Joanna Siedlecka

Biografie odtajnione: z archiwów literackich bezpieki

2015
 

(...)

 

Jerzy Andrzejewski

 

 

 

ZMIAŻDŻYLI GO NA MIAZGĘ

 

 

26 listopada 1976 roku. TW "Krzysztof" otrzymał dyspozycje co do toku dalszego postępowania w sprawie Andrzejewskiego. Major Wolski przedstawi TW nasze zamierzenia.

27 stycznia 1977 roku. Odwiedzić Andrzejewskiego w Laskach na początku przyszłego tygodnia.

 

Z zadań dla TW "Krzysztofa"

 

O tym, jak cennym "seksotem" (sekretnom sotrudnikom) był "Krzysztof", świadczy najlepiej, że kolejnym pisarzem, któremu go podsunięto, okazał się Jerzy Andrzejewski. We wrześniu 1976 roku został jednym z założycieli KOR-u, SB postanowiła więc przestać się z nim patyczkować i uderzyć wreszcie zdecydowanie, posługując się znów młodym, atrakcyjnym mężczyzną. Tym razem flagowym wręcz gejem.

 

67-letni już autor Popiołu i diamentu, "wiecznie pijany i spragniony pederastii", jak pisał o nim Kisiel, połknął przynętę i niczym Zawieyski stracił dla "Krzysztofa" głowę, a co gorsza - obdarzył zaufaniem absolutnym. Znał go już zresztą z corocznych mszy oraz "styp" za Zawieyskiego, organizowanych przez "Krzysztofa" razem ze Stasiem Trębaczkiewiczem. Traktował więc niemal jak członka rodziny, nazywał "synem Zawieyskiego", który był nie tylko jego przyjacielem, ale też ojcem chrzestnym jego córki, Agnieszki.

Ujął też Andrzejewskiego żarliwy katolicyzm "Krzysztofa", a jeszcze bardziej związki z najwyższą kościelną hierarchią, dojściami, jak zapewniał, do samego Prymasa Wyszyńskiego i Lasek. Andrzejewski natomiast, którego Zygmunt Hertz nazywał Jaszczurką ciągle zmieniającą skórę, szykował się właśnie do zmiany kolejnej, czyli powrotu do Kościoła, ale prywatnie i dyskretnie, nie narażając się na propagandowe oskarżenia o koniunkturalizm.

Chciał zwłaszcza wrócić do Lasek, gdzie mógłby spokojnie popracować i niby to przypadkiem spotkać się z Prymasem Wyszyńskim, który "namaściłby" go na nową, opozycyjną drogę życia.

Jako czołowy przedwojenny pisarz katolicki był przecież z Laskami związany, napisał tam swój Ład serca, poznał jedną z najważniejszych sióstr, czyli Katarzynę. I do niej właśnie, ze względu na telefon na podsłuchu, kontrolowaną pocztę, przekazał przez TW swój list.

Ten natomiast czuł się w Laskach jak w domu, załatwił mu więc zaproszenie, i to do dawnego pokoju Zawieyskiego. "Oczywiście, wyłącznie dla naszej sprawy i zdobycia Andrzejewskiego", tłumaczył swoim oficerom. Dzięki temu często go w Laskach odwiedzał, a rezultatem były raporty tytułowane na przykład: Z rozmów z Andrzejewskim w nowym domu rekolekcyjnym.

Ekipa Gierka unikała więźniów politycznych, a już zwłaszcza tak znanych na Zachodzie, jak Jerzy Andrzejewski, bo przyniosłoby mu to jedynie aurę męczennika, pomogło w Noblu, na którego, zdaniem bezpieki, "cynicznie grał". Postanowiła więc zdyskredytować go i ośmieszyć o wiele bardziej perfidnie, montując akcję specjalną. Nie bez kozery w połowie października 1976 roku (między 14 a 16), czyli tuż przed corocznym noblowskim werdyktem.

Jej pomysłodawcą i pilotem był sam pułkownik Majchrowski, główny esbecki herszt od literatów, a brawurowym wykonawcą właśnie TW "Krzysztof", który, jak go chwalono, "powierzone mu zadanie w całości zrealizował", inkasując za to ładną sumkę pięciu tysięcy złotych.

A wykonał je podczas weekendu w Zakopanem, gdzie, jak pokpiwał Zygmunt Hertz w liście do Miłosza - "nasz Jerzy pojechał odpocząć po trudach założenia KOR-u". Razem z nim, choć ze względów konspiracyjnych oddzielnie, udał się TW "Krzysztof", jego nowy kochanek, a za nimi "pilot" Majchrowski. Andrzejewski zatrzymał się w ZAiKS-ie, w "Halamie", "Krzysztof" razem z nim, choć jego rodzice mieli w Zakopanem dom. Tak więc to w "Halamie" wykonał swój obstalunek. Najprawdopodobniej po miłosnej nocy z Andrzejewskim oraz alkoholu, doprawionym być może używanymi przez wszystkie służby specjalnymi lekami psychotropowymi, tzw. pastylkami prawdy, mącącymi umysł, wyłączającymi mechanizmy samokontroli, a na drugi dzień pamięć tego, co się stało.

Udało mu się bowiem namówić Andrzejewskiego czy też wyłudzić od niego podpis pod listem otwartym, "Apelem", domagającym się szerokich swobód dla homoseksualistów - ślubów, specjalnych domów publicznych itd. Żądań wówczas bulwersujących, zdaniem SB, zachwiały więc pozycją Andrzejewskiego, pokazały też, kim byli członkowie KOR-u. Co potwierdzały stemple, wysłano "Apel" z poczty w Zakopanem do najwyższych władz państwowych (marszałka Sejmu), związków twórczych - ZLP i Pen Clubu, zachodnich ambasad, pism i agencji - "Le Figaro", Reutera.

TW "Krzysztof" spisał się w Zakopanem wręcz rewelacyjnie. Przekazał też SB treść swoich rozmów z Andrzejewskim, między innymi o Noblu. Wyczekiwał go każdego października i wszystko już sobie zaplanował. "Po odbiór nagrody nie pojadę, chcąc zwrócić uwagę opinii publicznej na terror szerzący się w Polsce; kraju pod sowiecką okupacją i na Polaków, pozbawionych możliwości swobodnych wyjazdów", mówił.

Ufał "Krzysztofowi" do tego stopnia, że w jego obecności udzielił "mordobijnego" - według Hertza - wywiadu dla telewizji zachodnioniemieckiej. "Krzysztof" wykonał więc zadanie dodatkowe, niezlecone, przekazując SB zarówno zadawane Andrzejewskiemu pytania, jak i jego odpowiedzi, na przykład, że wstąpił do KOR-u, bo chciał być sumieniem narodu.

Nieostrożny jak zwykle Andrzejewski nie umówił się na wywiad w domu "Krzysztofa" czy w jakimś górskim zaciszu, ale "manifestując swoją opozycyjność", jak komentowano, zrobił z tego publiczne widowisko. Zaprosił ekipę z kamerami i innym, licznym sprzętem do otwartego, znajdującego się na parterze salonu "Halamy", choć zarówno wśród gości, jak i personelu tzw. domów pracy twórczej nie brakowało esbeckich wtyk. Jedną z nich o pseudonimie "Karo", odpowiedzialną za administrację, Andrzejewski zapytał o zgodę na wizytę ekipy. Oczywiście mu jej udzieliła, natychmiast "wywołując spotkanie" ze swoim oficerem prowadzącym z SB w Nowym Sączu.

Zjawił się zaraz w "Halamie", ale do salonu nie wchodził, szpiclował pod drzwiami. A w swoim raporcie z 15 października 1976 roku przekazał Centrali skład niemieckiej ekipy, pomagających jej polskich dziennikarzy i gości "Halamy", wyjątkowo wizytą zainteresowanych; Zbigniewa Rogowskiego, Jerzego Edigeya oraz młodego literata z Warszawy, Bogusława Wita-Wyrostkiewicza, który towarzyszył Andrzejewskiemu w czasie wywiadu. Według TW "Karo" - jego kochanka, przebywającego z nim w "Halamie" od 14 do 16 października. Nie zważając na kpiny pozostałych gości, których najwyraźniej lekceważył, Andrzejewski chwalił się głośno, że spodziewa się Nobla, stąd ten wywiad. Poza tym dużo pił i rzadko wychodził z pokoju, nawet na posiłki.

Rozpoznał swój podpis

Zakopiańska operacja okazała się majstersztykiem. Młody gej nie tylko bezbłędnie ją wykonał, ale wkradł się też w łaski Andrzejewskiego i po powrocie do Warszawy z jego mieszkania, gdzie teraz przesiadywał, sącząc jego trunki, relacjonował na gorąco jej odgłosy.

Niemal natychmiast - meldował - z egzemplarzem "Apelu" zjawił się u Andrzejewskiego wysłannik Zarządu Pen Clubu, Jerzy Zagórski, żądając pisemnego oświadczenia, że to falsyfikat, a jego podpis został sfałszowany. Czekało na to Prezydium Pen, przygotowujące protest do światowej opinii publicznej o metodach prześladowań polskich dysydentów.

Andrzejewski, już po sporej dawce alkoholu, kontynuował "Krzysztof", z przerażeniem rozpoznał swój podpis, choć nie przypominał sobie, aby coś takiego podpisywał, a tym bardziej napisał, o czym świadczył kiepski styl "Apelu", który nie mógł być dziełem takiego pisarza jak on.

Pod wpływem nacisków Zagórskiego poświadczył jednak, że to ubecka fałszywka dużej klasy - jego podpis widniał nie tylko na oryginale, ale też kilku kopiach. I mimo że zarówno córka, jak i jego sekretarz, a zarazem przyjaciel - prosili go, aby przynajmniej teraz miał się na baczności - nadal pił.

Za ubecką fałszywkę - donosił dalej "Krzysztof" - uznał "Apel" nie tylko Pen Club, ale też KOR, wydając specjalne oświadczenia. Związek Literatów natomiast, gdzie najlepiej Andrzejewskiego znano, zachowywał milczenie, starał się wyciszyć sprawę. Na wniosek Iwaszkiewicza ograniczono liczbę osób, które "Apel" przeczytały. Oprócz prezesa znał go tylko Zagórski, Hertz i wiceprezes Putrament, bo do niego "Apel" zaadresowano. Bojąc się podejrzeń, że maczał w tym palce, obiecał uruchomić swoje partyjne możliwości, aby sprawę wyjaśnić.

Iwaszkiewicz natomiast miał, przy okazji innych spraw, rozmawiać o tym z "panem Edwardem", jak nazywał Gierka, ale czy do tego doszło? Być może jego również, jak ironizował Hertz, można było uderzyć "za pedziostwo", choć nie dawał do tego władzy powodów i trzeba mu to przyznać - o wiele bardziej się pilnował, był nieufny, dobierał sobie chłopców spoza środowiska i nigdy nie dopuścił do siebie tak blisko żadnego TW.

Wyjątkowo też Andrzejewskiego nie znosił. W swoich Dziennikach nazywał go "największą kanalią wśród pisarzy, moralistą z własnej nominacji, ostatnią świnią. Błaznem, który myślał, że jest zbawcą ojczyzny. Zawsze uważałem go za ścierwo - pisał - a on wyrósł na bohatera narodowego, wobec którego nie wolno nic powiedzieć".

Atakował go najmocniej po jego akcesie do KOR-u, uważając, że "polski robotnik nie potrzebuje opieki starego durnia i pijanicy, zapijaczonego pederasty".

"Starego ciskała złość na pogłoski, że KOR może przynieść Andrzejewskiemu Nobla", komentował w swoich Dziennikach Leszek Prorok (21 lutego 1977 roku).

Oczywiście i tym razem prezes wykorzystał okazję. Był przekonany, że "Apel" to sprawka "starego pijanicy" i na zebraniu Prezydium Zarządu Głównego ZLP, 22 października 1976 roku powiedział, że "obok wielu problemów nurtujących nasze środowisko przeżywamy i rzeczy bardzo nieprzyjemne, jak list Andrzejewskiego do władz".

Najbardziej jednak, kontynuował "Krzysztof", zabolało Andrzejewskiego, że w jego autorstwo wierzyli również zaprzyjaźniony z nim kompozytor Zygmunt Mycielski oraz Jerzy Urban, liczący się wówczas dziennikarz "Polityki".

Notabene słowa Iwaszkiewicza są dziś jedynie w archiwach SB, ze związkowych po prostu "wyparowały". "Czuwał" bowiem nad nimi Jan Maria Gisges - literacki funkcjonariusz, wieloletni żelazny sekretarz Związku Literatów, a zarazem TW o pseudonimie "Maria". Pisarze dobrze o jego roli wiedzieli, pilnowali więc, jak zaprotokołował ich wypowiedzi z zebrań i zjazdów, wykłócali się o każde słowo, ocenzurowane lub "sczyszczone" przez TW "Marię".

Nie wszystkiego jednak dało się upilnować, w rezultacie w archiwach ZLP brak nie tylko śladu po bulwersującej środowisko sprawie listu Andrzejewskiego, ale też wielu innych dokumentów - świadectw funkcjonowania pisarskiej organizacji w PRL-u. Na przykład materiałów z sądów koleżeńskich, a także pisarzy represjonowanych, między innymi Jerzego Kornackiego - ich teczki osobowe są niemal puste.

Dlaczego nie chciał śledztwa?

Śmiechem i oburzeniem wobec Andrzejewskiego reagowała też większość pisarzy. "Zrobił to pewnie w pijanym widzie, a potem udawał męczennika. To przecież bardzo do niego pasowało - mówili - epatował wręcz swoim homoseksualizmem i alkoholizmem. Przyzwyczaił się, że było mu wszystko wolno".

"Biegał za świętą kozę" - przyznawał nawet życzliwy mu Zygmunt Hertz. "Nic mu nie zrobili ani za Apelację, wydaną pod nazwiskiem u Giedroycia, ani za protest przeciw inwazji na Czechosłowację czy za to, że po śmierci Jasienicy skoczył od razu na jego zwłoki, wygłaszając ostre przemówienie".

To była głośna, bulwersująca sprawa, relacjonowana również przez inne literackie wtyki, między innymi TW "Matrata" - Władysława Huzika.

"Matrat" dyżurował w kawiarni ZLP, przekazując komentarze pisarzy, na przykład Andrzeja Szczypiorskiego. Ten dziwił się przede wszystkim, dlaczego ani Pen Club, ani ZLP, a zwłaszcza sam Andrzejewski nie wystąpił oficjalnie o wszczęcie śledztwa. Nie sprawdził nawet na poczcie w Zakopanem, kto był nadawcą, czy jej pracownicy chętnie o tym informowali, czy też dostali najwyraźniej nakaz milczenia, co sugerowałoby rolę Rakowieckiej.

Andrzejewski jednak o żadnym śledztwie nie myślał. Rozpoznał przecież swój podpis i dobrze wiedział, że "Apel" wysłano z Zakopanego właśnie wtedy, gdy bawił tam z "Krzysztofem". Że w jego obecności udzielił też wywiadu, który natychmiast wyciekł i rozrabiało go "Życie Warszawy" oraz "Trybuna Ludu" Czy był aż tak naiwny, że nie zapaliło się w nim żadne alarmowe światełko? Czy też fascynacja nowym kochankiem zabiła w nim instynkt samozachowawczy? Nie ukrywał przecież, że jego marzenie to "trwanie pięknej i młodej kurwy".

Mało tego, jak z dumą donosił "Krzysztof", Andrzejewski prosił go również o pomoc w wyjaśnieniu sprawy. "Otrzymałem listy od kilku młodych osób - zwierzał mu się - które najwyraźniej mnie podpuszczały do gestów podobnych. Jeden z listów był z Krakowa, trzy z Wrocławia, ale wszystkie z tym samym błędem w kodzie adresowym". Namawiał więc "Krzysztofa" na wspólny wyjazd do Wrocławia, a zwłaszcza nocleg w hotelu "Monopol". "Połazilibyśmy potem po mieście - kusił - a Ty sprawdziłbyś przy okazji nadawców, ich autentyczność".

"Czy panowie chcecie, abym jechał?" - pytał "Krzysztof" swoich oficerów w raporcie z 11 listopada 1976 roku, ale Andrzejewski wycofał się w końcu z projektu.

"Nasz Jerzy, zdaje się, dotknął bruku, doszło do mnie, że odmówił podpisania petycji (o prawa Polonii w ZSRS), a nie tylko to - pijaniusieńki zatelefonował do Kisiela, pytając, o co tam chodzi, że jakieś podpisy. I traaaaaaach - wkrótce potem Michnika zatrzymała milicja. [...] Było wielkie oburzenie, że to prowokacja. Żadna prowokacja, po prostu pijany i nieodpowiedzialny Andrzejewski, zwyczajne gówniarstwo", pisał Hertz w 1975 roku i tak samo było w październiku roku 1976 z "Apelem" o prawa dla homoseksualistów.

Od powrotu z Zakopanego TW "Krzysztof" jest z naszym figurantem w coraz bliższych kontaktach - cieszyli się esbecy.

Rzeczywiście ich związek kwitł, i to kilka dobrych lat. Głównie z inicjatywy zadurzonego autora Popiołu i diamentu. Zapraszał "Krzysztofa" do siebie, ciągle gdzieś wyciągał. "Jedźmy do małego miasteczka, na koniec świata", mawiał. Planował nawet wspólny wyjazd do Bułgarii, gdzie mieli "poszaleć z tamtejszymi chłopczykami". "Ze względów konspiracyjnych bierzemy zawsze dwa oddzielne pokoje", zapewniał "Krzysztof" swoich oficerów.

Najczęściej kończyło się jednak na weekendzie w Kampinosie albo w którymś z domów TW - w Zakopanem czy Konstancinie, w dawnej willi Zawieyskiego, gdzie teraz królował.

Zdradzał więc Andrzejewskiego podwójnie, także jako kochanka. Choć sypiał z nim wyłącznie służbowo, jak wynika bowiem z jego raportów - traktował go wyjątkowo instrumentalnie i cynicznie. Nigdy na przykład nie zapomniał dodać, jak bełkotał po pijanemu, jak podkreślał ciągle, jakim wielkim jest pisarzem. Nawet przed wizytą Andrzejewskiego w Konstancinie wyciągał od swoich mocodawców dodatkową kasę, a gdy jej nie otrzymał, wszystko odwoływał.

11 listopada 1976 roku (przed planowanym wyjazdem do Wrocławia). Zrodzi to sprawę kosztów mojej podróży. Andrzejewski może za mnie zapłacić, ale nic o tym nie wspominał, więc muszę mieć pewność, że nie znajdę się w głupiej finansowej sytuacji.

19 lipca 1977 roku. Andrzejewski chciałby przyjechać do mnie do Konstancina już 21 lipca i być tam do 5 sierpnia. [...] Sprawa to dla mnie skomplikowana. W zasadzie nie mogłem powiedzieć nie, ale ostateczne terminy zostanę ustalone w ciągu 2-3 dni. Szczerze mówiąc, dla mnie będzie to sprawa kosztowna - nie mam pieniędzy. Nadto Andrzejewski jest gościem trochę trudnym, mam doświadczenie po Zakopanym. Chcę znać w tej kwestii stanowisko panów.

Ze wszystkich spotkań z Andrzejewskim jego młody przyjaciel pisywał raporty. Bardzo szczegółowe, niemalże kroniki zachowań, planów i dosłownych wypowiedzi pisarza, najprawdopodobniej nagrywanych. Wędrujących natychmiast na biurka naczalstwa Departamentu III - towarzysza Stachury i Kowalczyka. Zwłaszcza gdy dotyczyły ich głównego wtedy priorytetu, czyli KOR-u.

Autor Popiołu i diamentu był jego najbardziej znanym członkiem. "To nazwisko Andrzejewskiego pod listem o uwolnienie mego brata, Błażeja, aresztowanego za Wolne Związki Zawodowe, najbardziej mu pomogło, nagłośniło sprawę", mówił Krzysztof Wyszkowski.

Ale na skutek swojej alkoholowej choroby i ślepej wręcz ufności, zwłaszcza wobec młodych chłopców, nieświadomie oczywiście, przynosił też KOR-owi duże straty, dostarczając SB wiele cennych o nim informacji.

Zdradzał je swemu agentowi numer jeden - TW "33", Kazimierzowi Koźniewskiemu, gorliwemu partyjniakowi, choć po tym, jak TW obciążył na procesie Wańkowicza, nikt nie miał do niego zaufania. Z wyjątkiem członka KOR-u Jerzego Andrzejewskiego, który mówił mu dosłownie o wszystkim. Nawet o tym, że to na jego konto przychodziły z Zachodu pieniądze na KOR, ostatnio na przykład od Heinricha Bolla, przechwycone więc w końcu przez SB.

Zaprosił nawet Koźniewskiego do Lasek, skąd ten, korzystając z okazji, również wysmażył raport. Między innymi o gościach Andrzejewskiego - Mikołajskiej, Kijowskim oraz jego sekretarzu, a zarazem kochanku, który odwiedzał go nawet tam. Wykonał też szczegółowy plan topograficzny Lasek, dowodzący, jak łatwo się tam dostać. Nikt nikogo nie kontroluje ani przy wejściu, ani bramie wjazdowej. Nie ma żadnych portierów. Jedynie tabliczka informująca, że po 23.00 spuszcza się groźne psy. W Laskach właśnie chroniła się również wyjątkowo szykanowana Halina Mikołajska, była to więc dla SB instrukcja, że i tam mogła ją dopaść.

O sprawach KOR-u Andrzejewski paplał też beztrosko ze swoimi TW z doskoku - "Piotrem" i "Konradem". Na przykład o coraz częstszych przeciekach, nie wiadomo jednak skąd. Nie zdając sobie sprawy, że to on był ich źródłem. Ale najwięcej tajemnic KOR-u, które SB mogła wykorzystać do kompromitujących go prasowych paszkwili, kolejnych gier i operacji, zdradzał swemu młodemu kochankowi, TW "Krzysztofowi". Zapominając zupełnie, że był nie tylko "synem Zawieyskiego", ale też "paksiarzem", jak go nazywano, redaktorem reżimowego "Za i Przeciw" oraz "Kierunków". Słynął z licznych homoseksualnych partnerów z najróżniejszych środowisk.

Mimo to zadurzony w nim Andrzejewski opowiadał mu szeroko o sprawach, o których SB wiedzieć nie powinna. Na przykład, że KOR posługuje się często jego nazwiskiem, nie pytając go w ogóle o zgodę. "O tym, że otwieram listę protestujących przeciw konfiskacie »Zapisu«, dowiedziałem się z jego łamów. Oni już zupełnie mnie o nic nie pytają. Nie mogę robić z tego afery, aby na zewnątrz nie stwarzać opinii, że w KOR-ze są wewnętrzne spory" - skarżył się TW. "Łącznik kontaktujący mnie z KOR-em i »Zapisem« nie dociera do mnie już od miesiąca, nie spotykamy się".

"Ja z kolei - przyznawał - rzadko chodzę na ich nasiadówki. Ostatnio byłem po prostu pijany. Zawsze zresztą starałem się stać obok. Jestem przede wszystkim pisarzem, jestem już stary, muszę dbać o swoje literackie sprawy. Powiem ci szczerze, zakończę z KOR-em po swojej ostatniej książce. To nie ma sensu. Policja włożyła tam za wielu ludzi. Ja im nie ufam, broń cię Boże, nie łącz się z KOR-em", prosił TW "Krzysztofa", uważając go, jak widać, za wielkiego opozycjonistę.

W maju 1977 roku nie szczędził mu cennych dla SB szczegółów o głodówce KOR-u w kościele św. Marcina - proteście wobec aresztowania jego członków. Liczbie i nazwiskach uczestników, opiekujących się nimi księżach, warunkach (piją tylko wodę z cukrem, mają koce, poduszki). O planach Haliny Mikołajskiej, które mogły posłużyć SB do ośmieszania jej, na przykład, że na serio myślała o wstąpieniu do zakonu w Laskach, gdzie wszyscy ją uwielbiali.

Autorach i tematach najbliższych numerów "Zapisu", który również firmował, między innymi dziennikach Mikołajskiej o prześladujących ją nieznanych sprawcach. Specjalnym "Aneksie" o represjach wobec członków KOR-u, procesach jego przywódców itd.

SB wiedziała więc z góry, który numer "Zapisu" był niegroźny, tylko o literaturze, a który musiała skonfiskować. Andrzejewski natomiast, choć się do tego przyczynił, otwierał potem listę protestujących przeciw bezprawiu.

To dzięki niemu "Krzysztof" przekazywał też SB oryginalne dokumenty KOR-u. Chociażby "Odezwę" do młodzieży po zabójstwie Stanisława Pyjasa, opracowaną przez Andrzejewskiego razem z Antonim Liberą w Poroninie, gdzie bawił właśnie u "Krzysztofa". Ze względów bezpieczeństwa, aby zgubić "ogon", śledzony Libera zjawił się bez zapowiedzi, poszedł wcześniej na wędrówkę w góry. Niepotrzebnie - "ogon" był obok Andrzejewskiego, ufającego mu do tego stopnia, że poprosił go o zniszczenie (!) gotowego już oryginału "Odezwy". TW natomiast, korzystając z jego chwilowej nieuwagi, schował ją i przekazał nam, niszcząc przypadkową kartkępisali z dumą esbecy.

Przyłożył też rękę do sprawy założonej przez SB Antoniemu Liberze, dostarczając cennych o nim informacji. Między innymi o szczegółach zainicjowanej przez niego akcji. "Odezwa" miała być rozrzucona przed kościołem akademickim św. Anny, przekazana episkopatowi, a zachodnim korespondentom na specjalnej konferencji w mieszkaniu Andrzejewskiego, który - jak szydził "Krzysztof" - pomknął natychmiast do Warszawy, marząc, że zostanie wreszcie aresztowany. Mimo że "Odezwy" w końcu nie podpisał. "Nie powinienem występować wobec młodych w roli patriarchy", tłumaczył.

Prezentował z dumą gospodarza i dom

Antoni Libera: "Moja wizyta w Poroninie od razu mnie zaniepokoiła i jak się okazało, słusznie - po latach przeczytałem o niej w IPN-ie raport TW »Krzysztofa«. Podejrzana wydawała mi się willa, w której gościł wtedy Andrzejewski - piękna, wielka, imponująca. Zastanawiałem się, czy nie jest przypadkiem lokalem kontaktowym MSW? Andrzejewski jednak z dumą mi ją prezentował, podobnie zresztą jak jej gospodarza - jego nazwisko wypadło mi z pamięci.

Widziałem faceta po raz pierwszy w życiu i nie miałem ochoty rozmawiać przy nim z Andrzejewskim, a tym bardziej redagować »Odezwę«, którą w końcu napisałem sam. Dawałem mu na migi znaki, żebyśmy wyszli, pogadali sam na sam, ale twierdził, że to jego przyjaciel, człowiek absolutnie zaufany, nie ma przed nim tajemnic. O co mi chodzi? A gdy udało mi się jakoś wyciągnąć go w końcu na korytarz, »gospodarz« podsłuchiwał pod drzwiami.

To nie była tylko naiwność Andrzejewskiego, ale coś więcej - pycha i megalomania, przekonanie o własnej wyższości, wyjątkowej charyzmie - był jeszcze wtedy w dobrej formie. Opowiadał mi również o swoich przesłuchaniach na SB po zabójstwie Gerharda i chełpił się wręcz, przechwalał, jak to on, wielki pisarz, ustawiał głupich ubeków! Jak to on z nimi rozmawiał, a nie oni z nim! Nie miałem jednak wątpliwości, że było odwrotnie, że wyciągnęli z niego wszystko.

Po okresie młodzieńczego podziwu byłem już wtedy coraz bardziej wobec Andrzejewskiego krytyczny i zdystansowany. Tym bardziej że przyjaźniłem się również ze Szpotem, który był wobec Andrzejewskiego wyjątkowo szyderczy i złośliwy".

Sekretarz ma nowe klucze

Zaufanie Andrzejewskiego do "Krzysztofa" narażało go na wielkie niebezpieczeństwo. Zwierzał mu się na przykład ze wszystkich swoich strachów, wiedzy dla SB bezcennej. "Najbardziej boję się esbeckich prowokacji - przyznawał - i staram się nie podrywać przygodnych chłopców, nie chodzę do łaźni na Krakowskim Przedmieściu. Boję się zostawać w domu sam, zwłaszcza gdy wyjeżdża moja córka. SB może przecież siłą się do mnie wedrzeć, pobić, podobnie jak Mikołajską, wtargnęło do niej 20 oprychów, wyzwało od kurew, próbowało zgwałcić".

Gdy zmienił zamki w drzwiach, "Krzysztof" doniósł natychmiast, że nową parę kluczy otrzymał również sekretarz pisarza. Ich zdobycie nie stanowiło więc dla służb żadnego problemu.

To właśnie "Krzysztofowi", a de facto SB, powierzył Andrzejewski misję wyjątkową - miał pomóc mu w znalezieniu zakładu leczącego alkoholików dla jego sekretarza - był związany z nim od lat i czuł się za niego odpowiedzialny.

"Doprowadzą mnie do szału"

SB była ciekawa rezonansu swoich szykan wobec Andrzejewskiego i to dzięki "Krzysztofowi" wiedziała, które z nich najbardziej go uderzały, bo i z tego oczywiście mu się zwierzał. Początkowo próbował robić dobrą minę do złej gry.

W grudniu 1976 roku, po szkalującym go paszkwilu "Trybuny Ludu", mówił: Te kurwy tracą już orientację, nie wiedzą, że to tylko robi mi popularność. Nie przejmuję się, bo to jeszcze bardziej kompromituje ich, nie mnie.

To plugawa fala oszczerstw. Ja wciąż milczę, myśląc, że oni się zreflektują, do mnie drzwiami i oknami cisną się zachodni korespondenci. Na razie odmawiam wywiadów, ale trzeba będzie milczenie przerwać. Wiesz, przez ostatnie dni byłem pijany.

Ani myślę też, tak zresztą jak i Mikołajska, płacić 10 tysięcy złotych grzywny, wsolonej nam za zbiórkę pieniędzy na KOR.

Nich mnie wsadzą. Właśnie o to chodzi. Właśnie teraz, przed Belgradem, komuniści aresztują największego pisarza Europy, odznaczonego przez nich Orderem Sztandaru Pracy - mówił "Krzysztofowi" według raportu z 4 lutego 1977 roku.

Najczęściej jednak nie ukrywał, że ma już wszystkiego dość. "Świątecznych prezentów", czyli cegły (Halinie Mikołajskiej przysłano zdechłego śledzia, sędziwej Anieli Steinsbergowej - prezerwatywę). Anonimów i telefonów, rzekomych robociarzy z Radomia, żądających utworzenia komisji kontrolującej wydatki KOR-u czy też bluzgających po prostu: "Ty świnio, ty sługo imperialistyczna, ile dała ci Wolna Europa?"

"Doprowadzają mnie do szału. Jeżeli będą dalej dzwonić, albo rozbiję aparat, albo zwariuję", skarżył się "Krzysztofowi".

Bardzo często rozmawiał więc z nim o Zawieyskim, o jego samobójczej, jego zdaniem, śmierci. Uważał ją za bohaterstwo. "Zachowałbym się tak samo, gdybym wiedział, że nic już nie mogę zrobić, gdyby ci gówniarze, tzn. moi prześladowcy, doprowadzili mnie do ostateczności", mówił.

"Adres będzie znany"

Szczegółowe, buchalteryjne wręcz raporty młodego kochanka umożliwiały SB totalną kontrolę Andrzejewskiego:

- jego planów jako członka KOR-u, na przykład kiedy i gdzie udzieli wywiadu Agencji Reutera i co wygarnie;

- zamierzeń pisarskich, z których nic już na ogół nie wychodziło - ani z książki o samotności twórcy w totalitaryzmie, ani o tym, co komunizm zrobił z Polakami;

- "haków", które przemycał w swoich felietonach w "Literaturze". Chwalił się nimi "Krzysztofowi", cenzura natychmiast je więc wycinała, co jednak go nie uczuliło, przeciwnie - "Tak to przecież zakamuflowałem, ale oni boją się już każdego mego słowa", mówił;

- kalendarza wyjazdów i spotkań, na przykład:

4 lutego 1977 roku. Andrzejewski chce, abym go zaprosił na premierę mego "Kordiana", który reżyseruję w Teatrze na zamku w Świdwinie. 23 kwietnia br. pojedzie prywatnie samolotem do Koszalina, a stamtąd do Świdwina autem. Przyjedzie na 2-3 dni i będzie mieszkał na zamku. Prywatnie.

6 maja 1977 roku. Rozmawiałem z Andrzejewskim na temat wyjazdu do Zakopanego. Ustaliliśmy, że pojadę 12 maja wieczorem, 13 i 14 będę sprzątał, a 14 wieczorem Andrzejewski wyjedzie pociągiem osobowym (sypialnym) i w Zakopanym na dworcu wyląduje 15 ok. 10.40, skąd go odbiorę i zawiozę do swego domu. Ostatecznie jednak potwierdzę terminy 10 maja i dopiero wtedy Andrzejewski wykupi bilet. W Zakopanym będziemy około 10-15 dni.

Michnik spotka się z Andrzejewskim jutro lub w niedzielę. "Michnik jest szpiegowany - mówił - i ja też, ale my z Agnieszką autem mego syna wybieramy się do Kazimierza na 7-8 i 9 maja. Pojedzie również Michnik, spotkamy się na szosie lubelskiej oraz w Kazimierzu". (Auto jest to samo, którym wiózł Andrzejewskiego do Zakopanego jego syn Marcin). Andrzejewski chciałby także skłonić Michnika do wyjazdu do Zakopanego, powiedział z przymrużeniem oka - mogłoby się to trochę pokryć z naszym pobytem.

21 maja 1977 roku. Od 15-30 czerwca będzie przebywał w Sopocie, w Zaiksie (zarezerwował pokój). W lipcu na cały miesiąc planuje wynająć w Sopocie prywatną kwaterę - sprawa w załatwianiu, adres będzie znany.

"Oko Breżniewa"

Dzięki "Krzysztofowi" SB znała też niemal dosłowne wypowiedzi Andrzejewskiego na każdy ważny temat. Krytycznej oceny naiwnego, jak uważał, Człowieka z marmuru Andrzeja Wajdy, przeszłości naszych przywódców, zwłaszcza ze Śląska, byłych członków Wehrmachtu i Hitlerjugend. Aktualnych wydarzeń, na przykład odbywającego się w 1977 roku w Warszawie Światowego Zgromadzenia Budowniczych Pokoju - "kompromitacji, bo coś takiego odbywa się w mieście procesów przeciw robotnikom oraz intelektualistom".

Choć najczęściej - jak donosił "Krzysztof" - rozmawiał ze swoim TW o naszej milicji - jej brutalności i metodach, jak za caratu, a także o... bezpiece. Państwie w państwie, w którym partia nie dawała sobie rady. Byłaby nawet skłonna do demokratyzacji, ale nie może ze względu na nieprzejednane stanowisko SB, zależnej wprost od Moskwy, dążącej do rozlewu krwi.

Czy myślisz - mówił "Krzysztofowi" - że te obrzydliwe szykany, te listy, jakie otrzymuję, przysyła mi Gierek i partia? Nie, oni są w miarę wykształceni, wpojono im w szkole szacunek i kult do mnie za "Popiół i diament", to śle mi SB. Ale ja któregoś dnia zbiorę te listy i cegły, te obrzydlistwa pod moim adresem i prześlę je Gierkowi w prezencie.

Tak było u nas zawsze. Berman i Różański, odpowiedzialni za bezpiekę w latach 1945-55 prowadzili politykę na własną rękę, z polecenia ambasady sowieckiej. Różańskiego bał się nawet Bierut. To Berman na zlecenie Moskwy osobiście nadzorował akcję wykończenia generała Świerczewskiego.

[...] Nasza policja pracuje dla Moskwy i jest sterowana przez ambasadę rosyjską. Gierek i jego Biuro Polityczne stoi na uboczu, od czasu do czasu dorywając się tylko, aby coś doszczekać, wierząc, że Moskwa spojrzy na to przychylnym okiem. Tragedią naszego narodu jest to, że Gierek i nasze władze prześcigają się jak niewolnicy, żeby ucieszyć oko pańskie, oko Breżniewa.

Na chłopaka Andrzejewskiego przymknIĘto oko

W czerwcu 1981 roku, po blisko 30 latach nieobecności, przyjechał do Polski noblista, Czesław Miłosz. Jego triumfalna wizyta była oczywiście monitorowana przez służby. I to właśnie dzięki Andrzejewskiemu, który go wprowadził, TW "Krzysztofowi" udało się wślizgnąć na salony superelitarne i superstrzeżone - na spotkanie z Miłoszem w Pen Clubie. Wejście na "krzywy ryj" było wykluczone. Gęsty tłum kłębił się już przed Pałacem Kultury, gdzie mieścił się wówczas Pen Club. Sala pękała w szwach - przyszło około 500 osób. Imienne zaproszenia sprawdzała starannie specjalna straż "Solidarności" regionu Mazowsze, na czele z jej szefem, Zbigniewem Bujakiem. Na chłopaka Andrzejewskiego przymknęła jednak oko. Nie wpuściła natomiast wiceministra kultury, Zdzisława Puchały - usiłował wejść mimo braku zaproszenia. A gdy powoływał się głośno na swoją funkcję, usłyszał, "że było już wielu chętnych na podobny numer".

Doszło do incydentu, wprowadził go w końcu Leszek Prorok, członek Zarządu PEN, meldował TW "Krzysztof" w swoim raporcie ze spotkania.

Wyłapał głównie momenty polityczne. Powitanie prezesa Juliusza Żuławskiego, jak też prowadzącego spotkanie Artura Międzyrzeckiego było ich pozbawione. Miłosz natomiast wspomniał, że to właśnie Pen Club, jako jedyna instytucja, pamiętała o nim przed Noblem i nagrodziła za przekłady, kiedy znalazł się w Polsce na indeksie. Gdy przeczytał swój wiersz "Który skrzywdziłeś człowieka prostego", umieszczony na pomniku ofiar Grudnia 1970, sala wstała i nagrodziła go oklaskami. Wyłącznie pisarz Janusz Rychlewski wystąpił z prowokacyjnym pytaniem o litewski paszport Miłosza, uchylonym przez Międzyrzeckiego.

Wśród gości, prócz Zbigniewa Bujaka, któremu Międzyrzecki dziękował za wyjątkową ochronę spotkania, byli między innymi Adam Michnik, Halina Mikołajska, Zbigniew Herbert, ambasadorowie USA, Hiszpanii, RFN, zachodnie stacje telewizyjne - NBC.

Miłosz wspomniał też o obecnym na sali Jerzym Andrzejewskim, który powiedział po jego Noblu, że należał się im obu. Wielu miało mu to za złe. Otóż stwierdzam, że chciałbym, aby Andrzejewski Nobla otrzymał, bo faktycznie mu się należy.

W styczniu 1971 roku zmarła żona Andrzejewskiego. Była jego dobrym duchem, trzymała zarówno dom, jak i męża. Po jej śmierci wszystko się rozsypało. Próbowała zastąpić ją ich córka Agnieszka, mieszkała z ojcem, matkowała mu, ale to już nie było to. Zaczęła się więc stopniowa degrengolada i równia pochyła autora Miazgi, a mimo to wtedy właśnie przystąpił do opozycji, której zupełnie to nie przeszkadzało. Choć przecież wiedziała, że codziennie, już od południa, był pijany.

"Podpisywał wszystkie ważne listy protestacyjne" - mówił Jacek Bocheński. "Był też jeden warunek: trzeba było pójść do niego odpowiednio wcześnie, dopóki butelka czerwonego wina Egri Bikawer nie była jeszcze opróżniona".

Zygmunt Hertz nazywał go "kłębkiem czegoś oblanego wódą", pisał o jego "zapaskudzaniu się, zanikach woli, pękniętych hamulcach". Aleksander Fiut o "degradacji przez pijaństwo", Stefan Kisielewski o "męczącej kombinacji rozkładu duchowo-fizycznego, kabotyństwie, aktorstwie, nonkonformistycznych popisach, ekshibicjonizmie, osobliwym narcyzmie. Pederastii, która na starość rzuca się na mózg".

Oczywiście taki właśnie członek KOR-u był dla SB nie lada gratką. Musiała to wykorzystać. TW "Krzysztof" monitorował więc szczegółowo zwłaszcza jego pijaństwa:

26 listopada 1976 roku. Zastałem go w stanie dużego zamroczenia alkoholowego - wypija dziennie 3 butelki wina.

8 grudnia 1976 roku. Andrzejewski w złym stanie psychicznym i fizycznym - powrót alkoholizmu. Już przez telefon skarżył się, że źle się czuje.

22 lutego 1977 roku. Jest chory, cierpi na nadciśnienie.

Alarmował natychmiast, gdy Andrzejewski podejmował kuracje odwykowe, próby wyjścia z nałogu, które nazywał "odlakierowaniem się"

2 grudnia 1976 roku. Już od 3 dni jest trzeźwy. Przyjmował mnie w trzeźwym stanie.

7 stycznia 1977 roku. Oświadczył, że nie pije już od 2 tygodni i rzeczywiście był całkowicie trzeźwy.

27 stycznia 1977 roku (Z Lasek). Nie pije, czuje się bardzo dobrze. Jest ożywiony. Pisze rozdział swojej książki.

6 sierpnia 1979 roku. Od czerwca jest w znakomitej formie - nie pije. Chce na swój jubileusz (70-lecia urodzin) pójść bardzo godnie.

Anna Synoradzka, biografka Andrzejewskiego, nazywała jego ostatnie lata czasem samodestrukcji. Choć usiłował się ratować, był jednak za słaby w porównaniu z siłą SB, której zależało, aby założyciel KOR-u i sumienie narodu pozostało alkoholikiem. Najbardziej nikczemnym zadaniem jego kochanka było więc utrudnianie pisarzowi wychodzenia z nałogu. Dostarczanie zabronionego alkoholu - narzędzia samozagłady, wyciąganie na piwo do najbliższej budki koło zoo, czego zresztą w swoich raportach nie ukrywał.

11 listopada 1976 roku (gdy z okazji Święta Niepodległości "rozmiękczał" Andrzejewskiego przyniesionymi mu biało-czerwonymi goździkami):

Wypiliśmy dwie butelki czerwonego wina. Przez te dni, gdy nie byłem u niego, nic nie wypił, moja wizyta była odnowieniem alkoholizmu. Umówiony zostałem na najbliższą sobotę. Do tego czasu muszę mieć Panów odpowiedź, jak ustawić zagadnienie.

30 czerwca 1977 roku. Andrzejewski zażywa od 3 dni leki psychotropowo-przeciwalkoholowe pod nadzorem córki. Przez najbliższych 10 dni będzie miał naturalny wstręt do alkoholu i nie ma żadnych możliwości, żeby wypił.

O tym, że rozpijał Andrzejewskiego, świadczy też raport TW "Matrata" z 31 października 1976 roku, który nie miał pojęcia, że donosił na kolegę po fachu:

Bogusław Wit, młody pisarz katolicki - pisał - jest w doskonałych stosunkach z Andrzejewskim, orientuje się w jego sprawach natury osobistej. Bywa u niego codziennie, uczestniczy, wbrew swojej woli, w pijaństwach Andrzejewskiego, dostarczając mu alkohol.

A także, na jego prośbę, "ładnych chłopców do kochania, płowe zwierzę choćby na raz, nawet żula za forsę". Oni również przychodzili z alkoholem.

"Jerzy znowu pije, robi burdel w domu, sceny, sprowadza dwóch chłopców" - pisał zaprzyjaźniony z nim kompozytor Zygmunt Mycielski. "Stan alkoholiczny i chyba erotomański u starzejących się pederastów jest straszny. Nie chciałbym tak wyglądać, nawet za cenę tak zwanej sztuki, choćby miała to być wielka sztuka".

Kim byli sprowadzani przez "Krzysztofa" chłopcy? Czy tylko żulami za forsę? Czy też, co niewykluczone, podobnie jak on, wysłannikami resortu? I nie tylko rozpijali gospodarza, ale buszowali też po jego biurkach i mieszkaniu. Ciągle przecież ginęły mu rękopisy.

Skąd pochodził też przynoszony mu alkohol? Czy na pewno ze sklepu? Trudno uwierzyć, aby SB nie wykorzystywała takich okazji. Oczywiście otrucie kogoś tak znanego jak Andrzejewski nie wchodziło w grę, można było jednak latami, stopniowo i powoli osłabiać, niszczyć jego zdrowie i siły, podtruwając go, dosypując mu do dostarczonego alkoholu szkodliwych środków farmakologicznych. SB była przecież formacją zbrodniczą, a w totalitarnym systemie wszystko było możliwe. Zwłaszcza wobec członków KOR-u, o czym świadczyło choćby zabójstwo Pyjasa czy wyjątkowe szykany wobec Haliny Mikołajskiej, łącznie z uszkadzaniem jej samochodu, między innymi zapłonu, co groziło wybuchem.

Podtruwanie opozycjonistów należało zresztą do klasycznych metod "bratnich" służb: KGB i Stasi. Enerdowski opozycjonista Jürgen Fuchs zawsze twierdził, że jego choroba była wynikiem działań Stasi. Po otwarciu jej archiwów okazało się, że poddawano go latami rakotwórczemu promieniowaniu.

W każdym razie jedno jest pewne, autor Miazgi był w łapach bezpieki, która mogła z nim zrobić wszystko.

Stracił wolę życia

Potwierdziła to dziwna końcówka życia pisarza. Mówiono, że się zapił, ale jego przypadek był zupełnie inny. Zamykając założoną mu sprawę, SB cieszyła się, że osiągnęła to, co chciała - "zneutralizowała" go i pokonała. Zdobyła jego skalp. Wyeliminowała z KOR-u, choć formalnie już w połowie 1978 roku wycofał się na skutek złego stanu zdrowia, do czego niewątpliwie się przyczyniła.

Fizycznie czuł się jeszcze zupełnie nieźle, ale psychicznie coraz gorzej. Tracił przede wszystkim wolę życia, pogrążał się w apatii i depresji, a to dla pisarza najgroźniejsze. Czuł się skrajnie znużony i zmęczony. Ostatni raz pojawił się publicznie na Kongresie Kultury Polskiej w grudniu 1981 roku, ale nie zabierał głosu. Poczucie klęski pogłębił jeszcze stan wojenny. "Popatrz, nawet to potrafią spieprzyć", mówił Filipowi Bajonowi. Na domiar wszystkiego właśnie wtedy upokorzono go ostatecznie, wydając w PIW-ie wykastrowaną Miazgę, która miała uwiarygodnić ekipę Jaruzelskiego, jego "liberalną" politykę wydawniczą.

Przestał zupełnie wychodzić z domu, ze swojej, jak mawiał, separatki ze szczelnie zasłoniętymi oknami. Nadal pił, był właściwie wiecznie pijany. Po dwóch kolejnych wylewach w 1981 roku, które uszkodziły mu wzrok, powoli ślepł. Nie mógł czytać ani pisać. Próbował wprawdzie dyktować córce, ale nic już nie wychodziło, niczego nie skończył. Mimo to nie chciał wyjechać do Francji na operację oczu, którą miał mu sfinansować jego francuski wydawca.

Zmarł przedwcześnie w wieku 73 lat w kwietniu 1983 roku.

"Znamy jego tryb życia, musi się liczyć z tym, że go na tym odcinku mogą pociąć" - pisał Hertz. "[...] I o tym nie chcę myśleć".

Ale, niestety, trzeba było. Przystąpił do KOR-u, ekspiując za swoje komunistyczne zaślepienie, broszury O człowieku radzieckim, Partia i twórczość pisarza. W nadziei na Nobla. Z pychy i megalomanii, które pozwalały mu nie widzieć własnych ograniczeń. Zawsze zresztą chciał być większy od siebie.

"Udawał dąb, a był próchno. Jaka mizeria, ale wybaczona", pisał o nim Miłosz.

"Urodziłem się pisarzem, a nie bohaterem", mówił Julian Stryjkowski, gdy namawiano go na akces do opozycji. Andrzejewski tego nie potrafił. Nie posłuchał też Hertza, który zawsze powtarzał, że Nobla mogła zapewnić mu tylko ostra autobiograficzna książka.

Wybrał jednak KOR, choć Nobla i tak nie dostał. Przyniósł mu również straty, wybebeszając go przed swoimi TW. Co najważniejsze, podobnie jak Halina Mikołajska, zapłacił za niego niewątpliwie cenę najwyższą, czyli przedwczesną śmiercią. Rzeczywiście go pocięto, zmiażdżono na miazgę, w języku służb - zrobiono z niego puree, przyrządzono "na kotlietku".

Rasowy opozycjonista

Mimo to, wbrew wszystkiemu, Joanna Szczęsna i Anna Bikont w swojej Lawinie i kamieniach zhagiografowały go na człowieka, który się kulom nie kłaniał. "Rasowego opozycjonistę, który podpisywał, brał udział, firmował i nie dał się jednak SB".

Przerzuciły wprawdzie, choć z wyraźnym wstrętem, dotyczące go IPN-owskie dokumenty, a raczej według nich "chłam", wybrały jednak z nich tylko to, co do wizerunku "rasowego opozycjonisty pasowało, resztę przemilczając.

Wiedziały na przykład, kim był TW "Krzysztof", pisały przecież o nim jako o "młodym pisarzu PAX-owskim, trzeciorzędnej postaci świata literackiego, którego nazwisko nic nikomu nie mówi, a i wtedy nie mówiło" Musiały więc wiedzieć, że był jednym z najbardziej znanych homoseksualistów. Dossier Andrzejewskiego nie pozostawia żadnych złudzeń co do charakteru ich związku.

Bez zmrużenia oka utrzymywały jednak, że łączyła ich tylko przyjaźń. Zbytnia zażyłość z podsuniętym mu TW nie pasowała po prostu do wizerunku "rasowego opozycjonisty". Podobnie jak to, że kogoś takiego wybrał sobie na powiernika nie tylko swoich spraw, ale też KOR-u.

Przemilczały również wszystko, co dowodziło ewidentnie, że to nowy kochanek pisarza, podczas ich wspólnego weekendu wyciągnął od niego podpis pod "Apelem" o prawa dla homoseksualistów. Andrzejewski jest u nich wyłącznie ofiarą esbeckiej prowokacji.

Służbom nie udało się również, piszą, zwerbować do współpracy rodziny autora Miazgi, choć było wręcz odwrotnie. Wystarczyło sprawdzić wymieniony przecież pseudonim "Marek Dembicki", pod którym ukrywał się jego zięć.

Ale nawet rodzina członka KOR-u musiała być u nich nieskazitelna.

 

 

(...)

 

Sekretarz pisał mu felietony?

"Najgorsze w jego donosach było to, że wdzierał się w sferę prywatności. Bezcześcił czyjeś życie. Brudził. Wydawał na łaskę AVO; węgierskiej bezpieki" - pisał Peter Esterhazy w książce o swoim ojcu. Znanym arystokracie, "zasranym grafie, a tak naprawdę, avoszu, szpiclu, kapusiu, który całe życie się pudrował".

Z donosami TW "Dembickiego" (Andrzeja Słomianowskiego, zięcia pisarza, męża jego córki Agnieszki) było podobnie. Bezcześcił, obnażał, wydawał na łup SB gościnny dom swego teścia, swojej żony, a także już i swój. Penetrował go, wdzierał się w jego prywatność, intymność, zdradzał tajemnice, tak służbom potrzebne. Na przykład o przybranym synu Andrzejewskiego, Januszu, urodzonym w roku 1955, którego ojcem był Marek Hłasko, mieszkający wtedy u Andrzejewskiego i sypiający nie tylko z nim, ale też z jego gosposią, Ulą. Andrzejewski usynowił Janusza z wielkiej miłości do Marka, dał mu swoje nazwisko, ku wściekłości własnych dzieci - Agnieszki i Marcina. Utrzymywał go, holował przez życie, umieszczał w dobrych szkołach, na przykład w liceum księgarskim. Janusz odwiedzał tylko przybranego ojca, na stałe mieszkał u swojej matki i jej męża, który wiedział o wszystkim. "Andrzejewski miał dla chłopca dużo czułości i cierpliwości. Matkowała mu też Agnieszka", donosił zięć.

Informował też o przyjacielu domu - sekretarzu i zarazem kochanku teścia, który u niego pomieszkiwał. Akceptowała go jeszcze żona Andrzejewskiego, wolała, gdy miał stałych i znanych jej partnerów, a nie przygodne męty z "Bristolu", na jedną noc. Tym bardziej że sekretarz był inteligentnym, kulturalnym studentem. Pochodził z prowincji, Andrzejewski płacił mu za wynajmowany pokój, popychał zawodowo, pomagał nawiązywać kontakty. I oczywiście z nim pił, do jego głównych obowiązków należało zaopatrywanie Andrzejewskiego w alkohol, raportował zięć. Według niego - to właśnie sekretarz był współautorem żenująco słabych felietonów teścia w "Literaturze" z cyklu "Z dnia na dzień", pisanych zwykle rano, na kacu, z ogromnym wysiłkiem. Zawsze przy pomocy sekretarza, bez którego w ogóle by nie powstały, powinien być pod nimi podpisany.

"Nasz Jerzy pieprzy niemożebnie w tym strasznym piśmie »Literatura«" - pisał Zygmunt Hertz 9 kwietnia 1976 roku. "Raz, czy dwa czytałem. Jakieś siusiu" - odpowiadał Miłosz.

Po donosach zięcia Majchrowski wzywał wielokrotnie sekretarza na "doprosy", ten zdecydowanie jednak odmawiał choćby słowa o Andrzejewskim i nie ukrywał, że o wszystkim mu mówił. Szalenie to Ojca irytowało, nastrajało wrogo do PRL-u. Zapowiadał odwet - raportował zięć, SB dała więc sekretarzowi spokój.

Nie pożyje dłużej niż siedem lat

Życie Andrzejewskiego było dla służb ściśle jawne. Mimo że jego zięć towarzyszył mu również w pijaństwach, informował o nich i o aktualnym stanie alkoholizmu ojca, na przykład:

17 kwietnia 1973 roku. Mniej więcej od miesiąca jest codziennie pijany, co praktycznie uniemożliwia z nim jakikolwiek kontakt. Pijany jest od rana do ok. 19, po czym idzie spać. Nie jest w stanie nikogo przyjmować, z nikim rozmawiać. Zapomina, o czym wcześniej mówił, co było wczoraj, kto dzwonił, jaki jest dzień tygodnia.

Ale co niewątpliwie najgroźniejsze, donosił również o stanie zdrowia i kondycji psychicznej swego teścia. Na przykład gdzie i u kogo się leczył. Jakich zażywał leków. Jakie rezultaty przyniosła ostatnia kuracja odwykowa. Czy SB nadzorowała tylko zdrowie Andrzejewskiego, czy też jakoś te informacje wykorzystywała, trudno powiedzieć, brak na to dowodów, ale jeżeli nie - po co je zlecała?

27 lutego 1972 roku. [...] Nie jest obecnie w najlepszej formie psychosomatycznej - pije ekscesywnie i zachowuje się w sposób wskazujący na istnienie zmian charakterologicznych. Bliższe dane o stanie zdrowia Andrzejewskiego można uzyskać od dr. B., dyrektora Sanatorium dla Nerwowo Chorych w Komorowie pod Warszawą, gdzie przebywał przez tydzień. Wyniki badań oraz przepisana terapia są w dokumentach w/w Sanatorium.

1 września 1972 roku. [...] Odwiedził Andrzejewskiego, z inicjatywy Ireny Szymańskiej, psychiatra Jerzy S. Zażyczył sobie dwóch spotkań z Andrzejewskim. Po obu seansach psychoterapeutycznych stwierdził, że nie ma zamiaru wyleczyć go z alkoholizmu. Jest to niemożliwe. Powinien absolutnie odstawić wino i środki uspokajające (relanium, glimid, Mellerill), które w sposób dewastujący korę mózgową kolidują z alkoholem. Skoro musi pić, niech pije "żyto" (żytnią). W najbliższych dniach skontaktuje go z internistą, który w warunkach domowych będzie przeprowadzał kurację wzmacniającą. [...] Stwierdził, że przy tym trybie życia Andrzejewski nie pożyje dłużej niż 7 lat.





Biografie odtajnione: z archiwów literackich bezpieki