JOANNA SIEDLECKA

WYPOMINKÓW CIĄG DALSZY

 

 

(...)

 

WYZWANIE KOLORU SZAREGO

STANISŁAW CAT-MACKIEWICZ

 

STANISŁAW CAT-MACKIEWICZ (1896-1966) - jeden z najwybitniejszych publicystów polskich XX wieku, redaktor słynnego wileńskiego dziennika "Słowo", które stało się nie tylko częścią legendy Wilna i kresów, ale i jednym z najbardziej poczytnych pism przedwojennej Polski. Od roku 1939 emigrant, w latach 1954-1955 premier rządu emigracyjnego, po Październiku 1956, tak jak między innymi Wańkowicz. Kuncewiczowa wrócił do kraju. Autor znakomitych książek historycznych i publicystycznych, w tym "Historii Polski", "Londyniszcza", "Zielonych oczu", a także biograficznych: "Dostojewski". "Stanisław August", po których nazwano go "dziejopisem sypialni".

Przybrał pseudonim Cat, który towarzyszył jego nazwisku, bo faktycznie, przypominał kota, który chadzał własnymi drogami. "Był wyzwaniem koloru szarego, zarówno w życiu, jak i twórczości" - pisał jego biograf, Jerzy Jaruzelski. Błyskotliwy styl Cata słynął z oryginalności, temperamentu, swady i ostrości - ciął niczym kawalerzysta, oszczędzając jedynie marszałka Pilsudskiego, którego czcił, tak jak i Sienkiewicza.

Dla wrogów - warchoł, awanturnik, megaloman, który powtarzał zawsze, że człowiek jest tylko wtedy ciekawy, gdy mówi o sobie. Dla admiratorów natomiast - rogata dusza, indywidualista nie znoszący nakazów ani zakazów, zarówno w życiu, jak i pisaniu. Sam przyznawał, że jest babiarzem. Wańkowicz nazywał go nawet "kurwiarzem" - o jego romansach z dziennikarkami i aktorkami było głośno jeszcze po powrocie do Polski, choć skończył już wtedy sześćdziesiąt lat. Smakosz, gurmand, oczywiście wyłącznie kuchni litewskiej, bo "koroniarskiej" nie znosił, i rzeczywiście, jak mu zarzucano, kamizelkę miał często poplamioną barszczem i kołdunami. W ankiecie ZLP nazwał siebie Polakiem-Litwinem.

* * *

"Nie masz pojęcia, jak zachwycająca pod względem moralnym jest moja siostra i moja córka Ala. Moja Basia jest, niestety, trochę trzaśnięta, ale także bardzo mnie kochająca i szlachetna" - pisał do Michała Pawlikowskiego. Blisko stuletnia siostra Cata, pani Seweryna Orłosiowa, nie czuje się już najlepiej. Starsza córka, Barbara Rzepecka, zmarła w 1994 roku, jej syn, Ryszard Rzepecki, jest fizyczną kopią swego dziada. Rozmawiam więc z córką młodszą - historykiem, doktor Aleksandrą Niemczykową, również do ojca podobną, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie - tak jak i on pełną energii i humoru.

* * *

"Muszę chronologicznie? - śmieje się pani Aleksandra. - No cóż, skoro tak, zaczynam od mego domu rodzinnego w ukochanym także i przeze mnie Wilnie, które często odwiedzam - jestem członkiem ogólnopolskiego Klubu Miłośników Litwy". Dobrze, oczywiście, swój dom rodzinny pamięta - Zygmuntowska 6, dziś 10, stoi bowiem, jak stał. Właściwie nie dom, lecz piękny dziewiętnastowieczny pałacyk, własność hrabiego Jana Tyszkiewicza, przyjaciela ojca - służyli razem w 13 Pułku Ułanów podczas wojny 1920 roku. Zajmowali obszerne mieszkanie w jednym ze skrzydeł pałacu, z widokiem na Wilię. Dziś mieści się tam ambulatorium, podczas któregoś z pobytów usiłowała nawet wejść, ale nie wpuszczono jej, a na siłę pchać się nie chciała.

Znakomicie swoje dzieciństwo wspomina, szczególnie właśnie ojca - wesołego, pełnego życia i energii, najważniejszą oczywiście osobę w domu. Owszem, krzyczał, podnosił głos, nigdy jednak na córki. "Moje pierwsze, świadome wspomnienie z dzieciństwa - wspomina - to matka i ojciec, młodzi, piękni, rzucający mnie sobie niczym piłkę. Pamiętam ich śmiech i swój strach, lęk".

Spędzała z ojcem więcej czasu niż siostra Basia, która chodziła do szkoły. Ona natomiast poszła dopiero do czwartej klasy - ojciec uważał, że lepiej uczyć się w domu, mieć prywatne nauczycielki. Bardzo jej się to oczywiście nie podobało, wykształcenie domowe modne było w wieku dziewiętnastym, a wtedy już wszystkie dziewczęta w jej wieku chodziły do szkoły. Choć miało to, naturalnie, i dobre strony - dzięki temu częściej widywała ojca, który zabierał ją czasem do redakcji "Słowa", mieszczącej się niedaleko domu, bo na rogu Królewskiej i Zamkowej, dziś róg Zamkowej i Barbary Radziwiłłówny, budynek stoi bowiem, jak stał. A w redakcji, gdzie wszyscy byli dla córki szefa bardzo mili, siedziała, obserwowała, pamięta więc przedpołudniową, burzliwą naradę, po której ojciec pisał swój słynny wstępniak, czytany przez całą Polskę, po czym dalej zostawał w biurze. Wracał późno, często nawet o pierwszej-drugiej w nocy, przez tak zwany Cielętnik, czyli park miejski, a ponieważ nie brakowało mu wrogów - przeciwników politycznych, a także obrażonych przez "Słowo", które faktycznie waliło ostro - nie rozstawał się z rewolwerem oraz laską ze sztyletem w środku, bo napadł go ktoś kiedyś w parku.

Co ciekawe, pani Aleksandra tego "kogoś" poznała, zaprzyjaźniła się z jednym z panów z Wilna, co oburzyło jej siostrę Basie. "Jak możesz? - dziwiła się. - To podobno on obił naszego ojca!" Pani Aleksandra spytała go więc, czy to prawda, zaczął się jednak wykręcać, twierdzić, że to... jego brat, choć wcale brata nie miał. Co więcej, podrzucono kiedyś do ich domu bombę, która wybuchła, budząc wszystkich z wyjątkiem właśnie małej Oleńki - spała jakby nigdy nic. I pamięta, że rodzice komentowali wyłącznie jej głęboki sen, nie interesowało ich, kto i dlaczego bombę podłożył. Traktowali to jako coś normalnego, zawodowe koszty uprawiania dziennikarstwa, bardzo przed wojną ostrego.

Podobnie zresztą jak i pojedynki, ojciec bowiem, człowiek honoru, pojedynkował się często, głównie z konkurencją, którą faktycznie zwalczał. O rywalizującym "Kurierze Wileńskim" pisał na przykład zawsze "Kur. Wił." Pojedynkował się też z obrażonymi przez "Słowo", których nie brakowało.

Ostatni swój pojedynek na tak zwane lekkie szable miał z Witoldem Hulewiczem - w "Słowie" ukazała się jego złośliwa karykatura podpisana "Trąba jerychońska". Hulewicz w zaprzyjaźnionym z nim "Kur. Wił." nazwał więc brzydkim słowem karykaturzystę "Słowa", który wyzwał Hulewicza na pojedynek. Ten jednak odmówił, uznał go za człowieka pozbawionego honoru. Ojcu nie pozostawało nic innego, jak - zgodnie z obowiązującym "Kodeksem honorowym" Boziewicza - wyzwać Hulewicza na pojedynek. Sytuacja była o tyle zabawniejsza, że jego córka, Jagienka Hulewiczówna, przyjaciółka Oleńki Mackiewiczówny, przychodziła do niej na tak zwane szkolne komplety. I ani na chwilę nie przestała, choć pojedynek ich ojców był coraz bliższy i w końcu się odbył. Stanisław Mackiewicz miał lekko zranioną szablą skroń, Hulewicz natomiast nosił przez pewien czas rękę na temblaku, a Wilno miało o czym plotkować. Co więcej, po latach, bo w 1992 roku, pojechała do Wilna razem z Oleńką Hulewiczówną, wspominając stare, dobre czasy.

* * *

Koniecznie też musi opowiedzieć o Mariannie, nie tylko kucharce, ale kimś o wiele więcej, właściwie członku rodziny. Gotowała wspaniale. Choć ojciec był pod tym względem bardzo wymagający, lubił wszystko, co przyrządzała, na przykład befsztyki z polędwicy, mielone kotlety i to, z czego słynie litewska kuchnia, czyli wariacje z ziemniaków: bliny, kołduny, placki, ołatki. Co więcej, Marianna zwracała też rodzicom uwagę, choć oczywiście bardzo grzecznie. Gdy ojciec na przykład bardzo się denerwował, mówiła zaraz: "Jak panu nie wstyd, o takie głupstwo?" Gdy rodzice gdzieś wieczorem wychodzili, pani Aleksandra biegła, oczywiście, do Marianny, do kuchni - zawsze wysprzątanej, błyszczącej czystością, z wielkim kaflowym piecem. Marianna miała zawsze dla niej "wiatruszki" - bułeczki z serem - opowiadała przejmujące, biblijne historie. Pamięta również, że ojciec, gdy tylko miał czas, czytał córkom na głos, tylko że nie bajeczki, ale na przykład "Trylogię", Conrada, "Nasi za granicą" Lejkina - zabawną historię o rosyjskich kupcach, którą tłumaczył na żywo z rosyjskiego. Pamięta też wycieczki z ojcem wspaniałymi, wileńskimi dorożkami na gumowych kołach, a później już autami, a więc dalej - nad jezioro Narocz na przykład, gdzie ojciec, który namiętnie fotografował, robił im zdjęcia, większość jej fotografii z dzieciństwa to jego dzieło. Pamięta wyjazdy do Krakowa, rodzinnego miasta babki ze strony ojca (Pietraszkiewiczówny), które ojciec też darzył sympatią. Mawiał, że kocha tylko dwa królewskie miasta: Wilno, oczywiście, i Kraków. Zabrał też je z mamą kilka razy za granicę, do Włoch i Austrii. Odwiedzili Wenecję, gdzie - pamięta - pili w kawiarni wstrętny migdałowy płyn, który ani jej, ani Basi nie smakował, grymasiły więc, że na pewno na wodzie z kanałów. Ojciec też się krzywił, ale, przekorny jak zwykle, twierdził, że wyśmienity.

"Z Florencji pamiętam też anegdotę, bez której, oczywiście, tekst o Cacie obejść się nie powinien. Znaleźliśmy się tam akurat w Wielki Piątek i Basia, bardzo pobożna, zażyczyła w restauracji danie bezmięsne.

- Jesteśmy w podróży - tłumaczył ojciec - mamy więc dyspensę! Biorę twój grzech na siebie! - przekonywał, ale bez skutku.

- Weź i mój - poprosiłam - zamówiłam sobie mięso!

- Nie bądź taka chytra - stwierdził jednak - twego nie biorę, nie miałaś bowiem żadnych oporów!"

* * *

Anegdoty o nim można by zresztą opowiadać bez końca.

"Pamiętam na przykład nasze ostatnie wakacje w lipcu 1939 roku, gdy zabrał mnie, Basie oraz naszą cioteczną siostrę Wandę Krahelską w podróż po Polsce. Zjechaliśmy Pomorze, Poznańskie, nocowaliśmy w hoteliku pod Toruniem, gdzie spałyśmy pod grubymi pierzynami, nie mogłyśmy więc zmrużyć oka. Siostra zastukała wobec tego do ojca, który zamiast ją skrzyczeć, kazał się pakować i wychodzić! Zapakował nas w samochód i pojechał, szybko jednak stanął, stwierdził, że jest śpiący i dalej nie jedzie. Skoro nie chciałyśmy spać w hotelu, spędzimy noc w polu. I rzeczywiście - przespałyśmy się w snopkach siana, rano obudziły nas pasące się krowy.

W sierpniu natomiast pojechałam z ojcem do Nieświeża, bez Basi, która, zdaje się, zachorowała. Gościł nas w swoim pałacu ordynat nieświeski, Leon Radziwiłł, zaprzyjaźniony z ojcem, który napisał o Radziwiłłach książkę i jako monarchista oraz konserwatysta dzielił ludzi - żartem oczywiście - na Radziwiłłów i nie Radziwiłłów. Spacerowaliśmy po okolicy i ojciec - tak mi się przynajmniej wydawało - żegnał się z rodzinnymi stronami. Przeczuwał bowiem wojnę, nie miał żadnych złudzeń co do naszej sytuacji. Mówił głośno to, co dziś uważamy za banalne, wtedy jednak takie nie było. Mawiano, że kracze. Nie wierzył, że jesteśmy silni, zwarci, gotowi, ale wręcz przeciwnie, że wojna będzie straszna, a los Polski - trudny wprost do wyobrażenia".

* * *

We wrześniu 1939 roku wyjechał autem z Wilna do Kowna, stamtąd do Paryża, potem Londynu. Sam, bez rodziny, bez żony i córek, co mówi samo za siebie, ale mimo to, mimo wielu lat rozłąki, przyjaciółek ojca, rodzice nigdy się nie rozwiedli, zostali w przyjaźni. Panią Aleksandrę natomiast, jej matkę i siostrę wojna zastała w majątku rodzinnym matki pod Wołkowyskiem. Gdy 18 września wkroczyli tam Sowieci - osadzono je w tak zwanym areszcie domowym - chłopi nie chcieli ich wypuścić, wołali, żeby ubit miech, sztob nie było pokolenia! Ocalały dzięki dobroci gospodarującego w tym majątku brata matki, Piotra Krahelskiego (zginął w Katyniu), i odwadze siostry Basi, która wyszła na ganek. Oświetliła latarką najgłośniej krzyczących, których dobrze przecież znała.

- To ty, Wasyl, przeciw nam, ty chcesz nas zabić? - wstydziła głośno.

- Ja? Panienko, skądże znowu - wycofywał się Wasyl, a za nim inni, których imiennie wywoływała, w końcu więc je wypuszczono. Wróciły do swego Wilna, gdzie zastały opieczętowane już mieszkanie, na szczęście Marianna jakoś się z Sowietami dogadała, wyniosła im trochę ubrań, bo jak to na wakacjach, były gołe i bose. Gdy z kolei zajęli Wilno Litwini, pozwolili im wejść, ale nic już tam cennego nie zostało. Wpuścili ich też do redakcji "Słowa" i nigdy tego widoku nie zapomni - bolszewicy wywieźli większość maszyn i dobytku, a to, czego nie zdążyli, potłukli młotami, poniszczyli. Na podłodze zostawili kupy - swoje ślady.

"Przyjechałam do Warszawy w 1941 roku - wspomina pani Aleksandra. - Moja mama w 1944, Basia natomiast, która była w AK, zdecydowała się zostać. Została wywieziona do Workuty, gdzie miała «spędzić» dziesięć lat, wyszła po czterech, po pierwszej amnestii. W roku 1949 wróciła do Polski, ale jej historia, bardzo zresztą polska, to rozdział osobny. Każda z nas ma własną wojenną kartę - ja na przykład działałam w konspiracji, w AK, w «Żegocie», między innymi z Władysławem Bartoszewskim".

* * *

"Żyłam bez niego prawie siedemnaście lat, szmat czasu. Ogromnie mi go, oczywiście, brakowało, miałam z nim jedynie kontakt listowny. W latach stalinowskich bardzo utrudniony. Kiedyś, pamiętam, znalazłam w skrzynce sam tylko rożek, list przyszedł później. Choć potem też korespondencja ginęła, nie dochodziła. Miałyśmy, jako córki emigracyjnego premiera, masę kłopotów. Szczególnie Basia, bo jeszcze przecież po łagrze. Wzywano ją ciągle na UB, miała trudności ze znalezieniem pracy.

- Smutni panowie znów dziś o panie pytali - informował nas lojalnie dozorca".

* * *

Żyło im się ciężko, dlatego też dziwiły się, że wrócił. 14 czerwca 1956 roku witała go z matką, Basią i całą rodziną na Okęciu. Wrócił inny, niż go zapamiętała. Przed wyjazdem był pełen życia, humoru. Teraz natomiast sprawiał wrażenie człowieka przegranego, złamanego, pełnego smutku i goryczy. A wrócił, bo od dawna chciał, bo cały czas tęsknił śmiertelnie za Polską. Miał dość emigracji, politycznej trupiarni, jak mawiał. A po swoim premierostwie zrozumiał, że nic dla kraju zrobić nie może. Że przegrał swoją wieloletnią walkę o wschodnie granice, o ukochane Wilno i Lwów, które Polsce odebrano. Że podział Europy jest trwały i Zachód, który nas sprzedał, wojować o nas już nie będzie. Cenił bardzo angielski ustrój, zwłaszcza system parlamentarny, nie znosił jednak Anglii, Anglików, "Londyniszcza", jak je nazywał. Uważał Londyn za miasto, w którym nie żal umierać.

Nie nauczył się też dobrze angielskiego, co go oczywiście upokarzało, uniemożliwiało konwersację na pewnym poziomie, denerwowało, bo nie mógł Anglikom nawymyślać.

Żyło mu się też wyjątkowo ciężko, tonął w długach. Wisiała też nad nim kara w wysokości czterech tysięcy, za obrazę Tadeusza Żenczykowskiego, któremu zarzucił oszczerstwo, a ten podał sprawę do sądu. Nie mógł tej sumy spłacić, nie miał domu, samochodu, "ani żadnej rzeczy, która jego jest", jak mówił.

* * *

Choć emigracja nazywała go zdrajcą i dezerterem, wrócił, uwierzył bowiem, że październikowa odnowa będzie trwalsza, miał złudzenia, jak zresztą wielu. 

"28.11.1956. Dopiero tutaj widzę, jak na emigracji poniżono moją osobę pod każdym względem. Tutaj, począwszy od Prymasa, a kończąc na ostatnim robociarzu, wszyscy okazują mi honory, zapewne przesadne, ale które są dla mnie wynagrodzeniem tego stosunku do mojej osoby, który przez wiele lat znosiłem w Londynie". 

"28.11.1957. Chory jestem i stroskany, ale co dzień Bogu dziękuję, że tu wróciłem. Emigrację pamiętam jako burdel z kurwami i pederastami do sprzedania, w którym ciągle kazano mi modlić się i śpiewać pieśni nabożne. Jakkolwiek ciągle zastanawiam się, czy nie pojechać na stałe do Wilna, to jednak nawet i tu uważam, że jestem między swemi, że nie jestem ani w burdelu, ani w domu wariatów, że dzielę niebezpieczeństwo z narodem, do którego należę".

* * *

Popaździernikowa pieredyszka szybko się jednak skończyła, złudzenia prysły. Zaczął mieć przede wszystkim kłopoty z cenzurą. Dostał wprawdzie mieszkanie przy Jezuickiej 6, wydawano mu - początkowo - książki w dużych nakładach, miał czytelników i popularność. "Mimo to nie był, moim zdaniem, człowiekiem szczęśliwym - twierdzi jego córka. - Nie mógł bowiem, tak jak chciał, pisać o polityce, o współczesności, swoim powołaniu i pasji, żywiole, który pochłaniał go od zawsze. Miał wielkie ambicje, a musiał pisywać felietoniki, uciekać w biografie, w pisanie wstecz". Zaczął też coraz bardziej chorować - astma, cukrzyca, powikłania po zapaleniu korzonków nerwowych, postępujący niedowład nóg, tak że poruszał się o dwóch laskach.

Usiłował jednak walczyć z bolszewikiem, jak zawsze powtarzał. Był ciągle człowiekiem niespożytej energii, sił witalnych. Grzmiał więc na zebraniach literatów, a przede wszystkim podpisał się pod "Listem trzydziestu czterech", protestem przeciw cenzurze, którego był głównym inspiratorem. W rezultacie wyrzucono go z SDP, wkrótce zakazano druku jego tekstów i książek, pisywał więc pod pseudonimem Gaston de Cerizay w "Kulturze" paryskiej. "Czy czytałeś ostatnio «Kulturę»? Jest tam artykuł podpisany Gaston de Cerizay. Kto to może być? Osobiście podejrzewam Wragę" - pisał do Michała Pawlikowskiego. UB od dawna go obserwował, szybko więc wpadł. Wytoczono mu sprawę sądową, której jednak już nie doczekał. Zarzucano mu współpracę z "ośrodkami wrogimi Polsce Ludowej" *["3.10.1965. Ze Stanisławem Mackiewiczem przycichło na razie: nic mu nie zrobią, bo grozi im, że wykituje w wiezieniu, a tego nie chcieliby. Myślę, że wpętają go w trudności finansowe i skażą w ten sposób na śmierć głodową. Wszystko w rękach Piaseckiego: on jeden jest w stanie legalnie utrzymać Mackiewicza przy życiu, pielęgniarce, butelce wina do kolacji i dużym befsztyku. Z [Janem Nepomucenem] Millerem wygłup ten nie ma tego 'ifk'round, tych nieważnych dekoracyjek «premierostwa». Może to i głupie, ale wydaje mi się, że ten element też gra. Kto na świecie poza emigracyjnymi Polaczyszkami orientuje się, że premierostwo Mackiewicza było operetką, w razie wykitowania starca będzie ex Polish Prime Minister", Zygmunt Hertz. "Listy do Czesława Miłosza, 1952-1979". Instytut Literacki. Paryż 1992.].

"27.10.1965 Gdyby Ci nie robiło różnicy przysłać mi jakąś zapomogę, to mi ją przyślij. Jestem we wręcz rozpaczliwej sytuacji finansowej. Wyobraź sobie, że PAX nie zapłacił mi tego, co się należało z okazji wydania «Europy in flagranti», powołując się na to, że im nie wykończyłem książki o hrabinie Zofii. Bardzo mi przykro, że się tak poniżam, pisząc do Ciebie. Co mam teraz robić? Wracać na emigrację? Byłoby to przekreśleniem samego siebie. Tutaj nie wiem, co mnie czeka pod względem materialnym: pieniądze, które mi płacą jako emeryturę w Polsce, są niewystarczające, a żadne czasopismo, żadne wydawnictwo w Polsce nie wydrukuje ani słowa mego, niczego".

"Putrament, były żagarysta, który ciągle traktował ojca jako swego dziennikarskiego mistrza - wspomina Aleksandra Niemczykowa - proponował mu paszport i wyjazd, ale już bez powrotu, na stałe. Lecz choć miał poczucie totalnej przegranej, nawet o tym nie słuchał". "Mój los - mówił - to zgnić w bolszewickim więzieniu. Byłoby to w encyklopedii niezłe zakończenie hasła «Stanisław Mackiewicz»". Dzień bez pisania uważał za stracony. Pisał więc do końca. Jeszcze ostatniego dnia pracował nad książką o Zofii Tołstoj, choć tak naprawdę o Tołstoju. Zmarł 18 lutego 1966 roku w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat.

 

 

PASJA WEDŁUG ŚWIĘTEGO MATEUSZA

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

 

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ (1894-1980) - pisarz bez wątpienia wybitny, choć nierówny. Autor znakomitych opowiadań: "Brzeziny", "Panien z Wilka", "Kochanków z Marony", pięknych wierszy, zwłaszcza tych ostatnich, z "Mapy pogody", i słabszych powieści, chociażby "Sławy i chwały", zwanej "Słabą i chałą", czy też komicznych "Pasji błędomierskich".

Biografia natomiast bardzo kontrowersyjna. "I wasz, i nasz" - mawiano o nim, trawestując nazwisko. Dla jednych jest bowiem kimś, kto podjął się niewdzięcznej roli mediatora między władzami PRL-u a środowiskiem pisarskim, dla innych - symbolem konformizmu, oportunizmu, "starszym panem bez godności", który uwiarygodniał i estetyzował system swoją z nim współpracą. Za co też obficie i bez miary go nagradzano. Między innymi funkcją posła na Sejm siedmiu kadencji, "żelazną" prezesurą Związku Literatów, wszystkimi ówczesnymi nagrodami, od leninowskiej, przypieczętowanej słynnym pocałunkiem z Breżniewem, przez Budowniczego Polski Ludowej do Honorowego Górnika PRL-u. Wdzięczny za tę ostatnią, kazał pochować się (co stało się przedmiotem wielu anegdot) w mundurze górniczym, wyrażając tym cześć dla innego honorowego górnika, Edwarda Gierka, do którego - czym się chlubił - mawiał per "panie Edwardzie". Nagradzany był też wyjątkową sytuacją osobistą - nie odebrano mu po wojnie, tak jak innym, majątku i dworu w Stawiskach, posagu żony. Pozwalano na liczne zagraniczne podróże do ukochanych Włoch, gdzie uciekał zawsze, lub też dyplomatycznie chorował, gdy tylko w kraju działy się sprawy ważne, chociażby Marzec 1968. Okadzany, namaszczany, mianowany "pisarzem nietykalnym", wyłączony spod krytyki, otoczony dworem usłużnych krytyków, drogo za to zapłacił. Po 1989 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, jako symbol pisarza "upaństwowionego" został usunięty ze szkolnych programów, co było posunięciem wątpliwie słusznym, ale znamiennym. Dziś, choć stopniowo przywracany, z powodu biografii skazywany jest na zapomnienie. "Czy nie szkoda go na stos?" - upominał się znany krytyk, Tomasz Burek.

* * *

O Jarosławie Iwaszkiewiczu, i nie tylko, rozmawiam z panią Marią Gordon-Smith, osobą również bardzo ciekawą: byłą żoną Arnolda Szyfmana, założyciela i długoletniego dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, autorką książki o nim, a także biografii Chopina. Mieszkała wiele lat w Ameryce, skąd wróciła już na stałe, stara się teraz o zwrot rodzinnych posiadłości - pałacyku przy Mokotowskiej 25 i majątku oraz cukrowni Garbów w Lubelskiem. Pochodzi bowiem z rodziny ziemiańsko-przemysłowej, jest córką Mieczysława Broniewskiego, "króla cukru", współwłaściciela siedmiu cukrowni, wiceprezesa Związku Cukrownictwa Polskiego, zrujnowanego jednak przez reformę rolną i upaństwowienie przemysłu. Jako "obszarnicza córka" nie dostała się na studia, pracowała byle gdzie jako skromna urzędniczka, rozpadło się jej młodzieńcze małżeństwo, choć nadal z mężem mieszkała, bo nie miał przydziału na inne lokum. Z rozsądku więc, ale i fascynacji - był wielką, wciąż młodą duchem indywidualnością - zdecydowała się w roku 1953 na małżeństwo z czterdzieści osiem lat od niej starszym Arnoldem Szyfmanem, jedną z ważniejszych osobistości ówczesnego życia kulturalnego. Przyjeżdżał latem do willi jej rodziców w Juracie, jedynego majątku, którego im nie odebrano.

Małżeństwo z nim miało zapewnić jej powrót do utraconego, dostatniego świata rodziców, a także pociągającego ją zawsze świata kultury, życia "na świeczniku". Jemu natomiast - jeszcze większy splendor i prestiż. Młoda, bo tylko dwudziestotrzyletnia, piękna, miała pełnić przede wszystkim funkcje reprezentacyjne, stanowić ozdobę Szyfmana oraz jego eleganckiej rządowej willi przy Prezydenckiej, pełnej antyków i bezcennych bibelotów. Kultura była wówczas ważnym odcinkiem "frontu ideologicznego", dlatego też dyrektor pierwszego wówczas, stołecznego teatru należał do wąskiej grupy establishmentu. Oprócz służbowej willi otrzymywał wiele innych przywilejów, liczących się bardzo w biednych, surowych i szarych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zwolniono go na przykład z wszelkich opłat za gaz, światło, ogrzewanie, sam opłacał jedynie telefon. Miał służbowy samochód. Na biurku rządowy telefon. Rządową klinikę na Emilii Plater, z największymi lekarskimi sławami, darmowymi lekami, zagranicznymi w razie potrzeby. Zaproszenia na rauty, przyjęcia w zagranicznych ambasadach, premiery teatralne. Wyjazdy do bardzo atrakcyjnych wówczas zachodnich krajów - Francji, Anglii i tak dalej. Diety i przydziały dewiz, za które płacił złotówkami. Pozwolenie na podróże z żoną, której przyznano nawet pól diety.

"Musiałam więc znakomicie wyglądać - wspomina pani Maria Gordon-Smith. - Szyfman zresztą lubił pysznić się mną, tak że ubierałam się u najlepszej warszawskiej krawcowej, pani Magdy Kuźmińskiej, warszawskiego Diora tych lat, która szyła dla pierwszych dam PRL-u. Nigdy mi na stroje nie żałował, stałam się więc szybko jedną z lepiej ubranych wówczas kobiet.

Pierwszą oczywiście była bezkonkurencyjna premierowa, Nina Andrycz, która, dobrze to pamiętam zawsze spóźniona, wchodziła w długim futrze, którego nigdy nie oddawała do szatni - rzucała na krzesło obok. Dobrze ubrana, tylko w zachodnie ciuchy (miała, zdaje się, rodzinę za granicą), była też żona kompozytora Andrzeja Panufnika. Piękna, o porcelanowej cerze lalki, bohaterka wielkiego skandalu - porzuciła męża dla innego, wyjechała z nim na Zachód, to znaczy według ówczesnych kryteriów uciekła, co uważano wówczas niemalże za zdradę stanu. Nieźle prezentowała się też ładna i zgrabna, choć nie najlepiej ubrana Elżbieta Barszczewska, aktorka, która w odróżnieniu od swoich koleżanek po fachu nigdy się nie upijała.

Natomiast żony ówczesnych dostojników państwowych, na ogół małe, grube, przysadziste, ubrane na czarno, żeby się, broń Boże, nie wyróżniać, nie rzucać w oczy. Czasy były surowe i zgrzebne, dostojników partyjnych obowiązywała - przynajmniej zewnętrznie - asceza. Arnold jednak nie należał do partii, mógł więc, tak jak i ja, pozwolić sobie na strojenie się i elegancję, piękne garnitury, krawaty".

* * *

Nieustająco więc bywali, między innymi na Stawisku u Iwaszkiewicza, którego Szyfrnan znal od dawna, w pierwszych latach powojennych zatrudnił go jako kierownika literackiego teatru. Znakomicie im się współpracowało, rozumieli się, mieli te same gusty, cenili sztuki klasyczne i romantyczne. Nieźle się więc gimnastykowali, ustalając repertuar, chcieli, żeby był to Teatr Polski nie tylko z nazwy, mieli natomiast obowiązek wystawiania określonej liczby sztuk radzieckich, współczesnych, "postępowych".

Iwaszkiewicz, młodszy od Szyfmana o ponad dziesięć lat, nieźle znosił jego humory i wymagania perfekcjonisty; w rezultacie zaprzyjaźnili się, mówili sobie po imieniu.

"Stawisko niezbyt mi się podobało - wspomina Maria Gordon-Smith. - Nazbyt przypominało utracony dwór rodzinny w Przybysławicach, o wiele zresztą piękniejszy, bardziej elegancki, pełen cennych mebli. Stawisko natomiast obfitowało w najróżniejszą, choć ciekawą zbieraninę, masę książek, szpargałów, w sumie - artystycznego bałaganu. Przede wszystkim jednak ciągle pełne było gości. Zrobiono z niego bowiem dom pokazowy, dokąd zwożono zagranicznych idiotów, pokazując im z dumą, jak żyją pisarze w socjalistycznym kraju". Oczywiście, dobrze Iwaszkiewicza pamięta. Reprezentacyjny - wielki, inteligentny, władający obcymi językami. Dla nowej ekipy, dla każdej zresztą, nabytek bezcenny.

Jego żona tymczasem, pani Anna - cicha, małomówna, bez cienia pretensji i pozy. Filigranowa, przy nim jeszcze jakby mniejsza. Skromnie, choć elegancko ubrana. Rzeczywiście, prawdziwa dama. Dziedziczka Stawiska, które dostała w posagu, ale zdecydowanie w cieniu męża. Biednego niegdyś korepetytora w ziemiańskich dworach, który wżenił się tylko. Grał tu jednak pierwsze skrzypce, udawał wielkiego pana, dziedzica, którym nie był. Królował, brylował, prezentował włości - czuł się gospodarzem. Panią Annę natomiast goście najwyraźniej męczyli, nie zawsze do nich wychodziła, nie pokazywała się.

"Pamiętam też wspaniałe przyjęcie na Stawisku, wydane dla królowej belgijskiej, Elżbiety, która przybyła do Polski na Konkurs Chopinowski. Iwaszkiewiczowie zaprosili wtedy całą ówczesną towarzyską elitę. Kogo dokładnie, dziś już nie pamiętam. Przypominam sobie jedynie przemówienie Iwaszkiewicza, który podarował potem królowej dwa piękne, stare świeczniki z fortepianu. Pamiętam też wytworną porcelanę, wytworną kolację, przygotowaną przez dawnego kucharza moich rodziców, pana Kucharskiego, tak że serce mi się ściskało, myślałam o swoim rodzinnym domu".

* * *

"Dość długo znakomicie się w tym świecie bawiłam - kontynuuje Maria Gordon-Smith - wkrótce jednak uciekłam w naukę, zaczęłam studiować anglistykę. Zaczęłam bowiem czuć się w nim jak w złotej klatce, męczyć. Widziałam już nie tylko jego stronę zewnętrzną, ale i podszewkę. Przede wszystkim strach, żeby nie zostać z niego wykluczonym, nie runąć w dół. Tak naprawdę radości było tam mało, więcej napięcia i strachu przed niełaską.

Arnold na przykład chciał początkowo zerwać nasze zaręczyny, przeraził się, że ze względu na mój młody wiek nasze małżeństwo zostanie «na górze» źle odebrane. Innym znów razem, gdy licząca się wtedy i wpływowa dygnitarzowa zganiła go za to, że jego żona nie pracuje zawodowo, natychmiast pogonił mnie na posadę, choć cierpiał, że nie mam teraz dla niego tyle czasu, wracam zmęczona. Mogłam zrezygnować, dopiero gdy zaczęła się «odwilż», powiały inne wiatry i nie bał się już grymasu żony kogoś ważnego".

* * *

Ale i tak popadał w niełaskę - dwukrotnie usuwano go ze stanowiska dyrektora Teatru Polskiego. Krótko mówiąc, za całokształt - przede wszystkim przedwojenny, czyli "burżuazyjny" dorobek, brak partyjnej legitymacji, konflikt z aktorką Niną Andrycz, żoną premiera Cyrankiewicza. Choć jak wszyscy dyrektorzy nie śmiał obsadzać jej, mimo że mówiła z wileńskim akcentem, w rolach innych niż główne, doszło do sporu. Grała tytułową, oczywiście, postać w "Świętej Joannie", gdy zdecydowała się towarzyszyć premierowi w kolejnej zagranicznej wizycie na Daleki Wschód. Szyfman nie zgodził się na jej urlop, a gdy jednak wyjechała, nie chciał zdejmować sztuki z afisza. Zaangażował młodą dublerkę, na co Andrycz zareagowała gwałtownie, zażądała jej zwolnienia. Mimo to nie ustąpił, choć później w sumie żałował. Pisał do niej, kajał się, przepraszał, ale mu nie wybaczyła. Premier przestał więc być dla niego osiągalny, Szyfman stracił jego życzliwość, a wkrótce i stanowisko dyrektora.

Przywrócono go dopiero w 1956 roku, mianowano też wtedy kierownikiem odbudowy i organizacji Teatru Wielkiego. Było to zadanie tytaniczne i ponad siły jednego człowieka, zaplanowano bowiem budowlę gigantyczną, monumentalną, o wschodnim przepychu, w stylu Pałacu Kultury - takie były czasy. Poświęcił na to dziewięć lat pracy, nerwów, zdrowia, szarpaniny o wszystko. Gdy skończył, i to w terminie, sława oraz gloria miały przypaść władzom, jego natomiast postanowiono wyeliminować, w myśl zasady "murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść". Wydano zakaz wymieniania jego nazwiska, tak że prasa milczała jak zaklęta, z nielicznymi wyjątkami - Waldorff, Kopaliński. 19 listopada 1965 roku nastąpiło wreszcie długo oczekiwane otwarcie teatru. Od razu spotkał go wielki afront - posadzono go nie w loży rządowej, lecz samego, w bocznej. Nie dopuszczono do głosu, to znaczy jedynie w sprawie marginalnej: przy otwarciu Muzeum Teatralnego, co więcej - wyłączono wtedy mikrofony, gadał więc "do chińskiego ludu".

"Dziwne, że nie dostał od razu zawału czy wylewu - mówi pani Maria Gordon-Smith. - Opanował się ostatkiem sił". Włodzimierz Sokorski, ówczesny minister kultury i sztuki, nie wymienił jego nazwiska, miał więc iskierkę nadziei, gdy - w imieniu społeczeństwa - głos zabrał przyjaciel i niegdyś współpracownik, Jarosław Iwaszkiewicz. On jednak również słowem się o nim nie zająknął. Usprawiedliwiał się później, tłumaczył, że to nie jego wina, że mu kazano, wykreślili, że niepotrzebnie posłuchał i tak dalej. Ale już się stało. Co więcej, zaraz po przerwie skrytykowała go publicznie Nela Rubinsteinowa, żona Artura, a z nimi oczywiście musiał się liczyć. Już niestety po śmierci Arnolda pisał więc w swojej "Alei przyjaciół": "Stosunki na górze tak się ułożyły, że usiłowano wtedy jak najbardziej zatrzeć zasługi Szyfmana, położone przy tej kolosalnej pracy i w tym kolosalnym osiągnięciu. Mowę moją uzgadniałem w Ministerstwie Kultury, gdzie skreślono mi w niej wzmiankę o zasługach Szyfmana. Bezmyślnie przyjąłem to skreślenie, co było zaparciem się prawdy, długoletniej przyjaźni i zaniedbaniem prostego obowiązku. Neli Rubinsteinowej przypadła w tym wypadku rola biblijnego koguta. W najbliższym antrakcie spytała mnie wprost: - Dlaczego ty nie powiedziałeś nic o Szyfmanie? Po czym ja oddaliłem się i gorzko zapłakałem. (Und minte bitterlich... - najpiękniejsza fraza w Pasji podług świętego Mateusza Jana Sebastiana Bacha). Ale Arnold nie chował do mnie żalu".

* * *

Co groziłoby gigantowi takiemu jak Iwaszkiewicz za parę słów o starym przyjacielu? Ale cóż, kto jest bohaterem? Strach to rzecz ludzka i nie można nikogo za to winić. Mógł więc powiedzieć po prostu: Tak, bałem się, Arnold też się przecież bał niełaski "góry". Nigdy jednak nie ubierał swego strachu w wielkie słowa i koturny, nie wpadał przy okazji w samouwielbienie i megalomanię, przywołując Bacha i Pasję według świętego Mateusza. Nie wymyślał łez. "To kabotyństwo - mówi Maria Gordon-Smith - bo trudno coś takiego inaczej nazwać". "Nie było mnie wprawdzie wówczas w kraju - tłumaczy - przebywałam w Stanach, na stypendium, wiedziałam jednak wszystko. Arnold pisywał do mnie, przyjeżdżał, korespondowali też ze mną jego najlepsi przyjaciele: Mieczysław Eberhardt, Mila Paplińska. Wiedziałam więc, że Arnold rzeczywiście nie chował żalów, nie mógłby wtedy w swoim zawodzie pracować. Ale pamiętał, a ciosów od przyjaciół nie wybaczał".

* * *

Oczywiście, przeżył bardzo sposób, w jaki go potraktowano. Wycofał się na emeryturę. Ciężko zachorował. Był już wprawdzie człowiekiem starym, po osiemdziesiątce, wydawał się zawsze niezniszczalny, "nie do zdarcia". Po tym wszystkim nagle się załamał. Niewydolność nerek, ale przede wszystkim depresja, zaburzenia psychiczne. Już się nie podniósł. Zmarł 11 stycznia 1967 roku. Pogrzeb urządzono mu huczny, jak zwykle tym, wobec których ma się nieczyste sumienie. Królowali na nim przede wszystkim ci, którzy jego śmierć przyspieszyli.

* * *

"Przez długie lata uważałam Arnolda za człowieka, który nie liczył się z siłami i brał na siebie zbyt wiele. Czuł się niezastąpiony i nieodzowny. Dziś jednak widzę, że miał rację, że mimo wielu wrogów i różnych przeszkód zrealizował swój cel. Monumentalny Teatr Wielki ma masę wad, ale jest i służy polskiej kulturze już tyle lat. Kiedy więc na placu Teatralnym obok pomnika Wojciecha Bogusławskiego stanie pomnik Arnolda Szyfmana? Ale kto dziś o nim pamięta".

* * *

Przez lata PRL-u życie osobiste Jarosława Iwaszkiewicza - chociażby jego homoseksualizm, przyjaciele, kierowca - stanowiły tabu, tajemnicę, o której się milczało. On natomiast miał prawo o sprawach prywatnych innych ludzi wypowiadać się ostro i autorytatywnie. Pani Maria jest właśnie najlepszym tego przykładem. Pisał przecież o niej w "Alei przyjaciół":

"Marysia nie wracała z Ameryki i dla wszystkich stało się jasne, że puściła Arnolda w trąbę. Dla wszystkich, tylko nie dla niego. Latem 1966 roku Arnold wybrał się za granicę do Paryża i Londynu i miał się z żoną spotkać w Rzymie. Już raz spotkali się tak poza krajem i Arnold liczył, że i tym razem tak będzie. W porze najdokuczliwszych upałów Arnold czekał na nią w Rzymie. Ale Marysia w oznaczonej porze nie przyjechała. Nie przyjechała w ogóle.

Arnold czekał długo i na próżno. W dość trudnych warunkach, bo w dewizy za granicą nie obfitował i musiał oszczędzać. Telegramy, które słał do Ameryki, kosztowały słono i pozostawały bezskuteczne".

* * *

"A tymczasem wcale nie «puściłam go w trąbę» - mówi Maria Gordon-Smith. - Wyjechałam na stypendium do Stanów, w czym zupełnie mi nie przeszkadzał, przeciwnie - aprobował to. I cóż, chyba nie tylko mnie Ameryka wchłonęła, pozwoliła mi też wreszcie się wyzwolić, przestać być gąską, której imponował wielki świat. Zaczęłam żyć własnym życiem, a nie Arnolda Szyfmana. Realizować się w pracy naukowej, zarabiać.

Cóż, nie ukrywam, poznałam też kogoś, kogo w końcu poślubiłam, przedtem jednak polubownie się z Arnoldem rozwiodłam, na co wyraził w końcu zgodę, choć nie musiał.

Oczywiście, był to dla niego cios, pozostaliśmy jednak do końca jego życia w stosunkach serdecznych i przyjacielskich, czego dowodem listy, które do mnie pisał; opublikowałam je w swojej książce o nim.

Rzeczywiście, nie doszło do naszego spotkania w Rzymie, o czym zresztą Arnolda uprzedzałam - pisałam, telefonowałam. Cóż mógł wiedzieć o tym siedzący wtedy w Warszawie Iwaszkiewicz? Po tym, jak się wobec Arnolda zachował, żadne z nas na pewno mu się nie zwierzało.

Arnold bywał, oczywiście, człowiekiem trudnym i nieznośnym, nigdy jednak małostkowym. Choć się rozwiedliśmy, nigdy nie słyszałam od niego złego słowa. Nikomu też nie pozwalał źle o mnie mówić".

* * *

"Trudno ukryć, ale i w moim przypadku Jarosław Iwaszkiewicz zachował się «po linii», tak jak życzyła sobie «góra». Ci, którzy zostawali wtedy - jak ja - za granicą, «wybierali wolność», byli źli, bez serca. Wypadało więc źle i nieprawdziwie o nich pisać, tak właśnie jak o mnie. I jeszcze niby w trosce o «czekającego w upale» i «bez dewiz» «biednego przyjaciela», którego samemu się zawiodło".

 

 

MOJE ŻYCIE MIAŁO STEFA NA IMIĘ

JULIAN TUWIM

 

Oddać ci wszystko: każdy sen i drgnienie.

Każdy nerw ciała, każdy ruch i krok!

Przeszłość - to tylko o tobie wspomnienie,

Przyszłość - to tylko twój najświętszy wzrok!

Oddać ci wszystko: każde pulsu tętno

I grosz ostatni, i ostatek sił.

Trwonić dla ciebie swą młodość namiętną,

Znaczyć ci drogę - krwią serdeczny z żył!

Zaprzeć się! Bluźnić! Z Judaszem paktować!

Żwir na twej drodze w miękki piasek gryźć!

Natchniony wiarą zakrzyczeć: "Ach. prowadź!"

Gdy mi na własnej każesz zgubę iść!

Wszystko

Swoje liczne wiersze miłosne, często niemalże litanie i modlitwy, zebrane głównie w tomie "Siódma jesień", napisał JULIAN TUWIM (1894-1953) dla narzeczonej, później żony - Stefanii. Poezja polska zawdzięcza jej wiele pięknych erotyków, bez których trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek antologię poezji miłosnej. Wiele z nich śpiewali Ewa Demarczyk, Czesław Niemen, Marek Grechuta. Najbardziej znane to: "Mąż i ja", "Ostry erotyk", "Tęsknota", "Mimozami jesień się zaczyna", "Jeżeli", "Rzuciłbym to wszystko". "Wyratuj ty mnie z męki".

W swoich - częściowo ocalonych - listach tytułował narzeczoną "jasną, kwietną, najcichszą panienką", żonę - "Stefanulką słodką", "swoim dziwem i Jezusikiem", "Stefuladą swoją najjulczejszą", "dziecinką swoją pierworodną i świętą". "Moje życie miało Stefa na imię" - przyznawał. Była kobietą jego życia. Muzą, Beatrycze, ale też i żoną. Opiekunką w coraz częstszych i licznych chorobach. Tak potrzebnym mu spokojem.

Kim była kobieta, której tyle zawdzięcza polska poezja?

* * *

Urodziła się w roku 1897, zmarła w 1991, żyła więc bardzo długo, bo dziewięćdziesiąt cztery lata. Przeżyła męża o lat blisko czterdzieści, była dłużej wdową niż żoną. Pochodziła z Tomaszowa, stąd właśnie słynny wiersz, zaczynający się od słów: "A może byśmy tak, najmilsza, wpadli na dzień do Tomaszowa..." Urodziła się, jak i Tuwim, w rodzinie żydowskiej. Jej matka była śpiewaczką, choć nie pierwszej klasy, ojciec - człowiekiem interesu, choć też nie na wielką skalę. Nazwisko panieńskie, Marchew, którego bardzo się wstydziła, stało się źródłem jej kompleksów. Miała żal do krytyka, Janusza Stradeckiego, ponieważ opracowując wiersze Tuwima, pierwszy podał je do publicznej wiadomości. Tuwim natomiast przerobił je na wersję francuską - "Marszew", którą powtarza, i to serio, wiele źródeł, choćby "Listy" Iwaszkiewicza do Grydzewskiego.

Zobaczył ją po raz pierwszy - to wiemy na pewno - w 1912 roku, gdy miał lat osiemnaście, na Piotrkowskiej w Łodzi. Jechała dorożką. Od razu zwrócił na nią uwagę, była to - przynajmniej z jego strony - miłość od pierwszego wejrzenia. Studiował wówczas w Warszawie, pisywał więc do niej płomienne, egzaltowane listy, których część zachowała, resztę zniszczyła. Zapisywał całe kajety gorących, miłosnych, młodzieńczych wierszy, niektóre z nich włączył do swoich tomików późniejszych. Pozostałe, odnalezione wiele lat po śmierci Tuwima, podał do druku Tadeusz Januszewski, wydawca jego pism. Bardzo długo zachwytom poety nad swoją Stefcią mogliśmy tylko wierzyć na słowo - nie zachowało się bowiem żadne jej zdjęcie przedwojenne, z wyjątkiem kilku amatorskich, niewyraźnych. Dopiero w połowie lat siedemdziesiątych Jarosław Iwaszkiewicz w jednej z przepastnych skrzyń Stawiska odnalazł piękny portret panny Marchwiówny z lat panieńskich, opublikowany po raz pierwszy również przez pana Tadeusza Januszewskiego.

Jest na nim rzeczywiście przepiękna, nic więc dziwnego, że rodzina szukała dla niej partii jak najlepszej. Tuwim natomiast był tylko studentem, potem początkującym poetą. Co więcej, oszpeconym myszką na pół twarzy, źródłem swoich kompleksów. Pochodził z rodziny niezamożnej - jego ojciec był urzędnikiem bankowym, człowiekiem finansowo niezaradnym, tak że oprócz talentu poeta nic z domu nie wyniósł.

Musiał bardzo się starać, udowodnić, że jest lepszy od innych konkurentów, że potrafi zarobić na życie. Starał się całe siedem lat. Siedem lat był "pretendentem na męża". Powiedziała "tak", dopiero gdy zaczynał być coraz bardziej uznanym poetą, zarabiał pisaniem do kabaretów. Miała już zresztą dwadzieścia dwa lata, dla panny z tradycyjnej żydowskiej rodziny był to wiek podeszły. Erotyki Tuwima z okresu lat starań o pannę "Marszew" są niemal dokładnym kalendarium ich romansu, stąd właśnie tytuł: "Siódma jesień". Ślub odbył się w Łodzi w 1919 roku, pod baldachimem. Przyjęcie weselne dla przyjaciół poetów zorganizowano w Warszawie, w "Mordowni" na Siennej. "Tuwim nie wahał się wprowadzić tam swojej żony - wspominał po latach Iwaszkiewicz - która w całym rozkwicie swej niezwykłej urody wyglądała rzeczywiście jak oblubienica".

* * *

Składałem ci wizyty,

Okrutnie niezdobytej.

Nerwowo, gorączkowo

Bredziłem chorą mową,

Wierszami cię męczyłem,

Łamałem każde słowa,

Do krwi je w zębach gryzłem,

Dawałem rozgryzione.

Przebite każdym zmysłem: "Patrz! (...)

Tęsknotą dziś przeszyty,

Tu przy samotnym stole,

Schwytany w widm niewolę,

Na tysiąc dni rozbity,

Gromadzę te wizyty

W kłąb jeden opętany.

W nerw jeden - wszystkie rany.

Ach, dzisiaj już szczęśliwy.

Ach, dzisiaj już kochany,

Daleki i pijany.

Mąż.

Ostatni erotyk

* * *

Po ślubie przenieśli się do Warszawy. W pierwszych latach małżeństwa nie powodziło im się najlepiej. Mieszkali najpierw na Czerniakowskiej, potem na Chłodnej, dopiero później na Mazowieckiej. Powoli jednak ich sytuacja się poprawiała. Wydawał kolejne, znakomicie przyjmowane tomiki. Razem z Lechoniem, Słonimskim, Iwaszkiewiczem i Wierzyńskim współtworzył "Skamandra" - jedną z najpopularniejszych, najgłośniejszych grup poetyckich. Stawał się coraz bardziej znany, kochany, choć też i atakowany za "niearyjskość". Coraz lepiej też zarabiał, pisując - i to masę - do kabaretów, teatrzyków rewiowych, na estradę. Do "Qui Pro Quo", "Bandy", "Cyrulika Warszawskiego".

Jego twórczość kabaretowa, zaginiona niemal w dziewięćdziesięciu procentach, uważana jest często za rozdział wstydliwy. Zdarzały mu się jednak prawdziwe perełki, a nawet i teksty słabsze odbijały korzystnie od żenującego na ogół poziomu ówczesnej twórczości tego rodzaju. To on i Hemar nadali jej pewien poziom, rangę. Sporo przetrwało do dziś, chociażby wodewil "Jadzia-wdowa", "Żołnierz królowej Madagaskaru", teksty piosenek, pisane między innymi dla Ordonki: "Miłość ci wszystko wybaczy", "Pierwszy znak", "Nasza jest noc", "Pokoik na Hożej".

Bojąc się zawiści kolegów, nie ujawniał swoich kabaretowych honorariów, zwłaszcza - bajońskich podobno - sum za noworoczne szopki. Pisywał do kabaretów tak wiele, że aby nie kłuć też w oczy swą pracowitością - używał pseudonimów. Jednorazowych, okazjonalnych, różnych, między innymi Twardzioch, Schyzio-Frenik, Roch Pekiński, dr Pietraszek, Ślaz.

"Tuwim brał, gdzie się dało, ale zawsze za mało" - dogryzał mu Hemar. Pisywał do kabaretów, bo lubił, choć przede wszystkim robił to dla pieniędzy. Ważnych dla nich obojga - nie bez znaczenia było przecież, że pochodzili z Łodzi, gdzie panowała atmosfera pieniądza, namiętnych interesów, lodzermenschów. Dobrze wiedzieli, że niezależność finansowa decyduje nie tylko o ich poziomie życia, ale też poetyckiej niezależności Tuwima.

Stefania Marchwiówna zrobiła więc bardzo dobrą partię - została żoną sławnego poety. Pełniła rolę "ozdoby Juleczka" - błyszczała urodą i strojami na balach w "Adrii" i "Oazie", a bardzo lubili bywanie i "światowości".

* * *

"Tuwim - pisała Magdalena Samozwaniec - jest zakochany w Stefci i z tej swojej wielkiej miłości dla żadnej innej kobiety nie zrezygnuje, chociaż nie bez trudu ukochaną Stefcię zdobywa (...). Rzeczywiście, bardzo ładna, o dużych trochę lalkowatych, zielonkawych oczach, elegancka, zgrabna. Ale... zanadto dystyngowana, dociągnięta, zasznurowana. Tuwim przy niej jest jak płomień koło spokojnie płynącej wody. Miało się wrażenie, że ciągła adoracja trochę ją nuży i męczy. Może właśnie swoim chłodem i głębokim przekonaniem, że jej się to najsłuszniej należy, potrafiła miłość jego utrzymać do końca".

Większość przedwojennych wspomnień przedstawia ją jako zimną, pustą elegantkę, nigdy się nie uśmiechającą ze strachu przed zmarszczkami. Irena Krzywicka pisała w swoich "Wyznaniach gorszycielki":

"Tuwim miał myszkę na policzku i to było przyczyną ciężkich kompleksów. Uważał, że jest odrażający, i kiedy się zakochał w swojej przyszłej ślicznej (choć może za bardzo lalkowatej) żonie, sądził, że nie ma u niej żadnych szans, a kiedy za niego wyszła, nie posiadał się nie tylko ze szczęścia, ale i z wdzięczności. Tymczasem, nie był bynajmniej odrażający - miły, pełen wdzięku. (...) Mógł się podobać kobietom. Ale dla niego istniała jedyna - Stefcia, zimna, małomówna, bardzo zajęta swoją urodą i mówiąca z dość osobliwą dumą: «Ja wierszy Julka nie czytam». Potem to się zmieniło, zwłaszcza po jego śmierci. (...) Tak bywa z żonami wybitnych ludzi". Ale zarówno Samozwaniec, jak i Krzywicka słynęły ze złośliwości, mogły zazdrościć Tuwimowej urody oraz kochającego męża. Nie należała na pewno do intelektualistek, ale jej spokój, trzeźwość, opanowanie były właśnie "neurastenizującemu" poecie niezbędne. Znakomicie się uzupełniali, bijący w oczy kontrast był, między innymi oczywiście, podstawą ich związku. Naturalnie, Tuwim przesadnie ją w swoich wierszach wynosił, idealizował, ale to prawo poety. Przecież również Krzywicka pisała o romansie Tuwimowej ze znanym ówczesnym uwodzicielem, pułkownikiem Wieniawą-Długoszowskim, "przyjacielem poetów i ich żon, zwłaszcza, co było publiczną tajemnicą, Stefci Tuwimowej". Jeśli nawet to prawda, w sumie byli jednak trwałym małżeństwem. Do literackiej legendy przeszli jako para udana, podobnie jak "srebrna Natalia" i Konstanty Ildefons Gałczyński, choć ci ostatni niezasłużenie. "Srebrna Natalia" miała ze swoim mężem krzyż pański - był alkoholikiem, istniały w jego życiu inne kobiety między innymi Lucyna Wolanowska, która urodziła mu syna, i Maruta Stobiecka; to z nią wrócił do Polski, nie śpiesząc się specjalnie do "srebrnej Natalii", która po prostu rywalkę przepędziła.

* * *

Po wybuchu wojny udało się Tuwimom przedostać do Rumunii, potem - przez Francję i Portugalię - do Brazylii, a stamtąd, w 1941 roku, do USA, do Nowego Jorku. Tuwim źle znosił emigrację, nie powodziło im się też najlepiej. Spokój i trzeźwość Stefanii bardzo się więc przydawały. Prowadziła dom, pracowała zawodowo, wyplatając koszyki. Była dzielna, jak zresztą inne żony poetów, choćby również niezaradnego Józefa Wittlina.

W listach do siostry z roku 1941 Tuwim pisał o żonie: "Spokój, rozsądek, pracowitość, zaradność, energia, a przy tym poczucie humoru i jakiś samorodny dowcipek". "Stefcia zdrowa, energiczna, trzeźwa, dowcipna, pracowita". "Stefcia tłumaczy napisy filmowe na polski. Moja Stefcia, wierzcie mi, to cud i fenomen. Pracowitość, energia, zaradność, wszechstronność (tapicer, krawcowa, kucharka, pokojówka, stolarz, malarz pokojowy, ogrodniczka, a teraz i tłumacz). Trzeba wam powiedzieć, że przy tym wszystkim nieskazitelnie zawsze ubrana, a wygląda raczej na połowę lat". Stefci dedykuje więc pisany podczas wojny i na emigracji poemat "Kwiaty polskie", którego fragmenty żyją już bytem samoistnym, chociażby "Grandę Valse Brillante", w którym przypomniał swą młodzieńczą miłość do "panny, madonny, legendy tych lat..."

* * *

Chcieli wracać do kraju, który, jak zawsze powtarzał, opuścił tylko dlatego, że musiał jako Żyd uciekać przed Niemcami. Nie wyobrażał sobie życia poza Polską. Naiwny idealista, rusofil, wierzył, że rodzi się nowy ustrój sprawiedliwości społecznej. Wrócił w 1948 roku, gdy pewne złudzenia były jeszcze usprawiedliwione, gdy komunizm nie panował jeszcze niepodzielnie, istniało PSL. Wrócił, i to demonstracyjnie, jako pierwszy, co emigracja uznała za zdradę lub też, w najlepszym przypadku, naiwność polityczną wybitnego poety. Zerwało z nim wielu dotychczasowych przyjaciół, przede wszystkim nieprzejednany Lechoń. Liczyło się, oczywiście, i to, że na emigracji nie powodziło im się najlepiej, a nowa władza kusiła, zależało jej na powrocie przedwojennych pisarzy, legitymizujących nowy system. I rzeczywiście kilku skusiła, Antoni Słonimski na przykład wrócił w 1951 roku, gdy nikt już złudzeń mieć nie mógł.

Jerzy Borejsza, ówczesny zarządca kultury, ulokował ich najpierw w swoim imperium - w "Czytelniku" na Wiejskiej. Po odbudowie Nowego Światu - właśnie tam. A wkrótce, nie odbierając mieszkania na Nowym Świecie, nagrodzono ich willą w Aninie, którą sami remontowali, choć po tak zwanych cenach promocyjnych. Tuwim przeniósł się chętnie, chciał mieszkać pod Warszawą, mieć kawałek ogrodu, lepsze powietrze. Cierpiał na agorafobię, prawie nie wyjeżdżał - gdy wybrał się po raz pierwszy po wojnie na urlop do Zakopanego, zmarł.

Obsypywano go też orderami (w latach 1945, 1946, 1949), otrzymał Nagrodę Państwową (1951), doktorat honoris causa. Wysłano w podróż do Moskwy, choć podróżowali do Kraju Rad także inni "inżynierowie dusz", nie tylko on. Dawni przyjaciele nie szczędzili złośliwości, zwłaszcza Lechoń i Hemar, który pisał w "Orderze":

Pan Tuwim w Belwederze

Z ręki pana Bieruta

Dostał gwiazdę i wstęgę

"Polonia Restituta".

Dobrze IM tak, nareszcie,

Teraz mają za swoje.

ONI - tamą, Prystory,

Matuszewscy, Sławoje.

(...) O chwilo satysfakcji!

O lutni, Lutni Puszkina!

ONI w grobie: A Bierut

Do piersi jemu przypina

Szarfę - białą jak mleko

I czerwoną jak barszczyk.

Żona się nie uśmiecha,

(Bo uśmiech - przyczyna zmarszczek).

Lecz z dumy pokraśniała.

Gdzie ONI? To dla NICH scena!

Obok szlocha z radości

Iruś (siostra Irena).

* * *

Po powrocie do Polski zrealizowali też marzenie swego życia - adoptowali kilkuletnią dziewczynkę z Domu Dziecka, Ewę, którą bardzo pokochali, starali się stworzyć jej dom, w którym zapomniałaby o wojennych przejściach. Choć nie była ich rodzoną córką, z dnia na dzień stawała się coraz bardziej podobna do Stefanii - w ruchach, gestach, zachowaniu.

Ale mimo willi, córeczki, wszystkich możliwych wówczas zaszczytów, ich życie nie przypominało sielanki. Tuwim, który pisał zawsze z szaloną łatwością, przestał być poetą, nie mógł pisać wierszy, nie pisał ich przez cztery lata. "Zatkały mi się przewody poetyckie" -przyznawał. Uciekał więc w prace zastępcze, między innymi antologie, tłumaczenia, przełożył na przykład poemat Aleksandra Biezymienskiego o Dzierżyńskim, pieśń "Nas wolą swoją Stalin wiódł". Śmierć Stalina uczcił prozą. "Długie są dzieje nasze - dzieje rodu człowieczego na ziemi - a nie było jeszcze żałoby tak powszechnej, tak boleśnie w zbiorowym sercu ludzkości wezbranej, jak po Nim, pierwszym tej ludzkości obywatelu" - pisał.

W końcu jednak znów zaczął tworzyć wiersze. Propagandowe, na zamówienie, nie dorównujące jego twórczości przedwojennej. O rewolucji, krasawicy wiecznej, narodzie radzieckim i przodującym ustroju. O Jerzym Borejszy, po śmierci którego "zabrakło róż w Warszawie". Nie napisał ich jednak za wiele, nie stał się czołowym twórcą socrealizmu. Mimo to Lechoń uznał, że "podeptał nimi herb swojej poezji", a Czesław Miłosz w "Traktacie poetyckim" napisał, że "skończył swoją karierę na balu UB".

* * *

W grudniu 1951 roku pełnił wartę przy trumnie zmarłego kolegi, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, wyglądał źle, po powrocie do kraju gwałtownie się zmienił - zestarzał, schudł. Osiemnaście dni później, 27 grudnia, zmarł nagle na serce. W Zakopanem, w domu ZAiKS-u "Halama", gdzie pojechał ze Stefcią odpocząć. "Mowa Cyrankiewicza na pogrzebie Tuwima - to prawie czysta poezja - pisał Lechoń - jak na dzisiejszą awangardę. Tłumy na ulicach, największe ryby bolszewickie przy trumnie i Stefcia ożałobiona, której mi nie tylko żal, ale o której myślę z głupią furią. Przecierałem oczy, żeby zdać sobie sprawę, że to Julek Tuwim umarł. (...) Julek Tuwim z «Qui Pro Quo»".

Choć trzeba też pamiętać, że zmarł w szczycie stalinizmu; gdyby dane mu było żyć dłużej, jego ostatni rozdział wyglądałby niewątpliwie inaczej. "Gdyby stało się to choć rok lub dwa lata później, utrwaliłby się inny jego obraz. Wielu pisarzy wychwalających stalinizm skutecznie to w swojej biografii zamazało. On ogłosił zaledwie garstkę wierszy. Jak chętnie dziś mu się je wypomina" - pisał Tadeusz Januszewski.

Nawet nieprzejednany Lechoń przyznał w końcu, że "my wszyscy z niego", i pisał: "Niech Ci lekką będzie, Julku, ta ziemia polska, którąś tak źle, tak głupio, ale naprawdę kochał. (...) Wszystko między nami skończone na zawsze. Oprócz poezji. W niej będzie jego ułaskawienie".

* * *

Jego nagła śmierć - miał lat pięćdziesiąt dziewięć - była dla żony wielkim szokiem. Dość szybko dano jej do zrozumienia, że nie może mieć mieszkania i domu w Aninie, który w niedługim czasie opuściła. Willą interesował się już Piotr Jaroszewicz i wkrótce się tam wprowadził - była widać przechodnia. Stefania przeniosła się więc na Nowy Świat, bo taka była kolej rzeczy. Po śmierci Natalii Gałczyńskiej córka Kira musiała również wynieść się z pięknego mieszkania w alei Róż.

Mieszkanie przy Nowym Świecie dość szybko sprzedała, zamieniła na dwa mniejsze obok siebie - drugie dla córki. W pierwszych latach po śmierci Tuwima jeszcze się trochę udzielała - pomagała w wydawaniu jego dzieł zbiorowych, później jednak wycofała się zupełnie, usunęła z życia publicznego, towarzyskiego. Nigdy, jak inne wdowy, nie jeździła na spotkania autorskie do szkół czy bibliotek. Nie stała się, jak choćby Wanda Broniewska, "wdową narodową", eksploatującą pośmiertną sławę męża. Niczego dla siebie nie chciała, przeciwnie, przekazała Muzeum Literatury ogromną spuściznę męża - archiwum literackie, zbiory, bibliotekę, pamiątki. "Do końca zachowała nie tylko urodę, wspaniałą sylwetkę i skromną elegancję - pisał Tadeusz Januszewski, który wówczas się z nią kontaktował - ale przede wszystkim wielki talent, kulturę i dyskretny humor, słowem, wielką klasę. Zdrowie i złe samopoczucie nie były dla niej tematem". Przywiązywała zawsze ogromną wagę do swego wyglądu, urody, dlatego też bolała bardzo nad postępującą starością, kłopotami ze słuchem. Nie chciała już pokazywać się ludziom, wycofała się ze świata, nikogo nie przyjmowała. Jeszcze po dziewięćdziesiątce, co już bardzo rzadkie, wyszła ze złamania stawu biodrowego, poruszała się po domu za pomocą "balkoniku". Żyła dziewięćdziesiąt cztery lata, powoli po prostu gasła. Opiekowała się nią kuzynka, potem już tylko pielęgniarka. Zmarła 12 marca 1991 roku, została pochowana 19 marca w grobie męża, na cmentarzu komunalnym na Powązkach.

Tak jak chciała, nekrolog zamieszczono dopiero po pogrzebie, który z tego względu nie mógł być tłumny, mało kto o nim wiedział.

* * *

Ewa Tuwimówna, jak kiedyś Stefania, była bardzo ładna. Fotografowała ją Zofia Nasierowska, jej zdjęcia zdobiły okładki młodzieżowych pism, w jednej ze swoich książek Andrzej Żuławski wspominał o niej jako o swej pierwszej, platonicznej miłości. Nie została, jak inne córki poetów, "strażniczką" jego pamięci i spuścizny. Studiowała architekturę, wyszła za mąż za kolegę ze studiów. Wyjechali do Szwecji, gdzie osiedli na stałe, zwracając wcześniej - co rzadkie - koszty swoich studiów. Początkowo Stefania Tuwimowa, gdy zdrowie jej jeszcze pozwalało, jeździła do Szwecji, odwiedzała córkę, która również przyjeżdżała do Polski, potem jednak coraz rzadziej.

Zrobiła piękny gest - pieniądze za wydawane wciąż i wystawiane utwory Tuwima przekazała Fundacji Pomocy Społecznej SOS Jacka Kuronia. Właściwie ją zainicjowała, dopiero po niej zaczęli wspomagać ją także inni twórcy, między innymi Wisława Szymborska, po Noblu.

Przedmioty i pamiątki z mieszkania po Stefanii Tuwimowej (także te najbardziej osobiste) przekazała jednemu z domów aukcyjnych, który sprzedał je na rzecz Domu Artystów Weteranów w Skolimowie. Część książek z dedykacjami kupiło Muzeum Literatury, rzeczy pozostałe, nieraz bardzo cenne (na przykład portret Tuwima pędzla Menkesa), srebra, pamiątki osobiste trafiły do osób przypadkowych, rozproszyły się, co różnie komentowano.

 

 

ZIELA NA KRATERZE CIĄG DALSZY

MELCHIOR WAŃKOWICZ

 

MELCHIOR WAŃKOWICZ, urodzony w 1892 roku w Kałużycach (Białoruś), zmarły w 1974 w Warszawie. Mistrz języka polskiego, twórca wielu neologizmów, chociażby "chciejstwa" czy "kundlizmu", król reportażu, który nobilitował gatunek, jeden z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich pisarzy. Na kiermaszach książek po jego autografy ustawiały się kilometrowe kolejki, milionową publiczność miały jego telewizyjne gawędy. Autor książek tak ważnych, jak "Bitwa o Monte Cassino", "Hubalczycy", "Westerplatte", "Na tropach Smętka", "Szczenięce lata", "Zupa na gwoździu", "Karafka Lafontaine'a" i wielu, wielu innych.

"Był w centrum wydarzeń, najbliżej środka ciężkości polskości", "z wielką siłą pisarską i biologiczną wędrujący przez kontynenty i klimaty" - pisał o nim Krzysztof Kąkolewski, autor rozmowy-wywiadu "Wańkowicz krzepi", który stawia autora "Na tropach Smętka" w rzędzie najwybitniejszych Polaków, obok Karola Wojtyłły, Józefa Piłsudskiego. Odnalazł też w "Księdze zapisów cenzury PRL" (udostępnionej przez byłego cenzora, Tomasza Strzyżewskiego) uwagę na jego temat: "Wszelkie publikacje tyczące osoby i twórczości Melchiora Wańkowicza, wykraczające poza sferę problematyki warsztatowo-literackiej (określające go jako człowieka wielkiej odwagi, polityka, działacza, bohatera narodowego, sumienia narodu, itp.), należy wstrzymywać i sygnalizować kierownictwu GUKPPiW". "Ten właśnie zapis - pisał Kąkolewski - Stowarzyszenie Pisarzy Polskich chciało umieścić na tablicy upamiętniającej pisarza", ale "jak należało się tego spodziewać - ten fragment napisu, będący tworem cenzury, został ocenzurowany. Władze nie zatwierdziły napisu będącego mimowolnym hołdem dla Wańkowicza".

* * *

Jedna z najpopularniejszych, najbardziej ulubionych książek autorstwa Wańkowicza to "Ziele na kraterze", autobiograficzne, ciepłe wspomnienie o rodzinie. O żonie, czyli Króliku, starszej córce Krysi i młodszej Marcie, nazywanej Tili, w którą dużo zainwestował, wyróżniał, rokowała bowiem literacki talent. Mimo to zawiodła go - po wojnie, choć świetnie znała język, studiowała w Ameryce oraz Szwajcarii, to osiadła z mężem na amerykańskiej fermie, gdzie, jak ubolewał, "macała kury", zadowoliła się rolą żony i matki. O tłumienie jej ambicji twórczych winił zięcia, piętnaście lat od niej starszego, uformowanego, choć to może właśnie sławny ojciec stał się barierą w jej pisarskiej samorealizacji? Nie zagojoną raną była Krysia - harda, trudna, zamknięta w sobie, której nie docenił. Zrozumiał ją dopiero po jej przedwczesnej śmierci, między innymi po pozostałych po niej listach do siostry, dojrzałych, przejmujących, pisanych językiem zwiastującym literacki talent. Żoliborski "Domeczek" Wańkowiczów zniszczyła wojna. W powstaniu warszawskim zginęła Krysia i jej koledzy. "Ziele na kraterze" kończy się jednak optymistycznie - na kraterze wypalonej wojną rodziny wyrastają nowe, zielone pędy: Tili rodzi w Ameryce dwie córki, starszą z nich nazywa na cześć poległej siostry Anną Krystyną. Ziele na kraterze puszcza dalsze pędy - wykształceni w Ameryce, dwudziestokilkuletni synowie Anny Krystyny, Dawid i Eliasz Walendowscy, zaraz po uzyskaniu dyplomów najlepszych amerykańskich uniwersytetów przyjechali do Polski, gdzie zamierzają osiąść na stałe. I choć wielu młodych Polaków pociąga nadal mit amerykańskiej kariery, oni właśnie wybrali Polskę. Czy ze względu na słynnego pradziada?

* * *

Dawid Walendowski: "Nasza mama, Anna z Erdmanów Walendowska, wychowywana przez babcię Tili w tradycji polskiej, skończyła jednak amerykańskie szkoły, studiowała biologię na amerykańskim uniwersytecie. Mimo to po dyplomie nie rozpoczęła pracy w Ameryce. Zdecydowała się na dalsze studia medyczne w Polsce, bezpłatne, co też miało znaczenie.

Była hippiską, dzieckiem-kwiatem, «zaliczyła» Woodstock, protestowała, tak jak jej pokolenie, przeciwko wojnie w Wietnamie. Zbuntowana, niezależna, nadal szukała w życiu swego miejsca, którym wydawała się jej Polska. Kolejna wielka przygoda, wyzwanie. W 1970 roku przypłynęła więc «Batorym», zamieszkała u dziadka Melchiora, który był już wtedy samotny, w słynnej naszej kamienicy na rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Brudnej, odrapanej, zasikanej, ale jego mieszkanie - pełne antyków, porcelany, kilimów. Na medycynę przyjęto ją z otwartymi ramionami, kłopoty zaczęły się później, gdy chciała znaleźć pracę. Niemal od razu związała się z podziemiem, środowiskami niezależnymi. Poznała naszego ojca, Tadeusza Walendowskiego, związanego z opozycją łódzką, między innymi z Jackiem Bierezinem, Witoldem Sułkowskim, z którymi redagował - drukował, pisał, wydawał - podziemny «Puls». W 1972 roku ojciec przeniósł się do Warszawy, gdzie wkrótce, bo również w roku 1972, przyszedłem na świat. Na drugie imię dostałem Melchior, oczywiście na cześć pradziada, który zdążył mnie poznać, zmarł dwa lata po moich narodzinach."

Eliasz Walendowski: "Cztery lata później, czyli w 1976 roku, już po śmierci pradziadka, urodziłem się ja. Tak jak mój brat - w domu pradziadka, w salonie. Dawid natomiast w gabinecie, co, myślę, ma swoje znaczenie. Nasza mama, indywidualistka pod każdym względem, nie chciała - choć było to wtedy obowiązkiem - rodzić w szpitalu, a już tym bardziej peerelowskim. Jako studentka medycyny jakoś to załatwiła, odebrała nas wyłącznie położna. Mamy zdjęcia, zrobione zaraz po urodzinach, właśnie w mieszkaniu pradziadka. Gdy przychodziłem na świat, Dawida zabrano do zoo i gdy wrócił, opowiadał o słoniach, lwach, tak że nie zainteresował się nawet nowo narodzonym braciszkiem.

Nasze starotestamentowe imiona uznano wówczas za prowokację, choć mama twierdziła zawsze, że się jej po prostu podobały, że brzmiały międzynarodowo, co ważne ze względu na nasze polsko-amerykańskie uwikłania".

Dawid Walendowski: "W ostatnich latach życia pradziad Melchior zbudował sobie drugi «Domeczek» - na Mokotowie, przy Studenckiej. Mieszkanie na Puławskiej zostawił i zapisał naszej mamie, a swojej wnuczce. Dlatego właśnie tam się urodziliśmy i mieszkaliśmy, a rodzice zaczęli prowadzić wkrótce niezależny salon literacki, co niewątpliwie cieszyłoby nieżyjącego już wtedy pradziadka - w każdym razie mówili zawsze, że chyba nad nimi czuwał. Zapraszali twórców niezależnych, objętych zapisem cenzury, «relegowanych» z kultury oficjalnej za wydawanie w podziemiu, podpisywanie listów protestacyjnych do władz. Swoje wieczory autorskie mieli tu więc między innymi Marian Brandys, Marek Nowakowski, Piotr Wierzbicki, Jacek Kaczmarski. Dyskutowali o polityce Adam Michnik z Aleksandrem Hallem.

Oczywiście, to się ówczesnej władzy podobać nie mogło. Przed kamienicą Wańkowicza stały więc dzień i noc policyjne budy. Na spotkania w salonie nasyłano ubeków, a mieszkanie naszpikowano podsłuchami jeszcze wtedy, gdy mieszkał tam dziadek Melchior, który - poprzez Jana Józefa Lipskiego i mecenasa Jana Olszewskiego - wspomagał finansowo opozycję. Wiedział, oczywiście, o podsłuchu, zawiesił więc specjalną «terkotkę» neutralizującą i zagłuszającą rozmowy. A podczas najważniejszych wychodził na balkon albo też, prowokacyjnie - rozmawiał specjalnie dla podsłuchu. Rodziców często wzywano na przesłuchania, nękano rewizjami, ojcu, który studiował po socjologii reżyserię w szkole filmowej, nie pozwolono zrobić filmu dyplomowego.

Władza bała się jednak zabrać za mamę ostro i zdecydowanie - była wnuczką Melchiora Wańkowicza, obywatelką amerykańską, o represjach wobec niej wiedziałby zaraz cały świat; w salonie gościli dziennikarze z zachodnich stacji telewizyjnych i radiowych, dla których byłby to niezły news.

Postanowiono więc pozbyć się jej z Polski inaczej. Gdy ukończyła medycynę, nie udzielono jej zgody na podjęcie jakiejkolwiek pracy, nigdzie nie chciano przyjąć. Odmówiono karty stałego pobytu, wznawianej co trzy miesiące, tak że któregoś dnia po prostu jej nie przedłużono. Musiała w ciągu dziewięciu dni opuścić Polskę. Nie miała innego wyjścia, była zresztą zmęczona przesłuchaniami, policyjnymi budami przed domem, choć nie chciała wyjeżdżać - miała już tu swój świat. Podobnie jak i ojciec, pochłonięty swoją działalnością tylko w Polsce czuł się potrzebny i nie uśmiechało mu się wcale zaczynać gdzieś od początku. Nie mógł jednak nas zostawić tak że w 1979 roku opuściliśmy Polskę, z której po prostu nas wypędzono. Do końca to się im jednak nie udało, bo - po latach wprawdzie - ale wróciliśmy. Nie zniszczyli Wańkowiczów ani Niemcy, ani czerwoni. Nie daliśmy się. Za silne geny".

* * *

Dawid Walendowski: "Mieszkaliśmy w Waszyngtonie, gdzie mama jest do dziś lekarzem pediatrą, ojciec natomiast - dziennikarzem polskiej sekcji «Głosu Ameryki».

Uczyłem się w amerykańskiej szkole, studiowałem historie i ekonomię na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, który polubiłem. Mimo to w czerwcu 1997 roku, w dwa tygodnie po dyplomie, już byłem w Polsce i moją pierwszą pracę rozpocząłem w Warszawie. Cóż, zwyciężyły emocje, rozsądek nakazywał bowiem popracować w Stanach choćby rok, spłacić część kredytów zaciągniętych na studia. I tak właściwie planowałem, ale wcześniej wysłałem już do Polski parę listów w sprawie mojej ewentualnej posady... Niespodziewanie dostałem telefon, że jest coś dla mnie w holenderskim banku i to na niezłych warunkach, i nie wahałem się ani chwili. Kredyty spłacam w Polsce, mój bank chce tylko, żebym oddawał długi, nieważne gdzie mieszkam".

Eliasz Walendowski: Ja z kolei studiowałem ekonomię i nauki polityczne na uniwersytecie w Pensylwanii. Zaraz po dyplomie, w czerwcu 1998, rok po przyjeździe Dawida, dołączyłem do mego brata. Historia niemal się powtórzyła. W chwili przyjazdu do Polski nasza mama miała dwadzieścia cztery lata, tyle samo co my. Żałowaliśmy tylko, że nie mogliśmy jak ona przypłynąć Batorym. Gdy dołączyłem do brata, rodzice kupili nam w Warszawie małe mieszkanie; wiedzieli, że sprawa jest poważna, że to nie tylko nasz młodzieńczy kaprys czy bunt. Choć mama długo nas o to posądzała, uważała, że tępimy w sobie naszą amerykańską część, nawet papierosy palimy tylko dlatego, że Polacy palą, a Amerykanie już nie. Że nam to pewnie minie, dojrzejemy - jesteśmy przecież i Amerykanami, i Polakami.

Nie wiem jednak, czy bardzo nad naszym wyjazdem boleli - amerykańscy rodzice przyzwyczajeni są do dalekich wyjazdów swoich dzieci. I to już w czasie studiów. Amerykanie nawykli do mobilności, odległości. Na szczęście jest e-mail, którym porozumiewamy się teraz z rodzicami, piszemy do siebie liściki". 

Dawid Walendowski: "Trudno właściwie wytłumaczyć, dlaczego zdecydowaliśmy się na Polskę. Po prostu do niej wróciliśmy. Pierwsze lata życia są podobno najważniejsze, a ja przecież wyjechałem z Polski w wieku sześciu lat i zdążyłem się już zakorzenić. Wiele zapamiętałem: nasze mieszkanie przy Puławskiej, kino «Moskwa», którego już nie ma, «Zieloną Budkę» z lodami, Morskie Oko, gdzie spacerowaliśmy z psem. Przyjaciół ojca z podziemia, choćby Mirka Chojeckiego. Atmosferę konspiry, w której żyliśmy: spotkania w salonie prowadzonym przez rodziców, budy przed kamienicą, podsłuch, «bibuły».

Eliasz Walendowski: "Miałem tylko trzy lata, gdy wyjechałem, ale też trochę zapamiętałem: również «Zieloną Budkę», nasze mieszkanie, «kamienicę Wańkowicza». Co najważniejsze jednak, wyjeżdżaliśmy już ze znajomością polskiego, który stał się w Ameryce naszym językiem rodzinnym".

Dawid Walendowski: "Rzeczywiście, mówimy po polsku dobrze i bez akcentu. Rozmawialiśmy w domu wyłącznie po polsku. To znaczy ja z bratem czasem po angielsku, ale rodzice wtedy nas strofowali albo karali zakazem oglądania telewizji. I bardzo dobrze, bo większość przybyłych do Ameryki Polaków szybko kaleczy ojczysty język, a ich dzieci mówią słabo albo wcale". 

Eliasz Walendowski: "Nasz dom był po prostu polski. Jak może pani pytać, czy znam polskie kolędy? Kultywowaliśmy polskie tradycje, a już zwłaszcza wigilijne, choćby rodzinne kolędowanie - ojciec grał na organkach, ja na fortepianie, a Dawid śpiewał. Rozpakowywaliśmy prezenty w Wigilię, a nie w pierwszy dzień świąt jak Amerykanie".

Dawid Walendowski: "Przyjeżdżaliśmy też do Polski na wakacje, nad morze, w Góry Świętokrzyskie. Pamiętam szczególnie nasz pierwszy samodzielny wyjazd tylko z bratem i kolegą. Miałem lat piętnaście, a Eliasz dwanaście. Pilotowali nas wprawdzie przyjaciele rodziców, rodzina ojca i mamy, w sumie jednak był to wyjazd absolutnie samodzielny, bardzo go więc przeżywałem, tak zresztą jak i następne. Polska kojarzyła mi się potem z wakacjami, przygodą, egzotyką i wolnością - oderwaniem się od amerykańskiej codzienności. Już podczas pierwszych wakacji postanowiłem sobie, że wrócę do Polski na stałe, że tu jest moje miejsce na ziemi".

Eliasz Walendowski: "Na mnie również wakacje w Polsce robiły wielkie wrażenie, szczególnie nie zniszczona, dziewicza jeszcze przyroda. I, oczywiście, ludzie, a zwłaszcza młodzież, bo z nią mieliśmy głównie kontakty. Bardziej autentyczna, szczera, i otwarta od amerykańskiej. Polska mnie oczarowała, choć decyzję o przyjeździe podjąłem dopiero po wakacjach roku 1995, gdy poznałem moją dziewczynę, Magdalenę, studentkę polonistyki w Gdańsku. Przyjechałem więc zaraz po dyplomie, pracuję w polsko-amerykańskiej firmie gastronomicznej, a w weekendy jeżdżę do Gdańska, do Magdaleny, która zamierza przenieść się na polonistykę do Warszawy.

Tata bardzo się z mego wyboru cieszy, zawsze nam powtarzał, żebyśmy żenili się z Polkami. Nigdy, oczywiście, tak jak i mama, nie ingerował w nasze wybory, zaznaczał tylko, że marzy o polskich synowych, bo chciałby dla swoich synków jak najlepiej". 

Dawid Walendowski: "Życie w Polsce wydawało mi się prawdziwsze, a kłopoty, z którymi wszyscy się tutaj borykają - bardziej ludzkie. Choćby te bytowe, materialne. Szczególnie w porównaniu z urojonymi, wydumanymi problemami Amerykanów, latających z byle powodu do psychoanalityków.

Studiowałem w Nowym Jorku, który polubiłem, nie mógłbym jednak tam mieszkać. Nie odpowiada mi jego olbrzymia skala, wolę warszawską - mniejszą, w pewnym sensie małomiasteczkową, o wymiarze bardziej ludzkim, zwyczajnym. Nie sposób poznać całego Nowego Jorku, natomiast Warszawę tak. Nie jest anonimowa, w pewnych środowiskach wszyscy się znają.

Oczywiście, trudno nie dostrzec jej brzydoty, mam jednak do niej stosunek emocjonalny, tak że niezbyt mi przeszkadza. Dla ludzi z Wałbrzycha czy Zawiercia ich miasto też jest chyba najpiękniejsze. Zdecydowanie wolę starą Warszawę, dlatego też kupiliśmy mieszkanie w starym budownictwie, w centrum, niedaleko kamienicy pradziadka przy Puławskiej".

* * *

Dawid Walendowski: "Słynny pradziad miał na pewno wpływ na naszą decyzję. Przyjemnie być prawnukiem Wańkowicza, a nie na przykład Putramenta. Nazwisko pradziada wywołuje niemal włącznie reakcje pozytywne. Zaraz po przyjeździe zaproszono mnie do udziału w poświęconym mu filmie, który reżyserował Piotr Morawski. Pojechaliśmy na Białoruś, do Kałużyc, dawnych majątków Wańkowiczów. Nic już tam po nich nie zostało, tylko fragmenty wspomnień - żyło jeszcze kilku starców, którzy pracowali we dworze. Wszędzie nędza, zaniedbanie - typowa białoruska prowincja. Ale piękna przyroda, krajobrazy, tak że wrażenia niesamowite i sam nigdy bym tam nie dotarł.

Znam oczywiście jego książki, mama masę nam o nim opowiadała - chociażby o jego słynnym procesie, którym wcale się nie przejmował, o przyjęciach, na których lubił upijać gości, bo mówili wtedy prawdę, o jego pogrzebie, na który przyszły tłumy". 

Eliasz Walendowski: "Ja natomiast, przyznaję, nie znam jeszcze żadnej z książek pradziadka. W ogóle mało po polsku czytałem. Mama nie goniła, jak zresztą do niczego. Owszem, czytała sama po polsku, ale na przykład «Trylogii» na pewno nie. Myślę jednak, że moja dziewczyna, Magdalena, było nie było, polonistka, bardzo mi pomoże. Już teraz podsuwa mi to, co «każdy Polak powinien przeczytać».

Dawid Walendowski: "Ważna jest, oczywiście, świadomość, że jest się prawnukiem wybitnego polskiego pisarza. Myślę jednak, że określił nas i ukształtował nie tylko on, ale i reszta naszej rodziny. Oprócz niego chociażby jego córka, a nasza ciocia Krysia, łączniczka «Parasola», która zginęła w powstaniu warszawskim. Mama została nazwana Anną Krystyną od jej imienia i pseudonimu. Dziadek, Jan Erdman, który walczył w obronie Warszawy, potem w Siłach Zbrojnych na Zachodzie, pod Tobrukiem, śpiewał o tym żartobliwą piosenkę Hemara: «Pamiętaj o tym, wnuku, że dziadek był w Tobruku i od wielkiego huku, miał na muniu kuku», ale mimo to wiedzieliśmy, o co i dlaczego walczył. Ważne było też to wszystko, co robili nasi rodzice i co najlepiej zapamiętaliśmy - konspirę ojca, salon, który wspólnie z mamą prowadzili. Wyrośliśmy po prostu w niepodległościowej tradycji. Tradycji tych, którzy w najróżniejszy sposób walczyli o wolną Polskę, choć to dziś niemodnie brzmi. Jutro na przykład jest kolejna rocznica stanu wojennego. Nie pójdę pod dom generała Jaruzelskiego, ale pamiętam i wiem". 

Eliasz Walendowski: "Amerykanie natomiast, to znaczy ci przeciętni, są bardzo często pozbawieni korzeni, tradycji. Nie mają pojęcia, że poza Ameryką istnieją inne kraje, nie porównują się, tak jak my, z Zachodem. Dlatego też, w pewnym sensie oczywiście, byliśmy jednak trochę inni, «z dalekiego kraju», do którego po prostu wróciliśmy, skąd nie udało się nas wyrzucić. Prawnuków Wańkowicza?".

Dawid Walendowski: "Nie widzę zresztą w naszym powrocie niczego nadzwyczajnego. Wśród amerykańskiej Polonii, a nawet i rdzennych Amerykanów, szczególnie w świecie biznesu, zdarza się to coraz częściej. Coraz więcej ludzi przyjeżdża właśnie do Polski, bo tutaj też można już zarabiać, urządzać się, robić oszałamiające kariery. Może nawet łatwiej niż w Stanach, gdzie konkurencja o wiele większa, sytuacja ustabilizowana, najlepsze posady dawno obstawione. Tu natomiast rozpoczął się okres wielkich zmian, a tym samym wielkich możliwości, okazji, szans. To zaczyna być powoli normalny kraj".

* * *

W październiku 1999 roku Eliasz Walendowski ożenił się z Magdaleną. Zamieszkali w Warszawie.

 

 

BRYŚT

ANDRZEJ BRYCHT

 

Dziś nazwiska ANDRZEJA BRYCHTA (1935-1998) nie znają nawet studenci polonistyki. Gdy zmarł w 1998 roku w dalekiej Kanadzie, tylko kilka gazet poświęciło mu maleńkie notki.

Odszedł w milczeniu. Choć w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy, kreowanym na nadzieję polskiej literatury, kandydata na następcę nieobecnego już wtedy w kraju Marka Hłaski. Jego książki, przede wszystkim "Dancing w kwaterze Hitlera", "Raport z Monachium", "Sceny miłosne", wydawano w wielkich nakładach, co roku je wznawiano. O "Raporcie" organizowano wielkie prasowe dyskusje. "Dancing" przełożono we Francji, Włoszech, Związku Radzieckim, Jugosławii, Czechosłowacji. Sfilmował go Jan Batory - Andrzej Łapicki zagrał zamożnego Niemca z mercedesem, odbijającego dziewczynę młodemu chłopakowi z dołów społecznych (Olgierd Łukasiewicz).

Ciągle trwała wokół niego wrzawa, wyjazdy, spotkania autorskie, "Brycht, Brycht i więcej nicht" - mawiali z zazdrością koledzy, których nikt tak nie lansował. Zachwycała się nim także emigracja. W 1968 roku Radio "Wolna Europa" uznało "Dancing" za jedną z trzech najważniejszych współczesnych polskich książek, a wcześniej, w 1962, dostał, razem ze Sławomirem Mrozkiem, prestiżową nagrodę Kościelskich, w którą "wsadził go" krytyczny wobec tylu pisarzy Zygmunt Hertz. "Przeczytaj no Andrzeja Brychta w ostatniej «Twórczości» - pisał do Miłosza. - Bardzo mi się podobał, na samym początku Fundacji Kościelskich, jak nikt nic nie wiedział i jeszcze nikt się nie mądrzył, wsadziłem go na nagrodę (zadnim chodem) - potem Brychta wsadzili do kicia, ja nabrałem wody do pyska, a teraz doskonała nowela. Mój Alojz jechał do Łodzi, posłałem Brychtowi holenderski tytoń do fajki, przeczytaj nowelę, to zrozumiesz, podobno żul i chuligan jak rzadko kto".

* * *

Dlaczego przepadł? Błysnął i znikł niczym meteor? Zaczynał przecież jako człowiek wyjątkowo uzdolniony, literacki talent, choć zdaniem wielu "bezmózgi" i bez kręgosłupa.

Mimo to jest niewątpliwie jedną z bardziej kontrowersyjnych, tragicznych postaci naszej literatury. Zasłużył na wspomnienie.

* * *

Ktoś, kto powiedział, że biografie polskich pisarzy są na ogół nudne i poczciwe, nie znał życiorysu Brychta - niekonwencjonalnego, nieliterackiego.

"Urodziłem się w poczekalni dworcowej, pełnej kurw, alfonsów i glin" - pisał o sobie w jednym z debiutanckich wierszy. Mocno mitologizował, urodził się bowiem w Warszawie, co ukrywał, kreując się na chłopaka z łódzkich, robociarskich Bałut, gdzie rzeczywiście spędził dzieciństwo. Ale to wielka dzielnica, nie tylko nędzy, wspomina Zbigniew Jerzyna, który odwiedził kiedyś jego matkę - kulturalną, inteligentną panią, manikiurzystkę, zdaje się. Mieszkała przyzwoicie, zwyczajnie, epatował więc tylko "melinami", z których niby to pochodził.

Faktycznie wychowywała go tylko matka - miał też, co dość prawdopodobne, kłopoty z nauką, którą zakończył na szkole powszechnej, stąd późniejsze kompleksy, brak kindersztuby, przemożna chęć zdobycia nobilitującego wtedy zawodu pisarza. W latach stalinowskich, jako tak zwany trudny element, skierowany został do kompanii wojskowej, zesłany do kopalni, do batalionu górniczego. Siedział też kilkakrotnie w więzieniu, za każdym razem za pobicie - był jednak z Bałut, więc bił się, inaczej nie potrafił. Trenował też boks, został nawet mistrzem Śląska w wadze ciężkiej. Życie traktował jak boks - kto kogo? Jeżeli kogoś do końca nie pokonasz - mawia! - to gdy tylko wstanie, zaraz ci dołoży!" Wyglądał zresztą jak prawdziwy bokser, nie pisarz - ciężki, zwalisty, wielki, o grubych rysach.

Jak dorównać chłopcom z kamienicy

oni mają niklowany rower, a ja

bidę od matki,

która żyje niestety.

Jeżeli mogę czegoś pragnąć to

być bokserem sławnym, zadawać

szybkie ciosy w szczękę

i splot słoneczny.

Mikrokosmos

* * *

Imał się różnych zajęć. Pracował w hucie, elektrociepłowni, handlował końskim włosiem, zdobywanym po wsiach. Gnieździł się z żoną barmanką i małym synkiem w ciasnej klitce, biedował. Mimo to zaczął pisać, początkowo wiersze, potem reportaże, opowiadania. Publikował w pismach łódzkich, a potem już warszawskich - w słynnej "Współczesności", gdzie wydarzeniami były jego reportaże, między innymi o ulicy Piotrkowskiej, Tworkach. W PAX-owskich "Kierunkach" został nawet kierownikiem działu.

"Pamiętam stamtąd piękną scenę - wspomina Zbigniew Irzyk, krytyk i eseista. - Nik Roztworowski, wielki arystokrata, jeden z szefów «Kierunków», wręczył Brychtowi grubą teczkę z redakcyjnymi materiałami, z którymi miał się przez tydzień zapoznać, zwrócił je jednak po półgodzinie. «Wszystko odwalam - powiedział - grafomanów drukować nie zamierzam! Sam będę pisał!» I rzeczywiście, pisał znakomicie. Ale funkcją kierownika długo się nie nacieszył, bo rozrabiał, stawał się niewygodny. Odziedziczyłem więc jego stanowisko, fotel i biurko. Zupełnie się jednak na mnie nie gniewał, a nawet lubił, bo też uprawiałem kiedyś boks".

* * *

Do literatury wszedł ostro, szturmem i przebojem. Tomem fabularyzowanych reportaży "Czerwony węgiel" i opowiadań "Suche trawy", pokazujących kawałek prawdziwej, nie lakierowanej Polski - środowiska społecznych marginesów, lumpów, melin, prostytutek. Porażały żywym, barwnym, dosadnym językiem, różniącym się zdecydowanie od mdłej, nijakiej prozy tamtych lat. Książki następne ugruntowały jego sławę i pozycję "naturszczyka", "młodego gniewnego". Bestseller lat sześćdziesiątych, "Dancing w kwaterze Hitlera" (sześć wydań w ciągu pięciu lat), sprawnie połączył tematykę wojenną z obyczajową - ostrym atakiem proletariusza na "bananowe dzieci czerwonej burżuazji". "Raport z Monachium", efekt kilkutygodniowej podróży do NRF-u, to świetnie napisany - jak wszystkie jego pierwsze książki - nieprawdziwy jednak i agresywny atak na "zgniły kapitalizm", nędzę i blichtr Zachodu, a głównie Niemcy, zamieszkane wyłącznie przez neonazistów.

"Raport", współgrający doskonale z antyniemiecką polityką ówczesnej władzy, pisany niewątpliwie pod nią, był jej bardzo na rękę, zwłaszcza moczarowcom, Brycht stał się więc ich literackim rzecznikiem, pupilkiem, beniaminkiem, pieszczoszkiem. Szeptano nawet, że książka powstała na zamówienie. Wydawnictwa płaciły mu najwyższe stawki, wysyłano go na najbardziej wtedy egzotyczne wyprawy, do Chin, Wietnamu. "Gdy John Steinbeck - wspomina Zbigniew Irzyk - napisał słynny proamerykański reportaż z Wietnamu, Brycht miał dać mu «odpór». Z «Raportu z Wietnamu» nic jednak nie wyszło. Brycht, gruby i potężny, źle znosił tamtejszy klimat i trunki, o mały włos nie skończyło się zawałem serca. Moim zdaniem - kontynuuje Zbigniew Irzyk - nie pisał na zamówienie. Starał się po prostu «wyczuwać wiatry», iść z prądem, być pisarzem numer jeden. Błyszczeć, zarabiać. I to nieźle, na wódkę w «Kameralnej», na zachodnie wozy, czyli gabloty, swoje wielkie namiętności.

Nie był cyniczny, ale głupi, naiwny, impulsywny. Najpierw coś robił, dopiero potem się zastanawiał".

* * *

Żył tak, jak pisał - ostro, z biglem.

"Kochał skandale - wspomina Zbigniew Irzyk - uważał je za siłę napędową literackiej kariery. Lubił choćby opisywać niepochlebnie kolegów, Grochowiaka przedstawił na przykład w «Raporcie z Monachium» jako Groszka, nędznego podrywacza". Na jego wieczorach autorskich lała się krew, podjeżdżały karetki pogotowia, na jednym z nich, w modnej wówczas kawiarni "Krokodyl" na Starym Mieście, jego ówczesna narzeczona przyszła z nie znanym mu mężczyzną. Niewiele myśląc, przesadził wielkim szusem kilka stolików i niemal go zmasakrował. Gdy na jednym z wieczorów ktoś ośmielił się powiedzieć, że jego wiersze nie są prawdziwą poezją - wyrżnął go w twarz. "Ja ci pokażę, co to prawdziwa poezja!" - krzyczał. Ale bił się tylko z "obcymi", nigdy z kolegami. Wszystko mu jakoś uchodziło, raz tylko wsadzili go do Białołęki, ale wyciągnęła go kolejna narzeczona, córka wysoko postawionego prokuratora. Jako "pierwszy pisarz PRL-u" jeździł ciągle na spotkania autorskie, bo wszyscy chcieli go zapraszać, i na jednym z nich, w szkole, gdy w sali gimnastycznej zgromadzono wszystkie klasy i ciało pedagogiczne, spytał młodzież:

- Uczycie się?

- Uczymy - odpowiedzieli chórem.

- To głupio robicie - Brycht na to. - Podejdźcie do okna i popatrzcie. Stoi na podwórku moja "cytryna", jedna z droższych zachodnich gablot. Gdy, w odróżnieniu ode mnie, będziecie się uczyć, nigdy się takiego wozu nie dorobicie!

"Nie sieję, nie orzę, a zbieram" - chwalił się zawsze. Rozwiódł się ze swoją łódzką żoną, odszedł od niej i syna, ożenił się z piękną Gruzinką, podobno prawdziwą księżną, Aleksandrą Gaganaszwili, przedmiotem pożądań wielu literatów, wśród których się kręciła. Z dumą ją prezentował, cieszył się, że ich "przebił". Przeniósł się do Warszawy, dostał mieszkanie na Żoliborzu, zmieniał zachodnie "gabloty", najbardziej lubił zachodnioniemieckie, choć oficjalnie krytykował ten zgniły kraj. I tylko przy wódce zaufanym kolegom wyjawiał, że tak naprawdę autor "Raportu z Monachium" jest z pochodzenia Niemcem, o czym świadczy nazwisko - Bryśt. Pił, po wódce mawiał zawsze: Jestem już większy od Hłaski!" Miał bowiem jego kompleks, starał się go naśladować, rozrabiał w "Kameralnej", choć zdaniem Zbigniewa Irzyka był od niego bardziej autentyczny. Hłasko był bowiem kabotyński - grał, pozował, Brycht natomiast - prawdziwy, spontaniczny, pełen energii i humoru. Trudno go było nie lubić.

"Duże, głupie, beztroskie dziecko - wspomina Zbigniew Jerzyna, który znał go z czasów «Współczesności». - Zabierałem go czasem do mojej rodziny na Kujawy, gdzie po wódce bawił wszystkich, prowadząc swoją «cytrynę» jak cyrkowiec, na dwóch kołach, wjeżdżając do stawu. Śpiewał piosenki więzienne, knajackie, z Bałut. Oczarował wszystkich".

* * *

W 1971 roku sensacja i szok! Ku ogólnemu zaskoczeniu, beniaminek i pupilek władz "wybrał wolność"! Popłynął ze swoją gruzińską księżniczką na wycieczkę do Włoch statkiem "Dolny Śląsk". W porcie La Spezia zeszli na brzeg z dwoma małymi walizeczkami, poprosili o azyl polityczny, o czym huczały, choć krótko oczywiście, zachodnie gazety: kolejny, po Hłasce, polski pisarz ucieka z socjalistycznego raju!

"Ześwinił się" - podsumowała natomiast polska prasa. Z dnia na dzień spadł z peerelowskiego piedestału. Wywalono go z ZLP, nazwisko objęto cenzorskim zapisem. Nie wznawiano książek, dlatego właśnie młodsze pokolenia zupełnie ich nie znają. Na prawie piętnaście lat zaległa wokół niego grobowa cisza. Pojawiły się nowe pisarskie gwiazdy i meteory.

* * *

Udzielił na Zachodzie kilku wywiadów, w których wyznał, że najbardziej na świecie nie znosił PRL-u, cenzury, komuny i komunistów. Że miał dość. Że teraz dopiero się odegra. Pokaże. Wyrówna rachunki.

Nie ukrywał, że marzy o karierze światowej w stylu Polańskiego. O światowym bestsellerze. O Noblu. W kraju osiągnął już przecież wszystko. Teraz chciałby czegoś więcej.

"Palił mu się pod nogami grunt - wspomina Zbigniew Irzyk. - Wszystkie wydawnictwa chciały go drukować, brał więc zaliczki, przepuszczał forsę i nie wywiązywał się z zamówień. Pożyczał również od osób prywatnych, od Iredyńskiego, Iwaszkiewicza. Ścigały go też liczne panie - był wielkim kobieciarzem. Panów, których pobił, obraził. Sporo narozrabiał, salwował się więc ucieczką. Pisał głównie o tym, co przeżył, może chciał też wzbogacić swoją biografię, zdobyć nowe doświadczenia? Miał dość pisania o lumpach, planował «przejście na myślówy». Skończył, tak jak Picasso, okres niebieski, rozpoczynając różowy. Wyjechał wzorem swego idola, Marka Hłaski. Specjalnie się chyba nie zastanawiał, działał impulsywnie, chciał wyjechać i wyjechał, pewnie dopiero potem przyszła refleksja".

"Opowiadał mi już po powrocie do Polski - mówi Romuald Karaś, reporter i pisarz - że to żona chciała, że zszedł ze statku kompletnie pijany, że mu odbiło, a potem wstydził się wycofać, musiał już brnąć. Był głupi, porywczy, narwany, rzeczywiście literacki chuligan, awanturnik. Lubiłem go, wczesny Brycht miał masę wdzięku. Moim zdaniem, nie nadawał się zupełnie do roli agenta, o co go po ucieczce podejrzewano. Zbyt głupi, zbyt prymitywny, za wiele pijący. Mieli lepszych".

* * *

Właśnie z tych powodów kilka osób odmówiło mi rozmowy, nie chciało, aby łączono z nim ich nazwisko. Traktowało co najmniej z niechęcią, a nawet z odrazą, jako "ciemną, nieciekawą postać; małego, sprzedajnego pisarczyka, zawsze na czyjeś polecenia". Wysłanego za granicę, być może, w jakichś celach, o których kiedyś się pewnie dowiemy. Wykorzystanego i odepchniętego, bo tak właśnie bywa. Ściągniętego wprawdzie po latach z powrotem, ale zepchniętego już na boczny tor - były nowe czasy, nowi ludzie, on tymczasem już w fatalnej formie, bez pomysłów, dzięki którym znów mógłby się znaleźć "na fali". Podobnie było z karierą i upadkiem Alicji Lisieckiej, żeńskiego odpowiednika Brychta. Czołowego krytyka PRL-u, przyjaciółki Stefana Żółkiewskiego i innych ówczesnych VIP-ów, która również nagle "wybrała wolność", a potem wróciła, ciężko już chora. Romuald Karaś opiekuje się nią z ramienia ZLP, ostatnio na przykład włamywał się do jej mieszkania - złamała nogę i nie otwierała drzwi, nie wpuszcza zresztą nikogo.

Emigracja przyjęła go chłodno i podejrzliwie - może rzeczywiście jest agentem? Wymagała też zawsze i wymaga uznawania pewnych hierarchii, kindersztuby. Brycht natomiast zupełnie się do tego nie nadawał. Szybko wszystkich zraził, głupio poobrażał. Choćby "Kulturę" paryską, Jerzego Giedroycia. "Wolną Europę" miał już spaloną po "Raporcie z Monachium", ale dolewał jeszcze oliwy do ognia, pisząc na przykład, że żona Tadeusza Nowakowskiego ma końską twarz. "Lubię konie" - replikował Nowakowski. Dla Zachodu natomiast był sensacją bardzo krótkotrwałą. Po Marku Hłasce miano już dość kolejnego "młodego gniewnego" z Polski. Kolejnego Jamesa Deana zza żelaznej kurtyny. A poza tym, na Zachodzie nie przebijali się nawet najwybitniejsi i najwięksi, a co dopiero Andrzej Brycht? Nie otrzymał, tak jak chciał, azylu w Belgii, w ogóle w żadnym z krajów Europy Zachodniej, tylko w dalekiej Kanadzie, gdzie zamieszkał. Pracował ciężko na życie - handlował używanymi samochodami, prowadził ciężarówki, sklep meblowy. Od emigracji trzymał się z daleka i vice versa - próbował więc pisać po angielsku, ale bez większych sukcesów.

Z marzeń o wielkiej karierze nic nie wyszło. Nie dostał Nobla. Nic już ważnego nie napisał. Nie wyrównał żadnych rachunków. Znikł z polskiego horyzontu na dobre.

* * *

W 1988 roku, po prawie siedemnastu latach milczenia, sensacja kolejna - wraca niespodziewanie do Polski! Znów, choć na krótko, trafia na czołówki gazet, które piszą o "powrocie Brychta". Próbują robić z tego wydarzenie "Życie Literackie" Machejka i "Kultura" Witolda Nawrockiego, kierownika Wydziału Kultury KC. Bez rezultatu, choć udzielił kilku wywiadów, w których przyznał, że nie zrobił na Zachodzie kariery, że żył po prostu, a to już dużo. Nie mówił, czym się zajmował, napomykał najwyżej ogólnikami.

Już wcześniej, przygotowując grunt na swój przyjazd, wydrukował w "Twórczości" opowiadanie "Hubris" - antyklerykalne, z tak przejrzystym kluczem personalnym (ojciec Maksymilian Kolbe, Gajowniczek), że interweniowała cenzura. Wydał kilka nowych książek: "Azyl polityczny" - pamflet na emigrację, "Opowieści z tranzytu". Przemilczane, nie zauważone lub krytykowane - płaskie, ordynarne, brutalne - nie dorównywały jego dawnej twórczości. 

Zbigniew Jerzyna: "Ustrój się walił, trzeszczał, on natomiast w ogóle jakby tego nie zauważał. Pluł na emigrację, na Kościół, udzielał buńczucznych wywiadów w «Kulturze», nazywając na przykład kretynami Herberta i Mrożka. Stracił węch i słuch, które kiedyś jednak miał. Był coraz bardziej głupi politycznie. Choć, trzeba przyznać, nie wyrachowany, także w budowaniu kariery, która mu rzeczywiście nie wyszła. Nie umiał grać, nie miał poczucia gry, a mimo to bardzo się do niej pchał". 

Romuald Karaś: "Mówił, że zazdrości mi, bo idę przez życie małymi kroczkami, on natomiast wielkimi szusami. Teraz właśnie robi szus kolejny - próbuje zakotwiczyć się w Polsce, ponieważ zakochał się w swojej synowej, odbił ją własnemu synowi. Chciał zdobyć jakieś mieszkanie, zaproponowałem mu więc, żeby wstąpił do spółdzielni, którą akurat zakładałem - byłem wówczas prezesem Oddziału Warszawskiego ZLP. Zapisał się, ale po tylu latach pobytu na Zachodzie nie miał nawet na wpisowe!" Próbował zarabiać, grając w karty na pieniądze, pisząc szybkie, sensacyjne książki pod pseudonimami, między innymi dla Władysława Huzika, który miał własne wydawnictwo, dla "Roju". Chciał robić "szmal" i o tym tylko mówił, co było jeszcze wtedy niepopularne, rzadkie. Książki przeszły bez echa, nie miał grosza, mieszkania, po kilku wywiadach zainteresowanie jego powrotem wygasło. Były nowe czasy, nowi ludzie, mało kogo już interesował. Każdy come back pisarski jest bardzo trudny i rzadko się udaje. Wielki, zwalisty, woził swą malutką, filigranową synową starym, rozklekotanym "maluchem", gruchotem. Najczęściej do Himilsbacha, na jego działkę w Karolinie. Basica była wściekła, bo oczywiście pili. Bardzo przybity, załamany, już tylko wspominał. Miał co. Nie udało się zakotwiczyć, wrócił do Kanady.

* * *

Wprawdzie pisywał jeszcze do przyjaciół, że myśli o szusie kolejnym, nowym wcieleniu. Że rzucił alkohol. Pracuje nad kolejnym tomem "Azylu politycznego". Ma pomysły na nowe książki. Jeszcze wróci.

Ale już nie zdążył. Tak zawsze silnego i witalnego dopadła straszna, nieuleczalna choroba - rak szpiku kostnego, który zniszczył go błyskawicznie. Zmarł w Kanadzie w wieku zaledwie pięćdziesięciu trzech lat.

"Świetne opowiadania, a potem głośny «Dancing w kwaterze Hitlera» postawiły go - obok Marka Hłaski i Marka Nowakowskiego - w szeregu nadziei polskiej literatury - pisał po jego śmierci Maciej Łukasiewicz. - A potem dopadli go politycy. Wkroczył na salony Moczara, wierząc, że zdoła wykiwać «komunę», której - o czym niekiedy zapewniał zaufanych - nienawidził najbardziej ze wszystkiego. Kiedy zdał sobie sprawę, że stało się dokładnie odwrotnie - postanowił uciec od sytuacji, która go przerosła. Ostatniego polskiego wieczoru w SPATiF-ie powiedział mi, że wszystko  t a m  odrobi. Nie odrobił niczego. Pracował jako kierowca i pisał nieudane książki. Naprawdę pisać umiał tylko w Polsce i o Polsce. Zmarł 8 marca. Ta data to symboliczny wyraz tego dramatu. Jeszcze jeden zmarnowany los, który nie figuruje na oficjalnej liście strat".

 

 

UCIEKNĘ W SEN

STANISŁAW GROCHOWIAK

 

Moczem rybą krwią

Zaznaczyłem

Że byłem

Wśród was

Teraz spoglądacie wśród gwiazd

Gdzie ubyłem

W małej czeluści

Tam Bóg mnie nie opuści

Chyba że wyjdę z śmierci prześcieradeł

Na Boże pomiłuj - powtórną zagładę

Łazarz

STANISŁAW GROCHOWIAK (1934-1976) - Grochowiaczek, Grochowiaka, Grochowa, Groszek, Groch. Jeden z najwybitniejszych polskich poetów ("Rozbieranie do snu", "Agresty"), dobry dramaturg ("Chłopcy", "Lęki poranne") i prozaik ("Trismus"). W latach sześćdziesiątych drugi obok Marka Hłaski literacki idol. Czołowy poeta pokolenia "Współczesności" - nazwę wzięło od pisma, którego był pierwszym i najlepszym redaktorem naczelnym. Twórca turpizmu - apologeta brzydoty, szarości, ohydy, ułomności, nie tylko w poezji, ale i w życiu - kochał brzydkie kobiety (choć nie tylko), pijaczków, kalekie zwierzęta.

Wszystkich piszących czeka podobno po śmierci dziesięć lat czyśćca, ale w wypadku Grochowiaka trwa on o wiele za długo. Od jego śmierci minęło już przeszło dwadzieścia lat, jego wiersze są nadal żywe, a ich autor nie doczekał się dzieł zebranych, monografii, biografii, młode pokolenie mało o nim wie.

Że naród pije, ja pośród narodu

Przysiadam czasem. A lubię najniżej,

Gdzie upaść trudno, bo tylko upadli

Mają swój kątek pod tą Ścianą Płaczu.

Objawienie według Świętego Jana

Młodzież zna go najwyżej z czarnej, alkoholowej legendy poety przeklętego, którego zniszczyła wódka. Zmarł w wieku czterdziestu dwóch lat na skutek długotrwałej choroby alkoholowej. Żył krótko, choć czy rzeczywiście? Czterdziestka była wiekiem, w którym żegnało się ze światem wielu twórców; zwłaszcza poetów PRL-u, którzy też pili. Gałczyński na przykład i Mętrak żyli lat czterdzieści osiem. Iredyński - czterdzieści sześć. Milczewski-Bruno - czterdzieści sześć. Jacek Bierezin - czterdzieści sześć. Józef Gieło - czterdzieści dwa. Stachura - czterdzieści dwa. Kazimierz Ratoń - czterdzieści jeden. Wojaczek - dwadzieścia osiem. Bursa - dwadzieścia pięć.

Alkohol był bowiem dla poetów dojrzewających w PRL-u ucieczką w inny świat, namiastką wolności i swobody. Próbą samoobrony przed ideologiczną presją systemu. Ucieczka okazywała się jednak pułapką.

Krążył dowcip: Kto to jest? Wąż. A to? Pijany wąż albo Grochowiak wychodzący ze SPATiF-u. Był mały, drobny, kruchy, słaby fizycznie. Łysy, przedwcześnie zniszczony przez wódkę. Umierał kilka lat, ciężko i boleśnie, nie mógł już chodzić.

Mimo to ani żona, ani przyjaciółka czy przyjaciele nie potrafili namówić go na leczenie, na walkę z nałogiem. Nawet nie próbował, twierdził, że zmieni się wtedy w roślinę, nie napisze słowa, a życie bez pisania nie miało dla niego sensu.

"Siedzieliśmy kiedyś u Jontka na Wiejskiej - wspomina Zbigiew Jerzyna, poeta i przyjaciel. - Oprócz mnie, wszyscy już świętej pamięci: Iredeńko, Sławek Kryska, Jurek Falkowski. Namawiamy Grochowiaka, żeby wszył sobie esperal. «Ach tak - mówi - chcecie mnie wykończyć? Bo załóżmy, że was posłucham i pojadę na przykład w Tatry, gdzie zasypie mnie lawina, uratuje na szczęście ekipa z psem bernardynem z koniakiem w beczułce na szyi. Cucą mnie łykiem, pociągam i co? Biała śmierć w górach! Tego chcecie?»"

"Trzeba przyznać jednak - podkreśla Piotr Kuncewicz, literat i przyjaciel Grochowiaka - że choć pił, choć niemal codziennie był pijany, zostawił olbrzymi dorobek. Chyba ze dwadzieścia książek, sztuki, słuchowiska radiowe i telewizyjne, teksty piosenek. Był nieprawdopodobnie wręcz pracowity - wstawał zawsze o szóstej rano, walczył z kacem, co opisał zresztą genialnie w «Lękach porannych», potem kilka godzin pisał. Później udawał się do redakcji, stamtąd do knajpy na wódeczkę i do domu. I na drugi dzień to samo. Wstawał o szóstej rano, walczył z kacem..."

* * *

Tobie by kniaź wąsiaty - zakutany w lisy -

Tobie by trójka z trąbką, strzelba - suto zając,

Albo tobie by combry paluchami z misy.

I wargi - złote wargi, co głośno mlaskają.

Tobie by potrzeba zalotnych niedźwiedzi.

Że z niedźwiedzich kożuchów wyjdziesz Venus z fluktów.

A tu taki małżonek jak piątkowy śledzik

Obsypany liryką jak popiołem smutku.

Uroda pokory

* * *

Przerastała go też niewątpliwie sytuacja osobista i rodzinna. Ożenił się bardzo młodo z koleżanką szkolną z liceum w Lesznie, skąd pochodził - z Anna Magdaleną Herman, zwaną Madzią. Skończyła tylko na maturze, była całe życie "przy mężu". Urodziła mu sześcioro dzieci. Czwórkę, dwóch synów i dwie córki: Piotra, Pawła, Gosię i Anię, wychowywali sami. Piąte, najstarszą z córek, bardzo do niego podobną, Olę, zabrał od razu do siebie, adoptował jego rodzony brat - dobrze sytuowany adwokat. Szóste umarło wkrótce po urodzeniu, napisał na ten temat wstrząsający wiersz o trumnie niemowlęcia, rzadko przedrukowywany.

"Na temat liczby dzieci Grochowiaka - mówi Piotr Kuncewicz - krążyły najróżniejsze mity i legendy. Że miał ich więcej, podobno ósemkę? Że aż trójka poszła do rodziny, do brata stryjecznego czy też kuzyna.

Po drugim czy trzecim - kontynuuje Piotr Kuncewicz - Madzia, której ciąże były niewidoczne, uciekała do rodziny; bała się gniewu męża. Wracała dopiero z kwilącym tłumoczkiem. Grochowiak szalał, ale cóż, zostawał ojcem kolejnego potomka. Stawiała go przed faktem dokonanym".

A przerywanie ciąży było wtedy nielegalne i kosztowne. Co więcej, byli katolikami. Zaczynał przecież w PAX-ie, skąd dostał domek w Brwinowie jako ojciec wielodzietnej rodziny. O licznym potomstwie Grochowiaka krążyły też dowcipy. Ernest Bryll mawiał na przykład, że gdy Groch wchodzi do domu, zdejmuje płaszcz i wiesza go na wieszaku - Madzia już zachodzi w ciążę. On sam natomiast - jak wspomina Zbigniew Jerzyna - urywając się z biesiady, mawiał zawsze, że "musi policzyć dzieci, ma ich tyle, bo w Brwinowie często wyłączano światło".

* * *

Był mimo to ojcem odpowiedzialnym. Wiedział, że musi na rodzinę zarobić, i zarabiał. Był zresztą na szczycie - wydawał, otrzymywał tantiemy ze sztuk, występował w telewizji, zapraszano go nawet do jury festiwalu w Sopocie. Umiał zarabiać, śmiano się, że pisze najpierw scenariusz, który przerabia potem na opowiadanie, a to z kolei na wiersz, a ten na piosenkę. I wszystko dobrze sprzedaje.

"Tak że jak na tamte czasy - mówi Piotr Kuncewicz - była to rodzina majętna. Dawał Madzi pieniądze, którymi jakoś tam gospodarowała. Pił, ale biedy nie znali. W sytuacjach kryzysowych pomagał brat adwokat". 

"Trzeba też pamiętać - dodaje Zbigniew Irzyk, krytyk - że tak jak w «Okularnikach» Osieckiej - wtedy «wiązało się koniec z końcem za te polskie dwa tysiące». Życie było tanie i pensje jakoś wystarczały. Choć był to oczywiście - kontynuuje - dom artysty, z żoną, literacką cyganką, a nie mieszczką ani gospodynią domową, bo Madzia lubiła wypić, choć nie tak jak on. Dzieci jakoś na nią spadły, ale radziła sobie".

"Choć łatwo nie miała - mówi Zbigniew Jerzyna. - Grochowiak pił, było więc to wszystko, co z tym związane. Lęki, rozpacze, depresje. Awantury - po wódce stawał się zazdrosny, tak że często salwowała się z dziećmi ucieczką do przyjaciół. A kiedyś nawet, zdesperowana już zupełnie, uciekła prawie na rok. Do przyjaciół z Wrocławia. Na szczęście, zajęła się wtedy dziećmi siostra Staszka, Żenia.

* * *

Po gwałtownym rozstaniu z PAX-em zamieszkał z rodziną na Sadybie, przy Morszczyńskiej 3. Piotr Kuncewicz do dziś ten adres pamięta. Małe mieszkanko, "salon" z pianinem, na którym grywał, duża kuchnia - królestwo Madzi, i pokój dzieci z piętrowymi łóżkami. "Ojcem był raczej w opowieściach" - wspominają przyjaciele. Kiedy zresztą miał nim być? Albo pisał, albo pił czy leczył kaca. "Naprawdę serio traktował pisanie" - mówi Erazm Ciołek, fotoreporter. Wszystko inne już mniej.

Gdy pisał, potrafił wymusić na "Grochowiętach" spokój i ciszę. Ale czworo dzieci, to czworo dzieci. Hałas, harmider, a przede wszystkim masa "przyziemnych" spraw: wyżywienie, ubranie, wykształcenie. Choć wyższego nie zdobyło żadne z nich. Z wyjątkiem córki, którą adoptował jego brat. Za rodziców uważa jednak wuja i ciotkę.

* * *

Nie cały minę. Choć stanie owo

Kochanie ziemi w bajorku i oście.

I przeświadczenie, że śledź bywa w poście

Zarówno piękny jak pod jesień owoc.

Bo kochać umiem kobietę i z rana

Gdy leży cicha z odklejoną rzęsą

A jak jest moja to jest całowana

W puder i w słońce w zachwyt i w mięso.

Introdukcja

Od rozgardiaszu czwórki dzieci, zahukanej żony coraz częściej uciekał. Do Obór i Radziejowic "na pisanie". Do swojej pracowni przy Czerniakowskiej, zbyt jednak hałaśliwej. A wreszcie do przyjaciółki - malarki, osoby inteligentnej, wykształconej, z którą łączyło go wielkie duchowe porozumienie. Ilustrowała jego wiersze, zabierała go do swego domu letniego na wsi, traktowała jak chorego geniusza. Chciała jednak, aby leczył się z nałogu, a nie zamierzał nawet o tym słuchać.

Uciekał więc do trzeciej, również bardzo mu oddanej, kochającej. "Drobny, niepozorny, mimo to wielki kobieciarz - wspomina Zbigniew Jerzyna. - Stąd tyle wierszy miłosnych, erotyków. Kochał się na przykład w Halinie Poświatowskiej, po «Pożegnaniach» w Majce Wachowiak, pierwszej żonie Holoubka, o której pisał jako o polskiej Grecie Garbo".

Wracał jednak ciągle do Madzi i dzieci, do domu, na który, jak podkreśla Erazm Ciołek, miał zawsze azymut, z którym nigdy nie zerwał.

Krążył więc między trzema domami, co oczywiście potęgowało napięcie. "Madzia i przyjaciółka numer jeden potrafiły powiedzieć sobie parę gorzkich słów, ale gdy chorował już śmiertelnie - wspomina Zbigniew Jerzyna - dzwoniły, radziły się, co mu gotować: kisiel czy kleik, bo nic innego nie mógł już jeść".

* * *

Nie wystarczało mu, że jest znakomitym poetą. Chciał też - i to bardzo - być animatorem życia literackiego i kulturalnego, mieć rząd dusz - własne pismo - trybunę swoją oraz młodej poetyckiej generacji. I krótko je miał, od 1958 do 1959 (rok zaledwie) był redaktorem naczelnym "Współczesności", które stało się szybko pod jego kierownictwem najlepszym pismem literackim, gdzie pisywała elita młodych. Tak znane dziś nazwiska, jak chociażby Włodzimierz Odojewski, Władysław Terlecki, Andrzej Dobosz, Marek Nowakowski, Ernest Bryll, Aleksander Wieczorkowski, Jacek Łukasiewicz. 

"Skupił najlepszych - wspomina Zbigniew Irzyk, były redaktor "Współczesności" - a to było zawsze dla władzy groźne. Tym bardziej że nie do końca mu ufała - był katolikiem, zaczynał w PAX-ie, co się za nim ciągnęło. Na stanowisko naczelnego nie brakowało nigdy chętnych, szybko więc, bo po roku tylko, zawistni koledzy już go wyrolowali.

I choć był wybitnym poetą, mógł tylko pisać, bardzo to przeżył, uznał za wielką porażkę. Zawsze pił, od tego czasu coraz więcej. Miał potrzebę władzy, była w nim równie silna jak chęć bycia poetą.

Nadal wprawdzie miewał różne posady, w «Nowej Kulturze», «Kulturze», «Poezji», ale to już nie to. Szybko zresztą zewsząd go wylewano pod pretekstem alkoholizmu, bo tak naprawdę z powodów różnych".

* * *

Został wprawdzie guru młodych poetów, ale już tylko nieformalnym, przy kawiarnianym stoliku. We "Frascati", "U Hopfera", w "Kameralnej", SPATiF-ie, w "Jontku". Miał swój - zawiany na ogół - dwór, którego był przywódcą, mentorem. Wyróżniał zwłaszcza tych, u których dostrzegał iskrę poetyckiego talentu. Bywał jednak apodyktyczny - nie ukrywał, że nie lubi ludzi, którzy jego nie lubią, a tych przybywało, zwłaszcza wśród młodych, raziły ich jego polityczne kompromisy i układy.

Bolał nad tym, że przestawał powoli być ich guru. Szło nowe, w latach siedemdziesiątych sytuacja w literaturze polaryzowała się. Powstała Nowa Fala - młodzi poeci kontestatorzy, przeciwstawiający się PRL-owi, nie tylko w poezji, ale i w działalności społecznej - inicjujący i podpisujący listy oraz protesty do władz. Grochowiaka natomiast trudno nazwać kontestatorem; choć nie napisał nic kompromitującego, był raczej wobec władzy uległy, nie kolczasty, raczej starał się jej przypodobać, jakoś się z nią kumać.

* * *

Pił nadal, prawie już nie trzeźwiał. "Choć tak z pół roku przed śmiercią - wspomina Erazm Ciołek - przeraził się chyba rokowań lekarzy. Rzucił wódę, przerzucił się na wino. Ale pił sześć butelek dziennie, co więcej, zmiana podziałała na wątrobę fatalnie, tak że przyspieszyła właściwie śmierć, do której, moim zdaniem, dążył. Jak zresztą wielu poetów. Ostatnie miesiące - kontynuuje Erazm Ciołek - spędził u swego przyjaciela, Zbigniewa Jerzyny, ucznia, który szanował Mistrza, przestrzegał hierarchii, choć czasem próbował mu się przeciwstawić. Przypominali Don Kichota i Sancho Pansę". 

Zbigniew Jerzyna też uważa alkoholizm Grochowiaka za swego rodzaju próbę samounicestwienia i samobójstwa.

"Chciał już śmierci - mówi. - Czuł się przegrany. Wiedział, że doszedł już do kresu, że się skończył, wyczerpał. Że schodzi ze szczytu. Przyspieszał więc koniec".

Choć próbował czegoś zupełnie nowego - pisał "Haiku", ale było już za późno. "Umysł miał sprawny do końca - wspomina dziennikarka radiowa, Lidia Nowicka. - Fizycznie - ruina, ale duch ochoczy. Przeprowadzałam z nim wywiad do radia na krótko przed śmiercią. Już tylko leżał, nie wstawał, ale mówił wspaniale: o Bogu, śmierci, szczęściu. I to całymi zdaniami. W ogóle nie musiałam montować, co rzadko mi się zdarza". W jednym z ostatnich wierszy pisał:

Ucieknę w sen -

Tam mnie choroba nie dopadnie.

Chyba że dogada się z woźnym.

Onże z mosiężnym dzwonkiem

tylko prymusów wpuszcza.