Piotr Wierzbicki

Spór z niańkami

 

 

Niańki publikują Traktat

Było lato roku 1979. Siedziałem na letnisku w podwarszawskim Józefowie i, wielce z siebie zadowolony, bo mi te porachunki (również z samym sobą) szły jak z płatka, pisałem swój Traktat o gnidach. A byłbym nieszczery, gdybym nie nadmienił, że dodatkowy powód do euforii, w jaką wprawiło mnie rozkładanie na czynniki pierwsze owego intelektualno-artystycznego stworka, genialnie przystosowanego do życia w skomplikowanych realiach PRL, stanowiła jakże komfortowa świadomość, iż moja bezczelna pisanina zamiast skończyć swój żywot w szufladzie, zostanie zaraz po mym powrocie do Warszawy przepisana elegancko na maszynie i zaniesiona do redakcji podziemnego kwartalnika literackiego "Zapis", po czym, powitana z entuzjazmem przez naszych wielkich dysydentów, ukaże się natychmiast drukiem.

Tymczasem cóż się dzieje? Ku mojej kompletnej konsternacji, mimo iż oni wielkimi dysydentami już są, ja dysydentem całą gębą się staję, a Traktat o gnidach rozkłada na czynniki pierwsze tych, co się od dysydentów różnią niezbyt zaszczytnie, dysydencki kwartalnik literacki wcale z drukiem się nie kwapi.

Minęło kilka miesięcy i wreszcie stało się zupełnie jasne, że powodem przeciągającej się zwłoki jest fundamentalna okoliczność, iż Traktat o gnidach ukazać się nie może tak po prostu jako tekst sam w sobie, gdyż jest wielce kontrowersyjny, jednostronny, i że może poczynić wręcz spustoszenia w głowach politycznie niedojrzałych czytelników, i że jeśli znajdzie się w "Zapisie", to tylko pod takim warunkiem, iż zostanie bezpiecznie zaopatrzony w prostującą me herezje polemikę.

Polemikę pod tytułem Gnidy i anioły napisał Adam Michnik, i wreszcie oba teksty, wydrukowane grzecznie obok siebie, ukazały się w dysydenckim kwartalniku.

Nie miałem wątpliwości, postąpiono w sposób dopuszczalny: wydrukować tekst z polemiką obok - to się zdarza w najlepszym towarzystwie. Rozumiałem, że Michnik, pisząc swe Gnidy i anioły, w jakimś sensie uratował mój Traktat. Nie uszło mej uwagi, że Autor się przyłożył, że te jego Gnidy i anioły to tekst - skądinąd - znakomity. Ale zauważyłem też, że opublikowanie mego Traktatu w dwugłosie, opatrzonego polemicznym komentarzem, w dodatku sporządzonym nie przez zastraszoną bądź oburzoną gnidę, tylko przez czołowego z dzielnych dysydentów, oznacza zrobienie mnie, autora Traktatu, na szaro już w samym momencie startu. Nim Traktat zdołał zaistnieć, dowiedziano się o jego niesłuszności. Nim zdołano ustalić, że zasługuję na seans nienawiści, ktoś inny załatwił sobie moim kosztem seans miłości i wdzięczności.

Ja nie pisałem Traktatu o gnidach, żeby się komukolwiek podlizać. Ale gdy sobie uświadomiłem, że pierwszym - w kolejności - efektem mego pamfletu stało się publiczne rozgrzeszenie udzielone gnidom przez Bystrego Kokieta, za którego one odtąd gotowe będą z wdzięczności oddać życie, że mój zamysł, czysto pisarski, posłużył Wyrachowanemu Strategowi do praktycznej zagrywki (zagarnięcia pod dysydenckie panowanie potężnej gromadki największych w świecie obłudników), to pojąłem, że nie wolno mi tego tak zostawić.

Czyż ja mogłem nie odpowiedzieć Michnikowi? Uczyniłem to z największą przyjemnością. I tak powstał ten Spór z niańkami, wydrukowany w 1980 roku jako część książeczki Gnidzi Parnas.

Co to są niańki

Adam Michnik, którego uważam - żeby nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości - za publicystę o wyjątkowych zasługach w budzeniu w Polsce, na przekór gnidom, ducha obywatelskiego, napisał w swej polemice z Traktatem o gnidach, że mój tekst, jeśli nie ma wywołać nadmiernych spustoszeń w głowach czytelników, powinien zostać uzupełniony Traktatem o aniołach. Traktat o aniołach, poświęcony opozycjonistom, miałby ich ochronić przed zbytnią nietolerancją w stosunku do gnid oraz przed nadmiernym zadowoleniem z samych siebie. "Traktatu o aniołach" napisać nie potrafię, ponieważ z aniołami mam kontakt od niedawna, sam w przeszłości ze strachu... przepraszam: z poczucia odpowiedzialności za losy polskiej kultury... pędziłem życie nie anioła, lecz istoty gnidopodobnej i na aniołach znam się gorzej niż na gnidach. Mogę opracować co najwyżej drobny wycinek tego tematu: pokazać opozycjonistów, niektórych tylko, i to w jednej zaledwie, co prawda wielce nieoczekiwanej i zadziwiającej, roli - w roli obrońców gnid.

Pisząc Traktat o gnidach, przewidywałem wszystko - z wyjątkiem tego, że gnidy otoczone - to wiedziałem - niejaką wyrozumiałością ze strony opozycji, posiadają tam trochę niezwykle ofiarnych i zaangażowanych nianiek, które, gdy tylko rąbek słodkiej tajemnicy gnidziej został uchylony, zaczną je pucować, masować, głaskać, namaszczać, gnidzią maź przez Traktat upuszczoną z powrotem do odwłoków wciskać i rozgrzeszać, rozgrzeszać, rozgrzeszać...

Moimi antagonistami są niektórzy starsi panowie literaci, bardzo dziś zasłużeni dla literatury niezależnej w Polsce, oraz niektórzy dzielni, bezinteresowni młodzi ludzie, którzy poświęcili się działalności opozycyjnej; w pierwszym rzędzie Adam Michnik, jako autor nie tylko polemizującego z Traktatem o gnidach eseju Gnidy i anioły, lecz również wydrukowanego w "Pulsie" i zahaczającego o protoplastów gnid szkicu Intelektualiści i komunizm w Polsce po roku 1945. Materiału dostarczyły mi też wypowiedzi niektórych osób polemizujących z Traktatem w czasie moich spotkań autorskich w Warszawie i Krakowie. Nie przeczę również, że jak każdy badacz twórczy, biorę do swej niańkologii pełną garścią także z rejonów bardziej subtelnych - z niańkopatycznej atmosfery intelektualnej, która unosi się wszędzie w powietrzu i której na imię: "duch czasu".

Niańki przeceniają wartość zawodową gnid

W Traktacie o gnidach popełniłem jeden błąd. Opisując życie towarzyskie gnidy, stwierdziłem, że gnida zadaje się raczej z gnidami, natychmiast rozluźnia kontakt z nieopozycjonistami, którzy zamieniają się w opozycjonistów, i ma w swym otoczeniu na ogół jednego tylko opozycjonistę, niezbędnego, aby w wielce dysydencki sposób mogła czytywać opozycyjną bibułę. Ale jakże gnida może mieć tylko jednego znajomego dysydenta, skoro - jak się teraz okazuje - każda niańka jest zaprzyjaźniona z całą masą gnid? To prawda, niańki można policzyć na palcach - gnid jest zatrzęsienie. Ale czy ta statystyczna dysproporcja tłumaczy wszystko? Może jakiś wybitny matematyk (najlepiej członek PAN) rozstrzygnie te kwestię. Nam wystarczy obserwacja, że niańki od gnid nie stronią.

Dotyczy to przede wszystkim nianiek literackich, w niańczeniu wytrawnych i wiekiem zaawansowanych. Czytając Traktat o gnidach, drżały one z niepokoju - proszę zgadnąć o co. O to, co się stanie z różnymi Lusiami, Pusiami, Heniami, jak przypadkiem ten pamflet wpadnie im w ręce. Wizja Lusia załamanego z powodu Traktatu spędzała niańce sen z oczu. Pięknie to świadczy o jej dobrym sercu.

O ile dla nianiek literackich starszego pokolenia gnidy to są Niusie, Lusie, Pusie oraz Heniowie, o tyle dla nianiek dysydencko-młodzieżowych stanowią gnidy niesłychanie dostojny areopag polskiej i europejskiej kultury oraz, ogólnie mówiąc, wyższy świat. Dla biednego, tropionego przez milicję, zniańczonego opozycjonisty, którego nie wypuszczają za granicę, gnida, tłusta, dobrze ustawiona w życiu, światowa, to jest znajomość cenna. Nie ma w tym nic z interesowności. Niańki młodzieżowe, jak przystało na młodzież dobrze wychowaną, skromną i szacunkiem dla ludzkiego dorobku przesiąkniętą, bardzo po prostu cenią wkład gnid do narodowej kultury.

Rezultat przyjaźni, jaką z gnidami nawiązały niańki literackie, i respektu, jaki okazują gnidom niańki młodzieżowe, jest taki sam: wszystkie one mają po prostu pewną skłonność do przeceniania faktycznej wartości gnid. Ilu mamy dziś w Polsce znakomitych pisarzy? Niańka na pewno poda dziesięć lub dwadzieścia nazwisk. Proszę nie lekceważyć tej cechy nianiek. Wyjaśnia ona bardzo wiele. Jeśli nasza, tworzona głównie przez gnidy, literatura jest rzeczywiście znakomita, to znaczy, że gnidy mają rację: zgnidzenie dobrze służy polskiej kulturze. Podajcie mi liczbę znakomitych współczesnych polskich pisarzy - a powiem wam, jaki jest wasz stosunek do gnid.

Niańki nie widzą różnicy pomiędzy PRL a Polską przedwrześniową

Adam Michnik w eseju Gnidy i anioły pisze bardzo ciekawie o Staszicu i Kołłątaju. Wynika z jego rozważań, że niektórzy protoplaści gnid z czasów rozbiorów i zaborów dobrze zasłużyli się Polsce. Analogia jest trafna, bo fundamentalną okolicznością działania gnid obecnych jest to, że one też służą zaborcy. Przyznam więc gnidom coś, o czym w Traktacie zapomniałem: tak, oczywiście, nie wykluczone, że niektóre z nich dobrze zasłużyły się polskiej muzyce, polskiemu szkolnictwu, polskiej matematyce czy polskiej architekturze.

Ale Michnik posuwa się w swoich analogiach o krok dalej. On protoplastów peerelowskiej gnidy znajduje również w Polsce przedwrześniowej. Według Michnika odpowiednikiem dzisiejszej gnidy byłby przed wojną każdy, kto współpracował z rządem sanacyjnym. Michnik bardzo gorąco broni tych przedwojennych protoplastów gnidy. Wykazuje nam, że nie można potępiać takich ludzi, jak Stefan Starzyński czy Eugeniusz Kwiatkowski. O Eugeniuszu Kwiatkowskim pisze dosłownie tak:

Albo Eugeniusz Kwiatkowski. Był politykiem, który akceptował realia, zwalczane przez przeciwników obozu sanacyjnego. Dlaczego tak czynił? Wolno chyba sformułować domysł, że Kwiatkowski nieraz stawał przed trudnym dylematem moralnym: akceptować musiał Brześć i fałszowanie wyborów, jeśli pragnął budować Gdynię czy Centralny Okręg Przemysłowy, jeśli pragnął mieć efektywny wpływ na polską politykę gospodarczą. I - być może - stawiał sam sobie pytanie - co jest najważniejsze? Czy demonstracja moralno-polityczna przeciw Brzeskiemu bezprawiu, czy też budowanie portu w Gdyni? I - być może niełatwo znajdował odpowiedź.

Panie Adamie, pięknie pan broni inżyniera Kwiatkowskiego. Tylko pytanie: Przed kim? Czy ktoś o zdrowych zmysłach próbował atakować inżyniera Kwiatkowskiego za to, że budował port w Gdyni? Zaraz panu wyliczę, w czym Kwiatkowski różnił się od peerelowskich gnid.

1. Nie pisywał artykułów o humanistycznych perspektywach nowego ustroju, gdy setki tysięcy lub miliony Polaków gniły na zesłaniu oraz w radzieckich łagrach.

2. Nie pisywał wierszy na cześć największych ludojadów swojej epoki.

3. Nie zajmował się dostarczaniem swoim mocodawcom argumentów do walki ze społeczeństwem.

4. Współpracował z władzą wprawdzie, być może, nieporadną i dość nieokrzesaną, ale polską, niezależną od wrogów zewnętrznych i nie zajmującą się pilnowaniem politycznych i gospodarczych interesów ościennego mocarstwa.

Michnik, chcąc doprowadzić do absurdu moją koncepcję gnidy, stawia znak równości między sytuacją Polaka wobec władzy sanacyjnej, a sytuacją Polaka wobec władzy ludowej. Ale skoro tak, to dlaczego właściwie nie postawi znaku równości między PRL a powiedzmy Wielką Brytanią i nie zapyta mnie, czy każdy, kto nie konspiruje przeciw rządowi Jej Królewskiej Mości (w Irlandii Północnej podobno torturowano więźniów), jest gnidą? Przyrównywanie PRL do kraju normalnego, czyli niepodległego, doprowadziłoby rzeczywiście moją koncepcję gnid do absurdu, gdyby samo nie było absurdem. Gnidy, które po przeczytaniu tekstu Michnika poczułyście się -już to widzę - prezydentami Starzyńskimi i inżynierami Kwiatkowskimi, wracajcie z powrotem do swych gnidzich powłok. Sio!

Niańki odnoszą się z respektem do przeszłości gnid

Wprowadzenie głosowo-słuchowe w epokę

Mowa teraz będzie (zaraz się wyjaśni, dlaczego) o tzw. czasach stalinowskich. Czytelnikom, którzy owych czasów nie widzieli i nie słyszeli, pragnę na wstępie powiedzieć pewną rzecz ułatwiającą, mam nadzieję, dalsze porozumienie. Otóż gdy czytamy dziś jakiś kolejny hieni tekst partyjnych pismaków i z naszych ust wydziera się okrzyk: "nie, to jest szczyt!", to oczywiście mylimy się dokumentnie. Najstraszniejsze wyczyny dzisiejszej awangardy frontu ideologicznego - pisał o tym niedawno Kisiel, on to pamięta jeszcze lepiej niż ja - to jest dziecinne gaworzenie w porównaniu z rykiem, jaki się dzień w dzień rozlegał w polskich gazetach za Bieruta. Nawet przekraczający, zdawałoby się, wszystko jazgot z wiosny 1968 przeciw studentom, Żydom, pisarzom oraz posłom koła "Znak", który dla wielu intelektualistów stał się powodem rozstania z przodującą ideologią wszystkich czasów, mógł się czymś nowym i niezwykłym wydać tylko tym, którzy doszczętnie zapomnieli, co się pisywało w Polsce w latach 1945-1955. Przez dziesięć lat lżono nie mających żadnej możliwości obrony i często katowanych właśnie przez UB żołnierzy AK, całymi latami rozlegał się wściekły jazgot skierowany przeciw chłopskim działaczom politycznym, księżom, chłopskim dzieciom, inteligencji polskiej, całymi latami na ogromną skalę karano dzieci za rzekome przestępstwa rodziców i rodziców za rzekome przestępstwa dzieci, całymi latami obrażano Polaków w sposób jawny, bezczelny i ordynarny - i tego w ogóle nie zauważyli. Obudzili się dopiero w marcu 1968 roku. Tęgie głowy, nie ma co. Ale to była tylko dygresja.

O czasach stalinowskich trzeba w rękawiczkach

Jednym z najbardziej wstydliwych elementów biografii gnid jest ich pochodzenie. Gnida wywodzi się -jak pamiętamy - od "pozytywnego bezpartyjnego", który zamieszkiwał Polskę za Bieruta. Otóż niańki mają na tę sprawę zdaje się nieco inny pogląd. Wyrażają się one tak, jakby dzisiejsza - to przyznają - nieco zeszmacona gnida posiadała w swych dziejach minionych okres szlachetnych, młodzieńczych wzlotów. Ten okres świetności to czasy powojenne oraz tzw. czasy stalinowskie.

W Traktacie o gnidach przydzielam czasom stalinowskim jeden mały rozdziałek (Genealogia gnidy). Liczy on dwie strony maszynopisu i poświęcony jest instytucji "pozytywnego bezpartyjnego". Wyrazów charakteryzujących samą epokę stalinowską jest tam dosłownie kilka (najdrastyczniejsze: partyjno-ubecko-zetempowskie egzekucje dokonywane na polskiej nauce). I na te dwie strony, a właściwie na tych siedem wyrazów, otrzymuję w polemicznym szkicu Michnika Gnidy i anioły odpowiedź następującą:

I tyle. Ginie gdzieś cały dramatyzm społecznej i politycznej rzeczywistości, ginie gdzieś cały ten pasjonujący obraz mieszaniny klęski i nadziei, rozumu i naiwności, strachu i brawurowej odwagi, dynamizmu społeczeństwa i zakulisowych działań sowieckich doradców. Jakby w odpowiedzi na stalinowskie czytanki, którymi byliśmy kiedyś karmieni, otrzymujemy czytankę a rebours, gdzie barwy są równie zagęszczone i jaskrawe, a obraz świata równie infantylny.

Ten, kogo interesuje prawda o tamtym niezwykłym czasie, prawda o zniewolonych umysłach i zdewastowanych sumieniach, prawda o heroicznym nonkonformizmie jednych, o inkwizytorskim zapale drugich, o wallenrodycznej przebiegłości trzecich i zobojętnieniu czwartych - niech nie szuka jej w szkicu Wierzbickiego. Jakże nieprawdziwy jest pomieszczony tam wizerunek epoki, gdy go zestawić choćby z felietonami Kisiela, opowiadaniami J.J. Szczepańskiego, z Przedświtami Rudnickiego i Matką królów Brandysa, z eseistyką Kuli i Miłosza, z prozą Marii Dąbrowskiej i Hanny Malewskiej.

Oto jakie armaty wyciąga się przeciw moim kilku słowom! One mają konkurować z pięćdziesięcioma tomami całej polskiej literatury powojennej. Ależ oczywiście, że obraz Polski stalinowskiej, przedstawiony w felietonach Kisiela z lat 1949-1953, jest o wiele bardziej wieloznaczny od moich "partyjno-ubecko-zetempowskich egzekucji". Kisiel szczególnie często pisywał wówczas o kwiatkach i ptaszkach. Ale czy Adam Michnik nie zechce wziąć pod uwagę, że Kisiel wówczas ledwie zipał w szponach cenzury? Zakneblowali facetowi usta, postawili pod ścianą, pozwolili nucić "oj dana, dana" - i teraz się ktoś fascynuje: jak on niejednoznacznie pisał o tamtych czasach. Obraz Polski przedstawiony w tej literaturze jest właśnie koronnym dowodem na to, że partyjno-zetempowsko-ubeckie egzekucje dotknęły również literatury.

To wszystko oczywiście nie znaczy, że ja nie upraszczam. Upraszczam, bo o dziesięciu łatach historii kraju piszę w pięciu słowach. Miłosz upraszcza mniej, bo napisał o tym grubą książkę. Poza tym Miłosz opowiada o kilku konkretnych osobach, ja - taki jest zamysł Traktatu o gnidach - szukam tego, co było i jest dla całej polskiej elity intelektualnej wspólne. Nie wolno mi? Okazuje się, że nie wolno. Na każdy inny temat wolno. Na temat złotego okresu komunizmu w Polsce - nie wolno. Ten temat jest święty. Można go dotykać tylko z nabożną czcią, ukazując nieprzeniknione gąszcze sprzeczności, dylematów, humanistycznych rozterek i intelektualnych wzlotów. Kaligula był okrutnikiem - po prostu. W Hiszpanii za generała Franco panował terror - oczywiście. W Chile dzieją się straszne rzeczy - nieprawdaż? To nie razi. O tym można w trzech słowach. Tylko do komunizmu trzeba wkładać rękawiczki. Więc dobrze, poprawiam się, chce Michnik, to ma moje zdanie o czasach stalinowskich w Polsce należycie skorygowane i wyważone: "partyjno-ubecko-zetempowskie egzekucje, dokonywane na polskiej kulturze, z domieszką humanizmu tudzież rewolucyjnego patosu". Lepiej?

Okres 1945-1955 przedstawia mi się - wbrew temu, co pisze Michnik - stosunkowo prosto. Dobrze zrobiły miliony Polaków, współpracując z władzą ludową przy budowie mostów, domów, fabryk, przy organizowaniu szkół, szpitali i uniwersytetów. Miały wówczas dzieci prawo bawić się zabawkami, młodzi ludzie cieszyć się życiem, inżynierowie, robotnicy, lekarze, nauczyciele cieszyć się swymi osiągnięciami w pracy. Odbudowa Warszawy była przedsięwzięciem o wartości bezspornej. Warszawscy murarze i architekci dobrze zrobili, nie odmawiając współpracy z Bierutem tylko z tej racji, że setki tysięcy Polaków gniją na zesłaniu, a dziesiątki tysięcy w polskich więzieniach, i że w Polsce leje się krew. Intelektualiści i pisarze polscy też rozsądnie się zachowali, próbując drukować w nowej Polsce swoje książki. Ale przecież nie chodzi o to, że oni próbowali drukować książki, tylko o to, że niektórzy z nich posunęli się do wychwalania Związku Radzieckiego i jego przywódcy, który był największym mordercą wszystkich czasów. Współpracować w ograniczonym zakresie z zaborcą, a wychwalać pod niebiosa ludobójcę - to jest różnica.

Ale zachodzi podejrzenie, że ludobójstwo ludobójstwu nierówne. Tylko ludobójstwo dokonywane pod przewodem genialnego malarza jest w swej wymowie jednoznaczne. Ludobójstwo dokonywane pod przewodem genialnego językoznawcy jest o wiele bardziej wieloznaczne.

Chcieli dobrze

W szkicu Intelektualiści i komunizm w Polsce po roku 1945 tak pisze Michnik o twórcach koncepcji polityki kulturalnej w okresie zaraz powojennym:

W Polsce twórcami całej tej koncepcji, jej animatorami, byli tacy ludzie, jak Jerzy Borejsza, Karol Kuryluk, Stefan Żółkiewski czy Władysław Bieńkowski - a więc ludzie różni. Ale - jak to widać dziś, kiedy się ich porówna z tymi, którzy inicjowali politykę kulturalną w innych okresach i na innych etapach - ludzie ci tę kulturę naprawdę kochali i naprawdę uważali ją za coś własnego.

Jerzy Borejsza naprawdę kochał polską kulturę. Wydawał Polaków w ręce NKWD, ale uważał swoją wizję polskiej kultury za coś własnego. Pytam zatem Michnika: A co wiadomo właściwie o tym, że swojej wizji ładu i porządku nie kochał ubecki oprawca Różański? A czy mamy jakieś dowody na to, że swojej wizji kultury nie kochał Goebbels? Czy Goebbelsowi można zarzucić cynizm? Przecież wytrwał z Hitlerem do końca, nie zdradził go, nie opuścił w największej opresji. Nie, nie ujedziemy daleko na argumentacji "wierzyli w to - to nie było jeszcze najgorsze". A gdyby ktoś nam dostarczył niezbitych dowodów na to, że antysemickie wyczyny moczarowskich pismaków wynikły nie ze służalczości, lecz z ich najgłębszego wewnętrznego przekonania, iż Żydzi są największą przeszkodą w urzeczywistnieniu prawdziwej wizji polskiej kultury, to by też była okoliczność łagodząca? Czas nareszcie wykreślić z wszelkich dyskusji o historii, literaturze, polityce plotki o tym, kto "chciał dobrze", "wierzył w to, co robi", "kochał swe powołanie", a kto nie. Wartość tych argumentów jest równa zeru.

Porcelana

Kredyt życzliwości, którego udziela Michnik bohaterom swego szkicu o intelektualistach po roku 1945 za samo to, że "chcieli dobrze", prowadzi go do traktowania z wyjątkową łatwowiernością tych argumentów, jakich oni wówczas używali, by swoje poparcie dla nowych panów Polski uzasadnić. Królował, jak wiadomo, wśród tych argumentów argument następujący: wobec doświadczenia oświęcimskiego inteligenckie zastrzeżenia w stosunku do komunizmu są wprost śmieszne. Michnik pisze tak:

Jest taki przejmujący wiersz Miłosza Piosenka o porcelanie, w którym po prostu wyszydza lęk mieszczucha odrzucającego komunizm, bolszewizm za jego chamstwo, barbarzyństwo, pogardę dla "porcelany", dla tego, co w kulturze kruche, łatwe do zniszczenia. Miłosz to zestawia z doświadczeniem Oświęcimia, z doświadczeniem Umschlagplatz, z doświadczeniem masowych łapanek, egzekucji, z całym doświadczeniem czasów pogardy. I w tym zestawieniu tęsknota do "porcelanowej" kultury jest czymś całkowicie nieadekwatnym do rzeczywistości, do potrzeb ludzkich. Czymże bowiem jest - jak się w owym czasie wydawało - porcelanowa filiżanka w zestawieniu z milionami zagazowanych czy choćby z milionami głodujących? Ten sam kompleks inteligenta widać w całej publicystyce Jerzego Andrzejewskiego, w całej jego prozie tego czasu.

Czesław Miłosz, który w pierwszych latach po wojnie należał do pisarzy współpracujących z władzą, po czym "wybrał wolność", jest poetą mądrym. Jego książka Zniewolony umysł pozostaje jedyną poważną relacją o tym, co się działo w głowach polskich pisarzy w pierwszych latach po wojnie. Ale jego wiersz Piosenka o porcelanie nie jest wierszem przejmującym. Jest wierszem głupim. Cała ta konstrukcja miałaby sens, gdyby rzeczywiście z rąk niemieckich oprawców przechodziła Polska w ręce przeciwników porcelany. Miłosz trzydzieści lat temu, a za nim teraz Michnik, zapomnieli jednak, że komuniści, bolszewicy, nie byli wówczas przeciwnikami głównie porcelany: oni byli wtedy (a wiedział o tym wówczas w Polsce każdy analfabeta) przeciwnikami nade wszystko ludzi, żywych ludzi w szczególności. Tysiące najlepszej polskiej młodzieży gniły w więzieniach, setki tysięcy, jeśli nie miliony Polaków wypędzonych z radzieckiej strefy okupacyjnej dogorywały na zesłaniu lub w stalinowskich obozach koncentracyjnych - i to ma być porcelana. Intelektualiści i pisarze polscy, którzy po roku 1945 rozpoczęli w sobie duchową pracę w kierunku najpierw zrozumienia, a potem pełnej aprobaty "nieuchronnych przemian", ogłaszali swe przepojone wzniosłym humanizmem artykuły, gdy naokoło lała się krew. Po czym zabrali się do sławienia największego ludojada w dziejach ludzkości!

To racja, ten ludojad pozwalał na organizowanie wieczorów autorskich, wydawał w wielkich nakładach klasyków oraz współczesnych inżynierów dusz ludzkich, a także walczył z analfabetyzmem, zlikwidował bezrobocie i wprowadził u siebie oraz u sąsiadów parę niewątpliwie słusznych reform. Ale, na miłość boską, czy Hitler nie zlikwidował bezrobocia i nie popierał wykonywania klasyków wiedeńskich?

Pisze Adam Michnik w innym miejscu swego szkicu:

Istnieje pogląd, że cała polityka kulturalna, cała wizja kultury, formułowana w owym czasie przez partię komunistyczną w Polsce, była wielkim bluffem, wielkim oszustwem w stosunku do narodu, do społeczeństwa. Myślę, że to nieprawda. Tak mówiąc, upraszczamy całą tę problematykę, a nawet ją fałszujemy. Trzeba tę całą sprawę widzieć szerzej, na tle tego, co się w owym czasie działo w całej Europie. Dla kultury europejskiej, która właśnie zderzyła się z doświadczeniem hitleryzmu, projekt socjalistyczny zdawał się wielką nadzieją.

Zderzyła się z doświadczeniem hitleryzmu... A z doświadczeniem komunizmu to się jeszcze oczywiście nie zderzyła. Dwadzieścia, trzydzieści milionów trupów w radzieckich łagrach to jeszcze ciągle było mało. Procesy moskiewskie, Katyń, to jeszcze ciągle było nic. Perspektywa socjalistyczna zdawała się nadzieją dla Europy? To zaiste zdumiewające, jak bardzo najtęższe ówczesne intelektualnie mózgi europejskie, z polskimi włącznie, były wymagające, jeśli idzie o liczbę ofiar ludojada. Trzydzieści milionów nie zrobiło na nich wielkiego wrażenia. Intelektualiści, pisarze, którzy chcieli budować kulturę na górze trupów. Piękne, nie ma co.

Zastrzeżenie niezbędne

Zamykając tę część polemiki, która dotyczy czasów stalinowskich, pragnę oświadczyć wyraźnie, że liczni twórcy polskiej kultury, którzy popełnili wówczas poważny błąd i ze strachu lub w opętaniu przebiegłą doktryną runęli w objęcia "chorążego pokoju", w późniejszym okresie ponieśli niewątpliwe zasługi dla kraju, że oczywiście ostatnimi, którzy mają prawo ich krytykować, są staliniści nadal tkwiący po uszy w stalinizmie, że tamten okres jest w życiorysach ludzi już zamknięty i że byłoby nonsensem babrać się teraz w oskarżeniach. Mnie chodzi tylko o to, żeby gnidom nie wydawało się, iż ich bezpośredni przodek - pozytywny bezpartyjny z czasów stalinowskich - może im w jakikolwiek sposób poprawić reputację. Niech się go wstydzą do końca życia.

Niańki uważają, że gnidy nie są już groźne

Niańki mają wielkie skłonności futurologiczne. Uznały one, że już wszyscy tradycyjni przeciwnicy opozycji zostali pokonani i że szukając prawdziwych przeciwników, trzeba wybiegać wzrokiem w przyszłość. Komuniści już się w Polsce właściwie nie liczą. Gnidy to formacja na wymarciu. Naprawdę groźni są "narodowcy" i "niepodległościowcy" (ci z opozycji). Niańki już dzielą skórę na niedźwiedziu, martwią się o to, aby ona nie wpadła w niepowołane ręce. Tymczasem niedźwiedź chodzi sobie w najlepsze po naszym obejściu. Oczywiście przy niezwykle groźnym "narodowcu" gnida musi się wydawać aniołkiem. Mam przed sobą czwarty numer "Biuletynu Informacyjnego", a w nim tekst profesora Edwarda Lipińskiego, sprawozdanie z sesji Zgromadzenia Ogólnego Polskiej Akademii Nauk, która odbyła się 25.05.1979 roku. Na posiedzeniu tym profesorowie Jan Kielanowski oraz Edward Lipiński wystąpili przeciw cenzurze, paraliżującej wszelką wymianę myśli w Polsce. Cytuję fragment tekstu profesora Lipińskiego:

Reakcja znakomitej większości członków Akademii na przemówienie prof. Kielanowskiego była przerażająca. Jeden z bardzo znanych akademików wypowiedział pogląd, iż niesłuszna jest walka o zniesienie cenzury, cenzura bowiem działa wszędzie, np. cenzura militarna, obyczajowa etc. Cóż, niebywały poziom umysłowy zaprezentował ów znakomity socjolog w swej politycznej wypowiedzi! Inny znów akademik oskarżał opozycję o zwracanie się o pomoc do zagranicy. "Brudy domowe trzeba prać w domu" - oświadczy! członek prezydium PAN, prof. Pieniążek. Czyżby był to przykład domowej edukacji myślenia politycznego? Jak wyglądałaby sprawa informacji w naszym społeczeństwie bez Wolnej Europy? Odwołujemy się do międzynarodowej opinii o pomoc, podobnie jak to czynią demokraci chilijscy, o czym zresztą prasa oficjalna obficie informuje. Znalazł się taki akademik, który posunął się do jawnych kłamstw. Stwierdził mianowicie, że Michnik i Kuroń wypowiadali za granicą poglądy zgodne z poglądami Hupki i Czai. Słowem: zdrada narodowa na rzecz naturalnie - Niemców. Nie rozumiem doprawdy, jak znakomity profesor nie wstydzi się powtarzać tego rodzaju "zarzutów".

Poziom dyskusji był żenujący. Argument, że troska o wolność nauki, przez nas podniesiona, nie jest sprawą Akademii - nie wymaga polemicznego komentarza. Czyżby jednak niektórzy akademicy sądzili, że jest sprawą Akademii wyręczanie policji i powtarzanie policyjnych oszczerstw?

Macie te swoje aniołki.

Dobre serca nianiek

Ja jako moralista

Pytają: Dlaczego tak strasznie odnoszę się do gnid? Dlaczego jestem w stosunku do nich taki okrutny? Gnidy - owszem - mają to i owo na sumieniu, ale czy nie lepiej pochylić się nad nimi z troską i zadumą, podywagować nad nimi intelektualnie, ukazać je w plątaninie - jakże ludzkich - uwarunkowań, wśród gąszcza prądów umysłowych, postaw i punktów widzenia? Dlaczego staram się gnidom zatruć życie?

Odpowiadają sami sobie: bo ja to jestem "moralista". Moralista, i do tego bezkompromisowy. Jak ja się do kogoś zabiorę, to go zaraz oceniam, i to surowo. Od każdego żądam, żeby ryzykując więzieniem, pędził bohaterskie życie czynnego opozycjonisty. Kto nie konspiruje - do piekła. Nienawidzę cwaniaczków, konformistów, cyników i wszystkich ludzi, którzy chcą sobie jakoś ułożyć życie. Nienawidzę, bo cechuje mnie moralizatorska pasja. Tak zrozumieli Traktat o gnidach.

Więc chciałbym im teraz przede wszystkim zwrócić uwagę na taki szczegół: dziewięćdziesiąt dziewięć procent tekstu Traktatu o gnidach to nie są żadne oceny moralne, tylko to jest o p i s. Napisanie tekstu z wymyślaniami na gnidy nie byłoby żadną sztuką. Sztuką było gnidy o p i s a ć. Traktat nie jest tekstem moralizatorskim. Traktat jest przede wszystkim tekstem opisowym. Mnie w bardzo małym stopniu interesuje to, czy gnida pójdzie do piekła. Mnie interesuje po prostu p o r t r e t gnidy. Kto mnie w związku z Traktatem nazywa moralistą, a nie p o r t r e c i s t ą, ten z tekstem Traktatu jest trochę na bakier.

Odpowiedzą na pewno na to, że moralizatorstwo Traktatu przejawia się na wielką skalę w sposobie opisywania gnid. Ja - zgoda - ocen unikam, ale opisuję swych bohaterów w ten sposób, że gołym okiem widać, iż ich nie znoszę. To prawda: ja za gnidami nie przepadam. Ale co ma wspólnego nielubienie z moralistyką? Kto z Traktatu o gnidach zrozumiał tyle, że ja potępiam konformistów, ten nie zrozumiał go w ogóle. Przecież jest w tym tekście na początku cały ustęp o tym, kim ja się tu nie będę zajmować, kogo gnidą nie nazwę, kto nie interesuje mnie wcale. I jest tam powiedziane wyraźnie, że do gnid nie zaliczam cyników. Cynik, ten, kto współpracuje z czerwonymi, żeby ich wydoić z forsy, kto doi, wie, że doi, i nie udaje, że nie doi, kto kadząc czerwonemu, nie udaje, że czyni to w imię cywilizacji i humanizmu, kto okłamuje wszystkich naokoło, ale nie okłamuje przynajmniej siebie, gnidą nie jest i ja się nim w ogóle nie zajmuję. Może cynik grzeszy, a może nie grzeszy - mnie to nie obchodzi wcale. Niech się o cynika martwią w niebie. Czy tak postępuje surowy moralista, oceniający wszystko i wszystkich na oślep z wyżyn moralności i etyki? Proszę to wziąć pod uwagę: Traktat o gnidach nie rozdaje ciosów na oślep, jego ostrze skierowane jest bardzo precyzyjnie w jedną tylko stronę: w tych, którzy oszukują nie w taki prostacki i prostolinijny sposób, jak czyni to cynik, lecz w sposób wielce wyrafinowany. Obiekt naszego zainteresowania wmówił sobie i wmawia nam, że pożerając wielkie ilości ptasiego mleczka, czyni to w imię nie czego innego, tylko humanizmu oraz dobra polskiej kultury.

Jakże mało żądam od gnid. Niech się po prostu przyznają, że kochają ptasie mleczko.

Więc tym, którzy uważają, że Traktat o gnidach to jest atak, mogę teraz odpowiedzieć: nieprawda, to jest obrona. Wolno gnidom bezczelnie robić nas w konia - wolno mnie bronić się przed nimi. Oczywiście ja ich w humanizmie nigdy nie przelicytuję. Ta linia obrony jest dla mnie wykluczona. Ja je mogę tylko - w obronie własnej - o p i s a ć. I to właśnie uczyniłem.

Obrońcy szarego człowieka

Jak bardzo przyzwyczajono się do tego, że w tekście można sobie opuścić przy lekturze cały fragment bez żadnej straty dla zrozumienia całości. Ja wyskakuję ze skóry, żeby zdefiniować gnidę w sposób możliwie precyzyjny, żeby adresatów tego tekstu nie mylić z kim innym - a potem to się czyta tak, jakbym ja sobie w najlepsze chlapał językiem. Spotkałem się z takim oto poglądem: pisząc Traktat o gnidach, wykazałem, że nie lubię współrodaków. Polak to bowiem - powiada ktoś - istota, która w opresji, w kraju podbitym, w obliczu wszechogarniającej przemocy zachowuje się w sposób zgodny z najzwyklej pojętym instynktem samozachowawczym: kombinuje, lawiruje, kantuje, miga się, dekuje, a wszystko po to, żeby się nie dać, żeby wyjść cało z opresji, żeby przeżyć. I oto ja tych ludzi tak doświadczonych okupacją niemiecką lub radziecką, a potem stalinowskim terrorem chciałbym teraz zagnać do czynnej opozycji wobec systemu! Ledwo uszli z życiem, ledwo się wreszcie jako tako urządzili, już mają nadstawiać głowy, tracić posady, tłumaczyć się przed UB. Zagonionego niemal na śmierć Polaka, zaszczutego, zastraszonego, a chcącego przecież żyć i mówić po polsku, zapędzam w kozi róg i stwierdzam, że on jest zakłamany. A co, ma ginąć dla mojej przyjemności?

Tak mi powiedział ktoś po przeczytaniu Traktatu o gnidach. Nie zauważył nawet, że jest tam napisane wyraźnie i wyłożone łopatą do głowy, iż ten tekst dotyczy nie polskiego społeczeństwa jako całości, nie inteligencji polskiej nawet, lecz jedynie polskiej elity intelektualnej. Ja nie napisałem traktatu o mentalności "szarego człowieka". Ja napisałem traktat o mentalności elity. Czyżbym się odważył nazwać gnidą nauczycielkę, inżyniera, studenta? Deptać ludziom po piętach, wyżywać się na kimś tylko dlatego, że się boi, to doprawdy nie moja specjalność. Nie mógłbym tego robić, nawet gdybym chciał, bo i ja przecież całymi latami ze strachu nie wychylałem nosa poza własną działkę.

Jest taka prosta zasada, obowiązująca zarówno satyryka, jak polemistę: ostro wolno się odnosić tylko do wielkich, do małych trzeba się odnosić łagodnie. Gdybym takim tonem, jakiego użyłem w Traktacie, pisał o zwykłych, przeciętnych Polakach, byłby to po prostu błąd w sztuce. Ale proszę powiedzieć: czy ja w Traktacie o gnidach piszę o maluczkich? Czy pisarz, który od trzydziestu, dwudziestu albo od czterdziestu łat poucza nas wszystkich publicznie, co to jest piękno, co to jest miłość Ojczyzny, co to jest humanizm, który puszy się i nadyma w zalotach do piękna swojej pięknej sztuki pisania, który w przemówieniach, wygłaszanych na zagranicznych kongresach, informuje nas, Polaków, o tym, czy jest nam dobrze czy źle, czy taki pisarz to jest ów maluczki? Czy dziennikarz, który tak wiele ma ludziom do powiedzenia, że czytamy go pięćdziesiąt albo sto razy do roku, czy intelektualista, który sam siebie śmie nazywać intelektualistą, czy profesor, który uczy swoich studentów, co jest dobre, a co złe, który uprawia zawód odróżniania prawdy od fałszu, to jest ów maluczki? Z jakiej racji ja mam patyczkować się z tą publicznością? Jakim prawem ktoś wymaga ode mnie, żebym stosował wobec niej taryfę ulgową?

Przypowiastka o reprezentacyjnym piłkarzu

Na boisku piłkarskim grają sobie w piłkę chłopcy z okolicznych domów. Poubierani jak się da, bez sędziego, trenera, gołym okiem widać, że amatorzy. Nagle pod boisko zajeżdża "mercedes" i wysiada z niego kto? "monumentalny" piłkarz reprezentacyjny. Biało-czerwony dresik z orzełkiem, piłkarskie buty, za nim trener, sędzia oraz masażysta. Piłkarz reprezentacyjny, ze zblazowaną miną króla strzelców, wbiega reprezentacyjnym truchcikiem na boisko i nieproszony włącza się do gry, nie skąpiąc przy tym protekcjonalnych uwag stremowanym jego obecnością chłopaczkom: "Przynosisz ujmę swojej Ojczyźnie", "Więcej wdzięku, piękna i uroku", "W strzelaniu rzutu karnego obowiązuje humanizm oraz szlachetność", "No, Pele to z ciebie nie będzie", "Jestem zdegustowany waszym poziomem", "Grecy... ci umieli się poruszać", "Czy nie moglibyście waszej gry trochę ustrukturalnić?" - takie i tym podobne słowa rozbrzmiewają na boisku. Chłopcy położyli uszy po sobie i starają się, jak potrafią, podpatrywać mistrza.

I ta gra ciągnęłaby się w nieskończoność, gdyby nie pewien zgrzyt. Oto na ławeczce obok boiska usiadł ktoś i od pewnego czasu uważnie obserwuje grę. I on również w pewnym momencie był pod wielkim wrażeniem reprezentacyjnego wyglądu reprezentacyjnego piłkarza, i on również podziwiał jego wypowiadane na boisku głębokie refleksje. Wkrótce jednak zauważył coś, co go zdumiało: że piłkarz reprezentacyjny niezmiernie szeroko wymachuje rękami oraz nogami, ale bieg jego jest dość wolny, o wiele wolniejszy od biegu chłopców. Zaraz potem rzuciło się w oczy obserwatorowi, że również technika tytana piłki nożnej pozostawia wiele do życzenia: noga jego zatacza wprawdzie niezwykle monumentalny łuk w powietrzu, ale w piłkę trafia niezmiernie rzadko. - Co on tu w ogóle robi - zastanawia się obserwator - przecież on sobie w ogóle nie radzi... - Po chwili jednak musiał swoją poprzednią myśl skorygować. Piłkarz reprezentacyjny, pomimo wprost fatalnego poziomu umiejętności, radził sobie jednak nie najgorzej. Dzięki czemu? Dzięki rękom oczywiście. Pomagał on sobie rękami bardzo sprytnie, tak, że niemal nikt tego nie zauważał, a gdy ktoś zauważył, wtedy interweniował w obronie reprezentanta przywieziony przez niego sędzia. Potrafił również nasz piłkarz wmówić swym młodszym towarzyszom gry, że piłka, która w ewidentny sposób przeszła ponad poprzeczką, trafiła w istocie do bramki, a także przesuwać linie autowe i faulować swych przeciwników tak skutecznie, że co minuta schodził któryś z boiska.

Patrzy na to wszystko obserwator, patrzy, nagle nie wytrzymuje i wbiega na boisko. - Dość tego puszenia się! - krzyczy na superpiłkarza - dość tej blagi! - Co za impertynencja! - odpowiada, nie przerywając gry, sportsmen - pan śmie godzić w moje integralne, niezbywalne, specyficzne prawo do uprawiania gry sportowej. - Tak, ponieważ pan po prostu bezczelnie nas tu kantuje.

Reprezentant zatrzymuje się. Zatrzymują się chłopcy. - Kantuje? - Tak, i zaraz tu panu oraz pana młodszym kolegom wyliczę popełnione w tej grze wszystkie pana oszustwa, uprzednio je porządnie sklasyfikowawszy; punkt pierwszy: pomaganie sobie rękami...

Ale nie dane było obserwatorowi wygłosić na tym boisku całego traktatu o oszustwach reprezentacyjnego piłkarza. Albowiem z jego bohaterem raptem coś się stało. W jednej chwili opadła z niego cała monumentalność, oklapnął jakoś, przygasł, po czym chwycił się rękami za głowę, przewrócił się na wznak i zaczął bezradnie przebierać nogami, wydając z siebie żałosne skomlenie: - Oj, już dość, dość, wiem, wiem, niech pan mi wierzy, nie mogłem inaczej, oj, oj, ja nieszczęśliwy, oj, żona moja, dzieci, jestem ofiarą reżimu. - On miał - dodał z boku sędzia - trudne dzieciństwo. - I do szkoły - włączył się masażysta - musiał chodzić pod górkę. - Trzeba potraktować jako pewne usprawiedliwienie specyficzne uwarunkowanie kadry super-sport-luks - powiedział trener. - Pan ma rację - szepnął masażysta - ale dlaczego pan jest taki okrutny, w dzisiejszych trudnych czasach potrzeba więcej wyrozumiałości, tolerancji, dobroci. Oto macie swoją gnidę i jej obrońców. Nie, nie będzie dla niej wyrozumiałości, tolerancji, dobroci. Tolerancja, wyrozumiałość, dobroć należy się -jeśli jej w ogóle potrzebują - tamtym chłopcom. Nie pozwolimy, by nadęty faryzeusz, przyłapany na gorącym uczynku, stroił się raptem w szaty skromnego celnika. Celnikiem trzeba być wcześniej. Nikt, również żaden czerwony, nikogo nie zmusza do robienia kariery intelektualnej. Kto nie czuje w sobie dość sił, kto ma skłonność do tego, by leżąc sobie na wznak, nóżkami przebierać, niech żyje z wyrabiania breloczków lub sprzedawania biletów kolejowych. Kto wybiega na arenę życia publicznego we wdzięcznym dresie intelektualisty, niech teraz ponosi za to konsekwencje.

Kto jest żartownisiem

Mówią: Traktat o gnidach jest bardzo ostry. Zgódźmy się na chwilę na tę ocenę. Ale zapytajmy: przeciw czemu to - konkretnie - skierowane jest ostrze tego niezwykle ostrego traktatu? Czy przeciw temu, że gnidy pisują wiersze, nowele, symfonie i dysertacje naukowe (a powinny rozrzucać dysydenckie ulotki i organizować demonstracje)? Tak przecież nie jest. Ostrze tego brutalnego pamfletu skierowane jest przeciw temu, że gnidy kłamią, kantują, oszukują siebie i nas, wymyślają coraz to nowe formy niezwykle wysublimowanej obłudy. I zapytajmy dalej: czyje to kanty wywleka na wierzch ten tekst? Krawców, kierowców, kucharzy, fryzjerów i specjalistów od obróbki skrawaniem? To przecież powtarzamy nie po raz pierwszy: ten tekst wywleka na wierzch kanty s p e c j a l i s t ó w  o d  p r a w d y  i  o d  f a ł s z u. Czyż tak nie można nazwać intelektualistów i artystów? To przecież oni ukazują w swych dziełach "ludzką prawdę", "humanistyczną prawdę", "głęboko ludzką prawdę" oraz "trudną prawdę naszego czasu". A teraz proszę popatrzeć: ja wykazuję specjaliście od prawdy i od fałszu, że on kantuje - i zaraz się podnosi niesamowity wprost gwałt, żeby nie być tak bezwzględnym. Gdybym specjaliście od szycia powiedział, że on źle szyje, gdybym specjaliście od gotowania udowodnił, że on źle gotuje, gdybym specjaliście od wbijania kołków w ścianę wykazał, że on źle wbija kołki - to by było zupełnie naturalne i sprawiedliwe. Widocznie żyjemy w kraju, w którym specjaliści od prawdy i od fałszu są pod specjalną ochroną.

Posunęliśmy się w naszych obserwacjach -jak widać - dość daleko. A teraz pora na pytanie. Dlaczego? Dlaczego tylu jest kandydatów do brania naszych przyłapanych na kantach bohaterów za rączkę i przeprowadzania na drugą stronę ulicy, skąd taka ochoczość do wkładania im w buzie smoczków i zakładania śliniaczków, gdzie źródło nieograniczonej wyrozumiałości, miękkości i dobroci? Gdyby ktoś się z tym towarzystwem chciał obejść łagodnie, to by teraz powiedział: są tacy dlatego, bo się dobrze znają, przyjaźnią, popierają i trzymają ze sobą sztamę. Ale ja dla tej gnidziej ochronki mam hipotezę mniej łagodną. Mnie się wydaje, że oni dlatego tak się frasują, gdy ja specjalistów od prawdy łapię na kantach, bo oni tej całej prawdy, tego całego posłannictwa artysty, uczonego, intelektualisty nie traktują - w głębi duszy - tak zupełnie serio, że dla nich jest to wszystko trochę gra, jeśli zgoła nie pic, o czym jednak osoba z dobrego towarzystwa nie mówi nigdy na głos, a i myśli tylko pod kołdrą, i to w sposób bardzo niewyraźny. Niech więc nie robią teraz takich smętnych i intelektualnie zasępionych min, jakby im spadły na barki wszystkie problemy świata. W kwestii gnidy żaden z nich, lecz właśnie ja ze swym śmiesznym, satyrycznym traktacikiem jestem człowiekiem naprawdę serio.

Niańki protestują przeciw wyrazowi "gnida"

Co robi niańka, która w obronie gnid nie ma nic do powiedzenia, a z Traktatem o gnidach postanowiła polemizować? Oczywiście obrazi się na wyraz "gnida". Mamy i taką niańkę. Nazywa się Leszek Szaruga. Wyżej wymieniony autor w artykule Traktacik o Wierzbickim, zamieszczonym w zbiorze pt. Własnymi słowami (Biblioteka "Głosu", 1979) pisze tak:

Już, już, a byłbym się podpisał pod Traktatem, ale właśnie jakaś taka inteligencka mięczakowatość mnie ogarnęła.

Pomyślałem sobie: podpiszę, owszem, ale pod jednym warunkiem. Chodzi właściwie o drobiazg. Chodzi o to, żebym się zgodził na samą nazwę.

I tu: NIE!

Nie zgodzę się ani na "wesz", ani na "gnidę". Nie będę rozmawiał tym językiem.

Konsekwencje posłużenia się wyrazem "gnida" są dla mnie zabójcze. Tekst, który o mały włos nie stał się słusznym i odpowiedzialnym esejem dysydenckim, przybrał postać pamfletu, będącego wyzwaniom rzuconym humanizmowi. Posłuchajmy:

Zanurzeni w antyhumanistycznym bełkocie często nieświadomie traktujemy go jako mowę, jako coś naturalnego. Tak też się dzieje w Traktacie o gnidach, który pozornie tylko, bo jedynie w warstwie deklaratywnej stanowi obronę wartości kultury. Naprawdę jest to tekst, który te wartości odrzuca, neguje, czyni pustymi formułami, szyldami. W końcu ten sam mechanizm da się bez trudu obnażyć w tekstach "marcowych" "Prawa i Życia" czy "Walki Młodych".

I dalej:

Powie ktoś zapewne, że przesadzam, że mam przecież do czynienia z pamfletem, w którym obowiązują jemu właściwe chwyty. No to ja w takim razie dziękuję za takie pamflety - naczytałem się ich dość w "Prawie i Życiu", w "Walce Młodych", w "Ekranie", w "Życiu Warszawy".

Panie Leszku, w następnym wydaniu tej książki zmienię wszędzie wyraz "gnida" na określenie, które powinno Pana zadowolić: "intelektualista lub artysta, reakcyjny w głębi duszy, lecz udzielający poparcia partii w imię cywilizacji, humanizmu i kultury".

Pod warunkiem jednak, że Pan odpowie na pytanie: Dlaczego z racji tego, że pamflet ukazał się w "Walce Młodych", nie wolno się posłużyć tą formą mnie? Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby Szaruga z powodu tekstów wydrukowanych w "Ekranie" nigdy w życiu się pamfletem nie posłużył (niech jeszcze z powodu poezji Gaworskiego przestanie pisać wiersze). Ale dlaczego mam tak postępować również ja? N. napisał idiotyczną powieść. Czy z tego powodu już nie należy pisać powieści? Szaruga jest uczony, cytuje zagranicznych autorów, ale nie bierze pod uwagę, że pamflety, i to ostre, ukazywały się w Polsce jeszcze przed Gontarzem i Odolską. Historia Polski i historia literatury polskiej nie zaczyna się - dysydencki eseista powinien to sobie dobrze zapamiętać - ani w roku 1945, ani w roku 1968. Gdyby Szaruga żył przed wojną, albo przed pierwszą wojną, albo w czasach Prusa, albo w czasach Słowackiego, to musiałby swojej gnidziej klienteli bronić nie przed jednym Traktatem o gnidach, lecz przed dziesięcioma takimi traktatami.

No, ale na taką niańkę jak Szaruga, jeden Traktat o gnidach wystarczy.

Niańki idą z duchem czasu

Gnidy mają wielkie szczęście. Żerują w okresie niezmiernie dla siebie korzystnym. Nie tylko bowiem ich bezpośredni protoplaści z epoki czerwonych, bardzo jeszcze ukrwionych, odziani zostali w piórka niesłychanej moralnej i intelektualnej wieloznaczności, tudzież nierozstrzygalności, ale cały duch czasu unoszący się od kilku dziesięcioleci nad Europą zdaje się zabiegać w szczególny sposób o to, aby do nich nie wolno było dobrać się na serio. Zostawmy na boku przyczyny, dla których tak się stało, przyjmijmy nawet, że inaczej stać się nie mogło, że taki właśnie mamy etap rozwoju myśli europejskiej, że jest on nie do przekroczenia itd., itd., i obróćmy wzrok ku rezultatom: żyjemy w epoce, w której panuje moda na nieokreśloność, niepewność, wieloaspektowość, niedookreśloność tudzież nierozstrzygalność. W czasach Arystotelesa, św. Tomasza, Kartezjusza, Kanta, nawet Tołstoja, intelektualista to był ten, kto WIE. Dziś intelektualista to jest ten, kto nie wie, i to nie wie bardziej od innych, wręcz totalnie. To prawda, Sokrates też nie wiedział. Ale Sokrates, mówiąc "nie wiem", zajmował się bardzo intensywnym dochodzeniem do "wiem". Jego "nie wiem" to była tylko metoda dochodzenia do prawdy, jednej prawdy, w której istnienie nie wątpił. Intelektualista współczesny od Jednej prawdy" ucieka jak od ognia. Pachnie mu to tradycją, konserwatyzmem, wręcz ciemnogrodem. Od "nie wiem" posuwa się do jeszcze większego "nie wiem", a im większe rezultaty, tym jest mądrzejszy. Co trzydzieści, czterdzieści metrów (bo intelektualistów są dziś na świecie setki tysięcy) siedzi przy swym stoliku intelektualista i przeżywa intelektualne rozkosze oraz katusze intelektualnego rozdarcia. Na dylematach i sprzecznościach wyrastają wielkie kariery i fortuny.

Duch czasu jest dziś bardzo kulturalny, to prawda. Obcy mu jest wszelki fanatyzm, cechuje go umiar i tolerancja. W tym ciepełku czują się nieźle zarówno oprawcy z NKWD, w związku z którymi nikt nigdy na świecie nie zapytał, jak to jest z konsekwencjami prawnymi ludobójstwa epoki stalinowskiej, jak i lewicowi terroryści, grasujący po Europie wraz ze swymi intelektualnymi protektorami, a także partyzanci palestyńscy, specjalizujący się w zabijaniu Bogu ducha winnych ludzi, nie mających nic wspólnego z rządem Izraela. Jakże by nie miały skorzystać z tego ciepełka peerelowskie gnidy. Humanizm, humanizm, humanizm! - zawołają - i już się im odpuści jakiś donosik. Cywilizacja, cywilizacja, cywilizacja! - zakrzykną - i już im hołdy wierno-poddańcze będą wybaczone. Tragizm, tragizm, tragizm! - załkają - i już się ich męki będzie opłakiwać.

Miejmy nadzieję, że na sądzie ostatecznym Pan Bóg nie będzie pod wpływem ducha czasu obecnej epoki i że przyłoży do gnid kryteria bardziej tradycyjne.

 

 

* Piotr Wierzbicki "TRAKTAT O GNIDACH i cd." 2000






ADAM MICHNIK - Gnidy i anioły







Piotr Wierzbicki - Traktat o gnidach