Magnus Magnusson

SŁYNNE fałszerstwa, oszustwa i skandale

2008

 

(...)

 

 

Sprawa powoda Tichborne'a. Arthur Orton

 

"Niektórzy mają dużo pieniędzy i ani krzty rozumu, inni z kolei mają rozum, ale brak im pieniędzy. Niechybnie ci, co mają pieniądze, a nie mają rozumu, zostali stworzeni dla tych, co mają rozum, a nie mają pieniędzy".

Zapisane w notatniku powoda Tichborne'a

 

Duży kwadratowy dom stoi dostojnie w samym środku parku Tichborne, blisko Winchester w hrabstwie Hampshire. Jest to rodowa posiadłość jednej z najbogatszych niegdyś rodzin katolickich w późnośredniowiecznej Anglii sięgającej swą historią czasów przed inwazją Normanów. Mimo że tytuł baroneta to relikt przeszłości potomek Tichborne'ów nadal jest właścicielem domu: Anthony Loudon, młody makler giełdowy, mieszka na co dzień w Londynie, jednak weekendy spędza w Tichborne. On i jego żona Catherine wielce cenią ów dom, historię i romantyczność dziedzictwa Tichborne'ów, ponadto - co nie dziwi - są szczególnie zainteresowani jednym z bardziej sensacyjnych wątków w długiej i wytwornej historii rodziny. W drugiej połowie XIX wieku Tichborne znalazło się w samym centrum niezwykłych wydarzeń, których następstwa prawne wstrząsnęły całą wiktoriańską Anglią i ją zafascynowały - mowa o roszczeniu londyńskiego rzeźnika, który twierdził, że jest zaginionym spadkobiercą tytułu i posiadłości Tichborne'ów.

Należy tu wyjaśnić, że w kwietniu 1854 roku Roger Charles Tichborne, młody dziedzic fortuny Tichborne'ów, zaginął bez wieści, kiedy statek towarowy, którym płynął z Rio de Janeiro na Jamajkę, zatonął, zabierając ze sobą na dno - jak przypuszczano - wszystkich, którzy byli na pokładzie. Był to początek jednego z najbardziej spektakularnych - i najdłuższych - procesów w historii angielskiego sądownictwa.

Ale istnieje też inna historia dotycząca Tichborne'ów i kwestii pretendenta do tytułu - znacznie starsza i jeszcze bardziej tajemnicza. Jest to tak zwana historia zapomogi Tichborne'a. Według mnie dodaje ona całej sprawie jeszcze więcej niesamowitości.

Zapomoga Tichborne'a

Wspaniały siedemnastowieczny obraz flamandzkiego artysty Gillisa van Tilborcha (1625-1678), który wisi w pokoju jadalnym w posiadłości Tichborne, przypomina opowieść o zapomodze Tichborne'a. Przedstawia on trzeciego baroneta Tichborne, Sir Henry'ego Tichborne'a, rozdającego ubogim kromki chleba w posiadłości Tichborne w Dzień Zwiastowania 25 marca 1670 roku. Obraz ów został najprawdopodobniej zamówiony dla celów propagandowych w ciężkich czasach rządów króla Jakuba II, by stanowić dowód patriotyzmu i lojalności wybitnej rzymskokatolickiej rodziny, której dobro ludu leży na sercu.

Jednak czym jest owa zapomoga Tichborne'a? Legenda głosi, że zasiłek ustanowiła jeszcze w XIII wieku Lady Mabella Tichborne. Leżąc na łożu śmierci, poprosiła swojego gburowatego męża, by przekazał jej środki pozwalające na charytatywny zapis w testamencie - datek chleba dla każdego ubogiego, który się po niego zgłosi w domu Tichborne'ów w Dzień Zwiastowania. Małżonek, z początku niechętny, zgodził się wreszcie, jednak cynicznie zapowiedział, że na ów fundusz przeznaczy kukurydzę z takiej części swych pól, jaką jego umierająca żona zdoła przemierzyć, trzymając w ręku płonącą żagiew. Zbyt słaba, by chodzić, Lady Mabella przeczołgała się dokoła dwudziestotrzyakrowego pola na północ od parku Tichborne, do dziś zwanego The Crawls (miejsce czołgania).

Legenda głosi również, że Lady Mabella rzuciła klątwę na wszystkich swych potomków, którzy nie wykonają jej woli; karą za zaniechanie miałoby być pokolenie siedmiu synów, po którym nastąpiłoby pokolenie siedmiu córek - zabrakłoby tym samym dziedziców płci męskiej, nazwisko zostałoby zatracone, a wiekowy dom by upadł. Myślicie, że to tylko głupi przesąd? Tymczasem prawda jest taka, że w 1796 roku zaniechano na jakiś czas wydawania chleba. Do tego czasu zresztą Dzień Zapomogi zdążył przekształcić się w głośne święto, na które do Tichborne zjeżdżali się włóczędzy i żebracy ze wszystkich stron. Co się stało później? Otóż w 1803 roku część posiadłości Tichborne się zawaliła, zaś Sir Henry Tichborne (zm.1821), siódmy baronet, miał siedmiu synów, a jego najstarszy syn, ósmy baronet (Sir Henry Joseph Tichborne), miał z kolei siedem córek...

Choć wiara w klątwę zapomogi Tichborne'a przeczy racjonalnemu myśleniu, to część potomków do dziś choćby częściowo w nią wierzy. Zwracają oni uwagę na fakt, że główny, tragiczny bohater tych wydarzeń, Roger Charles Tichborne, spadkobierca, któremu nigdy nie było dane zająć należnej mu pozycji, urodził się w 1829 roku, czyli w okresie, kiedy zapomogi nie wydawano, a jego młodszy brat, Alfred Joseph Tichborne, który odziedziczył tytuł i został jedenastym baronetem, urodził się w 1839 roku, już po tym, kiedy wydawanie chleba przywrócono w celu odgonienia klątwy. Jakakolwiek byłaby prawda, wątek ten czyni całą historię jeszcze bardziej pasjonującą.

Roger Charles Tichborne

Za sprawą klątwy czy też nie na początku XIX wieku przyszłość wiekowej rodziny wyglądała raczej nieciekawie. Siódmy baronet, Sir Henry Tichborne, który zmarł w 1821 roku, miał siedmiu synów - w tym Henry'ego Josepha (ósmego baroneta) - więc zagrożenie niezachowania ciągłości rodu wydawało się odległe. A jednak wszystko potoczyło się nie tak. Czy było to wynikiem działania klątwy? Najstarszy syn, Sir Henry Joseph, sukcesor tytułu jako ósmy baronet, miał siedem córek, ale ani jednego syna. Drugi syn, Benjamin Edward (1780-1810), kapitan w armii, zmarł bezżennie w wieku trzydziestu lat. Trzeci syn, Edward (1782-1854), który zmienił nazwisko na Tichborne-Doughty, również nie miał synów. Czwarty syn, James Francis (1784-1862), był chyba skazany na pozostanie kawalerem. Piąty syn zginął podczas buntu Indian w 1806 roku w wieku osiemnastu lat. Szósty syn zmarł jako trzynastolatek. Wreszcie najmłodszy z całej siódemki, Robert Tichborne, ożenił się, ale i on także nie miał synów.

Kiedy siódmy baronet, Sir Henry Tichborne, zmarł w 1821 roku, jego miejsce zajął najstarszy syn, Henry Joseph, zostając tym samym ósmym baronetem. Henry Joseph zmarł w 1845 roku, pozostawiając po sobie siedem córek, ale ani jednego syna. Jego sukcesorem jako dziewiąty baronet był najstarszy żyjący brat, Edward. Edward już wcześniej odziedziczył ogromną fortunę (w tym ziemię w Lincolnshire i Dorset, milę ziemi w High Holborn, znaczną część Edgware Road w Londynie oraz sporą kamienicę w Kew po starszej kuzynce Elizabeth Doughty, niezamężnej wnuczce czwartego baroneta. Warunkiem otrzymania spadku było jednak przyjęcie nazwiska Doughty, co też Edward uczynił. Kiedy został dziewiątym baronetem, ponownie zmienił nazwisko, tym razem na Tichborne-Doughty. Ożenił się z córką Lorda Arundella z Wardour. Para miała jednego syna, który na nieszczęście zmarł w wieku sześciu lat w 1836 roku, jednak mieli też córkę, Katharine Doughty, która stała się bezwiednym katalizatorem historii powoda Tichborne'a.

Za sprawą klątwy czy też nie (znowu!) Sir Edward Tichborne-Doughty nie miał męskich potomków, szanse na przetrwanie rodowego nazwiska dzięki linii męskiej nagle zależały więc całkowicie od jego młodszego brata, Jamesa Francisa Tichborne'a, czwartego syna siódmego baroneta. James Francis nigdy nie liczył na przejęcie tytułu i przez długie lata pozostawał kawalerem. Jednak w 1827 roku, w wieku czterdziestu trzech lat, ożenił się z Henriettą Felicite Seymour, piękną i kapryśną dwudziestoletnią Francuzką, nieślubną córką ziemianina z Wiltshire i członka jednej z najbardziej poważanych rodzin we Francji, Bourbon Contis. Z nią to James Francis Tichborne miał dwóch synów, którzy mieli być podporą sukcesji. Ich starszym synem był Roger Charles Tichborne urodzony 5 stycznia 1829 roku (przypadkowo akurat w okresie zawieszenia zapomogi), zaś młodszym Alfred Joseph Tichborne urodzony w 1839 roku (już po wznowieniu zapomogi). James Francis i Henriettę Felicite mieli jeszcze dwie córki, ale obie zmarły w dzieciństwie.

Wraz z narodzinami dwóch synów i przejęciem przez Jamesa Francisa Tichborne'a po bracie Edwardzie tytułu dziesiątego baroneta w 1853 roku ciągłość rodu wydawała się zabezpieczona. Ale cóż to by była za ciągłość? Małżeństwo Jamesa i Henriettę Felicite okazało się burzliwe i nieszczęśliwe. Henriettę Felicite, której piękny portret wisi w posiadłości Tichborne, była apodyktyczna i wymagająca. Zdecydowanie nie lubiła tak Anglii, jak i Anglików. Nie przepadała również za angielską rodziną męża. Nalegała na porzucenie Hampshire i przeprowadzkę do Francji, a James, biedaczyna, z ograniczonym dochodem młodszego syna, nie miał innego wyjścia, jak tylko się zgodzić. Kiedy w 1829 roku w Paryżu urodził się Roger, nie było mu dane cieszyć się tradycyjnym angielskim szlacheckim wychowaniem. W ich domu przy Rue St Honore matka zadbała o to, by on i (później) jego młodszy brat wychowywali się jak typowe francuskie dzieci salonów. Roger uchodził za chłopca raczej wątłego zdrowia, toteż matka zabroniła mu chodzić do szkoły. Stąd jego edukacja była mocno okrojona, mówiąc delikatnie.

Jednakże James Tichborne pragnął, by jego starszy syn, spadkobierca dziedzictwa Tichborne'ów, otrzymał solidne angielskie wykształcenie, które umożliwiłoby mu w przyszłości zajęcie godnej pozycji wśród szlachty Hampshire. Okazja przydarzyła się dopiero wtedy, gdy Roger miał szesnaście lat. Kiedy ósmy baronet, Sir Henry Joseph, zmarł w 1845 roku, ojciec Rogera pod pretekstem wyjazdu na pogrzeb starszego brata zabrał chłopca do Anglii i już na miejscu, za plecami żony, zapisał go do Stonyhurst College w Lancashire, znaczącej katolickiej szkoły publicznej w Anglii. W Paryżu pani Tichborne szalała z wściekłości, jednak było już po fakcie i młody Roger spędził trzy szczęśliwe lata w kolegium, ochoczo uprawiając takie sporty drużynowe, jak chociażby hokej (bądź, jak to nazywano w Stonyhurst, "bandy") i ucząc się, jak być angielskim rzymskokatolickim dżentelmenem. Uczył się tam ponadto podstaw greki i łaciny, nieco matematyki oraz płynnej angielszczyzny, chociaż nigdy nie pozbył się swojego francuskiego akcentu.

Kiedy Roger ukończył Stonyhurst, wstąpił do armii - ponownie postępując wbrew woli matki. Zdobył patent w prestiżowym szóstym pułku dragonów, wstępując do oddziału jako młodszy oficer w 1849 roku. Spędził tam trzy lata, jednak nigdy nie odniósł sukcesu jako oficer kawalerii. Jego wyraźny francuski akcent czynił go pośmiewiskiem wśród oficerów i obiektem niekończących się żartów. Ponadto cierpiał na deformację narządów płciowych (jego penis był cofnięty) w związku z czym przezywano go "Tich" *["Tich" wymawia się w jęz. ang. tak samo jak "tick" ("ptaszek")]. W grudniu 1852 roku odszedł z wojska. Zamarzyła mu się zamorska placówka i choć była to odległa perspektywa, wysłał podanie.

Młody Roger Tichborne był bowiem uwikłany w smutną historię miłosną. Za czasów Stonyhurst spędzał wakacje (a później także przepustki z wojska) u krewnych w Anglii, zwłaszcza u wuja, Sir Edwarda Tichborne-Doughty, i ciotki Katharine w Tichborne lub w ich posiadłości Upton w Dorset. Stopniowo acz coraz silniej młody Roger przywiązywał się do swojej uroczej siostry ciotecznej Katharine Doughty. Początkowo zarówno Sir Edwarda, jak i Lady Doughty, którzy traktowali go jak syna, którego stracili, bardzo to cieszyło, gdyż pochodzenie czyniło go pożądanym kandydatem na męża dla ich córki. Jednak istniały pewne ważne przeciwwskazania - po pierwsze, według prawa Kościoła rzymskokatolickiego kuzynostwo w pierwszej linii nie może wstępować w związek małżeński, zaś po drugie, Roger zaczynał mieć opinię niestabilnego i rozpustnego młodego człowieka o nadmiernym upodobaniu do alkoholu i tytoniu. Po bożonarodzeniowej wizycie w 1851 roku Sir Edward Tichborne-Doughty - najprawdopodobniej z bólem serca - powiedział Rogerowi, że nie wyrazi zgody na ślub i polecił mu odejść. Kochankowie rozstali się we łzach, zaś Roger powrócił do swojego pułku. Jednak nie minęły dwa tygodnie, a ich nadzieje odżyły. Ze swego - jak przypuszczał - łoża śmierci Sir Edward Tichborne-Doughty wezwał do siebie Rogera i udzielił zgody na zaręczyny, pod warunkiem że Roger zdobędzie dyspensę od papieża i że jego rodzice wyrażą zgodę. Zaręczyny jednak nie trwały długo. Sir Edward Tichborne-Doughty odzyskał siły, zaś do uszu Lady Doughty dotarły pewne nieprzyjemne historie na temat Rogera. Zaalarmowani nimi państwo Tichborne-Doughty uznali, że ich córka powinna odzyskać wolność na trzy lata, zaś przez ten czas młodzi powinni unikać wszelkiego ze sobą kontaktu.

W czerwcu 1852 roku Roger Tichborne spotkał swoją kuzynkę po raz ostatni. Nie tracił wtedy nadziei na ostateczny sukces i wręczył Katharine kartkę z deklaracją oddania:

"Oto przyrzekani dziś, że jeśli poślubię moją kuzynkę Katharine Doughty jeszcze w tym roku lub najdalej przed upłynięciem trzech lat, wybuduję kościół bądź kaplicę w Tichborne ku czci Najświętszej Panienki jako podziękowanie za ochronę, jaką nas otoczyła i prośbę do Boga o wysłuchanie naszych próśb".

Kopia tej deklaracji, którą Roger pozostawił u bliskiego powiernika (Vincenta Gosforda, zarządcy posiadłości Tichborne'ów) w zaklejonej kopercie oznaczonej jako "prywatne i poufne", odegrała później ważną rolę w procesie powoda Tichborne'a.

Tymczasem Roger Tichborne zdecydował się wyjechać za granicę, by poradzić sobie ze swymi problemami sercowymi. Wybrał się na długą podróż do Ameryki Południowej. Jako że w 1850 roku stał się pełnoletni, był tym samym finansowo zabezpieczony, otrzymując rocznie pięćset funtów. Udał się do Paryża, aby pożegnać się z rodzicami i w marcu 1853 roku wypłynął z Hawru na francuskim okręcie płynącym do Valparaiso, głównego portu Chile. Musiał wtedy odczuwać wyraźną ulgę. Nie mówiąc już o cierpieniu spowodowanym przez miłość, w domu w Paryżu przeżywał istne "piekło na ziemi", co powodowane było agresywnym temperamentem jego matki.

Kiedy w czerwcu 1853 roku dopłynął do Valparaiso, dowiedział się o śmierci swego wuja, Sir Edwarda Tichborne-Doughty i o przejęciu tytułu baroneta przez swego ojca, Jamesa Francisa Doughty-Tichborne. Wiadomość ta nie była zła - kieszonkowe Rogera zostało podwojone natychmiast po śmierci wuja, zaś sam Roger mógł przypuszczać, że szanse na małżeństwo z Katharine wzrosły. Napisał więc do świeżo owdowiałej ciotki, że zamierza przez osiemnaście miesięcy podróżować po Ameryce Południowej, a następnie udać się do Indii.

Roger Tichborne w Santiago, styczeń 1854 r.

 

Przez ponad rok Roger przebył praktycznie całą Amerykę Południową. Prowadził w tym czasie pamiętnik z podróży i słał do rodziców i krewnych (zwłaszcza do Lady Doughty) długie listy pełne opowieści o swoich przygodach. Wysyłał również do Tichborne całe kolekcje wypchanych ptaków, skór egzotycznych zwierząt i inne cuda.

Wreszcie dotarł do Rio de Janeiro. Jego następnym punktem w planie podróży była Jamajka. Dwudziestego kwietnia 1854 roku wsiadł na angielski statek z Liverpoolu "Piękna" płynący do Kingston. Cztery dni później zauważono łódź ratunkową pływającą do góry dnem, a dookoła niej znajdowały się przedmioty pochodzące z tego statku. Nikt nie miał wątpliwości: angielski statek poszedł na dno, zabierając ze sobą wszystkich, którzy byli na jego pokładzie. Pomimo dochodzenia firmy Lloyds z Londynu nie dowiedziano się więcej o losie statku i jego pasażerów. Pieniądze z ubezpieczenia zostały wypłacone, właściciele statku porozumieli się z krewnymi i w lipcu 1855 roku potwierdzono autentyczność testamentu Rogera Tichborne'a (który napisał w 1852 r.). Tym samym Sir Roger Tichborne został prawnie uznany za zmarłego.

Co stało się z innymi bohaterami tej tragedii? W roku zatonięcia "Pięknej" Katharine Doughty, wielka miłość Rogera, wyszła za Percy'ego Radcliffe'a, zamożnego dziedzica baronecji Yorkshire. W czerwcu 1862 roku Sir James Doughty-Tichborne zmarł i jego miejsce zajął jedyny żyjący syn, młodszy brat Rogera - Alfred, który podobnie jak ongiś jego ojciec przyjął drugie nazwisko Doughty.

Sir Alfred Doughty-Tichborne był alkoholikiem oraz lekkomyślnym ekscentrykiem i miał spore problemy finansowe. Kiedy zmarł w lutym 1866 roku, posiadłość była poważnie zadłużona. Alfred ożenił się z córką Lorda Arundell z Wardour (krewną Lady Doughty), jednak gdy umierał, nie miał potomków. Trzy miesiące później wdowa wydała na świat syna, Henry'ego Alfreda Josepha Doughty-Tichborne, który odziedziczył wszystko.

Jedyną osobą, która nie przyjmowała do wiadomości śmierci Rogera Tichborne'a, była jego matka Henriette. Psychologowie twierdzą, że kiedy usłyszała o zniknięciu swego starszego syna, jej żal połączył się z goryczą, jaką odczuwała na myśl o tym, że dopuściła do pogorszenia ich wzajemnych stosunków, a nadzieja, że Roger przeżył, dawała jej szansę na odkupienie win.

Jakkolwiek by było, Lady Tichborne popadła w obsesję i wierząc, że Roger nadal żyje, sprawdzała każdą plotkę o uratowanych rozbitkach, zostawiała na noc zapalone światło w holu domu w Tichborne, aby jej syn mógł trafić, a także przyjmowała do domu każdego żeglarza, który miał do opowiedzenia jakąś niezwykłą historię. Jej umierający mąż nic nie mógł poradzić na tę obsesję, a kiedy zmarł w 1862 roku, cały majątek dziedziczyłby Roger. Sprawa spadku odżyła na nowo i Henriettę jeszcze silniej zaangażowała się w swoją obsesję. Od 1863 roku umieszczała ogłoszenia w wielu gazetach w Ameryce Południowej i Australii, lecz bez powodzenia. W maju 1865 roku, po lekturze "The Times", z którego dowiedziała się o niejakim Cubitcie, właścicielu agencji Zaginieni Przyjaciele w Sydney, napisała do niego, prosząc o pomoc. W jej imieniu Cubitt umieścił dość nieprecyzyjne ogłoszenie:

"Znaczna nagroda czeka na osobę, która dostarczy informacji pomocnych w ustaleniu losu Rogera Charlesa Tichborne'a. Wyżej wymieniony wypłynął z Rio Janeiro 20 kwietnia 1854 roku na statku »Piękna« i od tego czasu słuch o nim zaginął, jednak do Anglii dotarł raport o statku płynącym do Australii, najprawdopodobniej do Melbourne, który to wziął na pokład ocalałych rozbitków z »Pięknej«. Nie wiadomo, czy wśród uratowanych był też Sir Roger Charles Tichborne. W chwili obecnej miałby on mniej więcej trzydzieści dwa lata [de facto 36], jest delikatnej budowy, raczej wysoki, ma bardzo jasne brązowe włosy [de facto miał czarne] i niebieskie oczy. Pan Tichborne jest synem zmarłego Sir Jamesa Tichborne'a i tym samym spadkobiercą wszystkich jego włości".

Dziewiątego października 1865 roku, jedenaście lat po zaginięciu Rogera Tichborne'a, z Cubittem skontaktował się jego stary znajomy Gibbes, adwokat w mieście Wagga Wagga w Nowej Południowej Walii, twierdząc, że "namierzył R.C. Tichborne'a". Tak oto zaczęła się jedna z najsłynniejszych historii spornej tożsamości.

Na scenę wchodzi powód. Thomas Castro

Człowiek uznany za R.C. Tichborne'a był klientem Gibbesa i nazywał się Thomas Castro; był winny prawnikowi znaczną sumę pieniędzy. Castro był dużym, krzepkim mężczyzną, którego firmę rzeźniczą czekało bankructwo. Gibbes wiedział, że nazwisko "Castro" nie było jego prawdziwym nazwiskiem - jego klient wyznał mu ongiś, że jest najstarszym synem pewnej znanej rodziny w Anglii i spadkobiercą tytułu. Opowiadał, że po zatonięciu "Pięknej" on i inni, którzy ocaleli, zostali zabrani na pokład statku "Osprey", który zawiózł ich nie do najbliższego portu, lecz aż do Australii.

Kiedy Gibbes przeczytał ogłoszenie w "Melbourne Argus", od razu doszedł do wniosku, że odnalazł się zaginiony dziedzic Tichborne, a jego podejrzenia umocnił fakt, że widział Castro palącego fajkę z wygrawerowanymi inicjałami "R.C.T.". Dziewiętnastego października 1865 roku napisał list do zrozpaczonej wdowy, Lady Tichborne, że jej zaginiony syn odnalazł się cały i zdrowy w Australii.

Przez kilka tygodni wdowa i Gibbes korespondowali ze sobą przez Cubitta, głównie poruszając temat finansów. Cubitt informował wdowę o konieczności przekazania pewnej kwoty pieniędzy, zaś sama Lady Tichborne, za namową przyjaciół, wstrzymywała się z wypłatą do momentu otrzymania czegoś bardziej przekonującego niż strzępy informacji, które przesłał jej Cubitt. Tymczasem Gibbes odmówił ujawnienia czegoś więcej do czasu ustalenia satysfakcjonujących go warunków. Wreszcie przekonany o prawdziwości historii Castro Gibbes postanowił wziąć sprawy w swoje ręce - nakłonił Castro do napisania osobistego, choć dość nieczytelnego listu do matki:

"Wagga Wagga, 17 stycznia, 1866 Droga Matko,

Czas, jaki upłynął od mojego ostatniego listu, datowanego na 22 kwietnia 1854, sprawia, że niezmiernie trudno jest mi rozpocząć ten list. Przykro mi za troski i zmartwienia, jakich zapewne przysporzyłem, nie pisząc. Ale to wszystko wie mój adwokat, a bardziej prywatne szczegóły zachowam dla twego własnego ucha. Jednej rzeczy bądź jednak pewna: mimo że żyłem w skromnych warunkach, nigdy żadnym czynem nie splamiłem nazwiska naszej rodziny. Byłem tylko Biednym Człowiekiem, niczym gorszym...".

Niemniej jednak w liście Castro wspomina o "brązowym znamieniu na mym boku" i o "Historii z kartami w Brighton" (której - jak później wyznała wdowa - sobie nie przypomina) oraz prosi matkę o przesłanie dwustu funtów w celu sfinansowania podróży do Anglii plus kolejnych dwustu na spłacenie zaległych długów.

Od czasu ich pożegnania w Paryżu w marcu 1853 roku minęło prawie trzynaście lat. Kiedy list od Castro był w drodze do niej, Lady Tichborne przeżyła kolejną bolesną stratę: zmarł jej młody syn awanturnik, Sir Alfred Joseph Doughty-Tichborne. Rodzina Tichborne znalazła się niepewnej sytuacji - synowa była co prawda w ciąży, ale nikt nie wiedział, czy nosiła chłopca, czy dziewczynkę. Kiedy list od Castro dotarł, musiał być dla starej wdowy niczym znak opatrznościowy - dowiedzieć się, że zaginiony od lat syn jednak żyje, i to tuż po śmierci drugiego. Bez chwili wahania 25 lutego 1866 roku Lady Tichborne napisała do Castro, zwracając się do niego "mój ukochany synu, Rogerze", bez cienia wątpliwości przyjmując jego tożsamość za pewnik i zachęcając go do powrotu do schorowanej matki. Zapewniała go jednocześnie, że zorganizuje niezbędne fundusze i podpisała list "H.E. Tichborne". Napisała również do Gibbesa: "Wydaje mi się, że niektóre rzeczy mylą się mojemu ukochanemu synowi, zupełnie jak we śnie, aczkolwiek wierzę, że w istocie jest to mój syn, mimo że niektóre jego stwierdzenia są nieprecyzyjne".

Dwudziestego czwartego maja 1866 roku Castro odpisał swej "Najdroższej i Ukochanej Matce", co następuje: "Z trudem próbuję sobie wyobrazić, Kochana Matko, jak udało Ci się przeżyć całe lata, nie znając mojego losu. Proszę, nie wiń mnie, bowiem wierzę, że los miał tu wiele do powiedzenia". Jednak pieniądze nie nadchodziły (wdowa bowiem napisała do Cubitta, że nie prześle ani grosza dopóty, dopóki nie dostarczą jej jakichś dowodów tożsamości pretendenta) i Castro znalazł się w poważnych tarapatach finansowych, będąc całkowicie zależnym od hojności Gibbesa, swojego adwokata. Co więcej, niedawno ożenił się z młodą, niepiśmienną służącą Mary Ann Bryant i właśnie spodziewali się dziecka.

Jednak w dalszych listach do Cubitta wdowa otwierała przed pretendentem i jego zwolennikami kolejną szansę. Pisała mianowicie, że w Sydney żyje pewien człowiek imieniem Bogle, który był sługą wuja Rogera, Sir Edwarda Doughty, i który znał Rogera całkiem dobrze. Ponadto Lady Tichborne przesłała Cubittowi (i Gibbesowi) szereg dalszych szczegółów dotyczących wczesnych lat życia Rogera. Drugi list nieco zmartwił Gibbesa, ponieważ opowieść wdowy różniła się znacznie od tego, co opowiedział mu ongiś Castro. Jednak było już za późno: Castro opuścił Wagga Wagga i wyruszył do Sydney, aby zaciągnąć pożyczkę w Australian Joint Stock Bank, oraz sporządził testament, w którym cały swój majątek pozostawiał żonie, a jakieś nieistniejące posiadłości gdzie indziej licznym innym spadkobiercom (w tym swojej matce, którą nazwał Hannah Francis - a nie Henriettę Felicite Tichborne).

Uzbrojony w nowe informacje dostarczone przez wdowę, Castro udało się przekonać pracowników banku, aby mu pomogli. Udzielono mu kredytu bez limitu (wychodząc z założenia, że dziedziczy on rentę wynoszącą piętnaście tysięcy funtów rocznie). Stał się lokalną sławą i częścią życia towarzyskiego Sydney. Dowiedziawszy się z listu wdowy, że Tichborne'owie to katolicy, postanowił ponownie wziąć ślub ze swoją żoną, tym razem jednak z zachowaniem obrządków Kościoła katolickiego.

Bogle, służący wujka Rogera, o którym w swym liście pisała wdowa, wyjechał z Sir Edwardem z zachodnich Indii jeszcze jako chłopiec i pracował dla niego jako lokaj i majordomus aż do śmieci baroneta w 1853 roku. Ożenił się z guwernantką Tichborne'ów i po śmierci Sir Edwarda przeniósł się do Sydney, uprzednio otrzymując od Lady Doughty hojną roczną pensję. Kiedy w australijskich gazetach przeczytał, że "odnaleziono" zaginionego Rogera Tichborne'a i że ten zatrzymał się w hotelu Metropolitan w Sydney (który to właśnie nabył na kredyt za dziesięć tysięcy funtów!), Bogle bezzwłocznie udał się na spotkanie z nim. Mimo że Castro był znacznie wyższy niż Roger Tichborne, Bogle najwyraźniej nie miał żadnych problemów z rozpoznaniem w nim zaginionego dziedzica. Co więcej, stał się najbliższym przyjacielem i powiernikiem Castro, całkowicie oddanym jego sprawie (zwłaszcza gdy Lady Doughty wstrzymała wypłatę jego renty na wieść o jego kontaktach z Castro).

Drugiego września 1866 roku pretendent w końcu wyruszył w podróż do Anglii przez Panamę i Nowy Jork, podróżując pod nazwiskiem Sir Roger Tichborne. Wraz z nim wyruszyła jego żona i mała córeczka oraz były służący wuja Bogle, który stał się jego nieodłącznym towarzyszem, doskonałym trenerem do roli, jaką Castro miał odegrać w Anglii.

Pretendent w Anglii

Castro przybył do Londynu w Boże Narodzenie 1866 roku. Jego przybycia z podnieceniem oczekiwała matka i spora grupa krewnych, z którymi Roger Tichborne miał ongiś bliskie stosunki. Nikt z szerokiego kręgu rodziny nie podzielał tego, co nazywali złudzeniami wdowy na temat zaginionego syna. Mieli bowiem wiele do stracenia. Prawdopodobnie wdowa po Sir Alfredzie i matka dziecka-baroneta miała do stracenia najwięcej, jednak dla wszystkich przybycie krewnego oznaczało bolesne zamieszanie, jeśli tylko zamieszanie.

Wdowa była w pełni świadoma problemu, toteż zachęcała pretendenta, by przybył bezpośrednio do jej domu w Paryżu, nie nawiązując kontaktu z rodziną ze strony ojca. A co było pierwszą rzeczą, jaką zrobił jej rzekomy syn? Pojechał prosto do Wapping na londyńskim East Endzie i tam udał się do hotelu Globe Inn, by zapytać o rodzinę nazwiskiem Orton, twierdząc, że jest ich bliskim znajomym. Następnego ranka wrócił do East Endu, sprawdzając kilka adresów, które mu podano, w tym jeden będący adresem siostry Arthura Ortona, rzeźnika z Wapping, który w 1849 roku uciekł ze statku w Valparaiso, a w 1854 roku osiedlił się w Australii jako Thomas Castro. Tym samym, zanim cokolwiek się zaczęło, pretendent sam zaczął się ujawniać.

Po serii wizyt w East Endzie Castro odwiedził posiadłość Tichborne. Zatrzymał się w hotelu Swan Inn w Alresford jako "Pan Taylor", chcąc pozostać incognito. Następnego ranka właściciel hotelu zawiózł go do domu Tichborne, który naonczas wynajmował pułkownik Lushington. W Tichborne pretendent ujawnił swoją "prawdziwą" tożsamość jako Sir Roger Tichborne. Pomimo znacznych rozmiarów (ważył ponad sto dwadzieścia kilogramów, a zaginiony arystokrata niecałe sześćdziesiąt) udało mu się zyskać dwóch ważnych sojuszników: Edwarda Hopkinsa, dawnego radcę prawnego rodziny, oraz Francisa J. Baigenta, antykwariusza z Winchester, który dobrze znał historię rodziny Tichborne'ów.

Dopiero wtedy, ponad tydzień po przybyciu do Anglii, pretendent zdecydował się wyruszyć do Paryża, by spotkać się z Lady Tichborne. Wieczorem 10 stycznia 1867 roku przybył do Paryża z małym orszakiem przyjaciół. Jednak następnego ranka, kiedy "matka" po niego przysłała, odmówił odwiedzenia jej, tłumacząc się chorobą. Toteż wdowa, pośpiesznie zwalniając swojego najbliższego doradcę (który od początku konsekwentnie doradzał jej rozwagę i ostrożność), sama udała się do hotelu na spotkanie z mężczyzną, który - jak to już dawno wbiła sobie do głowy - jest jej zaginionym synem.

Długo oczekiwane spotkanie matki i syna po siedemnastu latach niewidzenia się nie mogło wyglądać dziwniej. Było ciemne, ponure popołudnie, a rolety w pokoju spuszczono do połowy. Pretendent leżał w łóżku opatulony pościelą i w ubraniu, z twarzą zwróconą do ściany. Wdowa pochyliła się nad nim i ucałowała go, mówiąc: "wygląda dokładnie jak jego ojciec, a uszy ma identyczne jak wuj!". Pokrzepiony tym powitaniem pretendent spędził najbliższy tydzień w towarzystwie matki. Adwokat pretendenta uroczyście ogłosił, że Lady Tichborne rozpoznała w jego kliencie swojego syna i czym prędzej napisał do "The Times", informując też, że już przedsięwzięto niezbędne kroki formalnoprawne. Lady Tichborne zaakceptowała niepiśmienną synową i maleńką wnuczkę i - do czasu przejęcia przez syna posiadłości - przyznała im roczną rentę w wysokości tysiąca funtów ze swego majątku, którą dotychczas przekazywała synowej, matce małego baroneta, Sir Henry'ego Alfreda Josepha Doughty-Tichborne'a. Przekazała również pamiętniki i listy, które jej słał ongiś z Ameryki Południowej. Z tych dokumentów pretendent uzyskał wiele ważnych informacji.

Mimo że okoliczności spotkania w Paryżu były dość dziwne, to już zupełnie dziwaczna była ciągła niechęć obiektywnego spojrzenia na pewne alarmujące niespójności w zachowaniu i opowieściach "syna". Okazało się na przykład, że chociaż jego ojczystym językiem był francuski, to w tym języku nie rozumiał ani słowa. Nie rozpoznawał również przyjaciół z lat dzieciństwa spędzonych w Paryżu ani nie pamiętał nazwisk krewnych. Ponadto przekręcał imię własnej matki, nazywając ją Hannah Francis i nie mógł sobie przypomnieć jej panieńskiego nazwiska. Twierdził, że przez krótki czas służył w armii jako żołnierz, a o swojej szkole Stonyhurst mówił Winchester. Roger Tichborn był drobnej, delikatnej budowy, miał ciemne włosy i tatuaż na lewej ręce. Pretendent natomiast był człowiekiem wysokim, muskularnym, o sporej nadwadze, rudobrązowych włosach i do tego nie miał żadnych tatuaży na ciele. Oczy Rogera Tichborne'a opisywano jako przenikliwie niebieskie, natomiast oczy pretendenta były szare.

Rażących rozbieżności było jeszcze mnóstwo, ale wdowa, Lady Tichborne, już podjęła decyzję - jej syn się odnalazł. Jej niczym niewzruszona wiara wiele osób przekonywała bardziej niż obiektywne dowody świadczące przeciwko domniemanemu synowi. To, że wielu rzeczy zapomniał -jak chociażby język ojczysty matki - przypisywano stresowi, chorobie czy amnezji.

Po powrocie do Anglii pretendent zamieszkał w domu w Essex Lodge w Croydon, blisko biura swojego adwokata, a Bogle dostał własny pokój. W lutym wdowa przybyła z Francji, by zamieszkać wraz z synem i jego rodziną w Croydon, jednak szybko odkryła, że życie w tym domu jest nie do wytrzymania. Nie było chwili spokoju. O każdej porze dnia i nocy dom nawiedzali radcy prawni, pożyczkodawcy, byli żołnierze włóczący się po kraju. Wszyscy przybywali, aby złożyć pisemne oświadczenie, że rozpoznają Tichborne'a, a następnie odbywały się huczne zabawy i pijatyki. Essex Lodge stał się centrum dowodzenia kampanią pretendenta mającą na celu prawne uznanie jego tożsamości. Wreszcie Lady Tichborne, wyczerpana tym, a także częstym nagabywaniem o wsparcie finansowe, z końcem kwietnia powróciła do Paryża.

Zaczęło się formowanie szyków bojowych. Obóz pretendenta zdał sobie sprawę, że musi zgromadzić świadków, którzy pod przysięgą potwierdzającego tożsamość. W tym celu rozesłano ekipy prawników, aby zbierali członków szlachty z Hampshire, który znali niegdyś Rogera Tichborne'a oraz byłych członków pułku (obecnie stacjonującego w Leeds), do którego należał i którym później dowodził. Po hojnym i serdecznym przyjęciu wielu starych kamratów podpisało oświadczenia potwierdzające tożsamość gospodarza (a niektórzy z nich zostali zatrudnieni w Croydon jako służący). Wśród podpisujących znalazło się też kilku oficerów, aczkolwiek wielu zdecydowanie odmówiło złożenia oświadczenia. Lokalni biznesmeni i kupcy z Alresford oraz wieśniacy z Tichborne byli podobnie przyjmowani - co wieczór w Swan Inn - a pisemne oświadczenia mnożyły się. Były one zresztą masowo drukowane i następnie rozprowadzane.

Tymczasem rodzina postanowiła dać pretendentowi ostatnią szansę potwierdzenia prawdziwości jego historii, spotykając się z nim twarzą w twarz. Jednak gdy pretendent nie dość, że nie poznał Katharine Doughty (wtedy już Radcliffe), miłości swego życia, to jeszcze nazwał ją Lucy, jego adwokaci postanowili mocno ograniczyć wszelkie kontakty z ich klientem. Rodzina (oczywiście z wyjątkiem Lady Tichborne) była coraz bardziej pewna, że pretendent jest tylko uzurpatorem, toteż postanowiono udać się do sądu, aby uniemożliwić przejęcie majątku Tichborne'ów. Grupa prawników reprezentująca interesy rodziny skupiła się na ustaleniu powiązań między Castro a Arthurem Ortonem z Wapping, z którego rodziną Castro próbował się skontaktować pierwszego wieczoru w Anglii. Ujawnienie prawdziwej tożsamości pretendenta byłoby kluczowe dla ich sprawy.

Arthur Orton

Arthur Orton urodził się w Wapping 20 marca 1834 roku. Był najmłodszym synem z dwanaściorga dzieci (ośmiu synów i cztery córki), potomkiem niegdyś znanej rodziny rzeźników z East Endu. Nie mógł regularnie uczęszczać do szkoły ze względu na stan zdrowia - cierpiał bowiem na chorobę układu nerwowego zwaną pląsawicą Sydenhama (znaną także jako taniec świętego Wita, a powiązaną z gorączką reumatyczną). Jednak mimo że jego wykształcenie było ograniczone, miał bystry umysł, zdolności językowe i bujną wyobraźnię. Od małego opowiadał, że ma arystokratyczne korzenie, trzymał jednak nazwisko rodziny w tajemnicy, mówił też, że pewnego dnia odziedziczy wielką fortunę.

Gdy miał piętnaście lat, ojciec wysłał go na morze, licząc, że może wyleczy się ze swoich dolegliwości z dzieciństwa. Szkolił się u niejakiego kapitana Brooksa na brygu "Ocean" o wyporności sto sześćdziesiąt ton, jednak ciężkie żeglarskie życie młodzieńcowi nie odpowiadało i w 1849 roku opuścił statek w Valparaiso. Udał się wtedy do miasta Melipilla, gdzie mieszkańcy troskliwie zaopiekowali się nastoletnim przybyszem. Angielski lekarz nazwiskiem Hayley i jego chilijska żona przyjęli chłopca do swojego domu i opiekowali się nim przez kilka miesięcy, do czasu, kiedy młodzian zaciągnął się na statek płynący do Anglii i w czerwcu 1851 roku powrócił do Londynu.

Tu rozpoczął pracę w sklepie mięsnym ojca razem ze swymi starszymi braćmi. Był solidnie zbudowanym, muskularnym młodzieńcem, który lubił ciężką pracę i szybko wyszkolił się na świetnego rzeźnika, zyskując przydomek "Byczek Orton". Wkrótce zaręczył się z dziewczyną z sąsiedztwa, Mary Ann Loder, jednak nadal marzył o sławie i zbiciu fortuny za granicą. W 1852 roku nadarzyła się okazja wypłynięcia do Australii. Ktoś w Hobart na Tasmanii pragnął nabyć parę kuców szetlandzkich od Ortona seniora, a Arthur zgodził się dostarczyć kuce i popłynął z nimi na pokładzie "Middleton", na którym pracował jako okrętowy rzeźnik. Tak więc, niewiele się zastanawiając, porzucił swoją ukochaną i swoją marną, acz pewną pracę w Wapping i wyruszył na poszukiwanie nowego życia w Australii. Dotarł do Hobart w maju 1853 roku i zatrudnił się jako rzeźnik w lokalnym sklepie mięsnym, następnie pracował jako poganiacz bydła i magazynier.

To były ostatnie wieści, jakie przesłał rodzinie i przyjaciołom, zanim słuch o nim zaginął. Prawdopodobnie został później członkiem gangu kradnącego owce, po czym zmienił tożsamość i włóczył się po Australii, aż zatrudnił się jako rzeźnik w Wagga Wagga, przyjmując nazwisko Thomas Castro. Tam to w 1865 roku przeczytał ogłoszenie Lady Tichborne. Miał właśnie zamiar ogłosić bankructwo, kiedy wyznał swemu radcy prawnemu, że ma posiadłość w Anglii i jest rozbitkiem. Prawnik, który również widział ogłoszenie, połączył ze sobą fakty i doszedł do wniosku, że Castro to zaginiony Roger Tichborne...

Arthur Orton

 

Szyki bojowe

Wdowa Tichborne zmarła na serce w londyńskim hotelu 12 marca 1868 roku. Pretendent przystąpił do ataku i ogłosił, że jej śmierć była wynikiem otrucia. Dla niego śmierć wdowy była silnym ciosem finansowym, gdyż oznaczała koniec wypłacania rocznej renty w wysokości tysiąca funtów. Wiedząc, że pretendent spróbuje przejąć majątek po wdowie, prawnicy Tichborne'ów postanowili zaatakować pierwsi - wystosowali pozew do sądu kanclerskiego (Tichborne kontra Castro), który zmusił pretendenta do wejścia na drogę sądową, jeśli pragnąłby przejąć majątek i gdyby się na to odważył.

Prawnicy Tichborne'ów wiedzieli, że tak jak wszelkie potyczki w sądzie ta sprawa też będzie długa i nie szczędzili wydatków na poszukiwanie dowodów. Wynajęli detektywów w Australii i Ameryce Południowej, którzy mieli wyśledzić wcześniejsze życie Castro. Odkryli, że na Tasmanii, gdzie pretendent pracował jako rzeźnik, znany był jako Arthur Orton, a wielu ludzi z Hobart, którym pokazano fotografię Castro, stwierdziło, że przedstawia ona Ortona lub kogoś bardzo podobnego.

Jednak najbardziej dotkliwy cios zadał mu członek jego własnej rodziny, jego brat, rzeźnik Charles Orton, który odkrył, że od jakiegoś czasu pretendent w tajemnicy wręczał siostrom po pięć funtów miesięcznie. Charles Orton odszukał swego brata i zażądał również pieniędzy dla siebie. Kiedy informacje o związku pomiędzy Thomasem Castro a Arthurem Ortonem przedostały się do gazet, pretendent gorączkowo zaprzeczał, jakoby był rzeźnikiem z Wapping. Co do szantażującego go brata (który, tak na marginesie, był do niego wyraźnie podobny), prawnicy pretendenta przekonali go, by podpisał oświadczenie, że nie zna ich klienta. W zamian Charles Orton otrzymał sowite wynagrodzenie, zmuszony jednak został do zmiany nazwiska i przeprowadzki.

Jednak w opinii publicznej sprawa z Ortonami naruszyła wizerunek pretendenta. Pretendent próbował się bronić, twierdząc, że zidentyfikowanie go jako Ortona było elementem "gry obronnej Tichborne'ów". Jednak miał już wtedy spore problemy finansowe i nie mógł sobie dłużej pozwalać na wypłacanie renty bratu Charlesowi. Ten wówczas zagroził, że sprzeda swoją historię prasie bądź prawnikom Tichborne'ów, toteż pretendent obiecał mu tysiąc funtów za milczenie. Ale Charles nie dał się spławić. Poszedł prosto do prawników Tichborne'ów, podpisał oświadczenie odwołujące poprzednie zeznanie i stwierdzające, że pretendent jest w istocie jego bratem, Arthurem Ortonem. Co więcej, podał prawnikom nazwiska dawnych znajomych Arthura z Wapping i adres Mary Ann Loder, z którą Arthur Orton był zaręczony w 1852 roku, zanim wyruszył do Australii i która zidentyfikowała go w późniejszym postępowaniu sądowym.

Obciążony rosnącymi kosztami opieki prawnej i innymi wydatkami pretendent zdecydował się na bardzo ryzykowne posunięcie: sprzedaż obligacji Tichborne'owskich. Publicznie proponował swoim zwolennikom zainwestowanie w niego w zamian za udział w fortunie, jaką zamierzał zbić na posiadłościach Tichborne'ów. Obligacje były podpisanymi przez pretendenta oświadczeniami, że zobowiązuje się on wypłacić właścicielowi obligacji sto funtów w ciągu miesiąca od przejęcia przez siebie majątku Tichborne'ów. Była to poniekąd gra hazardowa z dobrym zyskiem, bo udział w niej kosztował dwadzieścia lub trzydzieści funtów. Pretendent wykorzystywał antykapitalistyczne nastawienie opinii publicznej, którą w większości stanowili ludzie biedni i nieuprzywilejowani, oraz zamiłowanie ludzi do hazardu. Obligacje cieszyły się sporym powodzeniem i choć nie udało się osiągnąć celu, czyli stu tysięcy funtów, to i tak zebrano aż czterdzieści tysięcy. Jednak w ciągu osiemnastu miesięcy pieniądze te się rozeszły (stufuntowe obligacje Tichoborne'ów są obecnie przedmiotem kolekcjonerskim - podobno w 2005 roku prapraprawnuk brata pretendenta Charlesa, Shaun Orton, kupił taki bon na eBay za ponad pięćdziesiąt trzy funty).

Pierwszy proces (10 maja 1871 - 7 marca 1872)

Zainteresowanie opinii publicznej sprawą Tichborne'ów było ogromne - była to prawna potyczka stulecia. Opinie wiktoriańskiego społeczeństwa były wyraźnie podzielone zależnie od klasy: klasa wyższa była wstrząśnięta faktem, że młody, dobrze urodzony baronet mógłby się zniżyć do poziomu kolonialnego rzeźnika i poślubić służącą, która była analfabetką, z kolei lud uważał za oburzające to, że ktoś może widzieć cokolwiek złego w przynależności do klasy pracującej.

Lady Tichborne, najzagorzalsza zwolenniczka pretendenta, zmarła w marcu 1868 roku, on jednak kontynuował swoją kampanię; być może dlatego, że uważał, iż jest już za późno, by się wycofać. Dwudziestego trzeciego czerwca 1868 roku do sądu skierowano sprawę, której celem miało być ustalenie, czy pretendent był, czy też nie był potomkiem Sir Jamesa Doughty-Tichborne'a. Dwudziestego dziewiątego czerwca 1868 roku pretendent pozwał do sądu pułkownika Lushingtona, wynajmującego posiadłość Tichborne, oficjalnie mając na celu wyeksmitowanie go, podczas gdy prawdziwym celem pretendenta było zyskanie statusu właściciela Tichborne Park.

Mijały miesiące, dochodzenia prowadzone były na całym świecie, jednak dopiero 10 maja 1871 roku sprawa Tichborne kontra Lushington trafiła na salę sądową. Proces wzbudzał ogromne zainteresowanie opinii publicznej przez cały czas trwania. Odbyły się sto dwie sesje sądowe. Obie strony zatrudniły potężne ekipy prawnicze. Ze strony pretendenta sprawę prowadził adwokat sierżant Ballantine wspierany przez Hardinge'a Giffarda (w przyszłości Lorda Kanclerza). Obronie przewodził prokurator stanowy, Sir John Duke Coleridge (później Lord Chief Justice of England, najwyższy przedstawiciel sądownictwa w Anglii), a wspierał go Henry Hawkins uchodzący za najbardziej twardego prawnika w Anglii.

Główną bronią ekipy pretendenta było niepodważalne potwierdzenie tożsamości przez Lady Tichborne oraz ponad stu świadków gotowych zeznać pod przysięgą że pretendent jest w istocie Rogerem Tichborne'em, dziedzicem tytułu baroneta i majątku. Pośród wzywanych świadków było około trzydziestu oficerów i żołnierzy, którzy znali Rogera z czasów jego służby, a także były radca prawny rodziny i wielu urzędników.

Po dziesięciu dniach przesłuchiwania świadków ława przysięgłych (składająca się głównie z dżentelmenów z wyższych sfer) była już nieco niespokojna i zażądała, by zeznawał sam pretendent. Na to czekali wszyscy! Przez dwa dni Hardinge Giffard ćwiczył z klientem starannie przygotowaną i spójną historię; kiedy pojawiało się nazwisko Arthura Ortona, pretendent odpowiadał, że spotkał go w Australii i blisko się zaprzyjaźnili.

Przyszedł czas na to, by w krzyżowy ogień pytań wziął pretendenta sam Sir John Coleridge, zastępca prokuratora generalnego. Przez dwadzieścia dwa dni Sir John zasypywał pretendenta pytaniami z zamiarem rozbicia całej struktury jego historii, wątek po wątku. Zamierzał wykazać, jak bardzo pretendent się różni od Rogera Tichborne'a tak pod względem wyglądu, jak i stylu bycia, nawyków, gustu, języka czy wykształcenia, oraz udowodnić, że przejawia godną politowania niewiedzę na temat życia młodego baroneta i na temat rodziny Tichborne'ów w ogóle, zaś strzępy wiedzy, jakie posiada, wynikają z uprzedniego przygotowania się do roli, plotek lub dostępnych mu dokumentów.

Pod gradem pytań pretendent zaczął się denerwować i zaprzeczać sobie. Już nie był pewien, czy statek, który go uratował po zatonięciu "Pięknej" w 1854 roku, nazywał się "Osprey" (o którym to statku zresztą nikt nic nie wiedział). Pytany, dlaczego, jeśli w istocie był Sir Rogerem Tichborne'em, nie dał znaku życia rodzinie, kiedy bezpiecznie dotarł do Australii, odpowiadał zupełnie nie w stylu Rogera Tichborne'a, autora długich i barwnych listów z podróży:

"Myślałem, że pewnego dnia wrócę do domu i ich wszystkich zaskoczę. Od szóstej rano byłem w siodle i tak aż do ósmej lub dziewiątej wieczorem. Ta praca bardzo mnie męczyła, nawet w niedzielę musiałem jeździć po sąsiednich stacjach. I tak leciał czas, a ja jakoś nic nie napisałem. Nie miałem żadnych powodów, by nie pisać. Wynikało to raczej po prostu z lekkomyślności i zaniedbania".

Ale dopiero gdy zapytano go o zaloty do kuzynki Katharine Doughty i zaklejony dokument, który powierzył swemu przyjacielowi, Vincentowi Gosfordowi, pretendent popełnił prawdopodobnie największy błąd. Na początku odmówił odpowiedzi, argumentując, że nie pozwala mu na jej udzielenie rycerskość i delikatność, jednak Coleridge nalegał i wówczas pretendent oświadczył, że łączyły go z kuzynką intymne stosunki. Tego rodzaju pomówienie w wiktoriańskim społeczeństwie było uważane za skandaliczne zniesławienie. Pretendent utracił wszelką sympatię, jaką mogła do niego czuć ława przysięgłych, zwłaszcza że dama, którą tak zniesławił, znajdowała się na sali wraz z mężem.

Z każdym kolejnym ciężkim dniem procesu stawało się coraz bardziej oczywiste, że pretendent przegra. Od 15 stycznia do 21 lutego 1872 roku w swojej najdłuższej w historii angielskiego sądownictwa mowie końcowej John Coleridge w imieniu obrony jasno i dobitnie przedstawił dowody świadczące przeciwko pretendentowi:

"Z szesnastu pierwszych lat życia nic nie pamiętał, a kilka faktów, które przytoczył, było powszechnie znanych bądź - co miało zostać jeszcze udowodnione - były zupełnie nieprawdziwe. Z lat szkolnych nie miał żadnych wspomnień. O swoich zabawach, książkach, muzyce, grach nie potrafił powiedzieć ani słowa. Ani słowa również nie mógł powiedzieć o rodzinie, o ludziach, z którymi żył, o ich nawykach, charakterach - nie znał nawet ich imion.

Ponadto zapomniał, jakie było panieńskie nazwisko matki, nie potrafił przytoczyć żadnych szczegółów dotyczących rodzinnej posiadłości, nie pamiętał nic ze Stonyhurst, jak również nic z pobytu w armii. Roger, urodzony i wychowany we Francji, mówił i pisał po francusku jak Francuz, a jego ulubioną lekturą była literatura francuska...

Wyraźne różnice w wyglądzie również były zastanawiające, bowiem podczas gdy Roger, który wdał się w matkę, był drobny i delikatny, z wąskimi, opadającymi ramionami, długą wąską twarzą i cienkimi, prostymi, czarnymi włosami, pretendent był muskularnym chłopem ważącym już ponad sto pięćdziesiąt kilogramów, o mocnej, tęgiej budowie, z dużą okrągłą twarzą i bujną szopą jasnych, pofalowanych włosów".

Swoją prezentację dowodów John Coleridge zakończył, stwierdzając, że pretendent nie tylko nie był Rogerem Tichborne'em, lecz także nie Thomasem Castro, ale Arthurem Ortonem. Następnie przytoczył długą listę świadków, których zeznania obalały historię pretendenta. W miarę jak szanse pretendenta na wygraną topniały w oczach, jego ekipa prawników doradzała mu na boku wycofanie pozwu i ucieczkę z kraju, jednak ten odmówił.

Po stu dwóch dniach rozprawy przysięgli usłyszeli już wszystko i byli przekonani o prawdziwej tożsamości pretendenta - był to Arthur Orton (choć prawnie nie został zidentyfikowany). Ława przysięgłych ogłosiła, że nie potrzebuje dalszych dowodów i 7 marca 1872 roku pozew pretendenta został oddalony. Z kolei sędzia Sir William Bovill oświadczył, że zgadza się w zupełności z opinią ławy przysięgłych i według niego pretendent jest winny umyślnego krzywoprzysięstwa oraz że istnieją wystarczające podstawy prawne, by go oskarżyć, toteż nakazał zatrzymanie pretendenta.

Pretendent, który nawet nie raczył się stawić w sądzie w końcowej części procesu, nie był i wtedy obecny na sali rozpraw. Jednak aresztowano go błyskawicznie w jego hotelu i odwieziono do więzienia w Newgate. Siedem tygodni później zwolniono go za kaucją, która wynosiła dziesięć tysięcy funtów.

Zanim stanął przed sądem, minął rok. Trzeba było bowiem odnaleźć świadków i sprowadzić ich na proces aż z Australii i Chile. Tymczasem pretendent wykorzystał ten okres na pozyskiwanie sprzymierzeńców i funduszy na swoją obronę. Liczne i entuzjastyczne publiczne wystąpienia odbywały się w całej Brytanii, a wszystkie pod hasłem walki z władzami, które prześladują niewinnego człowieka pracy.

Proces o krzywoprzysięstwo (23 kwietnia 1873 - 28 lutego 1874)

Z tego powodu, że pretendent nie został prawnie uznany za Arthura Ortona, sądzony był pod nazwiskiem Thomas Castro (królowa kontra Castro). Postawiono mu dwa zarzuty. W pierwszym akcie oskarżenia znajdowały się dwadzieścia trzy zarzuty krzywoprzysięstwa podczas poprzedniego procesu, a w drugim - oskarżenie o fałszerstwo związane z emisją obligacji Tichborne'ów. Trzem sędziom przewodził Sir Alexander Cockburn, Lord Chief Justice, najwyższy przedstawiciel angielskiego sądownictwa. Stronę oskarżającą reprezentował Sir Henry Hawkins, który w pierwszym procesie był drugim obrońcą rodziny Tichborne'ów. Ekipa broniąca Ortona w pierwszym procesie została natychmiast zwolniona i w tym reprezentował go kontrowersyjny i swawolny irlandzki prawnik Edward Kenealy, który swoim nieokrzesanym zachowaniem nie wywalczył nic dobrego ani dla swojego klienta, ani dla własnej kariery. W skład ławy przysięgłych (w odróżnieniu od pierwszego procesu) wchodzili głównie kupcy z zachodniego Londynu.

Proces Ortona w Westminster Hall trwał sto osiemdziesiąt osiem dni. Hawkins w swojej mowie otwarcia adresowanej do przysięgłych bezlitośnie omawiał wszystkie dowody oraz przytaczał liczne niespójne opowieści oskarżonego, chcąc już na wstępie przekonać ich, że pretendent to w istocie Arthur Orton. Ponadto wezwał na świadków dwieście piętnaście osób. W świetle ówczesnego angielskiego prawa karnego oskarżonemu nie wolno było przedstawiać dowodów, a więc siedział przy stole naprzeciw ławników, nie mogąc się odezwać ani zeznawać i wydawało się, że niewiele go obchodzi to, co się dzieje na sali. Ponadto odmówił udzielenia pomocy Edwardowi Kenealy'emu, którego sytuacja była niekorzystna, bo zapoznano go jako tako ze sprawą zaledwie na parę tygodni przed rozprawą. Toteż Kenealy podejmował coraz bardziej gwałtowne i nieprzemyślane próby zdyskredytowania świadków oskarżenia, atakując rząd, rodzinę Tichborne'ów, jej prawników, a także wszystkie autorytety ze Stonyhurst i przypisując im wszelkie możliwe grzechy i skłonności przestępcze. Twierdził nawet, że jezuici próbowali go otruć! Kiedy przyszła jego kolej, wezwał około trzystu świadków, których głównym zadaniem było odeprzeć zarzut, że pretendent to w istocie Arthur Orton i którzy mieli także udowodnić, że jest to rzeczywiście Roger Charles Tichborne.

Pod koniec procesowego maratonu, po podsumowaniu Sir Alexandra Cockburna, które trwało dwadzieścia dwa dni, przysięgli naradzali się krócej niż trzydzieści minut i uznali Ortona winnym wszystkich zarzucanych mu czynów. Zgadzali się ponadto, że oskarżony nie był Rogerem Tichborne'em, ale Arthurem Ortonem i uznali go winnym poświadczenia nieprawdy pod przysięgą na temat pani (teraz już Lady) Radcliffe. Oskarżony został skazany na czternaście lat więzienia i ciężkich robót: siedem lat (maksymalna możliwa kara) za krzywoprzysięstwo i siedem lat za fałszerstwo; wykonanie wyroków miało nastąpić kolejno i nieprzerwanie.

Wyrok wywołał pewien niepokój w kręgach prawniczych. Wielu prawników uważało, że jest on niezgodny z prawem i intencjami parlamentu, który za krzywoprzysięstwo ustanowił maksymalną karę siedmiu lat. Uważali, że sąd arbitralnie pozwolił sobie na dodanie dalszych siedmiu lat za drugie przestępstwo tylko i wyłącznie dlatego, że uznał, iż pierwotny wyrok siedmiu lat nie był wystarczająco surowy.

Werdykt wzbudził również silne emocje wśród opinii publicznej. Przed salą rozpraw zgromadził się spory tłum zwolenników Ortona, który chciał go triumfalnie przywitać jako wolnego człowieka, zamiast tego Orton został po cichu wyprowadzony korytarzami Izby Gmin i stamtąd odwieziony do więzienia w Millbank. Tam nalegał na zarejestrowanie go pod nazwiskiem Castro, pod którym był sądzony. W więzieniu błyskawicznie tracił na wadze i w ciągu kilku miesięcy z ponad stu pięćdziesięciu kilogramów schudł do niespełna siedemdziesięciu. Pod koniec roku przeniesiono go do więzienia Dartmoor jako więźnia numer dziesięć tysięcy pięćset trzydzieści dziewięć, Thomasa Castro. Ostry reżim tam panujący odbił się poważnie na jego zdrowiu, toteż w kwietniu 1877 roku przeniesiono go do więzienia o lepszych warunkach - Portsea Prison w Portsmouth, gdzie odsiedział resztę wyroku.

Przez cały ten okres jego zwolennicy organizowali demonstracje i wystąpienia, powstało Stowarzyszenie Obrońców Tichborne'a. A Edward Kenealy założył tygodnik "The Englishman" ("Anglik") o zaskakującym nakładzie sto czterdzieści tysięcy egzemplarzy, w którym poruszał sprawę pretendenta, notorycznie przy tym atakując rząd, sądownictwo i establishment. Tymczasem królowa Wiktoria wysłała do Lady Radcliffe telegram z gratulacjami w związku z pomyślnym wyjaśnieniem pomówienia i oczyszczeniem jej dobrego imienia.

Arthur Orton przesiedział dziesięć i pół roku ze swojego wyroku, zanim zgodnie z surowym wiktoriańskim prawem mógł zostać zwolniony warunkowo, co nastąpiło 11 listopada 1884 roku. Był już wtedy innym człowiekiem. Znowu ważył więcej, ale nie tyle, ile niegdyś. Wyraźnie poprawiła się jego znajomość gramatyki, składni, ortografii i sam charakter pisma. Ponadto podobno stał się zagorzałym chrześcijaninem, a ostatni rok więzienia spędził na rozmyślaniach i lekturze Pisma Świętego.

Kiedy wyszedł na wolność, mimo surowych warunków zwolnienia warunkowego, wziął udział w wielu spotkaniach publicznych w całym kraju w celu odzyskania sympatii opinii publicznej. Jego drugim celem było doprowadzenie do unieważnienia uchwały Tichborne Estates, która uznawała Rogera Charlesa Tichborne'a za zmarłego, i do ponownego rozpatrzenia całej sprawy przez królewską komisję. Występował w teatrach i cyrkach (gdzie ku jemu przerażeniu często obrzucano go zgniłymi owocami). Latem 1886 roku udał się do Nowego Jorku, twierdząc, że wyprawa ta ma służyć zbieraniu funduszy na wznowienie jego sprawy. Jednak opinia publiczna w Ameryce, a zwłaszcza amerykańska prasa, nie była szczególnie nim zainteresowana. Wystąpił w barze Chatham Square w cieszącym się złą sławą rejonie pomiędzy Bowery i Chinatown. Pracował jako barman i próbował sprzedawać artykuły opowiadające o życiu w Australii, jednak bez powodzenia, toteż pod koniec 1887 roku powrócił do Londynu. Tam w teatrze muzycznym spotkał swoją nową żonę, Lily Enever (choć brak danych o jego rozwodzie z pierwszą żoną, Mary Ann, która nie była mu wierna i podczas jego pobytu w więzieniu wydała na świat dwójkę dzieci). Wreszcie latem 1895 roku, ponad dziesięć lat po wyjściu z więzienia, sprzedał swoje "wyznania" w sześciu odcinkach czasopismu "People" za cztery tysiące funtów. Nie winił nikogo poza sobą samym:

"Powodem napisania listu [do wdowy Lady Tichborne] był opłakany stan moich finansów w tamtych czasach. Pomyślałem sobie, że jeżeli okaże się na tyle głupia, by przesłać mi pieniądze, tym lepiej. Mogłem udać się do Sydney i złapać parowiec do Panamy, gdzie spotkałbym się z bratem i wtedy nikt by o mnie nie usłyszał. O rodzinie Tichborne dowiedziałem się w »Burke's Peerage«, gdzie też mogłem pogawędzić na temat poszczególnych jej członków... Bogle szczerze wierzył, że jestem Sir Rogerem; często rozmawiał ze mną o »mojej« rodzinie, opowiadając mi jej całą historię... Za każdym razem wypytywałem go o nazwiska, zwyczaje, nawyki różnych jej członków. Zawsze byłem dobrym słuchaczem i to dzięki cichemu i cierpliwemu słuchaniu przez całe godziny oświadczeń i opowieści - podejrzewam - setek ludzi na temat rodziny Tichborne poznałem wiele faktów, co ostatecznie nakłoniło mnie do wniesienia sprawy na drogę sądową. Odkryłem, że tylko przez wysłuchiwanie innych historia buduje się sama i rozrasta na tyle, że już nie byłem w stanie tego odkręcić... Nie mogłem się uwolnić od tych, którzy byli moją osobą zafascynowani i święcie wierzyli, że jestem prawdziwym Sir Rogerem...

Oczywiście ja sam wiedziałem, że to nieprawda, ale oni tak mnie traktowali i upierali się przy nazywaniu mnie Sir Rogerem, że do tego stopnia sam zapomniałem, kim jestem, iż zacząłem wierzyć, że w istocie jestem prawowitym właścicielem tych wszystkich włości. Gdyby nie fakt, że byłem witany i przyjmowany jak ktoś ważny przez kolonialistów w Sydney, to wsiadłbym wtedy na tamten statek i spędziłbym resztę życia z bratem w Panamie".

Wyznania powoda Tichborne'a czyta się jak zbiór przemówień z sali sądowej. Sama książka nie wywarła większego wpływu ani na zwolenników, ani na przeciwników Ortona, za to on sam wykorzystał zarobione pieniądze na założenie własnego biznesu - sklepu tytoniowego w Islington. Elastyczny jak zawsze, zaczął wypierać się własnych wyznań, twierdząc, że podpisał je tylko dla pieniędzy, żeby móc spłacić pewne niecierpiące zwłoki rachunki.

Jednak jego fortuna stopniowo się kurczyła, sklep tytoniowy upadł, zaś spekulacje na handlu szynką i wołowiną również nie przyniosły zysku. Orton nie miał innych pomysłów niż występowanie publiczne i sprzedawanie autografów za dwa pensy.

Arthur Orton zmarł bez grosza przy duszy 1 kwietnia 1898 roku. Za przyczynę zgonu uznano słabe serce i problemy z krążeniem. Został pochowany na koszt przedsiębiorcy pogrzebowego na starym cmentarzu w Paddington. Duży, blisko pięciotysięczny tłum zebrał się, by zobaczyć pogrzeb słynnego Ortona. Na trumnie wygrawerowano nazwisko "Sir Roger Charles Doughty-Tichborne". Rodzina Tichborne'ów wyraziła na to zgodę, jednak nie zgodziła się, by taki napis figurował na nagrobku, toteż ten do dziś pozostaje pusty. Wiadomo jednak, że jest to grób numer tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt w sektorze dwa "A" na starym cmentarzu w Paddington, dziś oznaczony nierzucającym się w oczy różowym kołkiem.

Epilog

W sprawie powoda Tichborne'a nie było zwycięzców, chyba że liczyć pasożytów i pieczeniarzy, którzy wydoili z pretendenta tyle, ile się dało. Wszyscy inni ucierpieli: na przykład Edward Kenealy, którego skreślono z listy adwokatów z uwagi na jego zachowanie podczas procesu, a który później został wybrany do parlamentu jako niezależny radykał (1875-1880). Głównym przegranym był oczywiście sam Arthur Orton, który stracił wolność i nigdy nie udało mu się zdobyć spadku Tichborne'ów. Ale jak na ironię, nawet gdyby Orton wygrał sprawę w sądzie, to długów przez osiem lat nazbierało się tyle, że posiadłości Tichborne'ów zostałyby najprawdopodobniej natychmiast przejęte i sprzedane, a on pozostałby bez grosza.

Jednak być może głównym przegranym była rodzina Tichborne'ów. Mimo że wygrała sprawę w sądzie, chroniąc tym samym swój rodowy majątek, to poniosła ogromne wydatki. Posiadłości już i tak były zastawione z powodu wybryków ekstrawaganckiego brata Rogera, Sir Alfreda Tichborne'a, który zapił się na śmierć, pozostawiając po sobie liczne długi u lichwiarzy. Roczna lista rent wypłacanych przez Tichborne'ów sumowała się do kwoty dwadzieścia pięć tysięcy funtów, koszty związane z postępowaniem w sądzie wyniosły dziewięćdziesiąt jeden tysięcy sześćset siedemdziesiąt siedem funtów (co w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze daje ponad cztery miliony funtów), a wydatki na prywatnych detektywów i prawników prawdopodobnie podwajają te sumy.

Werdykt, jaki wiktoriańska Anglia wydała w sprawie Arthura Ortona, wydaje się oczywisty, jednak sama sprawa ujawniła istniejące podziały społeczne. Bogaci nie wierzyli Ortonowi i szydzili z niego, ponieważ wyglądał pospolicie, ponieważ jego ręce były rękami człowieka pracy, ponieważ miał akcent prostaka i ponieważ nie pasował do ich wizji dżentelmena. Z kolei biedni wierzyli w niego z tych samych powodów. De facto do dziś spotkać można ludzi, którzy uważają, że wyrok sądu był tragiczną pomyłką, że powód był w istocie Rogerem Charlesem Tichborne'em.

Tak jak podczas tych dwóch procesów ludzie wierzyli w to, w co chcieli wierzyć, tak jest nadal. Obszerna literatura na temat sprawy Tichborne'ów nie zapowiada spadku zainteresowania. Zresztą w 1998 roku na podstawie tej historii nakręcono film "Powód Tichborne" ("The Tichborne Claimant") z Johnem Kani i Robertem Pugh w rolach głównych oraz takimi sławami, jak: John Gielgud, Robert Hardy czy Stephen Fry w rolach drugo planowych. Ponadto w domach aukcyjnych ciągle kwitnie handel pamiątkami Tichborne i co jakiś czas na rynku pojawiają się kolejne listy, dokumenty czy inne przedmioty upamiętniające rodzinę.

Wydaje się, że sprawa ta mogła zostać rozwiązana ostatecznie tylko w jeden sposób - dzięki testowi DNA. Pukiel włosów pretendenta, odcięty w więzieniu, znajduje się w Czarnym Muzeum w siedzibie Nowego Scotland Yardu, a Sean Orton (prapraprawnuk brata pretendenta, Charlesa) zgodził się oddać swoje włosy do analizy. Mimo że testami zajęli się eksperci, to nie udało im się nic osiągnąć. Włosy z Czarnego Muzeum są w tak marnym stanie, że nie udało się odczytać kodu DNA. Tak więc zagadka pozostaje nierozwiązana, nie wygasa też zainteresowanie ludzi tą niezwykłą historią.