Focus Historia - 17/04/2008

 

Andrzej Gass

Ciemno na Jasnej

 

 

Był to najgłośniejszy powojenny napad w stolicy. Oficjalnie sprawcy nie zostali wykryci, ale nieoficjalnie mówi się, że złapano ich i zabito

 

MIEJSCE: Warszawa, dom Pod Orłami, ul. Jasna 1 (róg ul. Zgoda)

DOJAZD: Dom znajduje się naprzeciwko Pałacu Kultury: po drugiej stronie Marszałkowskiej, w bezpośrednim sąsiedztwie pasażu "Wiecha"

Słychać strzały! To napad na bank albo na konwój z pieniędzmi! Bandyci uciekli w kierunku ulicy Hibnera! Są zabici i ranni! - nerwowo wykrzykiwane słowa usłyszał major Tobolski, dyżurny oficer komendy miasta. Był 22 grudnia 1964 roku, kilka minut po godzinie 18.30. Telefonował Andrzej Olszewski, dziennikarz "Kuriera Polskiego". Okna redakcji wychodziły na placyk przy ul. Jasnej, gdzie miał siedzibę III Oddział Narodowego Banku Polskiego, przez warszawiaków zwany "Pod Orłami", z racji rzeźb ptaków zwieńczających kopuły na narożnikach dachu.

Kilka chwil wcześniej przed bank podjechał samochód Centralnego Domu Towarowego przy ul. Brackiej (dzisiaj "Smyk"), przywożąc utarg z pierwszej zmiany. Dwa dni przed Wigilią był duży - 1 milion 355 tys. 500 zł (wtedy wartość 10-11 domów jednorodzinnych). Z auta wysiedli: główna kasjerka CDT Jadwiga Michałowska i dwaj strażnicy: Zdzisław Skoczek (uzbrojony w pistolet) i Stanisław Piętka (niósł worek z banknotami ważący 7-8 kg). Piętka z workiem szybko szedł do wejścia, za nim Michałowska i Skoczek. Kasjerka kątem oka dostrzegła młodego mężczyznę w jesionce, idącego od Jasnej przy samym murze w kierunku wejścia. Piętka o krok od wejścia do banku zderzył się z mężczyzną, który nagle strzelił w pierś strażnika, wyrwał mu worek i uciekł. Ranny strażnik wbiegł do banku i upadł na schodach na piętro. Pojawił się drugi wysoki mężczyzna i dwukrotnie strzelił do Skoczka, który nie zdążył sięgnąć do kabury. Gdy strażnik upadł, napastnik strzelił do niego jeszcze raz. Kasjerka przykucnęła za bagażnikiem samochodu, którego kierowca Władysław Bogdalski bez przerwy naciskał klakson. Bandyta, który zabił Skoczka, kilka razy strzelił w karoserię i pobiegł za wspólnikiem uciekającym z workiem. Większość świadków twierdziła, iż uciekli ul. Hibnera (dziś Zgoda), na skos przez Sienkiewicza i przejściem między domami do ul. Moniuszki. Tam jakiś mężczyzna miał odebrać od nich worek z pieniędzmi, wrzucić go do zaparkowanej szaroniebieskiej warszawy starego typu i odjechać. Bandyci pobiegli do Marszałkowskiej, a potem w kierunku Świętokrzyskiej, gdzie wsiedli do wspomnianej warszawy. Byli też świadkowie, których zdaniem, bandyci uciekli ul. Kniewskiego (teraz Złota) i zniknęli wśród rusztowań budowanej wtedy tzw. Ściany Wschodniej.

Koło banku przechodził fotoreporter "Sztandaru Młodych" Aleksander Jałosiński. Znajdował się w wąskim przejściu w kierunku ul. Sienkiewicza, gdy usłyszał strzały. Minął go biegnący mężczyzna z workiem w ręku. Fotoreporter zawrócił. Na placyku przed bankiem zobaczył leżącego strażnika we krwi.

23 grudnia "SM" na 1 stronie opublikował jego relację. "Trudno opisać chaos tuż po napadzie. Po placyku biegali ludzie, trąbiły klaksony aut. Z okien redakcji »Kuriera Polskiego« wychylali się pracownicy, wskazywali, wołając: - Tam uciekli!".

Grupki ludzi biegały wokół banku, szukając bandytów. Po kwadransie milicjanci otoczyli placyk i zaczęli zaprowadzać porządek.

Prowizoryczny sztab śledztwa (otrzymało kryptonim P-64) ulokowano w redakcji "Kuriera Polskiego". Oficerowie "wyrywali" sobie świadków. Jedni potrzebowali zeznań, inni tworzyli portrety pamięciowe. Obława na ulicach Warszawy trwała do rana i potem cały dzień. Bandytów nie schwytano. Sporządzono ich portrety oraz figury naturalnej wielkości, ubrane tak, jak podali świadkowie. Kiedy kasjerka CDT weszła do pokoju na kolejne przesłuchania i ujrzała obu "bandytów", wysokiego i niskiego, leżących na podłodze, zemdlała. Portrety opublikowała cała polska prasa. Po zbadaniu 8 łusek znalezionych przed bankiem, śledczy dowiedzieli się, że skoku dokonali przestępcy, których ścigano od lat.

4 grudnia 1957 r. na zapleczu budowanego wtedy przy ul. Marszałkowskiej kina "Luna" napadli na Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu z obuwiem "Chełmek" (al. Wyzwolenia 13/15), która wraz z Zenonem Wolskim niosła tzw. portfel bankowy do skarbca bankowego na Bagateli. Mimo wycelowanej w siebie broni Wolski nie dawał sobie wyrwać 118 tys. 100 zł. Puścił, gdy padł strzał w ziemię. Na miejscu napadu znaleziono łuskę odstrzeloną z pistoletu wojskowego wzór 33. Broń nie była zarejestrowana.

7 kwietnia 1959 r., ok. godz. 21, plutonowy MO Zygmunt Kiełczkowski, mieszkający w domu przy ul. Bednarskiej 23, szedł ścieżką wzdłuż skarpy mariensztackiej na przystanek przy tunelu Trasy W-Z, aby podjechać do pracy przy pl. Dzierżyńskiego. Jego ciało znaleźli przechodnie na wysokości pałacu Kazanowskich - miał dwie rany kłute na plecach, jedną na piersiach, ale zginął od strzału w głowę z pistoletu, znanego z napadu na kasjerkę. Bandyci zabrali mu pistolet TT i dwa magazynki z 16 nabojami.

1 czerwca 1959 r., ok. godz. 21.50 kierowca przedsiębiorstwa transportowego "Łączność" Henryk Orlicz i konwojent Łukasz Czeczuń podjechali furgonetką pod Urząd Pocztowy nr 57 przy al. Armii Ludowej. Konwojent poszedł odebrać pieniądze. Po 10-15 minutach wyszedł z workiem, ubezpieczał go strażnik Stanisław Furmańczyk uzbrojony w pistolet maszynowy - pepeszę. Nagle pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy jednocześnie oddali po strzale. Furmańczyk, trafiony w twarz, upadł. Ranny Czeczuń próbował się podnieść, bandyta dobił go strzałem w głowę. Bandyci zrabowali 666 tys. 600 zł i pepeszę z magazynkiem.

"Express Wieczorny" opublikował fotografię Furmańczyka na szpitalnym łóżku. Strażnik powiedział, że bandytów było 2, strzelali bez ostrzeżenia, "jeden był niski w berecie i jasnym płaszczu, drugi wysoki ciemny, bodajże w brązowym". Czeczunia dobił bandyta niosący worek z pieniędzmi. Następnego dnia Furmańczyk otrzymał list nadany 5 czerwca wieczorem w Katowicach. W kopercie był nabój z magazynka pepeszy.

Napastników (zawsze dwóch, jeden wysoki, drugi niski) cechowała odwaga granicząca z brawurą i wielka sprawność fizyczna. Nie obawiali się zdemaskowania, nie używali masek. Doskonale posługiwali się bronią. Zabijali bez skrupułów. Brano pod uwagę, że mogli to być dawni funkcjonariusze UB lub MO, byli wojskowi lub członkowie organizacji podziemnych. W 1989 roku ich przestępstwa uległy przedawnieniu z mocy prawa.

Po opublikowaniu w "Kulisach" w 1997 r. artykułu o napadzie (pierwszego w polskiej prasie opartego na fragmentarycznych zapewne aktach śledztwa) do redakcji nadesłano list, nadany w Jaworznie. Jego autor polemizował z twierdzeniem, że bandyci spod banku na Jasnej nie zostali wykryci. "To nieprawda. Sprawcy napadu zostali po kilku miesiącach wykryci, ustaleni i zlikwidowani, przynajmniej dwaj bezpośredni. (...).Wielu b. funkcjonariuszy MO bezpośrednio zaangażowanych w tę sprawę wie, że: »Sprawcy napadu na kasjerkę i strażników z utargiem z CDT, czyli P-64, zostali ustaleni, lecz ze względu na zachowanie autorytetu środowiska, z którego się wywodzili, i dobro państwa nie podano ich nazwisk do publicznej wiadomości«. Byli to dwaj oficerowie SB, major i kapitan".

DZIŚ W DOMU POD ORŁAMI MIEŚCI SIĘ BANK PRZEMYSŁOWO-HANDLOWY

 

 

 

 

 

Focus Historia - 04/01/2010

 

Andrzej Gass

Sprawa dla Borewicza

 

W PRL napadano na banki rzadko, ale były to udane skoki i przeważnie szło o wielką kasę. Ujawniamy sensacyjny dokument w sprawie "napadu stulecia" na bank przy ul. Jasnej w Warszawie w 1964 roku

 

Dwaj mężczyźni, którzy w poniedziałek, 15 stycznia 1951 roku, w południe weszli do Banku Spółdzielczego w Nasielsku (kilkutysięczne miasto położone między Pułtuskiem a Nowym Dworem Mazowieckim), nie wyróżniali się spośród klientów. Z powodu mrozu byli opatuleni w ciepłe okrycia. Przed okienkiem kasowym rozpięli płaszcze. Pod nimi mieli wojskowe mundury, z otwartych kabur wystawały kolby pistoletów, przy pasach wisiały granaty. "Nie bójcie się, jesteśmy z partyzantki!"- usłyszały kasjerki. Wydały 46 tys. 500 zł. Mężczyźni zapowiedzieli, żeby nie wszczynano alarmu przez godzinę, bo przez tyle czasu będą jeszcze w mieście, po czym zniknęli.

Zrabowane pieniądze nie były bardzo wielkie, za to efekt napadu - ogromny, choć żadna gazeta o nim nie napisała. W szóstym roku istnienia Polski Ludowej władza wszak głosiła, że antykomunistyczne podziemie już nie istnieje. Tymczasem demonstracyjnego napadu na bank dokonano w dzień, w środku miasta, kilkaset metrów od siedziby Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. "Chłopcy z lasu", jak ich wtedy nazywano, pokazali, że są groźni.

Napadu dokonał "Rój" (którego zidentyfikowano na podstawie opisu jego wyglądu) z towarzyszem (prawdopodobnie Bronisławem Gniazdowskim - "Mazurem"). Pseudonim "Rój" nosił Mieczysław Dziemieszkiewicz, wróg numer 1 dla komunistów na północnym Mazowszu. Jego starszy brat Roman dowodził Narodowymi Siłami Zbrojnymi w powiecie ostrołęckim i został zabity przez sowieckich żołnierzy w 1945 r. w Ciechanowie. Wtedy to 19-letni Mieczysław wstąpił do partyzantki. Był w oddziałach NSZ, potem w Narodowej Organizacji Wojskowej i Narodowym Zjednoczeniu Wojskowym, kierował Pogotowiem Akcji Specjalnej, a od 1949 r., kiedy zostały rozbite ostatnie struktury organizacyjne antykomunistycznego podziemia na Mazowszu, dowodził partyzancką grupą liczącą około 40 ludzi. Z czasem większość partyzantów poległa; od 1950 r. "Rój" ukrywał się z kilkoma towarzyszami, korzystając z pomocy ludności.

Dziemieszkiewicz był na Mazowszu, podobnie jak Józef Kuraś - "Ogień" na Podhalu, postacią kontrowersyjną. On i jego ludzie zabijali funkcjonariuszy UB, milicjantów, członków ORMO, agentów i osoby podejrzewane o donoszenie UB, sekretarzy partii, ale i zwykłych członków PPR, sołtysów, wójtów, poborców podatkowych. Dokonali dziesiątków "likwidacji". Wsławili się spektakularnymi akcjami. 6 września 1949 r. zatrzymali np. pociąg, zrewidowali pasażerów, i jeśli byli wśród nich funkcjonariusze UB, milicjanci lub oficerowie polityczni LWP, funkcjonariusze ochrony kolei - zabijali ich. Dziemieszkiewicz wygłaszał antykomunistyczne mowy do wystraszonych pasażerów.

Jego partyzanci dokonali kilku akcji ekspropriacyjnych. 19 września 1949 r. opanowali miejscowość Czernice Borowe pod Przasnyszem, rozbili posterunek MO, zabili milicjanta i ORMO-wca. W spółdzielni "Samopomoc Chłopska" zastrzelili kierownika i zabrali z kasy 1 milion 300 tys. zł. 21 stycznia 1950 r. ze spółdzielni w Wierzbowie koło Opinogóry zrabowali 246 tys. zł. 24 lutego 1950 r. ludzie "Roja" sterroryzowali 6 sołtysów w powiatach ciechanowskim i pszczyńskim, konfiskując zebrane podatki: około 300 tys. zł.

W końcu zwerbowano dziewczynę, którą "Rój" uważał za narzeczoną. Zgodziła się go wydać za zwolnienie z więzienia rodziców. 14 kwietnia 1951 r. on i Gniazdowski zostali otoczeni przez kilkuset żołnierzy i milicjantów w miejscowości Szyszki pod Pułtuskiem. Zginęli, gdy próbowali przebić się przez kordon otaczający wieś.

ANGIELSKI KRYMINAŁ

Trzech młodych mieszkańców Poznania ma niekwestionowane pierwszeństwo w rankingu napadów na wielką kasę w PRL. O dwa miesiące wyprzedzili sprawców najgłośniejszego skoku na konwój z pieniędzmi pod bankiem przy ul. Jasnej w Warszawie.

11 listopada 1964 r. po godz. 21 w bramę Urzędu Pocztowego nr 5 na rogu ul. Dzierżyńskiego i Wybickiego w poznańskiej dzielnicy Wilda wjechał ambulans pocztowy zbierający pieniądze z poczt w dzielnicy. Inkasent Czesław Andrzejewski poszedł po worek z pieniędzmi. W szoferce nysy siedział kierowca Sylwester Marciniak, obok auta stał strażnik Walenty Tomaszczyk z pepeszą na ramieniu. W ambulansie był już worek z 500 tys. zł. (Urząd Pocztowy nr 5 jest do dziś w tym samym budynku, tylko ulica zmieniła nazwę na 28 Czerwca 1956 roku). Na podwórze poczty można było wejść od ul. Dzierżyńskiego i od Wybickiego. Kiedy inkasent Andrzejewski z workiem, w którym znajdowało się 700 tys. zł, wracał do ambulansu, przez bramę od ul. Wybickiego wbiegło na podwórze trzech zamaskowanych mężczyzn z pistoletami w dłoniach. Huknęły strzały. Inkasentowi zabrano worek. Trzeci napastnik wskoczył do ambulansu i wyrzucił następny. Strażnik walczył z jednym z napastników i dopiero uderzenie kolbą pistoletu w głowę sprawiło, że go puścił. Podczas szamotaniny wypalił pistolet i kula zraniła strażnika w udo. Z gmachu poczty zaczęli wybiegać pracownicy. Bandyci uciekli, jeden worek z pieniędzmi został na podwórzu.

Dwaj napastnicy, z których pierwszy niósł pepeszę, pobiegli w stronę ul. Prądzyńskiego, gdzie wsiedli do stojącej za rogiem taksówki. Po drugiej stronie ulicy uciekał bandyta z workiem pieniędzy w jednej ręce i bronią w drugiej. Gonił go kierowca ambulansu Sylwester Marciniak, krzycząc: "Milicja! Bandyci! Łapać ich!". Przed bramą jednego z domów stało trzech chłopców. Gdy bandyta z workiem mijał ich, 14-letni Marian Siudziński podstawił mu nogę. Biegnący przewrócił się, a 18-letni Czesław Siudziński wyrwał mu worek. 22-letni Bogumił Zaraś nadepnął bandycie na rękę, w której trzymał broń - padł strzał, kula zraniła w nogę młodszego Siudzińskiego. Wkrótce na miejscu zdarzenia pojawił się radiowóz, którego załoga zatrzymała bandytę. Był nim 19-letni Adam Elsner.

Kiedy przywieziono go do komendy, właśnie zeznawał kierowca taksówki Bolesław Ratajczak. Około godz. 21 został wynajęty przez młodego człowieka (był nim Elsner), który kazał zawieźć się na róg ulic Prądzyńskiego i Wybickiego. Tam pasażer wysiadł, dał 50 złotych i kazał czekać. Po kilku minutach kierowca usłyszał strzały i do taksówki dobiegło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Grożąc bronią, kazali mu pojechać w okolice tzw. lasku dębińskiego. Tam zabrali kluczyki od stacyjki auta i zniknęli w ciemnościach. Kierowca miał jednak w kieszeni zapasowe kluczyki, uruchomił pojazd i pognał na milicję. Następnego dnia rano w lasku znaleziono pepeszę, pistolety Parabellum i FN oraz petardę, a także woreczki z amunicją i maski z pończoch.

Elsner (uczeń technikum w Zakładach im. Stalina - tak nazywały się wówczas Zakłady Cegielskiego) zeznał, że napadu wraz z nim dokonali: Zbigniew Rybarczyk (25 lat) i Ryszard Kowalewski (27 lat). Obaj pracowali w "Cegielskim". Jeszcze tej samej nocy obu zatrzymano. Rybarczyk, już karany za włamania i napady, czekał na milicję w mieszkaniu, a Kowalewski (pięciokrotnie karany) ukrywał się w melinie. Następnego dnia "Express Poznański" ogłosił: "Bandycki napad na ambulans pocztowy udaremniła wspólna akcja poznaniaków i MO". Gazeta opublikowała fotografię Siudzińskich. Braci i Zarasia nagrodzono radioodbiornikami oraz aparatami fotograficznymi.

Kowalewski i Rybarczyk twierdzili, że pomysł obrabowania ambulansu pocztowego zrodził się po obejrzeniu filmu "Liga dżentelmenów".

Angielski kryminał wyświetlano w polskich kinach na początku lat 60.; obraz nie ma nic wspólnego z serialem sprzed kilku lat o takim samym tytule. W śledztwie i podczas rozprawy sądowej złodzieje wyjaśnili, że kiedyś zobaczyli pocztowców przenoszących worki z pieniędzmi do ambulansu. Kowalewski spytał Rybarczyka: "To co, robimy »Ligę dżentelmenów?«".

Sądzono ich w trybie doraźnym na początku stycznia 1965 roku. Prokurator zażądał kary śmierci dla Kowalewskiego i Rybarczyka i 15 lat więzienia dla Elsnera. Sąd skazał dwóch pierwszych na dożywotnie więzienie, a Elsnera na 12 lat.

JAŚNIEJ W SPRAWIE JASNEJ

Najgłośniejszy w dziejach polskiej przestępczości napad wydarzył się dwa dni przed Wigilią, 22 grudnia 1964 roku, kilka minut po godz. 18.30 w Warszawie na ul. Jasnej. Dwaj mężczyźni zaatakowali u wejścia do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego (dziś jest tu Bank Przemysłowo-Handlowy) konwój, który przywiózł pieniądze z utargu w Centralnym Domu Towarowym (dzisiaj "Smyk"). Bandyci strzelali bez ostrzeżenia. Zranili jednego strażnika, drugiego zabili. Zrabowali worek, w którym było 1 milion 355 tys. zł (można było za to kupić 10 domków jednorodzinnych!). Ci sami dwaj bandyci, jak wynikało z rysopisów i użytej broni, po raz pierwszy napadli w grudniu 1957 r. na kasjerkę sklepu z obuwiem "Chełmek" (al. Wyzwolenia 13/15). Zrabowali wtedy 118 tys. zł. W kwietniu 1959 r. zabili na Mariensztacie milicjanta Zygmunta Kiełczykowskiego i zabrali jego pistolet. W czerwcu 1959 r. pod Urzędem Pocztowym nr 57 przy ul. Armii Ludowej napadli na konwojentów niosących pieniądze do furgonetki. Zastrzelili konwojenta i ranili strażnika, któremu zabrali pepeszę z magazynkiem pełnym nabojów. Zrabowali wtedy 660 tys. zł. Kolejny napad był pod bankiem na Jasnej. Pomimo ogromnej akcji milicyjnej, opublikowania portretów pamięciowych bandytów i wieloletniego śledztwa o kryptonimie "P-64", nie udało się ich ująć. Przestępstwa uległy przedawnieniu w 1989 r.

Po opublikowaniu w 1997 r. w tygodniku "Kulisy" (już nie istnieje) artykułu o napadzie (po raz pierwszy opartego na aktach śledztwa znajdujących się wtedy w archiwum MSW) do redakcji przyszedł list wysłany z Jaworzna na Śląsku. Autor podpisał się nazwiskiem człowieka mieszkającego w tej miejscowości, który był funkcjonariuszem MO i, jak powiedział mi członek jego rodziny, podobno uciekł z Polski. Adres był fałszywy. Autor listu, posługujący się policyjnym żargonem, napisał, że sprawcy napadu zostali: "wykryci, ustaleni i zlikwidowani, przynajmniej dwaj bezpośredni, (...) ze względu na zachowanie autorytetu środowiska, z którego się wywodzili, i dobro państwa nie podano ich nazwisk do publicznej wiadomości. Byli to dwaj oficerowie SB, major i kapitan". W 2008 r. podczas pracy nad filmem telewizyjnym o napadzie z cyklu "Zagadki PRL", w aktach śledztwa, znajdujących się obecnie w Instytucie Pamięci Narodowej, został znaleziony zagadkowy dokument. Komunikat z 17 marca 1966 r. powstał w Wydziale Ogólnym Departamentu III MSW i skierowany był "do funkcjonariuszy MO i Służby Bezpieczeństwa Garnizonu Warszawskiego". Departament III zajmował się zwalczaniem działalności antypaństwowej w sferze tzw. nadbudowy. Dlaczego więc dokument powstał w jego gabinetach? "Na podstawie informacji uzyskanej w sprawie »P-64« przesłuchano w charakterze świadka Ewę G., która zeznała, że w dniu 21 XII 1964 r. około godziny 18 lub 18.15, idąc ulicą Jasną w kierunku CDT, spotkała na odcinku między ulicą Świętokrzyską i Moniuszki znanego sobie z widzenia mężczyznę o imieniu Zdzisław, który szedł tą samą ulicą od strony banku w kierunku ulicy Świętokrzyskiej. Ze spotkanym mężczyzną Ewa G. rozmawiała około 7 do 8 minut. Z zachowania spotkanego mężczyzny podczas rozmowy z Ewą G. wynikało, że bardzo mu się spieszy oraz że zależy mu na tym, aby nie szła ona dalej ulicą Jasną w kierunku banku. Na skutek zachowania się spotkanego mężczyzny Ewa G. wróciła do ulicy Świętokrzyskiej, on natomiast udał się w kierunku ulicy Moniuszki, a więc z powrotem. Ewa G. twierdzi, że wspomnianego mężczyznę o imieniu Zdzisław poznała w latach 1950-1952 na zabawach tanecznych odbywających się w klubie sportowym »Kolejarz« (obecnie »Polonia«) przy ulicy Foksal, gdzie bywał on w towarzystwie swego kolegi imieniem Lutek. Tegoż Lutka Ewa G. widziała w miesiącach letnich 1955 roku, jak wychodził z gmachu Komendy Głównej MO przy ul. Karowej. W czasie rozmowy przy ul. Jasnej w dniu 21 XII 64 r. Zdzisław powiedział do G. m.in., że widział ją na akademii w Klubie MSW przy al. Wyzwolenia. Ewa G. istotnie 19 lipca 1964 r. była tam na centralnej akademii dla MO i SB Garnizonu Warszawskiego. Biorąc powyższe okoliczności pod uwagę, należy przypuszczać, że poszukiwany Zdzisław oraz Lutek, który powinien bliżej znać Zdzisława, są lub byli funkcjonariuszami organów MSW, względnie obracali się wśród znajomych bądź krewnych tych funkcjonariuszy. W związku z tym, że identyfikacja mężczyzny spotkanego przez Ewę G. w dniu 21 XII 1964 r. przy ul. Jasnej, a więc na dzień przed dokonaniem napadu na konwój CDT, może doprowadzić do ustalenia sprawców tej zbrodni, prosi się funkcjonariuszy MO i służby bezpieczeństwa o zgłoszenie swoim przełożonym lub bezpośrednio Kierownictwu Grupy »P-64« ewentualnych informacji, które mogą posłużyć do identyfikacji poszukiwanych osób. (...) Kierownictwo Grupy »P-64« sądzi, że za pośrednictwem niniejszego komunikatu uda się zidentyfikować poszukiwanych osobników w znacznie krótszym czasie niż w drodze normalnych czynności operacyjno-dochodzeniowych". Komunikat jest dziwny. Wynika z niego, że zarówno Zdzisław, Lutek, jak i Ewa G. to funkcjonariusze służb PRL. Nie wiadomo po co podano rysopis Ewy G., skoro doskonale znano jej personalia. Identyfikacja Zdzisława i człowieka o imieniu Lutek powinna odbyć się na drodze operacyjnej, a nie w rezultacie rozpowszechnienia wśród funkcjonariuszy komunikatu, który mógł być dla nich ostrzeżeniem. Co dziwniejsze, brak jest dokumentów opisujących, jakie były efekty poszukiwania, a takie powinny znaleźć się w aktach śledztwa. Nie wiadomo dlaczego trop ten nie doczekał się wyjaśnienia.

 

Rififi po polsku

Na ścianie banku w podwrocławskim Wołowie ktoś napisał kredą: "Zorro okradł bank". Napis zaraz starto.

Oddział Narodowego Banku Polskiego w Wołowie mieścił się przy placu Sobieskiego, na peryferiach 8-tysięcznego miasteczka. Na parterze obsługiwano klientów, piętro zajmowały biura. Na drugim piętrze mieszkały rodziny dyrektora banku i jednego z pracowników. 20 sierpnia 1962 r. o 5 rano sprzątaczka po wejściu do banku usłyszała krzyki z piwnicy. Leżał tam związany strażnik Marian Stelmarczyk. Uwolniła go i pobiegli na komendę MO.

Oto, co później ustalono. Gdy o godz. 22 strażnik wszedł do banku, został oślepiony latarką i usłyszał: "Ręce do góry!". Dwaj mężczyźni w maskach na twarzach celowali do niego z pistoletów. Zabrali strażnikowi klucze, zaprowadzili go do piwnicy, związali i zakneblowali. O świcie Stelmarczyk wypluł knebel. Skarbnik banku stwierdził, że skradziono 12 mln 531 tys. zł. 3,5 miliona było w banknotach 500 zł; 6 mln 800 tys. w banknotach 100 zł; reszta w banknotach i w monetach o niższych nominałach. Z tego 3,5 mln stanowiły stare banknoty.

Z Warszawy przyleciała samolotem specjalna grupa dochodzeniowa. Dziurę w podłodze skarbca włamywacze wybili przez sufit kotłowni samochodowym podnośnikiem. Nawiercono otwory w drzwiach kasy, a potem wyłamano je tzw. rakiem. Sześć worków z banknotami wywieziono samochodem. Bankowcy ustalili serie nowych pięćsetzłotówek (AR i AP) i setek (DJ i DK). Określono ich numery. Wykaz dostały banki i sklepy. We wrześniu w polskich bankach natrafiono na skradzione banknoty 500-złotowe, sztucznie postarzone.

2 października 1962 r. w Kluczborku pewna kobieta zapłaciła pięćsetką za narzutę na tapczan. Sprzedawczyni spostrzegła, że banknot miał "trefny" numer AP 5019. Posiadaczką banknotu była wrocławianka - jej mąż, 38-letni Mieczysław Florianowicz prowadził w Wołowie zakład naprawy sprzętu RTV. Gdy milicjanci wkroczyli do warsztatu, Florianowicz otworzył kanapę pełną banknotów, kilkaset tysięcy wyjął z telewizora. Oświadczył, że znalazł worek z pieniędzmi na polu za miastem. Do kradzieży przyznał się po 2 dniach.

Myśl o włamaniu do banku rzucił podczas gry w karty z rymarzem Józefem Sojką (35 lat, czworo dzieci) i taksówkarzem Wiktorem Kotowiczem (46 lat, jedno dziecko). Dołączył do nich Jan Jezierski (49 lat, czworo dzieci), właściciel warsztatu ślusarskiego w Obornikach Śląskich, który przygotował narzędzia. Byli to ludzie zamożni. Nieźle powodziło się Alfredowi Florianowiczowi (27 lat, kawaler, brat Mieczysława) i Mikołajowi Krzeczkowskiemu (25 lat, kawaler, szwagier Sojki) z Kluczborka. To oni obezwładnili strażnika. Skarbnik bankowy Rudolf Drewniak (35 lat, ośmioro dzieci) doradził Florianowiczowi, jak wyłączyć alarm i gdzie przebić strop. Złodzieje podzielili łup na pięć części po 800 tys. zł, aby każdy miał "swoje" pieniądze. Resztę ukrył Jezierski. Mieli odczekać rok, ale nie wytrzymali. Florianowicz, zapytany dlaczego puszczali w obieg nowe banknoty, wyznał: "Obawialiśmy się, że może nastąpić wymiana pięćsetek".

Pieniądze znaleziono w Wołowie, Kluczborku, Krotoszynie, Brzegu, Oleśnicy i w Obornikach. W kurniku, w piwnicy, w bańce zakopanej w ogródku i pod psią budą. Ze skradzionych 12 mln 531 tys. zł odzyskano 11 mln 572 tys.

Proces "milionerów z Wołowa" zaczął się 4 grudnia 1962 r. we Wrocławiu. "Trudno uwierzyć, że ci ludzie dokonali najzuchwalszego po wojnie napadu w Polsce" - ocenił reporter "Kuriera Polskiego". Groziła im kara śmierci. Sąd skazał Florianowicza, Jezierskiego, Sojkę, Kotowicza i Drewniaka na dożywotnie więzienie (zamienione na 25 lat); brat Florianowicza i szwagier Sojki dostali po 15 lat. Do tego przepadek mienia i grzywny. W kolejnych procesach dwadzieścia osób - żony, dzieci, krewni, znajomi - otrzymało kary od roku do 8 lat więzienia. Nazwano tę sprawę "Rififi po polsku". Tytuł "Rififi" nosił francuski film z 1953 r. o perfekcyjnym "skoku" na magazyn jubilerski. Włamywacze z Wołowa też perfekcyjnie dokonali rabunku, ale wpadli przez głupotę. Główni sprawcy opuścili więzienie w 1979 r.