Archiwum  

Życie z dnia 2000-10-21

 

Piotr Gontarczyk

Myśli betoniarza

 

Po 20. latach od Sierpnia tow. Albin Siwak nadal wierzy, że PRL można było naprawić


"Jak sami widzicie koledzy i czujecie to na sobie, sprawy nie poszły tak, jak mi tu w 1982 roku mówiliście. Nie mam satysfakcji z tego, że to ja wtedy miałem rację" - tak Albin Siwak ze zwykłą sobie robociarską szczerością wywalił całą prawdę w oczy byłym towarzyszom z PZPR. Betoniarz, który w latach 80. został członkiem KC i Biura Politycznego, bezkompromisowy przeciwnik "Solidarności", znany niegdyś z płomiennych przemówień, miał znów swoje pięć minut: promocję książki, która odbyła się w szacownych murach Polskiej Akademii Nauk w Warszawie.

Albin Siwak urodził się w rodzinie robotniczej w 1933 r. Choć pochodził z Wołomina, to po zakończeniu wojny znalazł się na Mazurach, gdzie w małej wiosce Lutry jego rodzina uprawiała kilkuhektarowe gospodarstwo. W odległym od 10 kilometrów Bisztynku Siwak skończył siedem klas szkoły podstawowej. Z tych czasów najlepiej zapamiętał "kołchoźnika", czyli megafon zawieszony na słupie, z którego płynęła muzyka: "a śpiewano wtedy normalnie, po ludzku, słowa wpadały w ucho i tonęły w sercu. O Mariensztacie, MDM, Trasie W-Z i Muranowie. Rosło we mnie przekonanie, że będę budowlańcem" - wspomina Siwak. Można powiedzieć, że ten megafon zadecydował o jego losach - w 1950 roku siedemnastoletni Albin jedzie za pracą do Warszawy. A że był chłop na schwał - wysoki, prawie sto kilo wagi - to zaraz przyjęli go do Służby Polsce i skierowali do brygady murarskiej na MDM-ie. Został przodownikiem pracy, potem zrobili go brygadzistą. Kiedy w 1952 roku skończyli budowę MDM-u, otrzymał Brązowy Krzyż Zasługi; prawie po każdej następnej budowie dostawał kolejne wysokie odznaczenia państwowe.

Raz na lokomotywie...

Czasy Gomułki Siwak uważa za dobre dla Polski, ale prawdziwy rozwój kraju, jego zdaniem, zaczął się za Edwarda Gierka. W przedsiębiorstwach budowlanych i produkujących materiały dla budownictwa pracowało wtedy 2 miliony osób. Związek zawodowy budowlańców, w którym aktywnie działał Siwak, liczył już milion członków. Robotnik zarabiał dwa razy więcej od inżyniera, a w dodatku, jak chciał, to mógł jeszcze na różne sposoby dorobić. Jak? A choćby tak, jak to opisuje Siwak w swoich wspomnieniach: pracowali na dużej budowie koło Dworca Wschodniego w Warszawie. Robotnicy z jego brygady spieniężali w skupie jako złom wszystkie metalowe przedmioty, jakie znajdowali na placu budowy. Wykopywali z ziemi także zbiorniki kolejowe na paliwo, na smary. Wielkie, po kilkanaście ton. Wrzucali do tych zbiorników po kilka wywrotek piachu i całość sprzedawali w skupie jako złom. Jak się skończyły zbiorniki, powyciągali z ziemi ołowiane kable. Siwak wspomina po latach: "na placu budowy została tylko potężna lokomotywa, która nie dawała ludziom spokoju. Takie ciężary po sto ton, mogły podnosić wtedy tylko dźwigi kolejowe. A przecież nie pójdą do PKP i nie powiedzą: dajcie nam swój dźwig, bo chcemy ukraść waszą lokomotywę". Brygadzista Siwak coś tam wykombinował i niedługo parowóz znalazł się w skupie. Ale ówczesne przepisy pozwalały przyjąć od jednej osoby tylko kilkaset kilogramów złomu. Siwak wziął dowody osobiste od robotników z brygady i udało się lokomotywę na ludzi "rozpisać".
Potem było trochę szumu - milicja zaczęła szukać, kto ukradł ze stacji lokomotywę. Doszli do brygadzisty Siwaka i jego kolegów - wszyscy mieli sprawę w sądzie. Ale kiedy sąd wezwał ekspertów, to okazało się, że w Polsce nie ma dźwigu, który by mógł tak wielką lokomotywę podnieść do góry. Sprawę umorzono, bo sąd nie potrafił udowodnić, jakim sposobem brygada Siwaka zdołała zawieźć lokomotywę do skupu.
Po latach śmieje się z całej sprawy - rzeczywiście, żadnego dźwigu nie używali. Po prostu zrobili podkop, wsunęli lawetę kolejową pod lokomotywę i na tej lawecie zawieźli ją do skupu. Inżynierkowie, tacy szkoleni. A tu proszę, prosty robociarz ich wykołował.

...raz pod lokomotywą

Po raz pierwszy do partii zapisał się w 1965 roku. "Doszedłem do wniosku - wspomina Siwak - że nie należy stać z boku, gdzieś na krawężniku, gdy jezdnią wartko idzie życie". W 1967 roku wysłali go jako delegata na zebranie do Podstawowej Organizacji Partyjnej w zakładach FSO na Żeraniu. A w FSO to nie były takie sobie spotkania, bo członkiem tamtejszego POP był Władysław Gomułka. Na tym spotkaniu tow. Siwak wszedł nieproszony na trybunę i walnął "z grubej rury", że BHP się nie przestrzega, że normy produkcji za wysokie i tak dalej. Na koniec dodał: "Towarzyszu Wiesławie! Do ludzi nie docierają takie argumenty, że w Polsce, i to znacznie, staniały lokomotywy. Lokomotywy nikt nie ugryzie i chleba nią nie posmaruje". Na sali zapanowała cisza. Gomułka zaczął krzyczeć: "To czysta demagogia, co tu mówicie. Kto was z takimi poglądami rekomendował do partii? Proszę zejść z mównicy!" Legitymację PZPR zabrali Siwakowi jeszcze na sali. Znowu kłopoty i znowu przez lokomotywę.

Ja cię, dyrektorku, przegonię

Po pewnym czasie wszyscy zapomnieli o jego wystąpieniu w FSO i znów przyjęli do partii. W 1976 roku został nawet członkiem egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Ale na wielkie wody wypłynął dopiero kilka lat później. To stało się na konferencji partyjnej, na której byli pierwszy sekretarz Edward Gierek i premier Piotr Jaroszewicz. Towarzysz Siwak wszedł na trybunę i wyjął pas, jaki wszyscy budowlańcy musieli nosić. Składał się on z dwóch części, z których jedna obejmowała człowieka wpół, a druga przechodziła między nogami. Pas był gruby, niewygodny, tak uwierał, że nie można było chodzić. Kiedy tow. Siwak zapytał, kto taką głupotę wymyślił, wstał jakiś doktorek od ergonometrii. Siwak do niego: "Idę o duży zakład, że jak przegonię kilka razy towarzysza dyrektora wkoło tej sali, to z tego, co należy do męskich rzeczy w kroku zostaną żałosne strzępy". Cała sala gruchnęła śmiechem. Wówczas Siwak wyjął z teczki rękawice robocze. Tak małe, że na nikogo nie pasowały. Tow. Gierek też próbował założyć, ale nie dał rady. Wtedy pierwszy sekretarz przemówił: "Trudny temat podjął towarzysz Siwak. Chcę od razu powiedzieć, że bardzo przypadł mi do serca sposób przedstawiania trudności, które hamują budownictwo oraz sposób wyjścia z tych trudności. Nie sztuka jest krytykować stojąc z boku, jak to robi wielu. Ale wielką sztuką jest być w samym centrum tych problemów i pokonywać je tak, jak próbuje to zrobić tow. Siwak".
Kolega partyjny szepnął Siwakowi: "No bracie, ty już jesteś jedną nogą w KC".
Rzeczywiście, niedługo potem tow. Siwak został zastępcą członka, a potem członkiem Komitetu Centralnego PZPR. Był w KC w najtrudniejszych dla PRL czasach. Za "Solidarności".

Znikąd ratunku

Siwak jest dziś przekonany, że kiedy w 1980 roku wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej, to z klasą robotniczą można się było dogadać. Ale przyjechali KOR-owcy, robotników skołowali i zaczął się w kraju wielki zamęt.
Siwak opowiada z przejęciem, jak to w jego kombinacie "Solidarność" zakładał znany pijak i nierób. Judził, pisał donosy, a potem zmarł z pijaństwa. "W całym kraju zapanował terror jemu podobnych: niszczono w różny sposób organizacje związkowe. Wyrzucano siłą z lokali rady zakładowe. Wywożono ludzi za bramę na taczkach. Znikąd ratunku i pomocy, każdy odwraca się i udaje, że to nie jego sprawa".
Brygada tow. Siwaka miała pełne ręce roboty: tu skuwali glazurę, tam coś musieli rozebrać. W Magdalence zasypywali dwa baseny i w ich miejsce sadzili trawę. Tak to towarzysze w strachu przed "Solidarnością" pozbywali się zgoła niesocjalistycznego bogactwa. Raz przyszedł do Siwaka towarzysz minister. Cały trząsł się ze strachu i prosił, żeby mu przez noc domek na Mazurach rozebrać, bo będzie miał solidarnościową kontrolę. Rozebrali. Tylko że pomylili działki i rozebrali dom jednej dziennikarki, stojący po drugiej stronie ulicy. Co było robić? Następnej nocy przestawili domek ministra na miejsce tego rozebranego u dziennikarki. Domek prawie taki sam, a jeszcze lepiej wyposażony i wykończony. "Więc kobieta po obejrzeniu nie robiła awantury widząc, że dużo zyskała - wspomina tow. Siwak - Poprosiła tylko, żeby jej mebelki zwrócić. A ludziom dała na wódkę".
Gierek i Kania bez przerwy "Solidarności" ustępowali. A robotnicy przychodzili do tow. Siwaka i pytali: "Dokąd to tak będziecie się cofać. Co, sprzedaliście już partię i socjalizm?"
Towarzysz Siwak jeździł po kraju, tłumaczył, wyjaśniał. Nie poddawał się w najgorszych momentach, nawet wtedy, gdy leciały na niego wyzwiska. Żalił się, że ci z "Solidarności" robili z niego zwykłego lumpa, analfabetę, a on przecież był członkiem Biura Politycznego. Kiedyś nawet wydali taką ulotkę, że niby Wajda kręci kolejny film po "Człowieku z żelaza" i "Człowieku z marmuru". Bohaterem tego filmu miał być on, Siwak, tytuł: "Człowiek z pustaków".
Miał też swoich popleczników. Polska Agencja Prasowa dawała na przykład takie depesze: "Popularność, jaką zdobył sobie tow. Albin Siwak w społeczeństwie, nie jest wynikiem zajmowania wysokich funkcji społecznych. Jej źródłem jest przede wszystkim bezkompromisowe i odważne stanowisko, jakie zajmował zawsze i obecnie w sprawach ważnych dla kraju, dla klasy robotniczej". Telewizja wybrała Siwaka "Człowiekiem Roku".

Pozazdrościć Pol-Potowi

W tym czasie, jak ocenia Siwak, w partii brakowało woli walki, pogłębiał się rozdźwięk pomiędzy dołami partyjnymi a kierownictwem. Kiedy więc zaczęło się IV Plenum, "Człowiek Roku" wystąpił z gwałtowną krytyką I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani: "Nikt nie posprząta dokładnie domu, jeśli zacznie zamiatać śmieci tylko na dole. Na przykład schodów nikt nie zamiata z dołu do góry. Trzeba je posprzątać porządnie od najwyższego stopnia aż do dołu. Temu, kto zmiata pod górę, śmieci spadną za kołnierz. A i takie są tu próby posprzątania naszego domu".
No i posprzątali z góry do dołu. Większością głosów wybrano nowego I sekretarza, gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Niedługo potem wprowadził stan wojenny. "Moim zdaniem - pisze tow. Siwak - powinni Jaruzelskiemu postawić pomnik i składać tam kwiaty".
W latach 1981 - 85 Albin Siwak kierował Komisją Skarg i Interwencji KC PZPR. Zajmował się ludzkimi bolączkami, różnymi nadużyciami. Wspomina, jak pewna robotnica opowiedziała mu o kombinacjach prof. Jerzego Wiatra z mieszkaniami. Co rusz dostawał z przydziału nowe, zmieniał żony, poprzedniej zostawiał mieszkanie, potem dostawał następne, które zamieniał na większe i zostawiał kolejnej żonie. I tak w kółko, a w tym samym czasie na własny kąt ludzie czekali po dwadzieścia lat. Jak tow. Siwak to sprawdził i wyszło, że to prawda, pewien robotnik powiedział rozżalony: "Ja rozumiem, że przed wojną hrabia obdarowywał mieszkaniami kochanki, ale robił to za swoje".
Towarzysz Siwak interweniował w tej sprawie w KC. Nic nie wskórał, bo profesor był dyrektorem Katedry Podstawowych Problemów Marksizmu Leninizmu KC PZPR, czyli był nietykalny: "mimo że Centralna Komisja Kontroli Partyjnej zajmowała się sprawą, mimo że prokuratura robiła dochodzenie, to i tak sprawę udupiono" - wspomina Siwak.
W dokumentach X Zjazdu PZPR napisano, że Komisja Interwencji KC PZPR załatwiła sześć i pół miliona spraw. Ale potem, jak ocenia Siwak, zaczęły się knowania partyjnych liberałów, którzy oderwali się od partyjnych dołów. Najgorsi byli Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski. Jaruzelski, jak sądzi Siwak, nie lubił go, bo generał nie szanował polskich robotników. Miał kiedyś powiedzieć z pogardą: częściej rozpinają rozporek niż otwierają książki. Rakowski z Jaruzelskim w 1986 r. usunęli Albina Siwaka z Biura Politycznego. Potem go zesłali na placówkę dyplomatyczną do Libii.
Tow. Siwak podkreśla, że wcześniej miał już doświadczenia dyplomatyczne, bowiem wielokrotnie jeździł do NRD, Czechosłowacji i Związku Radzieckiego. Kiedyś zaproponowali mu wyjazd do Pol-Potowskiej Kambodży. "Chętnie się zgodziłem - wspomina Siwak - bo to i egzotyka, i nowe doświadczenia w ruchu robotniczym". Najlepiej z tej podróży do dalekiego kraju tow. Siwak zapamiętał brak Żydów w kierownictwie partii. "Oni nawet nie wiedzą, jak są szczęśliwi - tłumaczył potem gen. Jaruzelskiemu - w ich rasę nie może się wmieszać inny człowiek niż Azjata. A więc autentycznie rządzą sami sobą i to jest ich szczęście w przeciwieństwie do nas".
Kiedy Siwak leciał do Afryki, jego najwierniejsi zwolennicy zgotowali mu owacyjne pożegnanie. Było nawet kilku generałów. Delegacja związków zawodowych na czele z Ewą Spychalską ściskając go oświadczyła: "Wasze miejsce towarzyszu Albinie jest tu w kraju, a nie w Libii". Ale musiał jechać. Wrócił w marcu 1990 roku, odwołany przez ministra Krzysztofa Skubiszewskiego

Kapuściński to betka

O nowej Polsce mówi z niesmakiem. "Do kierowania krajem trzeba dorosnąć i posiadać kwalifikacje - stwierdza mentorsko. - Nie można z furmanki przesiadać się za kierownicę samochodu. Jak i z samochodu na rakietę. Wszystkie te funkcje wymagają kolejno nauczenia się i predyspozycji".
Po nazwisku, albo tylko za pomocą aluzji, pan Albin wymienia całą plejadę niekompetentnych ekonomistów, polityków, także tych ze swojej działki, czyli dyplomacji: "w wielu węzłowych sferach naszego życia, a szczególnie polityce i ekonomii, są ludzie, którzy jak najmniej powinni zabierać głos. Na prawie każdy temat w telewizji odpowiada ciągle ten sam profesor, który tytuł swój zdobył za pracę w temacie: prostytucja we Francji w XVII wieku. Ale w Polsce zna się na wszystkim".
Przede wszystkim jednak ostrzega, że "niepolacy" dorwali się do władzy, rządzą telewizją, radiem, gazetami. "Obecnie spora część naszej władzy wcale nie ukrywa swego pochodzenia i gdy upada kolejna firma czy bank, to ten rdzenny Polak siedzi sobie już w Izraelu i śmieje się z głupich goi".
Stan Polski jest naprawdę tragiczny - twierdzi tow. Siwak. "Z premedytacją dołożono ręki, żeby rozgrabić, co było do zagrabienia i zniszczyć tak, że by została sama ziemia".
"Prawie cały dorobek ostatnich 50 lat już zmarnowali albo rozkradli. Jest wielkie bezrobocie, ludzie żyją w nędzy, bez przyszłości. Starzy umierają na ulicy pod przychodniami, a młodzi nie mają gdzie mieszkać. A przecież ludzie dobrze pamiętają, że w Polsce Ludowej było inaczej: praca dla wszystkich, darmowe mieszkania, wczasy, przedszkola, żłobki i kolonie; w latach szczytowych oddawano w kraju 298.000 mieszkań. W samej tylko Warszawie rocznie budowano 19.000 mieszkań. A drogi i komunikacja. Dzisiaj nawet dziur w tych drogach nie ma za co załatać".
Dziś Albin Siwak jest członkiem SLD, ale do wielkiej polityki raczej nie wróci. Mieszka w Rembertowie, w willi z łukami i podcieniami. Pisze książki. Jedna z nich to wspomnienia ze służby dyplomatycznej w Afryce: opisy różnych kombinacji i "przekrętów" (między innymi z udziałem autora), doprawione pieprznymi opisami stosunków męsko-damskich.
Przed kilkoma tygodniami Albin Siwak wydał najświeższe wspomnienia pt. "Rozdarte życie". Maszynopis książki udostępnił kilku starym towarzyszom, którzy napisali entuzjastyczne recenzje. W jednej z nich były dziennikarz "Trybuny Ludu" twierdzi: "Zmierzył się Pan zwycięsko z nie byle jakimi tuzami pióra. To śp. Melchior Wańkowicz wmówił Polakom, że jest jedynym polskim dziennikarzem, który opisał losy Polaków na wszystkich kontynentach. Pan udowodnił, że to nie całkiem prawda (...) Pan Kapuściński, wielki mocarz pióra utrzymuje, że zna Afrykę jak własną kieszeń. A Pan udowodnił, że to nie całkiem jest prawdą".
Z dumą opowiada
, że niedawno miała go odwiedzić pani z telewizji, redaktor Teresa Torańska. Zgadzali się we wszystkim: i co do prawicy, i co do polskiej biedy. Pani redaktor obiecała zrobić z nim godzinny program w polskiej telewizji. Tej samej, która kiedyś wybrała go "Człowiekiem Roku". 

Cytaty pochodzą z książek A. Siwaka "Od łopaty do dyplomaty" (1993), "Rozdarte życie" (2000).