Archiwum  

Życie z dnia 2001-01-11

 

Spór o Herberta


Jak brutalna była Herbertowska diagnoza PRL-u i w jaki sposób ją unieważniano

 


Zbigniew Herbert

"Hańba domowa"

(...)Ci ludzie sądzili, że naród to masa, z natury głupia, i natchniona mniejszość musi prowadzić tę trzodę. Taki jest początek każdego systemu faszystowskiego - samozwańcza elita, która narzuca reszcie społeczeństwa marszu ku świetlanej przyszłości. (...) Nazwijmy go umownie Tadzio. Nie jest ani z rodziny lewicowej, komunistycznej, ani jego tata nie robił w Chinach rewolucji, nie był w partii komunistycznej Francji. Tadzio należał do AK, powiedzmy, w Wilnie. I teraz zamiast tych rzeczy, o których potem będę mówił, co powiedziały mi stare konie, chcę usłyszeć wyznanie Tadzia. Opowieść w duchu realizmu socjalistycznego, a więc gruba, uproszczona, ordynarna, i wszyscy się na mnie obrażą... Więc po latach przychodzę do Tadzia, w 1956 roku, i mówię: Tadzio, po coś ty to wszystko robił? - I Tadzio mówi: no wiesz, byłem w lesie, wyszedłem z lasu, rozumiesz to chyba, kto jak kto, ale ty rozumiesz, i okropnie się bałem. No, bałem się. - Ja też się bałem, nie będę ukrywał. Strach ludzka rzecz. Tylko, co się robi ze strachem? Czy strach zaostrza inteligencję, czy strach niweluje inteligencję. Otóż okazało się, że w wielu wypadkach strach niwelował inteligencję. Ale wróćmy do Tadzia. Tadzio mówi: tak się bałem, bałem, wiesz, tutaj Józek aresztowany, tu Władek aresztowany, na Sybir wywożą, do więzienia pakują, trzeba mówić przy ujawnieniu, kto był dowódcą, rozszyfrować pseudonimy. Ale pośród tej grozy są wspaniali ludzie, którzy piszą wiersze, powieści. Więc napisałem taki wiersz, że mnie zdradzono, i posłałem to do "Odrodzenia". I wyobraź sobie, za tydzień czy za dwa tygodnie, kupuję "Odrodzenie" i wiersz jest na trzeciej stronie. Potem list z redakcji, żebym się zgłosił. No to ja się zgłosiłem. Tam zapytali, czy ja już w czasie okupacji pisałem, ta rozmowa była bardzo przyjemna, redaktor bardzo kulturalny, kawy napiliśmy się... - No i Tadzio jakoś przestał się trochę bać. To jest już plus. - Redaktorzy powiedzieli, jak pan będzie miał coś nowego, nam nie chodzi o żadną tematykę, wie pan, mogą być wiersze miłosne, wszystko my drukujemy, proszę o nas nie zapominać. - Tadzio jest dowartościowany, Tadzio czuje się świetnie, a już to, że sekretarz generalny spotyka się z nim!... I mówi: wicie, rozumicie, towarzyszu - tak, choć on jeszcze do partii nie należał - ale wicie, rozumicie, my w Nieborowie robimy taki zjazd, to przyjedźcie do Nieborowa, tam będzie taka dyskusja literacka o nowych kierunkach. - No to przyjechałem na ten zjazd. Byli tam starcy, którzy mieli nas pouczać, tacy sprzed wojny znani, tacy wspaniali poeci, prozaicy. I oni nas nie lubili od samego początku, bo my młodzi. Więc przypuściliśmy frontalny atak. Jednemu myśmy powiedzieli, że jest symbolistą, co jest oczywiście obelgą, straszliwą, drugiemu myśmy powiedzieli, że jest paseistą, co też jest obelgą, i wyszliśmy z hukiem. Jak wyszliśmy z hukiem, to myśmy tam ze sobą pomówili, że trzeba jakąś grupę założyć. Założyliśmy taką grupę i poszliśmy, nie do ministra, do samego Bermana! I powiedzieliśmy: towarzyszu, my chcemy mieć organ! Towarzysz odpowiedział: oczywiście, młodzi jesteście, powinniście mieć organ. I myśmy założyli taki organ, nazywał się "Nurt". (...) Więc chciałbym takiej odpowiedzi, bo ona jest oczywiście źle ociosana, ale i werystyczna. Nie chodzi o to, jak ktoś tam kogoś namawiał, ale jak to się odbywało krok po kroku, od niewinnego początku, suche następstwo faktów, a nie, co w duszy grało. (...)
A teraz niskie pobudki materialne. Stymulowano je. Chodziło o to, żeby elitę, elitę intelektualną, oddzielić od tego nędznego życia tak zwanego narodu. Więc naprzód zaczęto budować akwarium w Krakowie, potem była Łódź, i w końcu Warszawa, centrala. Nie zawsze potrzebne jest aż studium socjologiczne. Jakże pouczającą lekturą jest lista lokatorów w Alei Róż, to jest proste, nie wymaga ukończenia szkoły znakomitych Ossowskich, każdy dozorca to rozumie.

* Rozmowa z Jackiem Trznadlem, "Hańba domowa", cyt. za wydaniem Świata Książki, Warszawa 1996

 

 

Zbigniew Herbert

List do Stanisława Barańczaka

Najgorsze w tym czasie było ostre widzenie nonsensu; całego tego życia, zupełne osamotnienie i raz po raz nachodzące wątpliwości, że Oni mają rację. Jedynymi moimi przyjaciółmi w Warszawie byli mój gospodarz, wierny i nieodżałowany Przyjaciel, Władysław Walczykiewicz, urzędnik Ministerstwa Handlu Zagranicznego, oraz nade wszystko, Leopold Tyrmand, który wspierał mnie moralnie i materialnie. Na jego postawie moralnej wzorowałem się i naprawdę nie wiem, czy przeżyłbym bez niego te ciemne czasy. Byli także Stefan Kisielewski, Zdzisław Najder i Zygmunt Kubiak. Wszystkich ich wspominam z niezmienną wdzięcznością. (...)
Nawet ty, Staszku - taki sprawiedliwy, mądry i dobrze poinformowany, zdajesz się nie dostrzegać kapitalnej rzeczy, bez której zrozumienie PRL-u jest niemożliwe. Zostawmy na boku spory pseudoideologiczne, matactwa, świństwa, zbrodnie. O pomstę do nieba woła sama struktura społeczno-ekonomiczna PRL-u. Około dziesięciu procent. Czyli około 4 milionów obywateli żyło w warunkach dobrych, bardzo dobrych, choć nie luksusowych jak na Zachodzie. Była to przede wszystkim nomenklatura, ale także wolne zawody, lekarze, adwokaci, inżynierowie oraz ponad wszystko ustanowiona przez reżim elita pisarzy, artystów, plastyków, muzyków. Zarabiali oni więcej niż nomenklatura i do tego towarzyszyły im liczne przywileje w postaci wyjazdów zagranicznych, willi etc., nie mówiąc już o odznaczeniach w rodzaju Budowniczy Polski Ludowej, które wpływały na i tak już świetne emerytury. Pogrzeb zwykle na koszt państwa.
Reszta, znakomita reszta, rzędu 33 milionów, żyła w niedostatku i nędzy. Chłopi mieszkali w przedpotopowych chałupach, poziom ich higieny był zatrważający. Często (ale nikt nie pokwapił się z ankietą, ostatecznie zwalczono tę plagę społeczną za pomocą setek tysięcy kursów) - byli i są to analfabeci. Ten szczegół należy wziąć pod uwagę w dyskusjach o poezji. Robotnicy mieszkali w osławianych hotelach, które tak zdumiały Ważyka, że rąbnął poemat. Warunki życia w tych prymitywnych jaskiniach były nieludzkie, lub może, aż nadto ludzkie - alkoholizm, prostytucja, kradzieże i morderstwa. Wyczerpanych fizycznie, upokorzonych moralnie pchano do różnych akcji współzawodnictwa i obdarzano odznaczeniami i pseudogodnościami. Byli to synowie rolników, nie wykształceni, ani zawodowo, ani ogólnie. Nadzieja mieszkania w większości przypadków była fikcyjna, a ich zarobki poniżej zaspokojenia prymitywnych potrzeb.
Ani rolnicy, ani mieszczanie w świetle ideologii marksistowskiej nie byli klasowo czyści, ale najgorszy los zgotowano robotnikom, do których należało Państwo. Inteligencja żyła w warunkach niedobrych, ale lepszych od warunków warstwy robotników. Profesorowie uniwersytetów, inżynierowie, artyści (którzy stanowili odrębną klasę), wybitni fachowcy w dziedzinie nauk technicznych i humanistycznych (ci za cenę konformizmu, lecz nie zapisywania się do Partii) - żyli w dostatku, w dobrych warunkach mieszkaniowych, to jest w starym budownictwie, znacznie lepszym od nowego wypieku, zakładającego według słynnej normy Gomułki, 6 m kw.
Powinieneś uświadomić sobie, Staszku, że nie tylko ideologiczny gniot totalitarny, ale także fatalne warunki mieszkaniowe (szczury w klatce, które się zagryzają), pensje zbyt niskie, żeby żyć, za wysokie, żeby umrzeć, doprowadziły do kompletnego rozkładu społeczeństwa. Treścią życia stała się gonitwa za najprostszymi środkami utrzymania, redukcja wyższych form duchowości.
A przecież mówi się, że stalinizm był okresem najbardziej twórczym i owocnym w historii Polski. Jak wytłumaczyć zjawisko, że książki ukazywały się w nakładzie setek tysięcy egzemplarzy, były tanie, wydano także wzorcowe edycje klasyków literatury polskiej. Pisarze współcześni (ale wyłącznie ci akceptowani przez Władzę) zarabiali i żyli w warunkach, o jakich nie śniło się ich zachodnim kolegom. Ale cena, jaką musieli płacić, była słona i ograniczyła się co najmniej do konformizmu i niemieszania się w sprawy i decyzje Partii. (...)
Powieść Andrzejewskiego, klasyka socrealizmu, "Popiół i diament" wydawana było co roku w nakładzie 100 tys. egzemplarzy. Książki Kazimierza Brandysa "Między wojnami" i "Obywatele" - pierwsza zawierająca totalne potępienie dwudziestolecia, druga stanowiąca hymn pochwalny na część PRL-u - publikowano w nakładach znacznie przekraczających pół miliona egzemplarzy. Z tych szczytów schodziło się na dół i książki innych autorów były zaledwie tolerowane, a dostanie ich w księgarni bez znajomości z kierownikiem tej instytucji - niemożliwe. Nic dziwnego, że ci twórcy, żyjący i piszący w stanie permanentnego zagrożenia, nie mogli skutecznie walczyć z komunizmem, byli bowiem przez swoich kolegów denuncjowani i groziło im wieloletnie więzienie. Staruszkowie, mężczyźni w sile wieku, młodzieńcy przesiedzieli się za kratą zadenuncjowani przez swoich czujnych kolegów. Denuncjacje odbywały się nie na zasadzie bezpośredniego donosu, złożonego na policji, ale za pomocą kampanii prasowych, które przygotowywały ideologicznie grunt pod przyszłe procesy, których przebieg i wyniki nie wywoływały żadnego protestu. (...)
Antysemityzm, nędza mas, los byłych żołnierzy i oficerów Armii Krajowej, torturowanych, i mordowanych w położonym niedaleko od siedziby związków twórczych więzieniu rakowieckim, mord katyński - wszystko to stało poza zainteresowaniami pisarzy i artystów. I to jest ich historyczna wina, której, co gorsza, nie potrafią odpokutować choćby skromnym przyznaniem się. Przeciwnie, zacierają ślady i chodzą pomiędzy nami jako niewinne ofiary. Jedynym może zadośćuczynieniem dla oszukiwanego społeczeństwa była postawa większości pisarzy, a zwłaszcza artystów teatralnych, w okresie stanu wojennego. (...)

* List Zbigniewa Herberta do Stanisława Barańczaka, "Gazeta Wyborcza" 1 IX 1990

 

Tomasz "Zola" Jastrun

W szponach neoendecji

(...)"Potęga smaku" weszła do naszego języka. Ale czy sam Herbert nie przekroczy granicy smaku, gdy już w latach 90. da się użyć jako młot na polskich intelektualistów? Wolę "Zniewolony umysł" Miłosza i jego próbę zrozumienia tego zjawiska, tłumaczenia go czarną wiarą, ideowym cynizmem, namiastkami religii... niż Herberta jako surowego sędziego. To prawda, był jednym ze szlachetnych wyjątków tamtego czasu, tak nielicznych, że ta wyjątkowość jest niebywałym przywilejem, którego nie wolno było trwonić. I przecież sam Herbert. Chociaż niezwykle prawy, dobrze pamiętam, że nie znosił świętych. O ludzkich słabościach mówił, jak o darze nieba, sam nie był od nich wolny, chociaż pełen surowej etyki. Namiętności i surowość oto piekielna, ale twórcza kondycja. Ale Herbert jako autor "Gazety Polskiej", pisma, gdzie gwałcono wszystkie zasady dobrego smaku? Uderzała nie tylko ostrość ataku Herberta na kolegów za stalinizm, a też niebywały atak na swego przyjaciela Czesława Miłosza. Miłosz jako słabo piszący po polsku, morderca intelektualny. A Miłosz to po czasie zrozumiał i wybaczył. On, który nie wybacza! (...) Problem, że jego głos, człowieka o nieskazitelnej biografii, autora genialnych wierszy, zamiast "uczyć mądrego odpuszczania win", utwierdzał skrajną prawicę, że gardła należy przegryzać. Czyli zamiast wyjaśniać nasz pogmatwany świat, począł go jeszcze bardziej gmatwać i zaciemniać. Próbując zrozumieć dlaczego, w krajowej prasie - może za wcześnie, za szczerze - wspomniałem o chorobie Herberta, która nie zmienia istoty charakteru, ale wyostrza emocje. Czy teraz tego nie żałuję? Może trzeba było przemilczeć lub poczekać. Ale jak spokojnie patrzeć, jak prasa narodowo-katolicka bierze Herberta do swego obozu. Jego, który pisał: "od urodzenia niemal zaszczepiony byłem przeciwko wszelkiej ksenofobii". Tłumacząc skrajne wypowiedzi Herberta okresowymi stanami depresji, oczywiście stałem się śmiertelnym wrogiem neoendecji, potraktowali to jako brutalną próbę odbicia im ich człowieka. Biedacy mają to i owo, ale nie mają intelektualistów i pisarzy. Mam gdzieś nienawiść narodowego bęcwalstwa, jest tylko problem z własnym sumieniem. I tak naprawdę teraz ważne są już tylko jego wiersze i eseje. One uczą tego, co najlepsze.

* Felieton Tomasza Jastruna opublikowany po śmierci Zbigniewa Herberta w paryskiej "Kulturze", cyt. za "Spór o Polskę 1989-1999", pod red. Pawła Śpiewaka, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2000

 

Katarzyna Herbert

Różne okresy

Zbyszek miał bardzo różne okresy. Zmieniał się. Czasem bardzo się zmieniał. Czasem stawał się całkiem nie do poznania. (...) Lata 80. też nie były dla Zbyszka łatwe. Bo kiedy minął okres pierwszego szoku i wielkiej aktywności, rzeczywistość stanu wojennego zaczęła działać na niego bardzo depresyjnie. Przyszło załamanie. Wtedy, w 1985 roku, Jacek Trznadel namówił go na ten wywiad do "Hańby domowej". Zbyszek był bardzo gorzki. I powiedział Trznadlowi to, co może czasami rzeczywiście myślał, ale czego nigdy wcześniej nie mówił. Bo pewnie uważał, że nie wszystko się mówi, co człowiek czasami pomyśli czy poczuje. W każdym razie Trznadlowi mówił dużo przykrych rzeczy o innych pisarzach - między innymi o swoich kolegach z "Zapisu", którzy w okresie stalinowskim byli po stronie władzy. To był początek naszych nowych kłopotów. (...)
W nowy rok (1992) wrócił do Warszawy, ale nie mógł się już tutaj odnaleźć. (...) Trudno mu było się tej nowej Polski nauczyć, bo był przykuty do łóżka i bardzo samotny. Po "Hańbie domowej", po liście do Barańczaka wiele kontaktów urwało się albo zamarło. Zresztą wszyscy przyjaciele mieli tu nowe role, nowe zajęcia. Wszyscy byli bardzo zabiegani. (...) Więc kiedy się pojawiła sprawa Kuklińskiego, druk listu w jego obronie zaproponował "Tygodnikowi Solidarność". Bo na "Gazetę" był ciągle obrażony. Powiedział: "Nie mam gdzie drukować, to będę tu drukował". Chciał walczyć z komunistami, których nienawidził. I wtedy nagle znalazł się w środowisku, z którym nigdy nic go nie łączyło. Wcześniej tego pisma nie czytał, ale teraz wyobraził sobie, że tam jest jakaś resztka tej "Solidarności", do której wciąż tęsknił. I gorycz, którą miał w sobie, zaczęła się tam wylewać. Zaczął tam pisywać, udzielił wywiadu. Znalazł się w świecie, do którego przecież nigdy nie należał. Już nad tym nie panował. Wie pan, dla mnie to jest nieznośnie bolesne, kiedy teraz w filmie pana Zalewskiego słyszę biedny, schorowany, zachrypnięty, rozzłoszczony głos Zbyszka wypowiadający bardzo niesprawiedliwe sądy o ludziach, których przez wiele lat kochał i z którymi poróżnił się na samym końcu życia.

* "Pani Herbert" - rozmowa Jacka Żakowskiego z Katarzyną Herbert, "Gazeta Wyborcza" 30 grudnia 2000-1 stycznia 2001





HERBERT