Gazeta Wyborcza - 21/04/1995

 

 

Tadeusz PIÓRO

GWIAZDA W KRAWACIE

 

Armia Radziecka przez półwiecze dorobiła się 115 marszałków i generalissimusa

 

 

"Dobry dowódca nie musi odznaczać się żadnymi szczególnymi zaletami, przeciwnie, powinien być ograniczony (...) Uchowaj Boże, żeby był człowiekiem, pokochał kogoś, ulitował się, zastanowił nad tym, co jest sprawiedliwe, a co niesprawiedliwe".

Lew Tołstoj - "Wojna i pokój"

 

"Jak bardzo podobne są do siebie biografie naszych generałów i marszałków, prawie każdy wywodzi się z jakiegoś odległego zaścianka czy wsi, z biednej, najczęściej chłopskiej rodziny" - tak charakteryzował swoich kolegów marszałek Gieorgij Żukow. Sam urodził się w zapadłej wsi w kałuskiej guberni, za młodu sposobił się do zawodu kuśnierza. "Do wojaczki się nie paliłem" - wyznaje w swoich wspomnieniach.

Poznałem niejednego z radzieckich dowódców, którzy wpisali się w historię drugiej wojny światowej. Miałem ku temu sposobność podczas trzyletniego pobytu w Moskwie - byłem przedstawicielem polskiego sztabu generalnego przy naczelnym dowództwie Układu Warszawskiego. Rzeczywiście, zbieżność biografii marszałków i generałów była uderzająca, jak również podobieństwo ich osobowości, ukształtowanych przez system, który nie tolerował wybitnych indywidualności. Byli to ludzie prostaccy, niewykształceni. A jednak to oni podczas wojny dowodzili armiami i frontami, a później w okresie pokoju bez mała 20 lat decydowali o obliczu i sile radzieckich sił zbrojnych.

Pięciu wybrańców

Dekret, który powołał do życia w 1918 r. Armię Czerwoną, zniósł rangi obowiązujące w armii carskiej, oficerów tytułowało się teraz według pełnionych funkcji. Pod koniec 1935 r. przywrócono jednak stopnie oficerskie, z pominięciem generała. W zamian ustanowiono nowy stopień "marszałek Związku Radzieckiego", którym Stalin obdarzył pięciu wybitnych dowódców z okresu wojny domowej: Klimenta Woroszyłowa, Siemiona Budionnego, Michaiła Tuchaczewskiego, Aleksandra Jegorowa i Wasilija Bluechera. Z tej piątki trzej ostatni niedługo cieszyli się wyróżnieniem: wkrótce zostali straceni jako "wrogowie narodu".

Rangi generalskie (admiralskie we flocie) powróciły do łaski w 1940 r., otrzymało je wówczas ponad tysiąc wyższych dowódców odpowiednio do zajmowanych stanowisk - od majora do generała armii.

Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej Stalin postanowił rozszerzyć możliwości awansowe generałów. Wprowadził tytuły "marszałek rodzaju wojsk" i "główny marszałek rodzaju wojsk" - w lotnictwie, artylerii, wojskach pancernych, inżynieryjnych i łączności. W rezultacie w radzieckich siłach lądowych i powietrznych wprowadzono trzy rodzaje marszałków. W marynarce wojennej odpowiadały im tytuły "admirał floty" i "admirał floty Związku Radzieckiego".

Ponad gromadą marszałków

Z końcem wojny ZSRR miał już 30 marszałków różnych rang (w lipcu 1944 r. otrzymało ten stopień 20 generałów armii, wśród nich Konstanty Rokossowski), a że z takiej gromady należało wyróżnić wodza naczelnego - Rada Najwyższa ZSRR 26 czerwca 1945 r. ustanowiła rangę "generalissimus Związku Radzieckiego". Następnego dnia uroczyście nadano ją Stalinowi, marszałkiem był od dwóch lat.

Po wojnie każdego prawie roku przybywało kilku nowych marszałków. W 1955 r. Chruszczow awansował 15 generałów. A był to czas - warto dodać - w którym Armia Radziecka demonstracyjnie, dla podkreślenia swojego pokojowego charakteru, pozbyła się dwóch milionów żołnierzy.

I tak dorobkiem Armii Radzieckiej w ostatnim półwieczu (lata 1935-1989) było 115 marszałków różnego stopnia.

Dziś ranga "marszałek rodzaju wojsk" utrzymała się tylko w lotnictwie, w innych wojskach została zniesiona w połowie lat 80.

Od szyi po pas

Herman Goering, gdy został marszałkiem Rzeszy (Reichmarschall), sam sobie zaprojektował paradny mundur: błękitny, z białymi, szerokimi na całą pierś, obszytymi czerwienią klapami. Szary trencz i spodnie wpuszczone w cholewy chłopskich butów generalissimusa z Kremla wypadały nader skromnie w tym zestawieniu. Stalin ukazywał się w mundurze w wyjątkowych tylko okolicznościach (np. w Poczdamie). No i nie miał, jak Goering, buławy. W umundurowaniu różniły radzieckich marszałków od oficerów tylko pagony. Natomiast Stalin wyróżnił ich czymś szczególnym: wielką gwiazdą marszałkowską z dukatowego złota, wyłożoną rubinami, między nimi pięć trzykaratowych diamentów, nie licząc mniejszych. Szacowaną na 160 tys. dolarów gwiazdę przypinano do krawata przy mundurze galowym. Wartością jubilerską wielokrotnie przebijał ją ustanowiony w 1943 r. order "Zwycięstwo": pięcioramienna gwiazda wysadzana 99 rubinami i 115 diamentami, z których pięć jest pięciokaratowych. Ten diamentowy order, mieniący się kolorami tęczy, z kremlowską wieżą w środku, przyznawany za zwycięską kampanię wojenną lub operację frontową, nosiło tylko dziesięciu marszałków i jeden generał armii. Żukow i Aleksander Wasilewskij, szef sztabu generalnego z okresu wojny, byli dwukrotnie odznaczeni orderem "Zwycięstwo".

Wszyscy natomiast mogli się pochwalić pełną kolekcją orderów i medali, produkowanych przez państwową mennicę. W sumie było ich ponad 60. Obwieszano się nimi od szyi po pas, trudno je było pomieścić na wygalowanej piersi.

Dacze, pałace, polowania

Marszałkowie radzieccy mieli wszystko, co w radzieckim imperium uważano za szczyt luksusu: samochody, obszerne mieszkania, uposażenie przerastające kilkakrotnie pensje cywilnych ministrów, a także dacze w wydzielonych miejscach. Byłem w jednym z takich podmoskiewskich domów. Życie toczyło się tam jakby na innej planecie, w kraju utopii komunistycznej. "Komnaty" urządzone na wzór mieszczański z początku XX wieku: pluszowe kanapy i fotele, w oknach i przy drzwiach kotary ze złotymi frędzlami, w salonie i pokoju stołowym abażury pokryte aksamitem i dzwonki na kolorowych taśmach, na służbę. Służba nie była liczna - kucharka, pokojówka, szofer oraz ogrodnik na kilka domów.

Najwyżsi rangą mieli też swoje "pałace wypoczynkowe" w kurortach Krymu. W Soczi np. ścisłe kierownictwo wczasowało w domu im. Woroszyłowa; dowódcy niższego nieco rzędu w "Fabriciusie". Do "Fabriciusa" zapraszano również wyższych dowódców z państw Układu Warszawskiego. Główną atrakcją było to, że za nic się tam nie płaciło.

Nie wszyscy marszałkowie przepadali zresztą za Krymem. Na przykład Koniew, jak mi opowiadano, wolał polować na grubą zwierzynę w tajdze syberyjskiej. Niektórzy chętnie spędzali urlopy w którymś z zaprzyjaźnionych państw, gdzie koszt pobytu fundowanego przez miejscowy resort obrony uzupełniano jeszcze różnymi "podarkami przyjaźni" dla marszałka i jego rodziny.

Do morza po prześcieradłach

Któregoś lata spędzałem urlop w Suchumi nad Morzem Czarnym w "normalnym" domu wypoczynkowym dla oficerów. Warunki bytowania zależały od haftów na pagonach. Młodsi oficerowie byli zakwaterowani w pokojach wieloosobowych, jeśli przyjechali z żonami - one mieszkały oddzielnie. Oficerom starszym (od majora do pułkownika) przydzielano pokoje pojedyncze lub dwuosobowe, gdy przywozili żony. Generałowie mieli do dyspozycji "luksy", apartamenty dwupokojowe z łazienką; podawano im oddzielnie bardziej urozmaicone jedzenie.

Gdy w połowie turnusu zjechał tam na wczasy marszałek Kiryłł Moskalenko, dowódca Moskiewskiego Okręgu Wojskowego, umieszczono go z rodziną w samodzielnej willi nad brzegiem morza. Jedzenie gotowała wydzielona kucharka; przynoszono je na pokoje. Część plaży przed willą, akurat pośrodku ogólnej plaży, została otoczona prowizorycznym ogrodzeniem i zasłonięta płachtami. Ponieważ plaża była kamienista, wyłożono ją chodnikami z desek, a ponieważ deski mogły być chropowate - przykryto je białymi prześcieradłami. Morze przed tą plażą również zostało zastrzeżone do wyłącznej dyspozycji dostojnego użytkownika, wartownik kołyszący się na łódce pilnował, żeby nikt przez ten kawałek nie przepływał.

I tak marszałek Moskalenko z "plaży Moskalenki" zstępował po prześcieradłach do "morza Moskalenki", nie narażając się na styczność z pospólstwem. Muszę dodać, że w towarzyskich stosunkach był człowiekiem sympatycznym, bez zadęcia, nawet skromnym w sposobie bycia. Jestem przekonany, że w swoim uprzywilejowaniu nie widział nic szczególnego. Gdy pytałem radzieckich oficerów, czy nie razi ich ten hierarchiczny styl życia, odpowiadali zgodnie i chyba z przekonaniem: przecież to marszałek i jemu się to wszystko należy.

Marszałek był uprzywilejowany nie tylko w życiu doczesnym. Jeśli poległ na polu chwały, otrzymywał grobowiec w Moskwie albo w stolicy republiki, z której pochodził. Zarząd polityczny Armii Czerwonej wydał w tej sprawie specjalny regulamin. Generałom, którzy zginęli w obronie ojczyzny, przysługiwał pogrzeb w rodzinnych stronach. Starsi oficerowie chowani byli w mieście najbliższym od pola walki, młodsi - tam, gdzie ginęli.

Nie matura, lecz chęć szczera

Wszyscy prawie marszałkowie awansowani do połowy lat 60. zaczynali karierę w służbie cara Wszechrosji, przeważnie w kawalerii. W latach pierwszej wojny światowej byli chyba dobrymi żołnierzami, skoro mimo braku odpowiedniego wykształcenia dosłużyli się stopni podoficerskich. Najlepszy z nich, Żukow, był nawet czterokrotnie odznaczony krzyżem św. Jerzego; Rokossowski tylko dwoma. W wojnie domowej dowodzili batalionami i pułkami Armii Czerwonej, ale o ich błyskotliwym wydźwignięciu zadecydowały przede wszystkim czystki z lat 30. Wtedy dowódcy niskiego nawet szczebla z dnia na dzień zastępowali aresztowanych dowódców dywizji, korpusów, nawet okręgów wojskowych.

Przytłaczająca większość marszałków miała skończone trzy-cztery klasy szkoły wiejskiej, dokształcali się po rewolucji na skróconych kursach wojskowych, byli nawet tacy, którzy uczyli się dopiero czytać i pisać. Niedostatki w edukacji nie przeszkadzały w awansach. Wyższą cenę od umiejętności fachowych miały lojalność i bezkrytyczna wiara w słuszność postępowania partii. Marszałek Siemion Budionnyj, który przez wiele lat piastował najwyższe stanowiska w resorcie obrony największego, bądź co bądź, państwa na świecie, bez żenady opowiadał mi, że nie chodził do żadnej szkoły, a czytać i pisać uczył go ekonom ze wsi, sam zapewne niezbyt "gramotny". Rozmawiałem z Budionnym niejednokrotnie, kiedy urzędowałem w moskiewskim dowództwie Układu Warszawskiego jego gabinet znajdował się piętro niżej. Wpadał do mnie z nudów (zarządzał wtedy hodowlą koni), by pochwalić się, jak "bił Piłsudskiego" pod Kijowem. Był wyjątkowo ograniczony, jego wiedza wojenna zatrzymała się na taktyce z wojny domowej. Intelektem niewiele przewyższał go Woroszyłow, stojący od 1925 r. do 1940 r. na czele sił zbrojnych radzieckiego państwa.

"Mnie udało się zdobyć dość wysokie wykształcenie - pisał Wasilij Kazakow, marszałek artylerii dowodzący w latach 60. wojskami rakietowymi. - Uczyłem się siedem lat i w mojej wsi byłem najbardziej wykształconym człowiekiem". W przededniu wojny z 200 dowódców pułków tylko 25 miało ukończoną szkołę oficerską.

Do wyjątków zaliczyć można takich, jak Fiodor Tołbuchin (dowódca różnych frontów w czasie wojny) i Aleksandr Wasilewskij (w latach 50. minister obrony). Obaj mieli ukończone seminaria duchowne. Czystki ich nie wymiotły; może dlatego, że Stalin swego czasu również był seminarzystą.

Atak strategią bawołu

Pierwszy rok wojny z Niemcami obnażył operacyjny analfabetyzm najwyższych dowódców Armii Czerwonej. Jeszcze w 1943 r., mimo bezlitosnej selekcji, pozostawali na stanowiskach tacy jak gen. Maks Rejter, dowódca Frontu Odwodowego pod Kurskiem. Jego pasją było trenowanie podwładnych w ćwiczeniach z karabinem. Poznałem kilku wyższych oficerów z jego sztabu, opowiadali, jak demonstrował "chwyty" na zbiórkach przed frontem oficerów. Padał, czołgał się, przerzucał karabin z ręki do ręki z wirtuozerią godną najlepszego piechura wojen napoleońskich, po czym kazał wszystko powtarzać podkomendnym sztabowcom. I co ciekawe - po wojnie został szefem kursów szkolenia wyższych sztabów.

Nasuwa się oczywiście pytanie, jak ludzie tak nie przystosowani do kierowania wielotysięcznymi armiami potrafili jednak powstrzymać niemiecką ofensywę i po klęskach odnosić sukcesy?

Dzisiejsza historiografia rosyjska daje na to odpowiedź: nieudolność tych ludzi sprawiła, że w ciągu czterech lat walki zginęło trzy razy więcej żołnierzy rosyjskich niż niemieckich w ciągu sześciu lat wojny. W 1941 r. odwrót Armii Czerwonej wstrzymał pod Moskwą m.in. słynny rozkaz nr 270 wydany przez Kwaterę Główną na Kremlu: każdy, kto złoży broń, zostaje osądzony jako zdrajca ojczyzny; sankcje karne obejmują również rodziny żołnierzy, którzy poddali się. Rozkaz ten został odczytany przed frontem wszystkich oddziałów, nawet w osławionych strojbatach. Służyłem właśnie w takim batalionie, kiedy powołano mnie do Armii Czerwonej we Lwowie. Budowaliśmy zapory przeciwczołgowe nad Donem. Pamiętam, w ponurym milczeniu wysłuchaliśmy informacji piętnującej dowódców i żołnierzy, którzy "wpuścili faszystowskie hordy w głąb ziemi radzieckiej". Podobny "zabieg", w bardziej drastycznej formie, powtórzono latem 1942 r., gdy Niemcy zbliżali się już do Wołgi. Każdego, kto bez zezwolenia wycofa się z pozycji, od szeregowca do generała, czekał sąd doraźny lub rozstrzelanie bez sądu. Ten argument zatrzymał czerwonoarmijne pułki pod Stalingradem, za Wołgą śmierć była pewniejsza.

W ofensywie z kolei obowiązywała strategia bawołu: taranowe uderzenia wielkiej masy wojsk skoncentrowanych na małej przestrzeni. Taka strategia nie wymagała wojennej finezji, potrzebni byli jedynie dowódcy bezwzględni, zdecydowani, nie obliczający strat. To oni byli sprężyną pchającą wojska do przodu.

Harmonia, gimnastyka i poematy

Za "klasyka" może uchodzić marszałek Żukow, niewątpliwy talent dowódczy, ale człowiek bezlitosny. Dla niego liczba ofiar nie miała znaczenia. Podkomendni bali się go jak ognia. Był nieobliczalny w wybuchach gniewu, potrafił bez zastanowienia zastrzelić oficera za błahe nawet przewinienie.

W listopadzie 1957 r., u szczytu swojej kariery (był ministrem i członkiem najwyższych władz partii), został usunięty ze wszystkich stanowisk. Dowiedział się o tym w samolocie, gdy wracał z triumfalnego objazdu po Jugosławii i Albanii. Chciał zbyt wiele - zamierzał podporządkować sobie wszystkie organizacje paramilitarne z ministerstwem spraw wewnętrznych włącznie. "Okazał się działaczem skłonnym do awanturnictwa zarówno w polityce zagranicznej Związku Radzieckiego, jak w kierowaniu ministerstwem obrony... Zamierzał pozbawić partię, jej Komitet Centralny i rząd sprawowania kontroli nad armią i flotą morską..." - tak uzasadniał jego upadek rządowy komunikat. Siedem lat trwała izolacja marszałka, dopiero w maju 1965 r., w 20. rocznicę zwycięstwa nad Niemcami, zasiadł w prezydium uroczystej akademii. Ale do służby nie powrócił.

Wszyscy marszałkowie z okresu wojny zachowali, do końca życia, bałwochwalczy stosunek do Stalina, choć w czasie, kiedy ich poznawałem, należało mówić o nim jak najgorzej. A przecież za życia generalissimusa stąpali jak po tafli lodowej, wystawieni na ciosy niweczące ich przywileje i tytuły.

Znane były powszechnie różne słabostki marszałków. Żukow przed bitwą dla odprężenia wygrywał na harmonii jakieś proste melodie (ambicje znacznie przerastały jego umiejętności muzykowania). Rokossowski znowu pasjonował się gimnastyką, przez całą wojnę wożono za nim zestaw przyrządów gimnastycznych, montowanych na kolejnych stanowiskach dowodzenia. Inny frontowy dowódca, marszałek Andrej Jeremienko, tworzył w natchnieniu "poematy". Zapisywał je na brudno ołówkiem w notesie, a w dniach spokojniejszych przepisywał na zdobyty u Niemców czerpany papier, tuszem, ozdobnym pismem, z wymyślnymi inicjałami. Warte były tyle co muzyka Żukowa, lecz wyglądały imponująco, widziałem je wystawione w Tule w muzeum garnizonowym.

Jabłko niedaleko jabłoni

Poczynając od lat 70. steranych wojną frontowców zaczęli wymieniać dowódcy nowego pokolenia, absolwenci szkół średnich i akademii wojskowych. Doświadczenie wojenne zdobywali w operacjach interwencyjnych: na Węgrzech, w Czechosłowacji, w Afganistanie. Jednakże i oni pozostawali nieodrodnymi wychowankami komunistycznego ustroju, kontynuatorami poglądów i postaw swoich poprzedników. Po marszałkach i generałach dawnej daty przejęli wiarę w potęgę Armii Radzieckiej, jej wyzwoleńczą misję.

Propaganda sowiecka zapewniała, że jedynym zadaniem radzieckich sił zbrojnych jest przeciwstawianie się agresji. Tymczasem w akademiach wojskowych niewiele uwagi poświęcano obronie. Na mapach i na manewrach rozgrywano walki ofensywne, zakończone zawsze zwycięstwem wojsk własnych. Amerykanie np. w programach szkolenia wojsk kładą nacisk na nietypowe formy walki (z oddziałami partyzanckimi, w mieście, w buszu itp.). Rosjanie nadal wolą liczyć, że "wyzwalany naród pomoże".

Wojna w Afganistanie, prowadzona przez generałów, którzy służbę wojskową zaczynali już po drugiej wojnie światowej, okazała się doświadczeniem bolesnym, zderzeniem z realiami, do jakich armia nie była przygotowana. Po raz pierwszy w umysły wyznawców sowieckiej polityki imperialnej wkradło się zwątpienie w sens "internacjonalistycznych zobowiązań", w słuszność decyzji angażujących armię w sytuacji nie zagrażającej egzystencji państwa radzieckiego.

Nie ma zagrożeń, są pokusy

Momentem przełomowym był sierpień 1991 r. - zamach na przywódcę kraju Gorbaczowa, w którym uczestniczył minister i wódz naczelny wojska, marszałek Dmitrij Jazow. Była to sytuacja bezprecedensowa w 70-letniej historii Armii Czerwonej: dowódcy okręgów i rodzajów wojsk musieli samodzielnie opowiedzieć się po którejś ze stron.

Chaos w państwie dotkliwie odbił się na dyscyplinie kadry. Nie stało już marszałków wykonujących bez wahań każdą dyspozycję władz politycznych. Zabrakło też podstawowej motywacji konsolidującej siły zbrojne: przekonania o zagrożeniu przez "imperializm zachodni", w które kadra wojskowa rzeczywiście wierzyła.

Pogorszenie warunków bytowych 700 tysięcy żołnierzy wycofanych z państw byłego Układu Warszawskiego spotęgowało ogólne rozprzężenie w armii. Przejawem jego stały się nadużycia w wysokich sferach wojskowego establishmentu. Po ujawnieniu 20 mln marek złożonych w bankach niemieckich ze sprzedaży radzieckiego uzbrojenia pozostawionego w byłej NRD zdymisjonowano ze stanowiska wiceministra, byłego dowódcę wojsk stacjonujących w komunistycznych Niemczech, gen. Matwieja Burłakowa. Minister gen. Paweł Graczow nie stracił stanowiska, aczkolwiek zarzuca mu się, że akceptował te malwersacje.

W Armii Radzieckiej przestępstw gospodarczych i finansowych na taką skalę dotąd nie notowano. Może dlatego, że marszałkom i wyższym dowódcom niczego nie brakowało do błogiego dostatku. A może po prostu nie było o tym powszechnie wiadomo?

Błędy zostały, strachu nie ma

W takiej oto sytuacji armia Federacji Rosyjskiej stanęła przed kolejną próbą - wojną w Czeczenii. Ta próba ujawniła niekompetencję zawodową dzisiejszych już dowódców: mimo wieloletnich nauk wojskowi okazali się niezdolni do kierowania operacją wychodzącą poza akademickie kanony sztuki wojennej.

W tej wojnie popełniono typowy błąd przeszłości: nie doceniono przeciwnika, zadufanie w siły własne przesłoniło realia sytuacji. Dowódca Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego, gen. Aleksander Mitiuchin, któremu powierzono rozprawienie się z "buntownikami", obiecał dumnie swemu ministrowi, że w dniu jego urodzin - 1 stycznia 1995 r. - ofiaruje mu w prezencie stolicę Czeczenii. Zlekceważył braki kadrowe w podległych mu jednostkach i fatalny stan posiadanej techniki bojowej.

W końcu lutego brałem udział w sympozjum organizowanym w Berlinie przez "Pro Europa". Uczestniczyli w nim przedstawiciele sztabów generalnych z krajów Europy Środkowej i Wschodniej oraz kwatery głównej NATO. Jednego wieczoru generałowie rosyjscy zaproponowali nieoficjalny "okrągły stół" na temat wojny czeczeńskiej. Obiecali odpowiedzieć na wszystkie zadawane pytania. Dowiedzieliśmy się więc, że gen. Dżochar Dudajew, absolwent radzieckich szkół oficerskich, dowódca dywizji lotnictwa strategicznego, jest bandytą, którego należałoby rozstrzelać bez sądu, że protest zdymisjonowanego zastępcy dowódcy wojsk lądowych gen. Eduarda Worobiowa skierowany był przeciwko zbyt pospiesznemu wprowadzeniu wojska, a nie przeciwko ich udziałowi w konflikcie. Rosjanie prowadzący tę dyskusję na wszelki sposób chcieli nam udowodnić, że dowództwo panuje nad armią rosyjską.

Krytyczne postawy dowódców wobec władz politycznych, odmowy wykonania rozkazów są zjawiskiem nowym w imperium postsowieckim. Świadczą o braku "strachu bożego" przed Kremlem, jaki cechował marszałków epoki Stalina. Konflikt w Czeczenii dowodzi jednak, że armia jako całość podporządkowała się władzom. Natomiast faktem jest, że Grozny okazał się kamieniem probierczym, który w niezbyt korzystnym świetle ukazał siłę militarną rosyjskiej federacji. I chyba nie dlatego, że w szeregach armii rosyjskiej nie ma dziś ani jednego marszałka. Pozostał tylko stopień "marszałek Rosji".

 

 

Gen. bryg. Tadeusz PIÓRO - absolwent Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie (1950), w latach 1956-58 przedstawiciel Sztabu Generalnego LWP w Naczelnym Dowództwie Układu Warszawskiego, awansowany na generała w 1957 r., w 1959-64 szef sztabu Okręgu Pomorskiego, następnie z-ca komendanta Akademii Sztabu Generalnego ds nauki. W 1967 r. podał się do dymisji. Zajmuje się publicystyką wojskową, jest autorem niedawno wydanej książki "Armia ze skazą".