Rzeczpospolita - 09.01.2007

 

Bertold Kittel, Maja Narbutt

Wszystkie kobiety Simona Mola




Znany uchodźca polityczny, poeta i pisarz. Zdaniem policji i prokuratury dopuścił się zbrodni, zarażając partnerki śmiertelnym wirusem HIV. Czy Simon Mol realizował plan, dzięki któremu chciał oddać chorobę kobietom?

 

Kiedy w ostatnią środę do mieszkania Simona Mola, jednego z uchodźców politycznych mieszkających w Polsce, zapukało kilku mężczyzn w cywilu, uznał, że to rasistowska napaść. - Otworzył dopiero, kiedy zobaczył umundurowanych funkcjonariuszy - mówi nadkomisarz Marek Siewert, zastępca komendanta żoliborskiej komendy, który nadzorował śledztwo w sprawie Kameruńczyka. 

Policjanci w komendzie wyjaśnili mu, jakie są wobec niego zarzuty. - Był spokojny - twierdzi Siewert. - Do niczego się nie przyznawał, mówił, że nie jest chory i nikogo nie zaraził. 

Zagroził, że zaalarmuje międzynarodowe organizacje walczące o prawa człowieka, bo jego zatrzymanie to ewidentny przypadek prześladowania na tle rasowym. 

- Simon Mol zawsze zarzucał wszystkim rasizm. Kiedy nie spełniło się jego oczekiwań, krzyczał, że to dlatego, że jest czarny. Nie słuchał żadnych argumentów, wychodził, trzaskając drzwiami. Wiadomo było, że potrafi to upublicznić, i wszyscy się tego obawiali - mówi jedna z osób kierujących organizacją humanitarną, która pomaga uchodźcom. - Nie da się ukryć, że terroryzował nas polityczną poprawnością. No i miał ten swój chłopięcy urok. 

O magnetycznej osobowości Simona Mola mówią zgodnie wszyscy nasi rozmówcy. - Bardzo inteligentny, ciepły, serdeczny. Do perfekcji opanował mowę ciała. To działało na kobiety. Rozmawiał z nimi, patrząc w oczy, chwytał za rękę - mówi reżyser Mariusz Orski, współpracujący z założonym przez Simona Mola teatrem. 

Teraz żadna z zaprzyjaźnionych z Simonem Molem kobiet nie chce mówić o jego uroku, a nawet o nim samym. - Mały, chudy, w dodatku miał taki żabi głos. Ja nie byłam nim zainteresowana - mówi chłodno jedna z dziennikarek, która kiedyś go znała. - Ale jest tyle samotnych kobiet, a on był wolny, miał mieszkanie, samochód i pieniądze, które potrafił wydawać z gestem. 

Kiedy dzwonimy do jednej z kobiet bardzo blisko związanych z kameruńskim uchodźcą, po drugiej stronie zalega cisza. - Bardzo chętnie bym porozmawiała o tym człowieku, ale w ogóle go nie znam. Simon Mol? Kto to jest? - pyta. 

Wierzą, że to spisek 

Rozmawiamy z osobami, które stykały się z Simonem Molem - na imprezach kulturalnych, sportowych, w urzędach. Twierdzą, że zawsze towarzyszyła mu jakaś dziewczyna. Czasem ładna, czasem szara myszka, wpatrzona w niego i przekonana, że ma misję do spełnienia. Że bez niej bezradnemu uchodźcy nie uda się porozumieć i załatwić swoich spraw. 

Krąg towarzyski Simona Mola był dość specyficzny. Zazwyczaj byli to mieszkający w Warszawie cudzoziemcy, którzy chętnie przesiadują w internetowej kawiarni Casablanca, nauczyciele języka angielskiego, właściciele niewielkich firm. - Simon Mol jest zdrowy, a cała sprawa to wynik niekompetencji tutejszego wymiaru sprawiedliwości i rasistowskich uprzedzeń panujących w Polsce - tak do dzisiaj myśli wielu cudzoziemców mieszkających w stolicy. Piszą o tym w swoich blogach. 

Ale są też zgodni w jednym: jeśli potwierdzą się zarzuty prokuratury, Simon jest zbrodniarzem. - Już dziś wielu z nas czuje się oszukanych. Pomagaliśmy mu, kiedy potrzebował pomocy. A jeśli naprawdę zrobił to, o co go oskarżają, zniszczył wiele dobrych rzeczy i cofnął integrację z cudzoziemcami o lata - mówi angielski pisarz mieszkający pod Warszawą, który był jednym z najbliższych znajomych Mola.- Czy to możliwe, że on się na tych kobietach mścił? Ale właściwie za co? - zastanawia się przygnębiony Awar Gabir, Sudańczyk mieszkający od ponad dwudziestu lat w Polsce. 

Magiczny seks 

- Proszę zrozumieć: widzimy człowieka wykształconego, noszącego dobry krawat, biegle mówiącego po angielsku. Naiwnie zaczynamy domniemywać, że myśli tak samo jak my. Jakby był Europejczykiem, tylko czarnym - mówi prof. Ryszard Vorbrich z poznańskiego UAM, najwybitniejszy polski znawca Kamerunu. - A tak naprawdę ten człowiek może rozmawiać o Szekspirze w tych kategoriach co my, tymczasem jego poglądy na najważniejsze życiowe kwestie różnią się fundamentalnie. 

Po zatrzymaniu Mola w środowisku afrykanistów zapanowała konsternacja. Wiele osób osobiście znało Simona, spotykało się z nim na rozmaitych panelach albo utrzymywało stosunki towarzyskie. Właśnie to środowisko jednak bez trudu uwierzyło w zarzuty. 

- Nie wiemy, co siedzi w głowie Simona. Różnice kulturowe są tak istotne - mówi enigmatycznie jedna z warszawskich afrykanistek, przyznając, że znajomi naukowcy formułują już w związku z przypadkiem Simona "najdziksze hipotezy". Zgadza się o nich mówić pod warunkiem zachowania anonimowości. Wśród Afrykanów rozpowszechnione są szamańskie praktyki polegające na "leczeniu się z AIDS przez seks", przez oddawanie go innej osobie. 

- Nigdy nie należy lekceważyć magii, jeśli mówimy o zachowaniach Kameruńczyka. Wiara w magię jest powszechna nawet wśród elit - przyznaje prof. Vorbrich. Z Simonem Molem spotkał się kilka razy. Utkwiło mu w pamięci, że poprosił go o przywiezienie z Kamerunu płyt z nagraniami jego plemienia. Nie chciał, by profesor odszukał jego rodzinę i przekazał jakieś listy czy przesyłkę, a takimi prośbami wręcz zadręczają go emigranci. - Zachowanie Simona było niezwykle nietypowe dla Afrykańczyka. Można uznać, że wiąże się to z jakąś traumą - mówi profesor. 

Simon mówi, że jest zdrowy 

Kilka miesięcy temu pewna kobieta, cierpiąca na niemożliwą do wyleczenia anginę, zgłosiła się do Szpitala Zakaźnego w Warszawie. Okazało się, że jest nosicielką wirusa HIV. Podczas rozmowy lekarz skojarzył, że ma trzy przypadki zarażenia tym samym agresywnym typem wirusa. Kobiety mówiły, że miały stosunki seksualne z obywatelem Kamerunu. 

Wszystkie ofiary informowały Mola, że zaraziły się najprawdopodobniej od niego. Rozmawiał z nim także lekarz. - Reakcją zawsze były wściekłe zarzuty o rasizm, o używanie stereotypu, że każdy czarnoskóry jest zarażony - mówi "Rz" osoba znająca sprawę. - Poza tym twierdził, że nawet jeśli jest chory, to jego prywatna sprawa. 

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia zdesperowane ofiary zaczęły ostrzegać przed Molem na internetowych forach (pisownia oryginalna): "ten człowiek ŚWIADOMIE ZARAZA WIRUSEM HIV zaraził już wiele kobiet, każda go poinformowała, nic nie robi sobie z życia i zdrowia INNYCH, to obłudny, perfidnie zły i wyrachowany człowiek" - napisała jedna. 

Kolejna dodała: "smutna sprawa, ale to prawda.... ja też się zaliczam do tego niestety dosyć szerokiego grona świadomie przez niego zakażonych osób. Rzadko się zdarza, żeby jeden człowiek narobił tyle złego, ale to psychopata....., ale mam nadzieję, że niedługo to się skończy, bo nic tak potwornie nie wkurza jak ta bezradność i bezsilność, w momencie jak słyszy się o kolejnej w ten sposób potraktowanej dziewczynie...". 

Krótko potem ukazała się odpowiedź podpisana nazwiskiem Mola. "Nazywam się Simon Mol. Jestem zdrowy. (...) Ktoś, kto twierdzi, że został zarażony przeze mnie, powinien odważnie mówić w swoim imieniu i mówić o faktach, a nie wyobrażeniach. W przeciwnym razie jest to najzwyczajniej w świecie polityczna i rasistowska kampania wymierzona we mnie ze względu na to, kim jestem, co robię i skąd pochodzę" - czytamy na forum. 

Z informacji "Rz" wynika, że HIV u Mola wykryto w 1999 roku w czasie jego pobytu w ośrodku dla uchodźców w Dębaku. Zgodnie z procedurami medycznymi jest praktycznie niemożliwe, żeby Kameruńczyk się o tym fakcie nie dowiedział. 

Prezerwatywa politycznie niepoprawna 

Gdy szefowa Krajowego Centrum ds. AIDS Anna Marzec-Bogusławska organizowała szkolenie dla pracowników polskich ośrodków dla uchodźców, ku swemu zdumieniu dowiedziała się, że w tzw. terenie zapanowała specyficzna moda: na seks z osobą o innym kolorze skóry. 

Jeszcze niedawno tylko w wielkomiejskich środowiskach alternatywnych utrzymywanie stosunków seksualnych z uchodźcą z Czarnego Lądu było trendy. Za jednym zamachem załatwiało to dwie potrzeby - zademonstrowanie swojej wrażliwości politycznej i zaspokojenie specyficznej ciekawości. 

- Inny kolor skóry zawsze jest atrakcyjny seksualnie. Dla Polek zainteresowanych czarnymi mężczyznami ważny jest też fakt ich parametrów - seksuolog prof. ZbigniewIzdebski podchodzi do sprawy naukowo. - Przecież największy z oferowanych na rynku rozmiar prezerwatyw nazywa się "afroamerykański". 

- Jeśli nie starcza moralności, powinna zadziałać świadomość bardzo wysokiego ryzyka i chłodna kalkulacja - denerwuje się ksiądz Arkadiusz Nowak, od dwudziestu lat pracujący wśród osób zarażonych wirusem HIV. 

- Problem polega na tym, że Simon gniewnie walczył ze stereotypem, że Afryka to kontynent, z którym związane są różne nieszczęścia i klęski, jak susza, głód czy AIDS. Sugestie, że czarny mężczyzna może być nosicielem HIV, uważał za rasistowskie uprzedzenia - mówi młoda dziewczyna organizująca kiedyś spotkania poetyckie Simona Mola. 

W myślach dziewczyn, które zaraził kameruński uchodźca, powraca to samo pytanie: dlaczego się nie zabezpieczały? I nie mają wątpliwości - wstydziły się żądać prezerwatywy właśnie dlatego, że Simon był czarny. Paradoksalnie, to właśnie ich liberalny światopogląd sprawił, że potulnie godziły się na seks. Bez zabezpieczeń. Padły ofiarą politycznej poprawności. 

- Należy kierować się zdrowym rozsądkiem i ratować swoje życie - mówi prof. Izdebski. 

- Fatalnie, że na forach internetowych ludzie wylewają teraz niechęć do czarnych i dziewczyn prowadzających się z bambusami - ubolewa reżyser Mariusz Orski. 

Mola poznał na konferencji w Londynie, gdzie Kameruńczyk reprezentował mieszkających w Polsce uchodźców. Później spotkał go na panelu w Holandii. Początkowo dobrze oceniał Simona Mola. Potem zmienił zdanie. 

- Chciał wykorzystać białego człowieka, tak oceniam jego mentalność. Tak, jakby każdy biały był mu coś winien. Nie wiem, czy ktoś okradał, czy eksploatował jego przodków i teraz Simon wyrównuje rachunki? - zastanawia się reżyser. - Czułem, że to jest bardzo zakorzenione w jego psychice. 

Poeta, pisarz i guru 

Simon Mol założył w Warszawie teatr Migrator, w którym grali uchodźcy, nie tylko z Afryki. Najważniejszym i właściwie jedynym w pełni scenicznym spektaklem była "Rasa pieczątek" - opisująca problemy uchodźców w Polsce. Spektakl wyreżyserował Mariusz Orski. Do zespołu zaangażował kilku profesjonalistów. - Pewnego dnia Simon przyszedł na próbę i powiedział jednej z aktorek, zresztą z Teatru Narodowego, "już nie grasz". Przyprowadził dziewczynę, która miała zająć jej miejsce. Był wściekły i głuchy na argumenty - mówi Orski. Spektakl, wystawiony najpierw w Muzeum Etnograficznym, przeszedł potem przez sceny klubów związanych z kulturą alternatywną, m.in. słynny warszawski klub Le Madame. Simon Mol był coraz popularniejszy. W ciągu siedmiu lat spędzonych w Polsce z uchodźcy o trudnym do powtórzeniu nazwisku Simon Moleke Njie stał się Simonem Molem, guru środowisk walczących z rasizmem. Podkreślano, że jest on przykładem, jak wiele uchodźcy mogą dać Polsce. 

W 2003 r. dostał tytuł Antyfaszysty Roku. Był pisarzem, poetą i dziennikarzem. Utrzymywał, że został członkiem honorowym Pen Clubu. Ekscytowały się nim początkujące dziennikarki z działów kultury warszawskich magazynów i dzienników. 

- Ofiary zarażeń to najczęściej młode, wrażliwe kobiety, które poznał w czasie wieczorków jego poezji, ale również dziennikarki zapatrzone w niego, piszące recenzje jego wierszy i sztuk - mówi Marek Siewert, policjant, który nadzorował śledztwo w sprawie Mola. 

Jedna z zarażonych HIV chciała przeprowadzić z nim wywiad o prawach człowieka. Poznała go na seminarium. Na drugim spotkaniu Kameruńczyk zaczął ją podrywać. Inna z dziewczyn, poznana podczas wieczorku poetyckiego, przeżyła z Molem swój pierwszy raz. 

W czasie intymnych spotkań Mol stanowczo nie zgadzał się na używanie prezerwatyw. - Kiedy jedna z dziewcząt zaprotestowała, Kameruńczyk zareagował bardzo ostro. Miał pretensje, że jest rasistką, że domaga się prezerwatywy dlatego, że jest czarny i na pewno ma HIV. W rezultacie ona poddała się i uległa - dodaje Siewert. 

Smutek bogini polskiej 

Gdy w środowy poranek policjanci zaczęli dobijać się do drzwi Simona, Kameruńczyk sięgnął po telefon. Z ustaleń "Rz" wynika, że najpierw zadzwonił na policję. Potem do misjonarza - werbisty, ojca Edwarda Osieckiego. 

- To straszne, co zrobiono z Simonem. To też ogromny uszczerbek dla sprawy uchodźców - oburza się ojciec Osiecki, który mówi o sobie jako o powierniku Simona Mola. Kameruńczyka poznał wkrótce po jego przyjeździe do Polski, jeszcze w ośrodku dla uchodźców w Dębaku. Tłumaczył wiersze Simona charakteryzujące się - jak mówi - olbrzymią wrażliwością i realizmem magicznym, które w końcu wydano w wydawnictwie Verbinum. 

Kiedy rozmawia się z osobami, które uważają, że dobrze znały kameruńskiego uchodźcę, uderza, jak mało w rzeczywistości o nim wiedziały. Zazwyczaj umiejętnie potrafił przekazać im pewną wizję siebie - taką, jakiej oczekiwali. 

W jednym ze swych tekstów poświęconych prezentacji publicznej napisał, że aby przekonać ludzi do swych racji, co przypomina uwodzenie kobiety, trzeba najpierw przekonać siebie i w siebie uwierzyć. A potem można już "zbierać owoce swego mistrzostwa". 

Najbardziej niezwykłym wierszem w twórczości Simona Mola jest "Bogini polska", kiedyś namiętne wyznanie "do bogini o śnieżnobiałych policzkach", dziś może być odczytany jako demoniczny testament: 

Wtem - gdy księżyc zgotował drogę pięknej Bogini, oświetlając ciemności nocy, dwie łzy płynące z jej lewego oka zakończyły podróż, grzebiąc wszystkie koszmary, lecząc rany zadane mnie i pobratymcom przez takie jako ona. (...) 










Rzeczpospolita - 01.02.2007

 

Bertold Kittel, Maja Narbutt

Simon Mol, zawodowy uchodźca



Laureat tytułu Antyfaszysty Roku, poeta, dziennikarz. To do niedawna wizerunek Simona Mola, podejrzanego o zainfekowanie partnerek wirusem HIV. Uwodził nie tylko kobiety, ale także instytucje. I dobrze z tego żył

 

- Legenda Simona Mola powstawała przez siedem lat. Nikt nie ośmielał się już mówić o faktach, które nie pasowały do jego medialnego wizerunku. Wątpliwości ukrywano, a każda kolejna publikacja budowała jego popularność - mówi jedna z osób, które współpracowały z nim przy inicjatywach kulturalnych. - Gdyby nie kilka zdesperowanych kobiet, które zechciały mówić, prawda o Simonie Molu nigdy nie ujrzałaby światła dziennego. 

Aresztowanie Mola pod zarzutem zakażenia czterech byłych partnerek wirusem HIV nastąpiło w momencie, gdy ten uchodźca z egzotycznego Kamerunu był w Polsce u szczytu sławy. Obsypywany zaszczytami guru środowisk antyfaszystowskich i antyrasistowskich, poeta i twórca niszowego, ale znanego Teatru Migrator, bohater reportaży i kronik kulturalnych. 

Do perfekcji doprowadził lawirowanie między organizacjami pozarządowymi, samorządowymi i rządowymi. Umiał wykorzystać do tego zapatrzonych w niego dziennikarzy. Budował swoją legendę, stając się szybko "zawodowym uchodźcą". Jak pisał, musiał opuścić ojczyznę, bo walczył z korupcją, w Polsce sam, jak wynika z ustaleń "Rz", znalazł się w sytuacji korupcyjnego konfliktu interesów. Dzięki znajomościom w stołecznym ratuszu został członkiem komisji przyznającej mieszkania uchodźcom. I sam takie mieszkanie dostał. 

Od połowy zeszłego roku zbierały się nad nim czarne chmury. Kilka anonimowych kobiet zaczęło oskarżać go na internetowych forach, że zaraził je śmiertelnym wirusem HIV. 

Po aresztowaniu Mola, w środowiskach, które go lansowały, zapanowała powszechna konsternacja. "To bardzo delikatna sprawa", "należy ją widzieć w kontekście rasistowskim" - słyszeliśmy od osób, które dobrze go znały i zapraszały na demonstracje w obronie wolności i swobód. - Nie mam nic do powiedzenia. Proszę mnie nie prowokować. Nie chcę być chamski. Dlaczego do mnie się dzwoni w tej sprawie? - mówił Rafał Pankowski, ideolog organizacji Nigdy Więcej, która przyznała Simonowi Molowi tytuł Antyfaszysty Roku. 

Mit Simona Mola runął, gdy 3 stycznia do drzwi jego mieszkania w centrum Warszawy zapukali policjanci. Pozostały pytania, kim naprawdę był Mol i co w jego wizerunku jest prawdą, a co kłamstwem. 

Kto straszy świadków 

Kilka dni temu dziennikarze "Rz" spotkali się z byłym aktorem teatru Simona Mola. Wkrótce po rozmowie zadzwonił przerażony i zażądał wycofania wszystkich swoich wypowiedzi z tekstu. Przyznał, że dostał telefon z pogróżkami. - Zadzwonił do mnie kolega Mola, straszył i mówił, żebym nie mieszał się w nie swoje sprawy. Zakazał rozmawiania z dziennikarzami - tłumaczył zdenerwowany. 

Taka sama sytuacja powtórzyła się z człowiekiem, który namówił zakażone przez Mola dziewczyny do złożenia zeznań. Już w czasie dwugodzinnej rozmowy z nami był niespokojny. - Simon Mol ma wielkie wpływy, wielu ważnych znajomych, w tym prawników - tłumaczył. - Oni mogą znaleźć jakieś kruczki i on wyjdzie. I co ja wtedy zrobię? 

Kilka godzin po naszej rozmowie zadzwonił. Był skrajnie zdenerwowany. - Kogo pan się boi? - pytaliśmy. -Zabraniam pisać, że w ogóle ze mną rozmawialiście. Chodzi o moje bezpieczeństwo! - krzyczał do słuchawki. 

Czy ktoś zastrasza świadków? Mimo że śledczy wiedzą o co najmniej kilkunastu kobietach, które miały seksualne kontakty z uchodźcą, żadna z nich nie chce wystąpić w sprawie Simona Mola jako świadek lub pokrzywdzona. - Ciągle opieramy się na zeznaniach czterech kobiet, które zdecydowały się walczyć do końca. Mówią, że za wszelką cenę chciały powstrzymać Mola. Ale mówią też, że to bezwzględny człowiek. Boją się go - przyznaje prokurator. 

Z ustaleń "Rz" wynika, że człowiekiem, który zadzwonił z pogróżkami do jednego z rozmówców "Rz", był Emmanuel M. To jedna z najbardziej tajemniczych osób z otoczenia Simona. W środowisku ciemnoskórych imigrantów uchodzi za jego najbliższego przyjaciela. 

Tajemniczy przyjaciel 

Emmanuel M. był wyraźnie zaskoczony, że do niego dotarliśmy. Kolczyk w uchu, elegancki skórzany płaszcz. Po polsku mówi średnio, woli używać angielskiego. Nie chce się przyznać, czy jest uchodźcą ani z jakiego kraju pochodzi. Nie chce nawet powiedzieć, czym się w Polsce zajmuje. Twierdzi jedynie, że reprezentuje grupę osób wspierających Mola. 

- Byłem u niego, kiedy przyszła po niego policja - mówi. - Niedawno ktoś od nas widział się z nim w areszcie. Simon mówi, że jest niewinny. Twierdzi, że nigdy w Polsce nie miał badań na HIV. 

- Nie zdziwiło pana, że mimo sygnałów od byłych dziewczyn nie wykonał testu? Czy tak zachowałby się zdrowy człowiek? - pytamy. 

Emmanuel nie odpowiada. Odwraca głowę i dłuższą chwilę milczy. Potem powtarza, że dużo osób nie wierzy w winę Simona, i dodaje, że z własnych doświadczeń wie, jak źle są traktowani kolorowi przez policję w Polsce. Twierdzi, że pracował razem z Molem w jego fundacji. Ale kiedy drążymy temat, nagle zacina się. Nie chce odpowiedzieć na żadne pytanie dotyczące jej działalności lub wpłat, które wpłynęły na konto. - Nie mam upoważnienia -powtarza. 

Udało nam się dotrzeć do akt tajemniczej fundacji Mola w Krajowym Rejestrze Sądowym. Okazało się, że Simon Mol, zakładając przed prawie rokiem Międzynarodową Fundację Migrator Theatre, mianował się jej prezesem. Fundacja miała pomagać uchodźcom i emigrantom. Jako dokumentację dotychczasowych osiągnięć Mol załączył ksero artykułów ze stołecznego dodatku "Gazety Wyborczej". Kolekcję otwiera publikacja podtytułem "Wielkie brawa dla Simona". 

Fundacja jest praktycznie jednoosobowa. Mol decyduje o wszystkim, także o finansach. Nie ma żadnego organu kontrolnego, który czuwałby nad wydawaniem funduszy. To niespotykane, bo w fundacjach normą jest istnienie rady, w której zasiadają cieszące się szacunkiem autorytety. I chociaż Mol zna wiele takich osób, żadnej z nich nie zaprosił do współpracy. 

Prócz Mola w zarządzie znalazł się jego przyjaciel Emmanuel Zuu. Ale ten był jedynie figurantem, mógł działać wyłącznie jako doradca Mola. Mimo to zapewne wiedział, czym się zajmuje fundacja. Teraz jest jedyną osobą, która mogłaby o tym opowiedzieć. Jednak Zuu zapadł się pod ziemię. - Tata wyjechał do Londynu, wróci w maju - mówi córka Zuu, którą zastaliśmy w jego warszawskim mieszkaniu. 

Gdzie są pieniądze? 

- To niemożliwe, nieprawdopodobne. Simon Mol znów mnie wykorzystał. On jest zwykłym oszustem - powtarza zaszokowany 43-letni Marokańczyk. Przed chwilą powiedzieliśmy mu, że na jednym z międzynarodowych forów internetowych znaleźliśmy informację, że fundacja Mola prowadzi akcję zbierania środków na jego leczenie. Marokańczyk został latem ubiegłego roku pobity na festiwalu teatralnym w Węgajtach. Sprawa stała się bardzo głośna i określana jako przykład rasistowskiej napaści. 

Simon Mol odwiedził wówczas Marokańczyka. Towarzyszyła mu ekipa "Gazety Wyborczej". Mol deklarował, że jest wstrząśnięty rasistowskim atakiem i że zajmie się pobitym artystą. - Wcale nie chciałem tego artykułu, ale im na tym zależało - mówi dziś aktor. Od tego czasu Mola widział tylko raz. Dostał od niego 600 zł, choć jak niedawno się dowiedział, sami organizatorzy festiwalu zebrali prawie dwa razy więcej. - Simon od razu po publikacji przestał się mną interesować. Kiedy dzwoniłem do niego, krzyczał, żebym nie wywierał na niego presji - opowiada aktor spotkany przed warszawskim szpitalem, do którego chodzi na rehabilitację. 

- Kiedy aresztowano Simona, zebraliśmy się wszyscy w warszawskiej kawiarni Casablanka - relacjonuje jeden z aktorów Teatru Migrator. - Wszyscy byli wstrząśnięci. I nagle nowy szok: nie ma żadnych pieniędzy, bo wszystko trzymał Simon. Jest fundacja, o której imigranci nic nie wiedzieli. Polacy coś tam wiedzieli, ale nikt nie widział statutu, bo Simon się na to nie zgadzał. 

Jak ustaliliśmy, tuż przed aresztowaniem Mol przygotowywał wniosek do Ministerstwa Kultury o dotację w wysokości 160 tys. zł. Podobno starał się też o dotacje unijne - nie wiadomo, z jakim skutkiem. 

Czy Simon przywłaszczył pieniądze fundacji? Próbowaliśmy ustalić, jakie miał w ostatnich latach źródła utrzymania. Oficjalnie nigdzie nie pracował. Na swej internetowej anglojęzycznej stronie chwalił się, że swego czasu był konsultantem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Opisuje też, jak urzeczony piękną blondynką ścigał ją po Warszawie ministerialną lancią, łamiąc wszelkie przepisy. Ale ministerstwo, zapytane przez "Rz", odcina się od Mola. "Uprzejmie informuję, że pan Simon Mol alias Simon Moleke Njie nie był zatrudniony w MSZ" - napisał nam Tomasz Szeratics z MSZ. 

Oficjalna wersja życiorysu Mola mówi, że był dziennikarzem "Warsaw Voice". Kiedy dzwonimy do redakcji, słyszymy, że Simon Mol, choć wcześniej pisywał do tej gazety, przez ostatnie trzy lata nie był zainteresowany współpracą. 

Mieszkanie czeka na Simona 

Simon Mol mieszkał w małym mieszkanku w eleganckiej kamienicy przy cichej uliczce w centrum stolicy. Drzwi do dawnego mieszkania dozorcy, jakby dla zmylenia, oznaczone są liczbą 14. To właśnie za brązowymi metalowymi drzwiami z wizjerem Mol spotykał się z większością swoich ofiar. 

Niespełna 20-metrowy lokal przyznał Zarząd Dzielnicy Śródmieście Stowarzyszeniu Uchodźców w RP, którego Mol był szefem. Był to lokal przeznaczony na biuro, nikt nie miał prawa w nim mieszkać. - To podstawa do rozwiązania umowy - przyznaje urzędniczka z Zarządu Gospodarowania Nieruchomościami. 

Ale Mol i tak musiałby wynieść się z mieszkania. We wrześniu urzędnicy rozwiązali umowę, ponieważ nie płacił czynszu. W sądzie toczy się sprawa o eksmisję. 

Z ustaleń "Rz" wynika, że Mol nie musiał jednak obawiać się kłopotów z mieszkaniem. Krótko przed aresztowaniem dostał mieszkanie komunalne od Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie. Ta samorządowa instytucja co roku przyznaje pięć mieszkań cudzoziemcom ze statusem uchodźcy, których sytuacja jest wyjątkowo trudna, obarczonych liczną rodziną lub schorowanych i starych. W ubiegłym roku o mieszkania starało się kilkanaście rodzin, większość w takiej właśnie sytuacji. 

Kiedy 15 grudnia komisja przyznała mieszkania, okazało się, że wygrał z nimi młody, samotny mężczyzna - Simon Mol. 

Jak to możliwe? Postanowiliśmy zapytać o to członków komisji. Ku naszemu zdziwieniu, jednym z członków pięcioosobowej komisji, która decydowała o przyznaniu mieszkania, okazał się Simon Mol. - Dlaczego w komisji decydującej o przyznaniu lokalu Simonowi Molowi zasiadał... Simon Mol? - No, takie jest życie - mówi dyrektor Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie Jolanta Sobczak. Dodaje, że stało się tak, ponieważ wytypowało go Stowarzyszenie Uchodźców RP. Oznacza to, że wytypował się sam, ponieważ był prezesem stowarzyszenia. W swojej sprawie Mol wstrzymał się od głosu. 

Kiedy rozmawiamy z pracownicami WCPR o tym, jak przyznano mieszkanie Molowi, kobiety nie kryją oczarowania Kameruńczykiem. 

Sobczak: - Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że pan Simon był i myślę, że jest, osobą nietuzinkową. Pamiętam, że gdy pracowałam jeszcze w ośrodku na Woli, Simon Mol pojawił się u nas. Miał poczucie dyskomfortu wynikające z niskiego statusu materialnego. Zwrócił się o pomoc, ale nie był zadowolony z obsługi ośrodka i wyraźnie to artykułował. 

Agata Kaczmarska, która zasiadała w komisji, przyznaje, że zna Simona od lat. - Od momentu, kiedy Mol skończył program integracyjny, czyli sześć lat temu, nie utrzymywałam z nim już tak częstych kontaktów. Zapraszał mnie na swoje spotkania poetyckie, ale miałam z nim kontakt jedynie jako z przedstawicielem organizacji pozarządowej - przyznaje. 

Kaczmarska mówi, że poaresztowaniu Mola sytuacja się zmieniła. Składa jednak zadziwiającą deklarację. - Nie chcemy go w żaden sposób dyskryminować. Dlatego uznaliśmy, że tym razem z lokalu skorzysta osoba z listy rezerwowych. A pan Simon, jeśli wróci do nas cały szczęśliwy i czysty jak kryształ, otrzyma lokal bez kolejki i już bez konkursu - mówi optymistycznie. 

Simon: Nikt się nie dowie 

Czy Simon Mol uwodził przedstawicielki organizacji pozarządowych i samorządowych, które mogły mu pomóc? Po Warszawie krążą teraz opowieści młodych kobiet, które nie uległy urokowi Mola. Zwykle są to dziewczyny, które spotkały się z nim na gruncie zawodowym - są wolontariuszkami organizacji humanitarnych lub organizowały jego spotkania poetyckie. Pod jakimś pretekstem Simon proponował, by spotkały się z nim w jego mieszkaniu. Miały przejrzeć jakieś dokumenty, obejrzeć filmowy zapis jego spektaklu. Szybko okazywało się, że cel spotkania jest zupełnie inny - nastrojowa muzyka, wino na stole, a także zdecydowane działania Simona nie pozostawiały żadnych złudzeń. 

Z opowieści osób dobrze znających Mola wyłania się zupełnie inny obraz. - Dziewczyna, która mi to opowiedziała, była wstrząśnięta. Odwiozła Simona do domu, w którym miał spać, bo mówił, że nie chce nocować w hotelu zarezerwowanym dla aktorów Teatru Migrator podczas festiwalu w Węgajtach. Kiedy znaleźli się w pokoju, pozwoliła mu się pocałować. Uznała, że to taki pozbawiony erotyzmu pocałunek. Przez całą drogę Simon opowiadał, jak bardzo jest zdenerwowany rasistowską napaścią na swego kolegę. Gdy odsunęła się od Simona, zobaczyła, że on już rozpiął pasek, zrzuca dżinsy i szybko się rozbiera. Powiedziała: "Simon, co robisz? Przecież my się prawie nie znamy". Był wściekły. Krzyczał: "fuck!" - relacjonuje jeden z ciemnoskórych aktorów Teatru Migrator. 

-To było spotkanie poświęcone sytuacji uchodźców. Gdy się skończyło, Simon zaproponował, bym wpadła do niego. Była to zupełnie jednoznaczna propozycja. Powiedziałam: "nie ma mowy, mam chłopaka". Nalegał: "przecież nikt się nie dowie". Powiedziałam: "ale ja będę wiedziała" - opowiada Miłka Stępień, afrykanistka i działaczka Zielonych. 

Aż do momentu aresztowania Mola nawet jego dobrzy znajomi nie zdawali sobie spraw z jego podbojów seksualnych. Podrywane przez niego dziewczyny zazwyczaj wychodziły też z założenia, że Simon uległ emocjom i nie przychodziło im do głowy, że to jego sposób działania. 

- Dzisiaj na wiele sytuacji patrzę inaczej. Pamiętam jeden z bankietów po premierze teatralnej. Zauważyłem, jak Simon rozmawia z jedną z kobiet przy barze, wstukuje jej numer do komórki. A potem przemieszcza się w inne miejsce, i już ma nowy numer innej kobiety - mówi jeden z jego znajomych. 

Czarne kobiety jak siostry 

Kiedy okazało się, że Simon Mol podejrzany jest o świadome zarażanie kobiet wirusem HIV, ludzie związani z organizacjami humanitarnymi byli bliscy paniki. 

-Bardzo boimy się o los ciemnoskórych kobiet, które mogły mieć kontakty seksualne z Molem. Żadna z nich nic nie powie, nawet jeśli jest zakażona. Nie pójdzie na badania, bo będzie się bała, że to pogorszy jej sytuację w oczach polskich władz - mówi jedna z osób, kierujących organizacją pomagającą uchodźcom. 

Jednak osoby, które obserwowały, jak Mol funkcjonował w środowiskach uchodźców, uważają te obawy za bezpodstawne. 

- Simon miał olbrzymi autorytet wśród żyjących w Warszawie Afrykanów. Czarne kobiety patrzyły na niego jak na boga. Gdyby powiedział jednej z nich, że ma pójść do jego mieszkania, zostać na noc lub z nim żyć, usłuchałaby bez wahania - mówi Andrzej Malinowski, aktor, który występował w Teatrze Migrator. - Widać było wyraźnie, że te kobiety go nie interesują. Traktował je rzeczowo i bez emocji. 

I chociaż w otoczeniu Mola znajdowały się niekiedy prawdziwe czarne piękności, za którymi oglądali się Polacy, on nie zwracał na nie uwagi. - Dla niego były po prostu siostrami - mówi ciemnoskóry aktor Migratora. - Jako mężczyznę interesowały go tylko Polki, no, w każdym razie białe kobiety. 

Na zawsze w Polsce 

Kiedy wybuchła afera Simona Mola, na biurko Jana Węgrzyna, dyrektora Biura dla Cudzoziemców i Repatriacji MSWIA, natychmiast trafiła jego teczka. Wniosek uchodźcy Mola złożony siedem lat temu, był doskonale przygotowany, z listami poparcia Pen Clubu. 

Kilka lat temu sam Węgrzyn wszedł w konflikt z najsłynniejszym afrykańskim uchodźcą w Polsce. 

- "Rzeczpospolita", powołując się na mnie, napisała, że Polska nie chce stwarzać sobie problemów, jakie ma zachodnia Europa, która pozwoliła na masową imigrację. Sugerowałem, że powinniśmy raczej stawiać na pokrewnych kulturowo Słowian. Rozpętało się prawdziwe piekło - wspomina Jan Węgrzyn. - Mol jako sekretarz generalny Stowarzyszenia Uchodźców wystosował list otwarty, zarzucając mi dyskryminację na tle rasowym. Izabela Jaruga-Nowacka, wówczas minister w rządzie Marka Belki, żądała mojej dymisji. 

Węgrzyn mówi to, co wielu urzędników i wolontariuszy z organizacji humanitarnych: Simon Mol był niezwykle groźnym przeciwnikiem, bo w razie najmniejszych problemów zarzucał rasizm i groził, że wróci z dziennikarzami. - A miał naprawdę znakomite przełożenie na "Gazetę Wyborczą" - podkreślają. 

Wiele osób zastanawia się dziś, co się stanie, jeśli Simon Mol zostanie skazany prawomocnym wyrokiem sądu. - Nie będzie miało to żadnego wpływu na jego status uchodźcy. W więzieniu zachowa pełne prawa, jakie z tego wynikają, państwo polskie będzie też płacić za jego kurację lekami przeciwko HIV - mówi Węgrzyn. - No i oczywiście, kiedy Mol już wyjdzie, pozostanie na terytorium Polski. 

Czy Mol mógłby być deportowany z Polski? Tylko pod jednym warunkiem. - Gdyby jakieś osoby, oburzone jego postępowaniem, ujawniły fakty wskazujące, że starając się o status uchodźcy, podał nieprawdziwe informacje, możliwe byłoby cofnięcie mu tego statusu - tłumaczy Węgrzyn. 












Rzeczpospolita - 06.03.2007

 

 

Bertold Kittel, Maja Narbutt

Simon Mol: prawdziwa historia oszusta z Afryki

 

Polacy uwierzyli, że Simon Mol walczył z korupcją w swym kraju, był prześladowany przez reżim, cierpiał w więzieniu. Ale jego heroiczna historia jest od początku do końca nieprawdziwa, a on jest zwykłym kłamcą

 

- Nikt wam nie powiedział, kto to jest feyman? Nie możecie pisać o Simonie Molu, jeśli tego nie wiecie - mówi kameruński antropolog Noah Olivier. - Feyman to oszust. Zawsze działa zagranicą, tam kłamie, wykorzystuje innych. Więzienia w całej Afryce są pełne naszych feymanów. 

Kiedy feyman wyjeżdża z Kamerunu, mówi się, że "idzie na front". Przybiera fałszywą tożsamość, udaje kogoś innego. Czasem zostaje "ranny na polu walki", czyli zdemaskowany i aresztowany. Często jednak powodzi mu się znakomicie, po jakimś czasie wraca do kraju, gdzie imponuje innym swoim powodzeniem. W Kamerunie mówi się o feymanii - od lat 90. feyman jest idolem młodych Kameruńczyków - nie chcą pracować, marzą o łatwym życiu, najchętniej w Europie. 

Przez siedem lat Simon Mol, najsłynniejszy afrykański uchodźca w Polsce, grał rolę prześladowanego za swoje odważne teksty dziennikarza, poety i pisarza. Stał się symbolem ruchu antyrasistowskiego. Od polskiego rządu dostał status uchodźcy, od warszawskiego samorządu mieszkanie i pieniądze, od organizacji antyfaszystowskich tytuł Antyfaszysty Roku. 

Kiedy w styczniu tego roku, będąc u szczytu, trafił do aresztu pod zarzutem świadomego zarażania wirusem HIV swoich partnerek, dziennikarze "Rzeczpospolitej" rozpoczęli śledztwo, które miało dać odpowiedź napytanie: kim naprawdę jest Simon Mol. Po wielu tygodniach żmudnej weryfikacji jego biografii w Polsce, Kamerunie i Ghanie udało nam się ponad wszelką wątpliwość ustalić, że jest pospolitym oszustem, który bezprawnie został politycznym uchodźcą w Polsce. 

Dom pod trzynastką 

Chatka przy jednej z bocznych uliczek w Buea w zachodniej części Kamerunu nie różni się specjalnie od innych. W tym niepozornym domku dorastał Simon Moleke Njie, wiele lat przed tym, zanim stał się Simonem Molem, który najpierw zawojował warszawskie salony, a potem trafił do aresztu za zainfekowanie swoich partnerek wirusem HIV. 

Na ścianie ktoś namazał numer 13. Ale to bez znaczenia. Kamerun, tak jak większość krajów tej części Afryki, nie zna adresów, nazw ulic i numerów domów. Pozbawione bieżącej wody, a często nawet elektryczności chatki stoją porozrzucane bez ładu i składu wzdłuż kilku ulic. Nie inaczej jest w Buea. 

Odnalezienie rodziny Simona Mola nie było łatwe. Szukając jego śladów, kilka dni wcześniej daliśmy ogłoszenie w lokalnej gazecie "The Post". Zdjęcie Mola i apel: "Jeśli znasz tego człowieka, skontaktuj się z nami". Do tego adres poczty elektronicznej i numer miejscowej komórki, którą dzień wcześniej kupiliśmy na targu. 

Najpierw przyszło kilka e-maili od ciekawskich, którzy pytali "co się stało temu gościowi". A po dwóch dniach zadzwonił Henry. 

Henry okazał się adwokatem z Limbe, miasta nad brzegiem oceanu, jakieś pół godziny jazdy od Buea. Jest bogatym i wpływowym człowiekiem: ma wielki dom, czarnego mercedesa i zna wszystkich w okolicy. Henry zna też stryja Simona. 

Stryj Simona, drobny, niski, około 50-letni mężczyzna w czapce z daszkiem, kilka sekund wpatrywał się w jego fotografię. - To syn mojej siostry, on mieszka w Polsce - oświadczył i napisał na kartce, jak trafić do domu matki: za uniwersytetem pierwsza uliczka w prawo, znaleźć sklep zielarski i zapytać w domu naprzeciw. 

Kilkadziesiąt minut później staliśmy przed małym domkiem z napisem 13 na ścianie. Na widok kilku białych wyrosła grupka sąsiadów. - Rodzina Simona już tu nie mieszka - mówi chłopak, jak się później okazało, brat Mola. - Ojciec wyniósł się do innego miasta, na wschodzie Kamerunu. 

- Ale tam mieszka jego matka - wtrąca się młoda dziewczyna i ciągnie nas w kamienisty zaułek. 64-letnia Hannah Nganje, matka sześciu synów, jest zaskoczona zamieszaniem. Wydaje się nie rozumieć, po co intruzi, pytający o Simona, stłoczyli się na maleńkim podwórku przed jej skromną chatką. - Simon? Długo się nie odzywał, dopiero w grudniu zadzwonił i powiedział, że wszystko u niego w porządku - mówi. Pokazuje zdjęcia. Simon w Ghanie, Simon w radiu, Simon z książkami. 

Stara kobieta długo w milczeniu siedzi na progu, jakby nie dotarło do niej to, co nieznajomi biali powiedzieli właśnie o jej synu. Wreszcie szlocha i mówi cicho w miejscowym dialekcie angielskiego: - A więc już go nie zobaczę. 

Prosi, żebyśmy przekazali mu list, w którym pisze, że zawsze chciała, "żeby ją pochował". - "Wiesz, że jestem chora, ale skoro Bóg tak chce, to nie ma wyboru" - pisze. 

Krewni Mola rozmawiają o nim chętnie. Ale w tym, co mówią, niewiele się zgadza z oficjalną biografią. Kiedy w rozmowie z krewnymi Simona mówimy o faktach, które przedstawiał, prosząc o azyl w Polsce, są wyraźnie zdumieni. Nie zgadza się nawet jego data urodzenia. W Polsce Simon Mol twierdził, że urodził się w 1973 roku. Po krótkiej rozmowie z rodziną wiemy, że kłamał nawet w tym wypadku - w rzeczywistości urodził się w latach 60., najprawdopodobniej w 1968 roku. 

Ale nie zgadzają się znacznie poważniejsze fakty. Krewni najwyraźniej nie wiedzą o prześladowaniach, jakie rzekomo dotknęły Mola w Kamerunie. - Simon nigdy nie był aresztowany - dziwi się matka. Także inni krewni zaprzeczają, by kiedykolwiek był aresztowany. Tylko przyjaciel wspomina, że "straszyli go i dlatego musiał wyjechać". 

- Uczył się w szkole elektrycznej - wspomina stryj. - Pracował w miejscowej rafinerii. Rodzina pamięta, że Simon pisywał do lokalnych gazet. 

Przede wszystkim jednak utrwalił się w rodzinnych wspomnieniach jako rozrywkowy chłopak. - On miał wiele dziewczyn. Z jedną miał nawet syna, który dziś ma 15 lat - dodaje stryj. 

Minister truje kolegę z rządu 

Postanowiliśmy dotrzeć do ludzi, którzy powinni pamiętać Mola z czasów, gdy jak twierdził, był prześladowanym dziennikarzem. Starając się o azyl, Mol podał, że pisał w lokalnej gazecie "The Sketch", wysyłał też korespondencje do "The Cameroon Life Magazine". Musieliśmy odnaleźć te redakcje i ludzi, którzy w połowie lat 90. w nich pracowali. 

Ale to nie było proste. Kameruński rynek prasowy przypomina kalejdoskop: dużo kawałków, przemieszczających się i układających w najróżniejsze konfiguracje. Gazety istnieją najczęściej kilka miesięcy, tylko niektóre utrzymują się na rynku kilka lub więcej lat. 

Kioski z gazetami eksponują wielkie ramy z kilkudziesięcioma tytułami wychodzącymi na kiepskim papierze dwa, trzy razy w tygodniu. Na pierwszych stronach duże tytuły "Kradnie państwowe pieniądze", "Sprzeniewierzył fundusze". Z jednej z czołówek uderza tytuł: "Minister chciał otruć swego rywala". Dziennikarz ze swadą pisze, że minister zdrowia zorganizował bankiet, na którym, jak mówią "źródła anonimowe, ale dobrze poinformowane", postanowił otruć swego kolegę z rządu. Ten wyczuł, o co chodzi, i nie przyszedł. Nad motywami trucicielskiej działalności ministra gazeta się nie rozwodzi - robi tylko dość niejasną aluzję, że "chciał być jedynym kogutem w kurniku". 

W siedzibie kameruńskiego Transparency International pytamy, jakie konsekwencje mogą ponieść dziennikarze. - Chodzi wam oto, czy autor artykułu trafił do więzienia? Chyba żartujecie, za takie artykuły się nikogo nie sadza. I nie sadzało już w latach 90. Oczywiście, minister posądzony o próbę otrucia się zdenerwował i skierował pozew cywilny przeciwko dziennikarzowi - mówi szef Transparency International Leopold Nzeusseu. 

Jak podkreśla, granice wolności prasy są bardzo duże - niedawno jedna z gazet opublikowała listę miejscowych polityków i oficjeli, którzy rzekomo są homoseksualistami. 

Aluzje seksualne są obecne w wielu artykułach - gdy pisze się o korupcji, dodaje też często mimochodem "pedofilia w tle". 

Zarzut homoseksualizmu jest jednak w Kamerunie poważniejszy - jest on przestępstwem. 

- Zdarza się, że ktoś chce, by napisano o nim, że jest homoseksualistą. Płaci wtedy dziennikarzowi i ma na papierze podkładkę, by dostać azyl polityczny - ujawnia jeden z naszych rozmówców w stolicy Yaounde, blisko związany z mediami. 

Obsesyjne zainteresowanie homoseksualizmem polityków, jakie widzimy w kameruńskich gazetach, staje się dla nas zrozumiałe dopiero po rozmowie z miejscowym antropologiem. Homoseksualny seks uznawany jest tam za magiczny rytuał, w którym człowiek czyni zło, by zyskać powodzenie i bogactwo. 

Mol nie był dziennikarzem 

W siedzibie "The Post" w Buea, największej i najbardziej wpływowej gazecie w okolicy, znają Mola. Na swojej stronie umieścili link do jego angielskiej strony z poezją. 

- Napisał do nas kiedyś e-maila, że jest kameruńskim poetą mieszkającym w Polsce. Wiedzieliśmy, że odnosi tam sukcesy, byliśmy z niego dumni. Podobały nam się też jego wiersze - mówi Charly Ndi Chia, redaktor naczelny "The Post". 

Czy Simon napisał w e-mailu, że jest byłym dziennikarzem z Buea? - Nie, tylko to, że jest poetą - mówi Charly. Nikt w redakcji nie wiedział, że Mol był wcześniej dziennikarzem w tym samym mieście, nikt też nie słyszał o jego problemach, jakich przysporzyć miały mu jego odważne publikacje. Francis Wache z redakcji "Post" korespondował z Molem.- Znałem go przez Internet, przysyłał mi wiersze - mówi. 

Ponad 10 lat temu Wache pracował w redakcji "Cameroon Life Magazine", tej samej, w której miał publikować Mol. -Twierdził, że pamięta mnie z tamtej redakcji. Ale ja go nie pamiętam - opowiada Wache. 

Charly Ndi Chia nie ma wątpliwości, że Mol nie jest uchodźcą politycznym. - Nikt tu o nim nie słyszał jako o dziennikarzu - mówi. 

W Kamerunie aresztowania dziennikarzy zawsze są nagłaśniane. Charly Ndi Chia, związany z mniejszością anglofońską we frankofońskim Kamerunie, sam w przeszłości dziewięć razy trafił do więzienia. Za każdym razem pisały o tym gazety, mówiła telewizja i radio, a Charly stał się znaną postacią nie tylko w świecie medialnym. - Kiedy Mol opuszczał Kamerun, byłem aktywnym dziennikarzem, czytałem wszystkie anglofońskie gazety i nie pamiętam go. Wiem, kto pisał, kto miał problemy z rządem. Nikt nigdy nie słyszał o Molu - zapewnia. Charly nie ma wątpliwości, że Mol jest oszustem, zdeterminowanym, żeby dostać azyl polityczny w Europie. 

Według spisanej przez siebie biografii Mol do początku 1995 roku pracował w gazecie "The Sketch". "Dzięki ciężkiej pracy i talentowi szybko stał się redaktorem odpowiedzialnym za region" - napisał na swojej stronie internetowej. 

"Sketch" w połowie lat 90. zniknął z rynku wraz ze śmiercią swojego wydawcy i naczelnego w jednej osobie. 

Norbert Wasso od 1992 do końca 1994 roku pracował w redakcji "The Sketch". - W redakcji pracowało jakieś 10 osób - opowiada. - Wszystkich znałem. Mola wśród nich nie było. 

Tajemniczy przyjaciel Simona 

Akra, gwarna stolica Ghany, to plątanina uliczek i zaułków. Po wyjeździe z Kamerunu Mol spędził tu ostatnie lata przed przyjazdem do Polski. Wyjazd nad Wisłę umożliwił mu szef ghańskiego Pen Clubu Frank Mackay Anim-Appiah, który wysłał go jako delegata na odbywający się w Warszawie światowy kongres tej prestiżowej organizacji. Według biografii, Mol musiał uciekać z Ghany przed więzieniem i prześladowaniami. 

Odnalezienie śladów Mola w Akrze nie jest wcale proste. Jeszcze dwa lata temu ghański Pen Club zajmował biuro w niegdyś pięknym, postkolonialnym domu. Ale teraz trwa tam remont. Nikt nie wie, gdzie szukać szefa Pen Clubu. 

Jak twierdził w swej biografii Mol, pomagał mu Związek Dziennikarzy Ghany. To oni mieli zapłacić kaucję, gdy siedział w więzieniu. Ale i tutaj zdobycie jakichkolwiek informacji idzie jak po grudzie. Szefowie związku twierdzą, że Mola nie znają. Ale wiedzą coś o nieuchwytnym szefie Pen Clubu. - Dzwonił do mnie ze dwa tygodnie temu, ale nie zostawił numeru - mówi szef Związku Bright Kwame Blewu. 

Bright obiecuje pomoc w znalezieniu prezesa Pen Clubu. Daje nam do pomocy swojego asystenta Fifi. Ten obiecuje nas zawieźć do Franka. Ale spotkanie się odwleka. Najpierw o godzinę, a potem o kolejnych kilka godzin, aż do wieczora. I kiedy później znów szukamy Franka, jedynego człowieka w Akrze, który, jak się zdaje, może wiedzieć cokolwiek o Molu, Fifi wypala: - Byłem najlepszym przyjacielem Simona. To był fajny facet, biegałem z nim co rano, czytałem jego wiersze. 

Okazuje się, że wszyscy, którzy wcześniej w Akrze mówili nam, że nie znali Mola, w rzeczywistości byli jego przyjaciółmi. Nie chcą wyjaśnić, dlaczego udawali, że go nie znają. Są niechętni, naciskają na nas, żebyśmy wytłumaczyli, dlaczego aż z Polski przyjechaliśmy szukać informacji o Molu aż do Afryki. - Po co robicie reportaż o Simonie? - dopytuje Bright Kwame Blewu, który właśnie okazał się być dobrym kolegą Mola. 

Zaczynamy mówić o uwięzieniu Mola w Polsce i o tym, co przywiodło nas do Akry. Pokazujemy stronę internetową Mola z opisem prześladowań, jakie miały go spotkać w Ghanie. 

Nasi rozmówcy czytają zapiski Mola z niedowierzaniem. - Jak on może tak kłamać, to, co napisał, obraża nas i nasz kraj - mówią podniesionymi głosami. - Mieszkał w naszym biurze, nie pracował, nie miał żadnych dochodów, dawaliśmy mu po 10 dolarów na życie. Nigdy się nie skarżył na żadne problemy z policją czy służbą imigracyjną. 

Bright Kwame Blewu mówi, że Mol w razie jakichkolwiek problemów z policją powinien zgłosić się do niego. - Byłem wtedy wiceszefem związku dziennikarzy Ghany, znałem dobrze Mola, a on mi nigdy nie sygnalizował żadnych problemów. Wierzyliśmy mu, bo w Kamerunie zdarzały się prześladowania dziennikarzy, ale nigdy nie weryfikowaliśmy jego historii. Oczywiście, że łatwo mógł wszystko zmyślić. Będąc w Ghanie, w ogóle nie pracował, pisał coś o piłce nożnej jako wolny strzelec. Biegał, zajmował się tylko futbolem. 

Heroiczna biografia Mola wstrząsa szefem ghańskiego Pen Clubu Frankiem Mackay Anim-Appiah. Kiedy poprzedniego dnia spotykaliśmy się z nim, był skrajnie nieufny. Szybko się rozstaliśmy. Następnego dnia, gdy już wie, jak Mol opisał swój pobyt w Ghanie, jest wyraźnie załamany. - Jestem zdruzgotany i zszokowany - mówi. - Nie mogę uwierzyć w to, co zrobił. W dzień przed wyjazdem do Polski spędził noc w moim domu, potem odprowadziliśmy go na lotnisko i pożegnaliśmy przed wejściem do samolotu. On nigdy nie był w więzieniu. Raz pytała o niego policja, ale chodziło o jakiś drobiazg niezwiązany z dziennikarstwem. 

Bez żalu i skruchy 

Simon Mol nie przyznaje się do winy. Policjanci i prokuratorzy, którzy się z nim stykali, mówią, że nie ma wyrzutów sumienia, nie żałuje też, że skazał na śmierć młode kobiety. Myśl o winie jest mu kompletnie obca. 

- Ludzie w Europie potrafią głęboko cierpieć z powodu zła, które komuś uczynili. To wiąże się z całą tradycją judeochrześcijańską, poczuciem odpowiedzialności za swe czyny. Ale proszę nie szukać odpowiedzialności za siebie w Afryce wśród najliczniejszego tu ludu Bantu - mówi Noah Oliver, kameruński antropolog, a zarazem psycholog kliniczny, któremu opowiedzieliśmy historię Simona Mola. 

Kiedy Olivier wrócił do kraju z Uniwersytetu w Lille, gdzie uczył się psychoanalizy, szybko zrozumiał, że może pracować tylko z nielicznymi Europejczykami mieszkającymi w Kamerunie. Psychoanaliza nie ma sensu wobec ludzi, którzy nie mają poczucia winy. 

- Gdy przychodzi do mnie pacjent, nie pytam, w jakiego boga wierzy. Bo jeśli powie, że jest chrześcijaninem, to nic tu nie znaczy. Muszę ustalić, jaki jest naprawdę jego światopogląd. Jego system wartości, stosunek do innych ludzi - opowiada psycholog. - Czy miejscowa siostra zakonna, która zajdzie w ciążę, ma poczucie winy, przeżywa konflikt wewnętrzny, że nie sprostała swemu powołaniu? Nie. Siedzi cicho, nie spowiada się nawet ze swego upadku. Dopiero gdy przełożona zauważy jej stan i powie, że nie może zostać w zakonie, czuje, że ma problem. 

Poczucie winy u mieszkańców tej części Afryki nie istnieje. - Jest tylko pierwotny wstyd wynikający z przyłapania na gorącym uczynku, wytykania palcami przez ludzi - podkreśla Noah Olivier. - Tylko takie uczucie może przeżywać Simon Mol i dlatego będzie uparcie twierdził, że jest niewinny. 

W swych artykułach Simon Mol deklarował, że naprawdę ważne są dla niego jego tradycje plemienne. - Kobiety, które się z nim związały, byłyby głęboko zaskoczone i przerażone, gdyby wiedziały, jaki jest jego świat wewnętrzny i jak wiele jest w nim mroku - mówi antropolog. - W kręgu tradycyjnych wierzeń panuje prawdziwa fascynacja złem i śmiercią, która według wierzeń "nie przychodzi z daleka", ale ściągana jest na kogoś przed najbliższe osoby i ich złe intencje. 

Faszystka zakaża pana Mola 

"Byłem w Polsce i winnych krajach Europy Wschodniej i chcę powiedzieć moim drogim afrykańskim braciom, że rasizm dotyka tam na co dzień wszystkich, którzy mają czarną skórę. Bardzo możliwe, że organizacji polskich faszystów udało się skłonić jedną z faszystek, by zaraziła pana Mola. Wypełniła swą misję. Resztę łatwo sobie wyobrazić - przy pomocy kilku prostytutek przedstawiono człowieka zaangażowanego w walkę z rasizmem jako tego, który rozsiewa AIDS" - taki wpis otwiera dyskusję o Simonie Molu na jednym z popularnych kameruńskich portali internetowych. Trudno zresztą mówić o dyskusji: wszyscy są jednomyślni. 

"Naziści zatrzymali naszego brata. Tak już jest, że Afrykańczycy, którzy angażują się w walkę z rasizmem, są eliminowani przez białych" - komentuje jeden z internautów. Inny stawia kropkę nad "i", pisząc o Molu: "przynajmniej ten umiał pomścić krzywdy uczynione naszej rasie". 

W przeddzień naszego wyjazdu z Kamerunu ponownie zadzwonił Henry, adwokat, który skontaktował nas z rodziną Simona. - Właśnie przeczytałem w Internecie, że w Polsce żyje przyjaciółka Simona Mola, która jest zdrowa! Ma z nią zdrowe dziecko! Jest więc niewinny! - krzyczy rozemocjonowany do słuchawki. 

Czy wie, że w Internecie krąży wiele plotek? Że każda kobieta może w sieci podać się za matkę dziecka Simona Mola? Że jeśli rodzice są seropozytywni, dziecko może być zdrowe? I chociaż mężczyzna jest zakażony, to utrzymująca z nim kontakty seksualne kobieta może być zdrowa? 

Ale Henry wie swoje. Wreszcie wybucha: - Pan Simon Mol walczył z rasizmem. Stał się bardzo niewygodny dla polskiego rządu. Ten postanowił go zniszczyć. Proszę nie mówić, że było inaczej. Wszyscy u nas wiedzą, co myśleć o tej sprawie. 











Rzeczpospolita - 10.03.2007

 

 

Bertold Kittel, Maja Narbutt

Nikt nie chce umierać sam




- To Simon Mol był bogaty? - pyta kameruńska dziennikarka - Nie? To jak udało mu się zakazić tyle kobiet? U nas nie miałby takiej szansy

 

Kiedy usiądziesz w gwarnym ogródku tawerny przy głównej alei portowej Douali, a kobiety będą ci słać promienne uśmiechy, pamiętaj, że pod przykrywką młodości i pozorem zdrowia może się czaić śmiertelny wirus. Ryzyko jest znacznie większe niż w rosyjskiej ruletce 

Przemierzyliśmy Kamerun wzdłuż i wszerz. Długie, ciemne korytarze wielkich szpitali, misje katolickie, redakcje gazet, modne knajpy, małe ośrodki zdrowia, sale wykładowe największego uniwersytetu. Wszędzie zadawaliśmy podobne pytania. I dziś wiemy, że Simon Moleke Njie, czyli Simon Mol, który w Polsce z zimną krwią siał śmierć, umyślnie zakażając nieświadome zagrożenia partnerki wirusem HIV, jak twierdzi prokuratura, nie jest wyjątkiem. 

Kamerun jest pełen takich jak on. Kobiet i mężczyzn, starych i młodych, biednych i bogatych. Zakażających, kogo się da. Tyle że, w odróżnieniu od Polski, tutaj nikogo nie da się przyłapać na gorącym uczynku. 

- Mężczyzna umierał na AIDS. Nad swoim łóżkiem zawiesił listę. Prawie pięćdziesiąt nazwisk kobiet, które świadomie zakaził śmiertelną chorobą. Jego bliscy od początku wiedzieli o tym, jakie ma intencje i co robi - opowiada Irene Tche, dziennikarka "Cameroun Tribune". - Nie rozumiecie, dlaczego przed śmiercią mężczyzna sporządził listę swych ofiar? To proste. Nie mógł już dalej zakażać. Ale mógł przekazać kobietom, z którymi spał, że i one umrą jak on. 

Irene, piękna ciemnoskóra kobieta, kiedy mówi o AIDS, nie potrafi ukryć gniewu. W emocjonalnym komentarzu napisała o Molu: "Kameruńczyk, który stał się maszyną do zabijania". 

- Uderzyło mnie, że robił w Europie to, co w Kamerunie wielu robi bezkarnie - tłumaczy. - Dlatego napisałam: kiedy wreszcie i u nas znajdzie się ktoś, kto oskarżycielskim palcem wskaże sprawcę swego nieszczęścia i powie: ty mnie zaraziłeś. 

Wszechobecna kangossa, czyli plotka krążąca z ust od ust, rozchodzi się z prędkością błyskawicy. Mroczne opowieści o zakażaniu AIDS różnią się szczegółami. Jednak zawsze powtarza się pewien detal - kiedy człowiek wie, że jest śmiertelnie chory, jego aktywność seksualna wzrasta. 

Seksualne pożądanie może ukrywać zupełnie inne zamiary. Chęć zemsty na całym świecie, radość czynienia zła. 

- Nigdy nie wiesz, jakie intencje ma drugi człowiek - mówi powoli Irene. 

Wyszedłem przy dziewiętnastym 

Simon Mol od stycznia siedzi w warszawskim areszcie z zarzutami o umyślne zakażanie HIV swoich partnerek. Wciąż powtarza, że jest zdrowy. Prokurator mówi: - Przedstawiając mu zarzuty, powiedzieliśmy, że mamy wyniki jego testów. A on na to: "Spójrzcie na mnie, czy ja wyglądam jak chory?". Zachowuje się, jak gdyby wyparł ze swojej świadomości, że jest zakażony. 

W Kamerunie nikt przy zdrowych zmysłach nie odważy się przyznać, że jest seropozytywny. Mikrobusy służby zdrowia przemierzają kraj, oferując bezpłatne testy. Ale ludzie poddają się im niechętnie. 

- Jak robisz test, to musisz się pochwalić negatywnym wynikiem. A jak masz pozytywny, to się już nie pochwalisz. I wszystko będzie jasne - mówi proboszcz jednej z biedniejszych parafii w Yaounde, stolicy Kamerunu. - Tutaj nie ma litości. Człowieka zakażonego wyrzuca się z domu. Dlatego ludzie ukrywają chorobę, żyją jakby nigdy nic. A ponieważ normą tutaj są małżeństwa poligamiczne, choroba szerzy się w zatrważającym tempie. 

Ile osób jest zakażonych w Kamerunie? Po kilku dniach spędzonych w tym kraju przestajemy wierzyć oficjalnym statystykom. Ludzie nie umierają tu na AIDS. Przynajmniej na papierze. Rodziny płacą lekarzom, by w akcie zgonu wpisali "choroba niezidentyfikowana". 

Statystyki uspokajają: liczba zakażonych ma nie przekraczać sześciu procent ludności. Ale prawda może być przerażająca. 

Noah Olivier, kameruński antropolog, opowiada, jak kiedyś trafił do prowincjonalnego laboratorium, w którym przebadano pracowników miejscowej cukrowni. 

- Laborantka podawała nazwiska i wyniki. Doszła do dziewiętnastego numeru. Wszyscy byli seropozytywni. Wyszedłem i nie wiem, czy w końcu znalazł się ktoś zdrowy. 

Wirus czy magia 

Na murze przy bramie Szpitala Centralnego w Yaounde wymalowano dwa obrazy. Na pierwszym złośliwy wirus wykrzywia się w przerażającym grymasie. Napis nie pozostawia wątpliwości: jestem HIV, jestem bardzo groźny, zabijam wszystkich dookoła. Na drugim obrazie ten sam artysta przedstawił pogrążoną w ciemnościach wioskę. Złowieszcze puszczyki siedzą na drzewie, światło księżyca oświetla groby. Napis wyjaśnia: czary. 

Od czego się umiera? Z powodu niewidocznego wirusa czy równie niewidocznych złych mocy? Przekraczając próg szpitala w Yaounde, pacjent zastanawia się, co spowodowało jego chorobę. Częściej myśli, że jest to złe spojrzenie starca idącego przez wieś, niż wierzy w to, co oficjalnie mówi się o AIDS. 

- Musicie zrozumieć, że pomiędzy ludźmi a tym, co płynie do nich z gazet i plakatów, jest bariera. - tłumaczy Joel Begnikim, psycholog z uniwersytetu w Yaounde. - Taki kulturowy filtr zbudowany z tradycyjnych afrykańskich wierzeń, które tłumaczą świat. 

Bertoua, dwustutysięczne miasto, leży 250 kilometrów na wschód od Yaounde. Ale odległość w kilometrach to czysta teoria. Żeby się tutaj dostać, trzeba mieć samochód terenowy, a potem przez dobre sześć godzin wyboistą drogą przedzierać się przez dżunglę. Bertoua jest zapomnianą, zapyziałą prowincją oddaloną lata świetlne od cywilizacji. 

Pasjonistka siostra Ismaela Kuchna na tym końcu świata kieruje ośrodkiem zdrowia. W jej rejonie jest około półtora tysiąca "sidaików", czyli chorych na SIDA, jak po francusku określa się AIDS. Tutaj, z dala od stołecznych szpitali i wykształconych za granicą profesorów medycyny, personel medyczny musi na co dzień walczyć z przesądami. 

- Marabout, czyli czarownik, potrafi wmówić człowiekowi, który przyjdzie po poradę, że mu się polepszy, jak odbędzie stosunek z dziewicą. Ta recepta jest zresztą uniwersalna. Podobnie radzi się, gdy uczeń chce zdać egzamin, bo taki seks ma zapewniać powodzenie - opowiada siostra. 

Wiara, że seks ma znaczenie magiczne, jest rozpowszechniona w Kamerunie i dotyczy wszystkich środowisk. - Seks może być rytuałem praktykowanym w celu osiągnięcia określonych celów - mówi antropolog Noah Olivier. - Politycy uprawiają seks homoseksualny, by zdobyć pieniądze i władzę. Praktykuje się też rytualny seks kazirodczy, seks z osobą chorą psychicznie. A wreszcie seks ze zwierzęciem. 

Krew kury leczy AIDS 

W prowincjonalnym Bertoua praktykuje kilkuset czarowników. Ludzie chodzą do nich chętnie - wolą wydać pieniądze na czarownika niż na leki antyretrowirusowe. 

Sali Arabo, wysoki, przeraźliwie chudy mężczyzna, mówi o swojej pracy z pasją. Ostrożnie wspomina o czarach, woli podkreślać, że jest zielarzem. Przyznaje, że próbuje leczyć ludzi z AIDS. Czy ma sukcesy? - Nie chcę deklarować, że leczę ludzi z AIDS - mówi skromnie. - Ale kilku moich pacjentów, którzy byli chorzy, ma teraz negatywne wyniki testów. 

- Krew z kury, zmielona skorupka jajka i sproszkowane zioła - zdradza sekrety cudownych receptur. Jego miejsce pracy to duży dom przy bocznej uliczce Bertoua. Pracuje w salonie, tutaj przyjmuje pacjentów, tutaj w słoikach trzyma gotowe "lekarstwa". - To jest bardzo drogie, składniki pochodzą z całego Kamerunu, bardzo trudno było je zebrać. To właśnie na AIDS - tłumaczy. Żeby przygotować preparat, wrzuca wszystkie tajemne substancje do wielkiej zielonej maszyny przypominającej rozdrabniacz do gałęzi drzew, jakiego używają ogrodnicy. Potem formuje tabletki i gotowe. Ale zastrzega, że nie jest łatwo zrobić skuteczny lek dla konkretnego chorego. 

Sali stara się mówić racjonalnie. W końcu jednak przyznaje, że AIDS bierze się raczej z czarów. - Wąż zje kurę, zabije się go, a kury nie ma, znikła - tłumaczy. - Tak samo jest z AIDS. Nie wiadomo, skąd się bierze i dlaczego znika. 

Ostatnia nadzieja Afryki 

Kierowca taksówki, którą jedziemy do Clinique Espoir (Klinika Nadziei) w stolicy Kamerunu, jest pełen optymizmu. - Człowiek ma wirusa HIV i jest chory. Potem się go leczy. I już nie ma wirusa. No tak, to jest właśnie nauka. To jest medycyna. 

Klinika przypomina raczej niewielką przychodnię. W poczekalni kilku wycieńczonych mężczyzn apatycznie kuli się na krzesłach. 

Profesor Victor Anomah Ngu, 82-letni mężczyzna w eleganckim garniturze, siedzi w swym gabinecie. Patrzy badawczo. 

- Moja szczepionka przeciwko AIDS istnieje już kilkanaście lat. Ciągle jednak nie prowadzimy testów na zdrowych ludziach, ponieważ rząd na to nie pozwala. Dajemy więc szczepionkę osobom chorym jako terapię. 

Pokazuje cienkie zeszyty, które leżą przed nim. Mają zawierać historię wyleczonych z AIDS pacjentów, którzy przyjeżdżają do Kliniki Nadziei z całej Afryki. 

- Ja nie leczę tylko symptomów. Nie hamuję tempa rozwoju choroby. Leczę sam AIDS - mówi z dumą profesor, przekonując, że w wypadku pacjentów z mocnym systemem immunologicznym można oczekiwać, że wirus zniknie z organizmu. 

"Szczepionka Vanhivax to ostatnia nadzieja Afryki" - piszą Kameruńczycy na internetowych forach. Przekonują sceptyków, że tylko spisek białych i tych, którzy im się wysługują, sprawia, że profesor Ngu nie jest uznawany przez cały świat. W swej rasistowskiej dumie biali nie mogą bowiem uwierzyć, że kameruński chirurg znalazł rozwiązanie problemu, nad którym głowią się ich naukowcy. Jeśli już uwierzą - jak pewien francuski koncern farmaceutyczny - to ich wysłannicy chcą ukraść wynalazek profesora. 

Zło i AIDS płynie z Europy. "Nie kupujcie prezerwatyw z Europy. Są zakażone" - mówi się na targowiskach i u fryzjera. 

Kiedy przychodzimy do kameruńskich redakcji i mówimy, że chcemy porozmawiać o Simonie Molu, który zakaził śmiertelną chorobą wiele Polek, z reguły zapada najpierw nieprzyjazne milczenie. Wszyscy mają kamienne twarze. 

- Do nas przyjeżdżają Francuzi specjalnie, by zakażać nasze kobiety - mówi pierwszy kameruński dziennikarz, z jakim rozmawiamy. 

Zabójcza uroda 

Na krzesełkach w poczekalni apteki w stołecznym Szpitalu Centralnym siedzą piękne dziewczyny. Widać, że robią wiele, by podkreślić swą urodę - włosy zaplotły w misterne warkoczyki, barwne suknie opinają kształtne figury, modne torebki i buty dobrano wyjątkowo starannie. A jednak to piękno jest skażone. Pod gładką skórą czai się śmiertelny wirus. Szpitalna apteka, przed którą czekają dziewczyny, wydaje zestawy leków hamujących namnażanie się wirusa HIV. 

- Uroda to podstawowy czynnik ryzyka - mówi doktor Peter Nchota Ngang. - Jeśli kobieta jest ładna, to tym bardziej można się spodziewać, że jest zakażona. 

W Kamerunie można zapomnieć o swoich wyobrażeniach o AIDS. Tutaj każdy może być chory. Czasem choroba ma twarz zmęczonego człowieka o zapadniętych policzkach, poruszającego się sztywno, jakby z wysiłkiem. Takich ludzi mija się często na ulicach kameruńskich miast. 

Ale kiedy usiądziesz w gwarnym ogródku tawerny przy głównej alei portowej Douali, a kobiety będą ci słać promienne uśmiechy, pamiętaj, że pod przykrywką młodości i pozorem zdrowia może się czaić śmiertelny wirus. Ryzyko jest znacznie większe niż w rosyjskiej ruletce. Nieoficjalnie mówi się, że w dwóch największych kameruńskich miastach, Yaounde i Douali, co druga aktywna seksualnie kobieta jest zakażona. 

A jeśli AIDS w Afryce kojarzy ci się tylko z biedą i zacofaniem, też popełniasz błąd. Wielu VIP-ów poruszających się mercedesami jest zakażonych. Bo pieniądze to, obok urody, drugi główny czynnik ryzyka. Bogaci mężczyźni, najczęściej skorumpowani urzędnicy, mają wiele utrzymanek. "Drugie biuro", "trzecie biuro" - w ten elegancki sposób bogaci ludzie określają swoje oficjalne kochanki mieszkające w wynajętych przez nich mieszkaniach. - "Byłem w biurze" - śmieją się porozumiewawczo, i wiadomo, o co chodzi. 

Krótkotrwałe związki zamożnych mężczyzn w średnim wieku z bardzo młodymi dziewczynami, uczennicami szkół średnich, są powszechną praktyką. Dlatego najwięcej zakażonych to właśnie dziewczyny w wieku 15 - 19 lat. 

Właśnie dla tych bogatych, wpływowych ludzi otwarto specjalny punkt medyczny w kancelarii prezydenta Kamerunu. Doradcy i wysocy urzędnicy, nie mieszając się z plebsem, mogą zrobić test i skonsultować z lekarzem. 

- To Simon Mol był bogaty? - pytała nas kameruńska dziennikarka. Bardzo się dziwi, gdy słyszy, że nie. - No to jak udało mu się zakazić tyle kobiet? U nas nie miałby takiej szansy. 

Padają jak muchy 

Jedna z kampanii społecznych, które tak jak wiele innych trafia w próżnię. Wielkie billboardy, a na nich napisy: "Czy pieniądze twego sponsora zwrócą ci zdrowie? Uratują przed śmiercią?". 

Na uniwersytecie w Yaounde trudno znaleźć miejsce, w którym plakat lub ogłoszenie nie ostrzegają przed AIDS. "Jeśli masz dyplom z angielskiego, jesteś seronegatywny, uważaj na siebie! Jesteś cenny dla ojczyzny". 

- Studenci nie wierzą w tę propagandę - uśmiecha się jeden z wykładowców - myślą, że AIDS to wymysł, którzy ma zniechęcić zakochanych. 

Młodzi Kameruńczycy, wysyłani przez rodziny na studia w stolicy, które mają im dać pozycję, pieniądze, zapewnić byt rodzinie, idą na rzeź. - Padają jak muchy. Całe roczniki - mówi Ewa Gawin, Polka, która zarządza służbą zdrowia w Bertoua. - Inżynierowie, lekarze, nauczyciele. Kończą studia, a po kilku latach ich nie ma. Kto zastąpi tych wykształconych ludzi, którzy powinni pracować dla kraju? 

Dwudziestoletnia Beatrix była jedną z najzdolniejszych uczennic w całym Bertoua. - Maturę zdała w wieku 18 lat, to tutaj rzadkość - mówi siostra Ismaela. - Rodzina oszczędzała, żeby wysłać ją do stolicy na studia. Studiowała fizykę i matematykę. Studia są bezpłatne, ale trzeba gdzieś mieszkać, coś jeść. Dlatego Beatrix, jak wiele innych dziewcząt, została utrzymanką. 

- Przyszła do naszego ośrodka zrobić test. Wynik był pozytywny. Zapłakaną przyprowadzili do mnie - mówi siostra Ismaela. 

Od tego czasu Beatrix zaczęła odwiedzać zakonnicę. Za którymś razem łkając, wyznała, że zaraża swoich partnerów. 

Nie chce powiedzieć, dlaczego to robi. Kiedy pyta się ją o to, Beatrix spuszcza wzrok. Płacze. 

- Myślę, że zaraża z zemsty. Chce, by inni umierali jak ona - mówi siostra Ismaela. 

Kiedy człowiek nie ma nadziei, robi się bardzo, bardzo zły. To prawda, którą rozumie sympatyczna kobieta informująca pacjentów w Szpitalu Centralnym, że testy wykazały, iż są seropozytywni. 

- Mówię im, że powinni się dobrze odżywiać, unikać alkoholu i wszelkich ekscesów. I wszystko będzie dobrze. No i muszą używać prezerwatyw. Bo jak uprawiają seks bez zabezpieczenia, to wcale sobie nie pomogą. Ich partner przecież też może ukrywać, że jest chory. Może mieć inny typ wirusa, nastąpi mutacja i wtedy będzie dużo gorzej. 

Przekaz jest jasny: jeśli myślisz, że możesz bezkarnie zakażać innych, to się mylisz. Nie ma w nim odwołania do zasady: "nie czyń bliźniemu co tobie niemiłe", nie ma nawet cienia założenia, że osoba zakażona może wiedzieć, co to jest altruizm. 

- Nikt nie chce umierać sam - mówi pracownica społeczna Szpitala Centralnego. 

To krótkie zdanie można często usłyszeć w Kamerunie. Ma tłumaczyć, dlaczego tak wielu chorych chce pociągnąć za sobą do grobu jak najwięcej ofiar.