Joanna Siedlecka

Wypominki

1996

 

(...)

 

Jan Himilsbach

Szlif płyt na wieczny fart

Jan Himilsbach - zawód wyuczony i wpisany do dowodu: kamieniarz, oprócz tego pisarz, autor Monidła, Przepychanki i Łez sołtysa, realistycznych, pełnych brutalności i jednocześnie liryzmu opowiadań o wielkomiejskim marginesie. Aktor, król naturszczyków, który grał, a właściwie po prostu był w Rejsie i Przepraszam, czy tu biją? Piwowskiego, Wniebowziętych Kondratiuka. Cygan literacki, lump-intelektualista, biesiadnik SPATiF-u, "Ścieku", "Harendy".

Krępy, niewysoki, z ochrypłym, pijackim głosem, w wymiętej koszuli w kratę był jedną z najbardziej barwnych i niepowtarzalnych postaci naszego życia literacko-artystycznego.

Uosabiał, jak pisali krytycy, tęsknotę "lepszego towarzystwa" do parobka znającego egzotyczny świat poza Krakowskim Przedmieściem - Targówek, Pelcowiznę, Mińsk Mazowiecki, skąd pochodził. Fascynował je obscenicznym językiem, bulwersującym humorem, bezceremonialnymi wypowiedziami i sądami.

Choć pisze się na ogół o nim jako o "anegdotczyku", w sumie postać bez wątpienia tragikomiczna. Nie wykorzystany zupełnie przez naszych reżyserów, grywający po filmach Piwowskiego i Kondratiuka wyłącznie epizody, traktowany jako humorystyczny przerywnik. Zniszczony i zdegradowany przez alkohol, zmarły przedwcześnie w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, w ostatnim okresie swego życia ciężko chory na nowotwór gardła, chorobę Burgera, z trudem się poruszający.

I choć nazywał siebie "artychą najwolniejszym z wolnych", został członkiem wojennego ZLP-u, do którego większość pisarzy jednak nie wstąpiła. "Szczerze nim gardził, zrobił to wyłącznie dla kartek i ubezpieczenia" - usprawiedliwiał go we wspomnieniu pośmiertnym Janusz Głowacki.

Rzeczywiście więc współczesny Franc Fiszer, "ale taki, na jakiego sobie ta Warszawka zasłużyła" - pisał o nim Krzysztof Mętrak.

* * *

Zostawił też po sobie dzieło, które dawno należałoby spisać - antologię anegdot wymyślonych i prawdziwych, których był nie tylko narratorem, ale i bohaterem. Kochał je i pomnażał, wspomnienie o nim obejść się bez nich nie może, są częścią legendy, którą zostawił, niezależnie od jej oceny.

Najsłynniejsza to chyba ta, jak zakwaterowany z jednym ze znanych poetów w Domu Pracy Twórczej w pokoju z umywalką, od razu grzecznie spytał: Umówmy się, lejemy do umywalki, czy nie lejemy?

Albo ta, jak w 1980 wystąpił na niezłym rauszu w jubileuszowym spektaklu "Kabaretu pod Egidą". Pietrzak poprosił go więc, żeby zszedł ze sceny. Zejdę - powiedział - gdy zejdzie Edek Gierek. Obeszło się jednak bez konsekwencji, broniły go swego rodzaju "wariackie papiery".

* * *

Anegdoty o nim opowiada dobrze profesor Andrzej Kasia, wykładowca filozofii na Uniwersytecie Warszawskim i w Wyższej Szkole Komunikowania Społecznego oraz Mediów, który znał go naprawdę, wiele osób snobuje się bowiem na znajomość z nim, bo towarzysko nobilitowała. Ma zresztą dowód na piśmie - dedykację na Monidle : "Na pamiątkę wspólnie spędzonych dni i nocy na komisariatach i u dziwek. Zawsze ten sam Jan Himilsbach. 17.11.1971."

Jasiowi, bo tak go nazywano, imponowało, że zna samego profesora, do którego miał po prostu szacunek niejako aprioryczny. Przytargał nawet kiedyś do niego o 7 rano, wracając z knajpy, kumpla-tapicera, któremu powtarzał ciągle: Wiesz łachu, do kogo cię przyprowadziłem? Do profesora! Wiesz, gdzie on się zaraz uda? Na Uniwersytet! A co tam będzie robił? Wykładał filozofię!

- Z wdzięczności za zaszczyt, tapicer wynalazł w moim fotelu - wspomina profesor Kasia - zepsutą sprężynę i zamierzał zaraz mi ją gratis naprawić, ale nie chciałem, marzyłem tylko o pozbyciu się gości z domu, bo faktycznie wybierałem się na Uniwersytet.

* * *

Nie pamięta już, gdzie i kiedy poznał Himilsbacha. Gdzieś na "szlaku", między SPATiF-em a "Ściekiem", przyznaje bowiem, że włóczył się dawniej po knajpach i bankietach. Pamięta na przykład, jak wyszedł kiedyś z nim z "Harendy", a naprzeciwko czyli pod Polską Akademię Nauk zajechała limuzyna z ówczesnym prezesem, profesorem Tadeuszem Kotarbińskim, w swojej słynnej, białej, płóciennej czapeczce, którą nosił latem, a upał był właśnie okrutny, wszystkie okna w PAN-ie otwarte. Himilsbach złożył więc dłonie w trąbkę i krzyknął głośno w ich kierunku: Chłopaki, brać się do roboty, szef przyjechał!

Kotarbiński usłyszał, uśmiechnął się, zupełnie się widać nie obraził, nie uznał, że naruszyło to jego autorytet. Miał poczucie humoru - profesor Kasia był kiedyś jego studentem, dobrze więc pamięta. Pamięta też, że nigdy nie zdążył ukłonić się Kotarbińskiemu, a nawet skinąć mu głową - chodził, a właściwie biegał takim truchtem, że ledwo człowiek na niego spojrzał, już był na drugim końcu korytarza. Długo cieszył się nie tylko znakomitą formą intelektualną, ale i fizyczną,

* * *

Był też Himilsbach znakomitym gawędziarzem, opowiadał nawet lepiej niż pisał. Najbardziej chyba lubił opowieści o swoim kamieniarskim fachu, był przez lata kamieniarzem na Powązkach, zajmował się tzw. kamieniarką cmentarną. Robił "szlif płyt na wieczny fart", jak śpiewano w jednej z piosenek kabaretu "Stodoła".

Jego najlepsza, autentyczna podobno, cmentarna historia, którą opisał w swojej Partaninie, dotyczyła Piotra Wysockiego, słynnego przywódcy powstania listopadowego, a poza tym, do końca swoich dni nieprawdopodobnego wręcz kobieciarza. Jego grobowiec był naprawiany potajemnie - PRL-owskie władze mogłyby nie dać na to pozwolenia. Na czas remontu kamieniarze ukryli jego trumnę pod płotem i gdy nieśli ją cmentarną alejką z powrotem do grobu, zagrodziła im drogę starucha z laską. Ale ciągle jeszcze elegancka, z rękawami zakończonymi wytworną koronką. Zatrzymała władczym gestem kondukt, stuknęła laseczką w trumnę. Piotruś? - spytała. Kamieniarze skinęli tylko głowami, nie byli w stanie wykrztusić słowa, stali jak zahipnotyzowani. Ona natomiast wszczęła z "Piotrusiem" miłosny dialog, coś mu mówiła, o coś pytała. Odprowadziła go do grobu, asystowała przy zamurowywaniu trumny i klęczała, modliła się, gdy kamieniarze już odeszli.

* * *

Opowiadał też często o swojej karierze murarza, budowniczego m.in. Placu Konstytucji i MDM-u, gdzie wykańczał elewacje. Najważniejszą, tzw. priorytetową budowę kraju nadzorował osobiście sam prezydent Bolesław Bierut. Miała być ukończona na 22 lipca 1952 roku, ale wiele jeszcze brakowało, murarzom nie pozwolono więc schodzić z rusztowań, najwyżej na krótki sen. Traktowano ich niczym święte krowy, zwożono luksusowe towary, absolutnie wtedy niedostępne - pomarańcze, kabanosy. Wszystko, tyle że nie mogli z budowy wyjść, byli swego rodzaju więźniami.

* * *

Lubił też gawędy o Mareczku Hłasce, swoim idolu, którego wielbił za fetniacką sławę oraz książki - znał je prawie na pamięć. Opowiadał na przykład, jak pewnej srogiej zimy schody do Związku Literatów na Krakowskim Przedmieściu zamieniły się w lodową górkę. Mimo to Mareczek, choć na sporym rauszu, jakoś je sforsował - chciał wejść do kawiarni, ale portier odepchnął go od drzwi tak brutalnie, że sturlał się aż na jezdnię. Jeździły jeszcze wtedy tamtędy autobusy i kierowca zauważył, że ktoś leży na jezdni. Zatrzymał się, wysiadł, zobaczył, że to Hłasko, którego wielbił. Wziął go na ręce, zaniósł do literatów, postawił w holu, pocałował w rękę. Mistrzu - powiedział - zawsze chciałem pana poznać! I wrócił do swego autobusu, walnąwszy po drodze w łeb portiera, który poleciał na koniec korytarza.

* * *

Choć najpiękniejszą, bo demonstrowaną jeszcze do tego historię opowiedział kiedyś w holu "Europejskiego", gdzie którejś deszczowej, listopadowej soboty profesor Kasia siedział z Krzysztofem Mętrakiem. Gdy pojawił się w drzwiach Himilsbach na lekkiej bani, rzucili hasło: Lotnik kryj się, pospuszczali głowy - nie mieli na biesiadowanie ochoty. Jasiu jednak ich zauważył, dosiadł się, powypijał od razu to, co mieli jeszcze w kieliszkach i zaczął snuć swoją historię.

- Wychowałem się przed wojną w burdelu - powiadał - gdzie właśnie w sobotnie popołudnie zaczynał się największy ruch. Przyjeżdżał m. in. bogaty dorożkarz, panisko, któremu wszyscy kłaniali się w pas. Drzwi otwierał jednym kopem, tak że dziwki uciekały ze strachu, powoli jednak wracały, wybierał najładniejszą i zamykał się z nią w numerze i brał ją na Dżyngis-Chana. - Na co Jasiu? - pytali. - Co wy, prawiczki jesteście, że nie wiecie? - mówił z oburzeniem. Zaczął więc im tłumaczyć, na czym "Dżyngis-Chan" polega, nie mogli jednak zrozumieć, postanowił wobec tego zademonstrować. Położył się na podłodze, zaczął najróżniejsze wygibasy, wywołując oczywiście sensację. Część gości wstała, żeby lepiej widzieć, część powchodziła na krzesła.

* * *

W kieszeniach nosił wymięte, wyszmelcowane kawałki z gazet, z "Ekspresiaka" na ogół, o prawdziwych zdarzeniach z życia, które go zainteresowały i stawały się czasem kanwą jego opowiadań. Czytał na przykład często i komentował historię o wiejskim amancie, który wpadł na wesele swojej byłej narzeczonej, zdjął pasek od spodni, przytroczył do niego największą fajerkę z blachy i takim oto bumerangiem rozpędził wesele, tak że karetki nie nadążały wozić gości do pobliskiego szpitala.

Lubił też historię o byłym kościelnym z Wrocławia, zwolnionym dyscyplinarnie, pracującym jako stróż nocny, który urządzał makabryczne żarty. A to postawił komuś na oknie czaszkę, a to podrzucił pod wycieraczkę piszczele. Miarka się przebrała, gdy wszedł do znanej, wrocławskiej restauracji z autentycznym kościotrupem.

* * *

Do kilku knajp już Jasia nie wpuszczano, miał szlaban, zakaz wstępu. Nie wpuścił go też kiedyś portier do Dziennikarzy na Foksal, uznał za pijanego, co szalenie go wzburzyło. Ja żem przecież wtedy antabus brał - tłumaczył - więc jak łachudra mógł?

* * *

Wspominał często z dumą i szacunkiem o swojej żonie, Barbarze, którą nazywał Basicą. Była osobą z wyższym wykształceniem i cierpiała, że jest kamieniarzem, cieszyła się, gdy wszedł do "środowiska", na salony modnego fryzjerstwa, jak mawiał Jasiu. Wyobraź sobie, co to za kobieta - opowiadał kiedyś - posunęła się nawet do tego, że pożyczyła dla mnie maszynę do pisania od samego Iwachy!

Nawet i od niego, było nie było prezesa ZLP, pożyczał pieniądze na wódeczkę. Tak zresztą jak i od wszystkich, choć profesor Kasia po prostu mu je dawał, tak samo jak Irek Iredyński, który proszony o pożyczenie stówy, mawiał zawsze, że może tylko podarować i to nie sto, bo co to jest, a trzysta!

Jasiu zazdrościł "Iredeńce" wielu jego powiedzeń - o zmarłych, wyjątkowych szujach mawiał na przykład zawsze per: "łajdackiej pamięci". Choć sam przecież był autorem powiedzeń, które przeszły do historii, to jego jest przecież: "nie moja broszka", "kurwa lekkiego prowadzenia", "stary rzęch".

* * *

Przyjaźnił się ze swoim filmowym partnerem, Zdzisławem Maklakiewiczem, słynnym Maklakiem, znakomitym aktorem, bankieciarzem na nieustającym rauszu, genialnym improwizatorem. Stworzyli duet, który przejdzie do historii polskiego kina, mówiono nawet o nich przez pewien czas w liczbie mnogiej.

Rozmawiali ze sobą tak jak w Rejsie, gdzie na ogół improwizowali, mówili własnym tekstem, Maklak to zresztą rozdział osobny. Profesor Kasia również z nim balował, pamięta na przykład spędzoną w czwórkę kolację w "Bristolu" - był z Igą Cembrzyńską, swoją wówczas narzeczoną, Maklak natomiast z żoną.

- Im dłużej biesiadowaliśmy - wspomina profesor Kasia - tym bardziej mieliśmy się z żoną Maklaka ku sobie. Postanowiliśmy więc uciec Maklakowi oraz Idze, wybiegliśmy na Krakowskie Przedmieście, schowaliśmy się w najbliższej budce telefonicznej, tuż obok księgami MON-u. Zupełnie oczywiście kretyńsko, bo widoczni byliśmy jak na dłoni. Ledwo więc przytuliliśmy się, gdy Maklak z Igą, którzy za nami wybiegli, zaraz nas "nakryli". Iga zaatakowała parasolką, o czym opowiadała na drugi dzień cała Warszawa.

9 października 1977 w wieku zaledwie pięćdziesięciu lat, Maklak zmarł tragicznie i bezsensownie tuż obok ukochanego "Bristolu", w którym pił podczas swojej ostatniej nocy. O jego śmierci krążyły wersje najróżniejsze, że to morderstwo, że zatłukła go pałami i zostawiła na ulicy milicja, prawda była jednak o wiele mniej sensacyjna. Był sam, w nocnym barku hotelu, mocno już pijany, gdy pobił go jeden z gości, zazdrosny o jego powodzenie wśród bristolowych dam. Mimo to Maklak wyszedł z "Bristolu", ale zasłabł, upadł i przeleżał na Krakowskim Przedmieściu kilka godzin. Znaleziony dopiero nad ranem nie odzyskał już przytomności, choć może byłoby inaczej, gdyby lekarz pogotowia nie dal mu, choremu na cukrzycę, glukozy.

Himilsbacha dotknęła bardzo jego śmierć, posmutniał i długo nie mógł do siebie dojść. Przeżył przyjaciela o lat jedenaście, zmarł jednak w okolicznościach dość podobnych, również przez wódę.

* * *

W 1980 profesor Kasia zamieszkał na dalekim Targówku, i w ogóle się ustatkował, przestał łazić po knajpach, prowadził tryb życia pustelniczo-samotniczy, nie widział więc Himilsbacha dobrych parę lat. W 1984, a więc na cztery lata przed jego śmiercią spotkał go niespodziewanie na Krakowskim Przedmieściu.

Początkowo zupełnie go nie poznał. Bardzo postarzał, a co najważniejsze, nie był już dawnym Jasiem-Wędrowniczkiem, a pół-kaleką. Powłóczył nogami, z trudem szedł, właściwie wlókł się, oparty mocno, uwieszony jedną ręką na ramieniu młodego chłopaka, który go prowadził, prawdę mówiąc, ciągnął. Drugą ręką natomiast podpierał się swoją laską zwaną pastorałem - odganiał też nią tych, z którymi nie chciał biesiadować, choć prawdę mówiąc, nie był pod tym względem wybredny.

Mimo to trzymał fason, nie skarżył się, nie mówił w ogóle o chorobie, rozmawiali jakby nigdy nic. Profesor Kasia pracował też wtedy w radio, opowiedział mu więc o swojej audycji, w której ogłosił konkurs na najciekawszy sen filozoficzny. Wygrał słuchacz spod Mławy, któremu śniło się, że jego dwaj synowie - bliźniacy zdawali maturę z polskiego na temat: "Motywy cmentarne w twórczości Jana Himilsbacha".

- Stary - mówił Jasiu - powiem ci krótko: to genialne, po prostu genialne!

I powlókł się dalej, oparty mocno na chłopaku. Więcej się już nie widzieli.

* * *

Oficjalna wiadomość w prasie, że zmarł 11 listopada 1988 roku ukazała się dopiero 15 listopada, a więc z czterodniowym opóźnieniem. Zmarł po prostu "na melinie", na kilkudniowej pijackiej imprezie, na której nikt długo nie zauważył, że nie żyje, myślano, że padł i śpi. W końcu jednak ktoś go trącił, poczęstował piwem. Jasiu, napijesz się? - spytał i dopiero wtedy zauważył, że nie żyje. Tak że podana oficjalnie data jego śmierci, 11 listopada 1988 czyli siedemdziesiąta rocznica odzyskania niepodległości, nie jest stuprocentowo pewna. Może stało się to dzień wcześniej lub później?

Podobnie zresztą - co znamienne - było z jego datą urodzenia. W dokumentach i Almanachu filmu polskiego od A do Z widnieje 31 listopada 1931 roku, a listopad ma przecież trzydzieści dni. W jednym z wywiadów wyjaśnił sprawę następująco: Kiedy byłem chrzczony w parafii w Mińsku Mazowieckim - a podawały mnie do chrztu dwie matki, bo kandydat na ojca wolał bimber niż ceremonie - padło pytanie: Którego dziś mamy? Ostatniego - odpowiedziała któraś z matek. No, jak ostatniego, to trzydziesty pierwszy. Tak zostało.

* * *

"Najbardziej przyjaźnię się z Romkiem Śliwonikiem" - mówił w wywiadzie dla "Przeglądu Tygodniowego" (192/87).

- W chwilach rozczulenia nazywał mnie szwagrem - wspomina Roman Śliwonik, poeta i prozaik. - Byłem bowiem świadkiem na jego ślubie cywilnym, potem kościelnym, które dzieliło dobrych kilkanaście lat, co chyba nieźle o naszej przyjaźni świadczy.

Ślub cywilny brał z Basicą gdzieś tak w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, w każdym razie już za czasów "Współczesności". Roman Śliwonik, który był zastępcą naczelnego, pamięta, że wiózł go redakcyjnym samochodem. Pamięta też atmosferę weselnego przyjęcia odbywającego się u kumpla Jasia, artysty malującego na szkle, w pracowni obwieszonej jego pracami. Grał głośno magnetofon i mężczyźni tańczyli ze sobą - panna młoda była jedyną kobietą na weselu, nie zaprosiła żadnej przyjaciółki. W pewnej chwili magnetofon przestał grać, ale pijani i półnadzy - było duszno i gorąco - weselnicy, nawet tego nie zauważyli, tańczyli dalej. I jak to na weselu, wybuchła bójka, szklane obrazki pospadały ze ścian, porozbijały się w drobny mak.

Ślub drugi, kościelny, brał Himilsbach wiele lat później, w kościółku na Czerniakowie, w obecności tylko garstki najbliższych. Zrobił to przede wszystkim dla Basicy, bardzo religijnej, która tego chciała, on natomiast zastanawiał się, w końcu doszedł jednak do wniosku, że skoro ma jej to dać spokój i szczęście, to dlaczego właściwie nie? Choć prawdę mówiąc zrobił to również dla siebie - był kamieniarzem, obcował ze śmiercią na co dzień i chciał wierzyć, zbliżyć się do Boga, którego, jak mówił, czuł nie tyle mózgiem, co skórą. W każdym razie, ateistą nie był na pewno.

* * *

- Poznaliśmy się - wspomina Roman Śliwonik - na początku lat pięćdziesiątych, w Kole Młodych ZLP, którego Jasiu był już członkiem i to popieranym bardzo przez opiekuna z ramienia ZLP, Arnolda Słuckiego, oraz innych partyjnych mecenasów literatury, poszukujących modnych wtedy pisarzy-robotników. Do Koła Młodych należał też wówczas Marek Hłasko, którego początkowo traktowano jako naturszczyka, debiutującego Bazą Sokołowską, szybko się jednak okazało, że nie jest żadnym prostaczkiem, a chłopakiem inteligentnym, oczytanym.

Dziś, trudno w to uwierzyć, ale zaczynał Himilsbach od poezji i jego pierwsze kontakty z Romanem Śliwonikiem były kontaktami poety z poetą. A zaczynał tak jak wtedy wszyscy, czyli od wierszy socrealistycznych, których trochę po pismach zostawił, jak ten chociażby o najdłuższym chyba tytule: Na przyjazd Ali Bam-Sulejmana, delegata Arabskiego Związku Młodzieży, który przyjechał na Festiwal Młodzieży do Warszawy 15 lipca 1955 roku. Dworzec Główny, peron szósty, tor drugi.

Zostawił również nie wydaną, zaginioną podobno w PlW-ie, powieść Żądam prokuratora o komuniście Marianie Buczku, "człowieku, nie postumencie", o którą upominał się i awanturował. Na którą też lata całe ciągnął stypendia twórcze i dlaczego niby miał tego nie robić, skoro brali wtedy niemal wszyscy? To były czasy, kiedy od literatów wymagano, ale i dawano. Mieszkania, wyjazdy, domy pracy twórczej. Wymknął się im jednak, poszedł własną drogą, nie został inżynierem dusz.

Początkowo adorował wiernie przede wszystkim Marka Hłaskę, był jego akolitą, choć oburzał się, gdy zaliczano go do "hłaskoidów"; uważał, że pisze po swojemu i miał rację. Hłasko był przede wszystkim kreacjonistą, pisał pod wpływem literatury amerykańskiej, upraszczał też tak jak ona. Himilsbach natomiast trzeźwym realistą, obserwatorem, gdy czegoś nie widział czy nie znal, nie potrafił tego opisać.

Jego przyjaźń z Markiem szybko się urwała, gdy ten zrobił błyskawiczną karierę, dostał prestiżową nagrodę wydawców, zaczął zarabiać, poszybował więc wyżej, na prawdziwe salony, zostawiając Himilsbacha i jemu podobnych. Urządził im nawet pożegnalną kolację w "Krokodylu", powrót dorożką - oczywiście stawiał, rzucał tak wielkimi napiwkami, że żenowały i upokarzały. - A moja przyjaźń z Jasiem trwała nadal - kontynuuje Roman Śliwonik. - Cenił mnie oczywiście, nie ukrywam, jako towarzysza biesiad, ale jednak nie tylko. Cenił też moje wiersze, uważał je za dobre, a przede wszystkim odważne, i jak na tamte czasy takie rzeczywiście były. Cenił za "Współczesność", którą współtworzyłem, zapełniałem tekstami, zgrupowałem wokół niej wiele znakomitych osób, z którymi się przyjaźnił. Miał we "Współczesności" ciepły kąt, gdzie zawsze mógł przyjść, pogadać, popracować. Byłem też zawsze o nim dobrego zdania, ceniłem go jako pisarza, traktowałem poważnie, nie wyśmiewałem, nie kpiłem. Mógł zawsze na mnie liczyć i to w sensie dosłownym - ile się go pijanego nadźwigałem, bo ciężki był jak diabli, a taksówkarze nie biorą pijanych.

On z kolei cenił Jasia za jego nietuzinkowość i niepowtarzalność. Za własne i odważne sądy i opinie. Za szczerość, może nawet czasem zbyt brutalną. Za delikatność i życzliwość wobec ludzi, u których starał się znajdować dobre strony.

Za humor i dowcip.

Z tym że taki był wyłącznie na trzeźwo. Po pijanemu stawał się chamski, ordynarny, agresywny, tak że ludzie od niego uciekali. Tracił, niestety, umiar i z wiekiem to się pogłębiało.

Ale cóż, wódka ludzi wykoślawia i to w sposób najróżniejszy - na wściekłość, na złość czy też apatię. A jego właściwie nie wykoślawiła, zaćmiewała go jedynie i zamraczała na pewien czas, po którym wracał jednak do siebie. Zdawał sobie oczywiście z tego sprawę i próbował nawet walczyć, leczył się, brał antabus i miał nawet okresy niepicia, którymi się chwalił, ale bardzo krótkie, bo pił przecież całe życie, jak mówił, urodził się z półlitrówką w dłoni.

Pomagała mu też wychodzić z nałogu jego Basica, ale oczywiście tak, jak umiała, w sposób raczej niewyszukany. Gdy miał gigantycznego kaca i skręcał się wręcz z alkoholowego głodu, wychodząc do pracy, zamykała go na klucz. Mimo to udało mu się kiedyś ją przechytrzyć. Ściągnął telefonicznie kumpli, którzy przynieśli mu wódę pod drzwi, z których wywalił jakoś judasza i wypił ją przez wentyl rowerowy przełożony przez powstałą w ten sposób dziurę. Bardzo był z pomysłu dumny i zadzwonił zaraz do Romana Śliwonika, żeby się pochwalić.

Innym znów razem, dzwonił skarżąc się na Basicę, która nie tylko znów go zamknęła i wynalazła zachomikowane gdzieś zaskórniaki, ale "wydoiła" ich resztki, które ocalił, sprzedając mu na szklaneczki winko domowej roboty z gąsiorka. A tak go suszyło, że musiał od niej kupować, nie szczędząc jej oczywiście epitetów. Choć zdawał sobie oczywiście sprawę, jaka była dla niego dobra. Dbała o niego, gotowała, tworzyła mu dom, którego potrzebował. Zanim wyszła do pracy, wmuszała w niego coś ciepłego i nie pił na pusty żołądek. Dzięki niej żył na pewno parę lat dłużej.

* * *

Pił właściwie całe swoje życie, alkohol go w sumie wykończył, mimo to był do końca znakomitym obserwatorem i zostawił sporo znakomitych opowiadań. Nie za wiele wprawdzie, ale tak że nie miał kłopotów z wydawcami, tylko z pisaniem, na które ciągle nie starczało mu czasu.

Ale gdy się już za nie brał, cieszył się, dzwonił do Romana Śliwonika i czytał mu co lepsze fragmenty, a nawet całe opowiadania. Na przykład to, które opublikował potem w "Szpilkach", o facetach w komorze gazowej, którzy zauważyli dziurę w ścianie. "Chłopaki - krzyknął któryś - dajcie no jakieś gacie, musimy zatkać, bo gaz się przecież ulatnia!" Jego opowiadania były niewątpliwie za mało odważne, dotyczące wyłącznie sfery obyczajowej. Ale choć nie miał złudzeń, że żyjemy w bolszewii, choć był przeciw, bał się polityki, nie ruszał jej, unikał. Nie mógł być opozycjonistą, bo pił i wiedział, że gdyby na coś sobie pozwolił, siedziałby na drugi dzień za kupno wódki na melinie. Wiedział, bo miał z ubiakami, jak o nich mawiał, poalkoholowe przejścia. Traktują mnie jak szmatę - skarżył się - umawiają się ze mną w kawiarni. Nawet w swoim socrealistycznym okresie nie wstąpił do partii, nie wiadomo zresztą, czy zostałby przyjęty, bo niewątpliwie by ją ośmieszał. Szukał jednak grupy, został bowiem członkiem SD *[Stronnictwo Demokratyczne, sojusznicza partyjka PZPR], choć mówiłem mu - wspomina Roman Śliwonik - Jasiu, po co ci to? Obracał jednak pytania w żart, wykręcał się, że wszystko przez przypadek. Uciekał kiedyś pijany Nowym Światem przed milicją, wpadł do jakieś bramy, milicja za nim, schronił się więc do jednego z budynków, usiadł na krzesełku w poczekalni. Pan do nas? - zapytała miła panienka, a gdy potwierdził bojąc się wyjść, podsunęła mu formularze do podpisania. I tak - śmiał się - zostałem członkiem SD! On zresztą miał również o swoich opowiadaniach nienajgorsze zdanie. Znał swoją wartość, nie znosił krytyki, na przykład na wieczorach autorskich, które są zresztą tematem oddzielnym.

Roman Śliwonik pamięta kilka z nich, na przykład ten w Krakowie, który zaczął się już w pociągu, gdzie - nieźle już z tej okazji na rauszu - zaprosił dwie staruszki z wnukami. A na wieczorze, dukał jak zwykle, czytając fragmenty swoich opowiadań, bo czytał fatalnie, co wywoływało często uśmiechy i złośliwości. Gdy jedna z pań wyraziła krytyczną uwagę o jego twórczości, odesłał ją do garów. A pana, który stanął w jej obronie, zelżył obscenicznymi słowami. Jego agresja udzieliła się sali, zaczęła się więc awantura na dwadzieścia cztery fajerki.

* * *

W filmie natomiast - zdaniem Romana Śliwonika - nie spełnił się i zagubił. Nie grał nigdy głównych ról, a prawie wyłącznie epizody i to coraz bardziej płaskie, upokarzające, w filmach kiepskich i trzeciorzędnych. Miał się pokazać i rozśmieszyć, być kwiatkiem do kożucha, broszką, niczym więcej.

Zupełnie tego jednak nie rozumiał, przeciwnie, uwierzył, że jest znakomitym aktorem. Był pod tym względem zupełnie wobec siebie bezkrytyczny. Jadę na synchrony! - mawiał zawsze z dumą. Imponowała mu też przyjaźń z Maklakiem, szczycił się nią i obnosił.

Rozkleił się kiedyś po wódce, o mało nie rozpłakał. Wajda powiedział mu, że nigdy u niego nie zagra! Bardzo to przeżył - wspomina Roman Śliwonik - choć tłumaczyłem mu, że nie powinien, jest przecież pisarzem! Czy tak bardzo brak mu dystansu? Czy nie widzi, że pasuje najwyżej do Piwowskiego, do Kondratiuka, ale nie do Wajdy? I czy rzeczywiście tak mu na nim zależy? I w ogóle na filmie?

Ale jemu właśnie zależało, trudno ukryć, kino przewróciło mu w głowie. Może tak jednak być powinno, może na tym właśnie polega jego magia? Oczywiście, dawało mu też popularność, był znany, rozpoznawany na ulicy, a jego książki rzeczywiście kupowane i czytane, była to więc transakcja wiązana. Na pogrzebie miał tłumy, o których pisarz nawet nie może marzyć.

* * *

Basica pracowała, zarabiała, on natomiast miał zawsze pieniądze z filmu, do końca grał swoje epizody. Nigdy więc nie był w nędzy, czasem wprawdzie pożyczał, ale z triumfem oddawał. Tak że żadne kartki ani sprawy materialne nie przygnały go do powojennego ZLP - kontynuuje Roman Śliwonik. SPP jeszcze wtedy nie było, on tymczasem - choć nie był przecież komuchem - chciał po prostu należeć do Związku Literatów, mieć legitymację, którą mógł pokazać dzielnicowemu czy w izbie wytrzeźwień. Która go nobilitowała - w gruncie rzeczy był dużym dzieckiem. Tym bardziej też, że wiele Związkowi zawdzięczał - bo nie tylko status literata, ale też stypendia, Obory, działkę koło Serocka, mieszkanie załatwiła wprawdzie Basica, ale Związek opiniował go i popierał.

- Wiedział oczywiście - mówi Roman Śliwonik - że tak jak wszędzie są w tym związku ludzie bardzo różni, ale był jednak z nimi. Wobec tamtej, "solidarnościowej" strony, bardzo krytyczny - miał przecież swoje lata, widział to i owo, śmieszyły go więc, jak mawiał, wilki, które stały się nagle owcami. Rozumiał, że to możliwe, uważał jednak, że powinny przynajmniej siedzieć cicho i z tyłu, a nie pchać się do przewodzenia oraz pouczania. Śmieszyli go ci wszyscy, którzy pisali nie tak dawno wiersze o Dzierżyńskim, a teraz o Matce Boskiej i bez cienia żenady deklamowali je w kościołach. Dlatego też nie przyłączał się do nich, nie łasił, oni też go zresztą nie chcieli, bali się go i unikali. Po pijanemu potrafił przecież ryknąć głośno, co o nich myśli, za kogo uważa.

* * *

- Przemawiałem na jego pogrzebie - mówi Roman Śliwonik - ale zapodziałem gdzieś mój tekst i może dobrze? Pisałem zaraz po jego śmierci i był na pewno bardzo emocjonalny. O człowieku, który się nie powtórzy. Który miał w życiu naprawdę ciężko, autentyczną sierocą dolę. Nikt nie dał mu nic za darmo i wszystko, co zdobył, zawdzięczał wyłącznie sobie, swojej pracy, talentowi, chłonności - nie miał przecież wykształcenia. Mógł na pewno osiągnąć więcej, ale taki był widać jego pułap, bo wszyscy go przecież mamy.