawiedliwienie, a to mianowicie, że falsyfikatu nie czytali i że oparli się tylko na skardze. Ale skoro w tej skardze wyczytali "apokryf z Pana Tadeusza", powinni byli zażądać pokazania tekstu, przeczytać go i w tej chwili wystąpić z publicznym ostrzeżeniem. Wtedy w stosunku do wieszcza narodowego stanęliby istotnie na stanowisku interesu "autorów w Warszawie w tej chwili nieobecnych, a więc niemogących bronić swych praw autorskich". Prawem autorskim Mickiewicza dziś nie są honoraria, ale jest i pozostanie nietykalność i uszanowanie jego tekstów, a na straży tej nietykalności i uszanowania stać musi cały naród, w szczególności zaś literaci i dziennikarze jako fachowcy.

Nic nie wiedzieliśmy o istnieniu falsyfikatu, inaczej bylibyśmy wystąpili wcześniej. Występując teraz, musimy raz jeszcze wskazać, że Towarzystwo Literatów i Dziennikarzy w Warszawie nie stoi na wysokości swych zadań.

 

Zdaniem redaktora "Myśli Niepodległej" Orłowski, przypisując swój żart Mickiewiczowi, nie tylko nadużył swobody dozwolonej satyrykowi i humorystom, ale przede wszystkim splamił imię wieszcza, wprowadzając w błąd opinię publiczną, jakoby duchowy wódz narodu zabawiał się pornografią.

Opatrzenie apokryfu imieniem i nazwiskiem Adama Mickiewicza nie było rzeczywiście pomysłem fortunnym. Zważywszy na osobę wieszcza, na funkcję Pana Tadeusza w życiu umysłowym społeczeństwa naszego, na sytuację polityczną Polaków w okresie pierwszej wojny światowej i na zamieszanie, które mistyfikacja ta wprowadziła do wyobrażeń o dorobku poetyckim znakomitego romantyka, nic będziemy bronić Krogulca przed zarzutem "wybryku", jakżeż surowo postawionym przez Niemojewskiego. Na okoliczność łagodzącą dla utalentowanego naśladowcy i w istocie wielbiciela Mickiewicza przypomnijmy jedynie, iż autoryzowanie utworów cudzym nazwiskiem miało w naszej literaturze humorystycznej dawną tradycję. Dość wspomnieć wiersze napisane "pod imieniem Bielawskiego" przez różnych poetów osiemnastowiecznych (Trembecki, Węgierski, Mier, Niemcewicz i inni).

Nieporozumieniem natomiast wydaje się obrona Mickiewicza jako poety, który nie "zabawiał się pornografią". Już w 1913 r., po ogłoszeniu przez J. Czubka trzeciego tomu korespondencji filomatów, wiadomo było, że wieszcz narodowy, owszem, "zabawiał się" układaniem wierszy swawolnych, nie w Panu Tadeuszu wprawdzie, ale pisał je dobrym towarzyszom gwoli w okresie młodości. Dowodem opublikowany przez Czubka z autografu wierszyk Litera Tomaszum de arte Wigodika:

Gdybym ci wymalował, bazgracz nie ćwiczony,

Ładną dziewkę, w kozackie strojną pantalony,

I sukman tam dał, gdzie się zwykło mieć kitajkę,

Czabot w miejscu trzewika, za wachlarz nahajkę,

By ta, co z wierzchu piękną nadstawuje buzię,

Resztę smaczniejszych wdzięków zamknęła w rajtuzie,

Widząc taką potworę, któż z was nie zagwizda,

Kiedy u góry wąsy, a u dołu piscis,

to jest ryba.

Wiadomo, że wielki poeta przepadał za sprośnościami i bawił nimi wybornie siebie i gości. Lucjan Siemieński, który spotkał Mickiewicza w 1840 r. w czasie jego kilkudniowego pobytu w Strasburgu z rodziną, opowiada, że mimo październikowej pluchy autor Pana Tadeusza "w wesołym był usposobieniu; mówił wiele i do najpoważniejszych rozmów mieszał wspomnienia litewskie i jowialne anegdoty (wyróżnienie - R.K.) o dawnych znajomościach podsuwanych mu przez gospodynią domu, Litwinkę, niedawno z tamtych stron przybyłą". Łatwo się domyślić, że ową gospodynią była Ksawera Deybel - główne źródło znakomitego samopoczucia poety. Zofia Komierowska zanotowała w swoim dzienniku z niesmakiem, że w domu Mickiewiczów bawiono się czasem "swobodnie jak u najpospolitszych ludzi". Nastrój zaś wywoływało zachowanie się samego gospodarza. Nie tylko we własnym mieszkaniu. Taż sama dama wspomina o jego "wybryku dobrego humoru" podczas obiadu w paryskiej stancji Komierowskich 17 lutego 1853 r.: "Mówiąc o pieśniach ludowych, odezwał się, że oddałby śpiew wszystkich primadon europejskich za jedną strofę w latach dziecinnych słyszaną w ojczystej zagrodzie, i jednocześnie zaczął na całe gardło nucić jakiś wesoły podśpiewek ludowy, do którego musiałam mu akompaniować:

Tańcowała Małgorzata,

Tańcował i Grzegorz".

Przydajmy za autorką, że Mickiewicz "nie mając wcale głosu, całą jednak duszą śpiewał".

Zarzut pornografii, sformułowany bez ogródek przez Niemojewskiego pod adresem Krogulca w związku z omawianym apokryfem, wydaje się wyolbrzymiony. Niewinny to tekst w porównaniu choćby z impudikami filomatów. Oskarżenie Orłowskiego o rozpustę musi się wydać przesadne, nawet jeśli się weźmie pod uwagę zakorzenioną jeszcze na początku bieżącego stulecia pruderię w odniesieniu do spraw seksualnych (mimo ofensywy naturalistów skutecznie kontynuowanej w okresie dekadentyzmu). W opisie aktu płciowego pana Tadeusza z Telimeną nie użył falsyfikator ani jednego nieprzyzwoitego wyrazu, scena została odmalowana na wesoło, bez "chorobliwego erotyzmu", wprowadzonego do literatury polskiej - zdaniem wielu ówczesnych moralistów - przez Gabrielę Zapolska w Małaszce, Kaśce Kariatydzie, Kobiecie bez skazy, O czym się nie mówi, przez Przybyszewskiego w trzytomowej powieści Homo sapiens, przez Kazimierza Przerwę-Tetmajera w Królu Andrzeju i Romansie Panny Opolskiej, przez Gustawa Daniłowskiego w Marii Magdalenie, przez Boya w Słówkach, przez Mieczysława Srokowskiego w Kulcie ciała (Dziennik człowieka samotnego) i przede wszystkim przez Żeromskiego w Dziejach grzechu. Z międzywojennych dzieł nie sposób nie wspomnieć o Zmorach i Motorach Zegadłowicza.

Sławny ów apokryf, publikowany dotychczas pokątnie (wyjąwszy zapomniany pierwodruk w "Muchach") ogłosimy poniżej w całości, aby skończyć wreszcie z atmosferą niezdrowej sensacji i pozornej tajemnicy towarzyszącej temu tekstowi od zarania. Nie takie "spotkania" ogląda się w filmach dozwolonych dla widzów od lat szesnastu, nie mówiąc już o tym, co na ekranach pokazuje się dzisiaj młodzieży starszej o dwa lata. Nie takie przygody miłosne frapują czytelników we współczesnej beletrystyce, w której znajdujemy opisane potocznie i bez wstydu najbardziej wymyślne, nieraz patologiczne formy zaspokajania żądz ludzkich, przy czym samo wyuzdanie rzadko demoralizuje czytelnika, ponieważ wydaje się zazwyczaj sprawą drugoplanową w porównaniu z towarzyszącym aktowi erotycznemu uczuciem lub instynktami, ideami albo interesami popychającymi ku sobie bohaterów i określającymi ich czyny. Roi się od takich z pozoru gorszących scen w powieści naszej (por. J. Andrzejewskiego Idzie skacząc po górach, W. Żukrowskiego Kamienne tablice, T. Konwickiego Rojsty, M. Promińskiego Niech żyje króli in.), a jeszcze obficiej w obcej (Por. J. Baldwina Inny kraj, E. Kazana Układ i wiele innych).

Spotkanie się pana Tadeusza z Telimeną w Świątyni Dumania nie było jedynym utworem Orłowskiego opartym na Mickiewiczowskiej epopei. W opracowanej przez niego Encyklopedii humoru i satyry polskiej, wydanej w Warszawie w 1914 r., znajdujemy dwa jego własne urywki oparte na motywach zaczerpniętych z Pana Tadeusza, mianowicie antysemicki Koncert Soplicy - parafrazę Koncertu Jankiela (t. I, s. 101-103) oraz Pan Sędzia, czyli Nieostatni zajazd szlachecki (t. III, s. 223-224). Przy okazji informacja: w 1885 r. ukazała się drukiem w Krakowie wzorowana na Mickiewiczowskiej epopei "historia akademicka w 6 pieśniach" pt. Pan Mateusz, czyli ostatni zajazd na Kleparzu. Autor podpisał ją kryptonimem "B". Literacką tę zabawę przypomniał pół wieku temu T. Sinko, zdradzając przy okazji tajemnicę, że była ona dziełem Klemensa Bakowskiego. (Zapomniana parodia "Pana Tadeusza" sprzed 50 lat, "Kurier Literacko-Naukowy", nr 4 z 28 11935 r.).

Z materiału przedstawionego dotychczas wiemy, że oprócz otwartej publikacji w "Muchach" ukazały się dwa "korsarskie" wydania apokryfu: jedno przypisane Fredrze, drugie wydrukowane rzekomo w Lipsku w 1902 r. pod nazwiskiem samego Mickiewicza. Ten ostatni, odautorski, druczek miał dalsze wznowienia. Przed dwudziestu laty otrzymałem bibliofilską jego reedycję w przyjacielskim podarunku od Ludwika Benoit, znanego aktora (broszurka w formie zgrabnego prostokąta o wymiarach 135 x 83 mm, oprawna w ozdobny kremowy kartonik, z tymże samym sfingowanym miejscem wydania i datą o dziesięć lat późniejszą: "Lipsk 1912"). W Bibliotece Jagiellońskiej znajduje się inne wydanie (sygn. 295.750 I res.), datowane, a raczej antydatowane, na rok 1910. Z porównaniem obydwu książeczek wyciągnęliśmy wniosek, że jedna z nich (nie wiedzieć która) była przemałpowana na wzór drugiej bez dozoru filologicznego. W obydwu druczkach występują te same przeoczenia korektorskie: w w. 92: "węża" zam. "węże"; w wyd. oznaczonym datą 1910 dodatkowo w w. 124: "napiętrznej" zam. "napiętrzonej"; w wyd. z r. 1912 w w. 97: "zrezygnowawszy" zam. "zrezygnowany"; w obydwu edycjach powtarza się tenże sam rażący błąd ortograficzny w w. 125: "Nuża" zam. "Nurza".

Z nierzadkich - jak wynika z powyższego przeglądu - druków robiono liczne odpisy i kopie maszynowe. W okresie gimnazjalnym miałem przyjaciela (dziś zdolny inżynier i powszechnie szanowany obywatel), który wyuczył się na pamięć całego Pana Tadeusza. Pamiętam, iż inwokację tej epopei recytował z uniesieniem nie mniejszym niż "Mrówki", które wyszperał w skrypcie uniwersyteckim prawa cywilnego należącym do starszego odeń brata, jurysty, i "wkuł" w głowę z pilnością celera. Przywiązana do apokryfu legenda o autorstwie i sława tekstu zakazanego były tymi czynnikami, które dodatkowo przyczyniały się w każdym pokoleniu do utrzymywania jego nadzwyczajnej, konspiracyjnej popularności.

 

SPOTKANIE SIĘ PANA TADEUSZA Z TELIMENĄ W ŚWIĄTYNI DUMANIA I ZGODA UŁATWIONA ZA POŚREDNICTWEM MRÓWEK

Tak i Tadeusz ciągnął za sobą zgryzoty,

Suwając się przez rowy i skacząc przez płoty

Bez celu i bez drogi. Aż niemało czasu

Nabłąkawszy się, w końcu wszedł w głębinę lasu

I trafił, czy umyślnie, czyli też przypadkiem,

Na wzgórek, co był wczora szczęścia jego świadkiem,

Gdzie dostał ów bilecik, zadatek kochania,

Miejsce, jak wiemy, zwane Świątynią Dumania.

Gdy okiem wkoło rzuca, postrzega: to ona!

Telimena, samotna, w myślach pogrążona,

Od wczorajszej postacią i strojem odmienna,

W bieliźnie, na kamieniu, sama jak kamienna;

Twarz schyloną w otwarte utuliła dłonie,

Choć nie słyszysz szlochania, znać, że we łzach tonie.

Daremnie broniło się serce Tadeusza:

Ulitował się, uczuł, że go żal porusza,

Długo poglądał niemy, ukryty za drzewem.

Na koniec westchnął i rzekł sam do siebie z gniewem:

"Głupi! cóż ona winna, że się ja pomylił!".

Więc z wolna głowę ku niej zza drzewa wychylił.

Gdy nagle Telimena zrywa się z siedzenia,

Rzuca się w prawo, w lewo, skacze skroś strumienia,

Rozkrzyżowana, z włosem rozpuszczonym, blada,

Pędzi w las, podskakuje, przyklęka, upada

I nie mogąc już powstać, kręci się po darni,

Widać z jej ruchów, w jakiej strasznej jest męczarni;

Chwyta się za pierś, szyję, za stopy, kolana;

Skoczył Tadeusz myśląc, że jest pomieszana

Lub ma wielką chorobę. Lecz z innej przyczyny

Pochodziły te ruchy.

U bliskiej brzeziny

Było wielkie mrowisko, owad gospodarny

Snuł się wkoło po trawie, ruchawy i czarny;

Nie wiedzieć, czy z potrzeby, czy z upodobania,

Lubił szczególnie zwiedzać Świątynię Dumania;

Od stołecznego wzgórka aż po źródła brzegi

Wydeptał drogę, którą wiódł swoje szeregi.

Nieszczęściem Telimena siedziała śród dróżki;

Mrówki, znęcone blaskiem bieluchnej pończoszki,

Wbiegły, gęsto zaczęły łaskotać i kąsać,

Telimena musiała uciekać, otrząsać,

Na koniec na murawie siąść i owad łowić.

Nie mógł jej swej pomocy Tadeusz odmówić.

Oczyszczając sukienkę, aż do nóg się zniżył,

Usta trafem ku skroniom Telimeny zbliżył...

"Co pan robi? Nie można! niech pan mrówki łowi!

Panowie tylko prosić są zawsze gotowi,

A mnie tu mrówki gryzą". "Gdzie?". "Koło kolana".

Tadeusz ręką sięgnął - już mrówka złapana.

"Czy jeszcze?". "Pan się pyta, a mrówki zuchwałe

Coraz to wyżej idą!". Za pończoszki białe

Sięgać musiał tym razem bohater szczęśliwy.

Ze jednak krew nie woda, majtki nie pokrzywy,

Tadeusz sięgnął głębiej, gdzie w cieniu ukryte

Rosną wstydliwe włosy w pierścienie spowite.

Telimena syknąwszy padła na murawę.

Tadeusz, porzuciwszy na mrówki obławę,

Otoczył ją ramieniem, ku sobie przycisnął.

Ogień tajemnych pragnień w oczach jego błysnął,

Ustami ust jej szukał - znalazłszy, w zapale

Rozpalonymi wargi miażdżył je zuchwale.

Telimena na razie, śmiałością zdumiona,

Odepchnąć chciała młodzieńca ramiona,

Sił jednak i oddechu w piersiach jej nie stało:

Dreszcz rozkoszy znienacka objął całe ciało,

Ubezwładnił jej członki, rzucił krew do twarzy.

A widząc, że Tadeusz na wszystko się waży,

Uległa. Lecz, że wiele doświadczenia miała:

"Ach! jeszcze kto zobaczy" - z cicha wyszeptała.

I spłoszona a drżąca, na wpół pomieszana,

Między omdlałe nogi wpuściła młodziana,

Odrzuciwszy falbany jednym śmiałym ruchem.

Jak klin, kiedy go z wierzchu uderzą obuchem,

Tak wbił się pan Tadeusz bez pomocy ręki

W ukryte w cieniu spódnic Telimeny wdzięki;

A czując, że jej piersi wznoszą się jak fala,

Wzrok namiętny krew młodą w żyłach mu rozpala;

Nie cofa się, lecz dąży bez zastanowienia

Do miejsca, które zwie się szałem zapomnienia.

Jak klacz, kiedy jej jeździec wbije w bok ostrogę,

Nagle rzuca się naprzód bez względu na drogę,

Tak też i Telimena, jak ostrogą spięta,

Rzuciła naprzód ciałem, a białe rączęta

Wokoło Tadeusza owinęła szyi,

Równocześnie jej nogi, jak pierścienie żmii,

Skrępowały młodziana tak, że się zdawało,

Iż razem obydwoje jedno tworzą ciało.

Pan Tadeusz był młody, zdrów i wytrzymały,

Przy tym zbyt wypoczęty, więc swoje zapały

Z rozkoszą w Telimenie utopić był gotów;

A że przyszedł do tego prawie bez kłopotów,

Nie poskąpił też za to ochoty i siły.

Więc go też jej rączęta jak węże spowiły

I pulchne białe nogi ścisnęły jak kleszcze,

Usta zaś wyszeptały: "Tadeuszu, jeszcze!"

Zaczął się nad nią znęcać jak kogut nad kurą,

Lecz mu po małej chwili oczy zaszły chmurą,

Oddechu brakło w piersiach, więc zrezygnowany,

Dając raz jeszcze nurka pomiędzy falbany,

Zmęczony, na miękkim Telimeny łonie

Legł, skrywszy na jej piersi rozpalone skronie.

Telimena, widząc to, nie zrezygnowała,

A że prócz doświadczenia spryt i rozum miała,

Zatem drażniąc ustami Tadeusza wargi,

Szepnęła pieszczotliwie kilka słówek skargi:

"Wszak to było dla ciebie, a co dla mnie będzie?"

I mając swoje chuci jedynie na względzie,

Jęła go palić wzrokiem, uśmiechem czarować,

Wodzić ręką po ciele, namiętnie całować,

Wpiła w niego swe wargi, na koniec zemdlona

Przycisnęła namiętnie młodzieńca do łona.

Poznał tedy Tadeusz, z kim ma do czynienia,

Co znaczy dobra szkoła obok doświadczenia.

Już mu teraz pomogła własnymi rękami,

Własnym ciałem - prócz tego czułymi słówkami

Błagała, by rozkoszy nie popsuł pośpiechem;

"Bo przecież noc nie zając - mówiła z uśmiechem -

Nie ucieknie! Wszak prawda, ty moje kochanie?"

Jakże to nie być czułym na takie wezwanie!

Jak Moskal, gdy zagrają "Boże caria chrani",

Tak rzucił się Tadeusz. Telimena w dani

Powtórną niosła z młodzieńczej ochoty ofiarę.

Gdyby się teraz hrabia zjawił na chwil parę,

Miałżeby co szkicować: Ponad spódnic zwoje

Sterczało rozdzielonych białych kolan dwoje;

Niżej, w falban, koronek napiętrzonej górze,

Nurza się pan Tadeusz niby w białej chmurze,

Pod nim się Telimena zadyszana wije,

Włos rozwiany, w nieładzie w murawie się kryje.

Pierwszy powstał Tadeusz, wnet ubiór poprawił,

Przez chwilę jeszcze oko Telimeny bawił,

Która leżąc omdlała i z sił wyczerpana,

Ledwo z jego pomocą wstała na kolana.

Wnet poprawiła włosy, wstążki i falbany,

A widząc, że Tadeusz nieco zadumany,

W te do niego bez gniewu ozwała się słowa:

"Sądzę, że w tajemnicy wszystko pan zachowa.

Zwłaszcza że i czyn pański był nieco zuchwały.

Mówię to nie dlatego, by prawić morały,

Lecz postąpić w ten sposób z kobietą uczciwą,

Może nieco zalotną, czułą i wrażliwą,

Korzystać z jej niemocy, wyzyskać jej słabość,

To niegodne, mój panie!... Jednak wiek twój młody,

Dzień gorący i mrówki, które do swobody

Szerokie dały pole, biorąc pod uwagę,

Przebaczam... Cóż mam robić?... Kto taką odwagę

Wobec damy okazał, jak pan to uczynił,

Ten tylko w jej oczach zyskał, nie zawinił".

Kiedy ją Tadeusz ścisnął za kolana,

Grożąc palcem, wyrzekła: "Oj, łotrzyk z waćpana!".