Stuart Gordon

Upragnione rany: stygmaty

 

Trzy niedawne przypadki

11 marca 1972 roku dziesięcioletnia Cloretta Robinson z Oakland nad zatoką San Francisco wyszła ze swej klasy w szkole podstawowej Santa Fe i udała się do szkolnej pielęgniarki, gdyż zaczęły krwawić jej dłonie. Pielęgniarka nie dostrzegła żadnego uszkodzenia skóry. Miała wrażenie, że krew przesącza się przez dłonie dziecka. Clorettę zabrano do Szpitala Fundacji Kaisera w Oakland. Tam zbadała ją lekarz pediatra, dr Ella Collier, która później oświadczyła reporterom: "Nałożyłam na rękę Cloretty opatrunek zwany >>bokserską rękawicą<<. Dziewczynka nie mogła w żaden sposób wsunąć pod spód niczego, co wywołałoby dalsze krwawienie. Kiedy po 18 godzinach zdjęłam go, cała wewnętrzna warstwa bandaża była przesiąknięta krwią. Obmyłam rękę Cloretty - potem na moich oczach znów pojawiła się krew. Najpierw utworzyła się maleńka kropla, wielkości ziarnka grochu, a później pokryła całe wnętrze dłoni".

Cloretta była pobożną dziewczynką; należała do lokalnego protestanckiego zboru Kościoła Baptystów Nowej Światłości. Krwawienie wystąpiło u niej po uważnej lekturze historii Męki Pańskiej. Ani dr Collier, ani psychiatra, dr Joseph E. Lifschutz, nie stwierdzili u dziewczynki anormalnej osobowości. Jednak kilka dni później, podczas próby chóru, krwawienie się nasiliło. Dziecko zawieziono do szpitala z krwią płynącą z rąk, boku, stóp i czoła. Zespół medyczny pogotowia nie był w stanie zatamować krwawienia, ani stwierdzić jego przyczyny. Przez kolejne dziewiętnaście dni Cloretta broczyła krwią ze wszystkich tych miejsc kilka razy na dzień (nawet pięciokrotnie). Najczęściej płynęła ona z rąk. Dr Laretta F. Early (pediatra) z Ośrodka Zdrowia w Zachodnim Oakland odnotowała następujące objawy:

"Liczne przypadki pojawiania się krwi... zostały zaobserwowane przez nauczycieli Cloretty, szkolną pielęgniarkę, jej pomocnicę, lekarkę [tzn. dr Early], a także - raz - przez pracowników innego szpitala". Niekiedy świadkami byli jedynie członkowie rodziny pacjentki - na przykład pewnego razu, gdy krew wystąpiła na czole dziecka. Rodzina wykonała wówczas kilka fotografii, na których widać krople krwi na czole. Niektóre z tych zdjęć ... były udostępnione szerokiej publiczności za pośrednictwem prasy. W gazetach zamieszczono fotografie obok artykułu na temat tych wydarzeń". Opisawszy nieudane próby wykonania podobnych zdjęć przy świadkach, dr. Early dodała:

...Po półgodzinnej rozmowie [z Clorettą] lekarka zachęciła dziewczynką do przerysowania obrazków z książki o św. Franciszku z Asyżu, którą przyniosła ze sobą. Pacjentka została sama, gdyż pielęgniarki miały przerwę obiadową. Gdy kopiowała ilustracje, krew zaczęła sączyć się z lewej ręki. Dziewczynka natychmiast wróciła do gabinetu lekarskiego: na lewej dłoni widniały dwie lub trzy krople krwi. Lekarka zaobserwowała, że krwawienie wzrosło w czwórnasób: krew wydobywała się ze środka dłoni i rozlewała, pokrywając całe jej wnętrze.

Krwawienie ustało 31 marca, tuż przed Wielkim Piątkiem, i nie powtórzyło się więcej. Tym bardzo nagłośnionym przypadkiem zajmowali się skrupulatnie kompetentni lekarze. Nie było to wydarzenie odosobnione. Bynajmniej!

W angielskiej wiosce Codnor w hrabstwie Derbyshire rankiem 25 lipca 1985 roku pani Jane Hunt, żona kierowcy autobusu, przygotowywała właśnie śniadanie dla rodziny, gdy zaczęły ją świerzbić ręce. Choć należy obecnie do Kościoła anglikańskiego, wychowywała się w rodzinie katolickiej. Do szóstego roku życia Jane była głucha. Po wyjściu za mąż miała kilka poronień, zanim urodziła szczęśliwie córkę. Gdy poprzedniej nocy pani Hunt kładła się do łóżka, wydało się jej, że dostrzega na poduszce twarz Jezusa, a potem miała sen z tym związany. 25 lipca było akurat święto patrona lokalnego kościoła, św. Jakuba. Jane Hunt nie zwracała uwagi na swędzenie dłoni, ale kiedy wybierała się po zakupy, nagle przeszył ją straszny ból, jak gdyby wbijano jej w dłonie tysiące igieł. Wbiegła z powrotem do domu. Jej mąż Gordon i córka przerazili się na widok krwi tryskającej z rąk Jane, mimo iż na skórze nie było żadnych obrażeń. Przestraszona pani Hunt zwróciła się do swego proboszcza, wielebnego Normana Hilla. Ujrzawszy jej dłonie duchowny zdał sobie sprawę (podobnie jak dr Laretta Early), że jest to przypadek stygmatów. U Jane Hunt, tak samo jak u świętego Franciszka i wielu innych katolickich mistyków, pojawiły się na dłoniach ślady ran, które zadano Chrystusowi podczas Jego Męki.

"Nawet nie wiedziałam, co to są stygmaty - wyznała Jane pisarzowi Ianowi Wilsonowi, gdy stała się już sławna. Zawsze, odkąd pamiętam, byłam tępa".

Przez dwa lata rany utrzymywały się, były widoczne po obu stronach dłoni, a przez pewien czas także na stopach. Jak wielu innych stygmatyków, pani Hunt była nimi zażenowana, starała się je ukryć. Rany były najgłębsze i najbardziej wrażliwe na Wielkanoc i w niektóre niedziele. Zdarzało się, że w ciągu doby wypływało z nich około 0,5 litra krwi, "kiedy indziej zaznaczały się tylko niebieskawe nabrzmienia na wierzchu obu dłoni i wgłębienia o takim samym zarysie na ich spodzie". Zanim zasklepiły się ostatecznie i znikły po zabiegu usunięcia macicy w 1987 roku, zostały sfotografowane w zbliżeniu podczas programu nadanego przez stację telewizyjną w południowej Anglii. Nosił on tytuł "Po prostu Jane" (Just Jane) i został wyemitowany w niedzielę, piątego października 1986 roku. Pani Hunt w rozmowie z dziennikarzem Tedem Harrisonem wyznała, iż od czasu pojawienia się stygmatów miewa wizje Chrystusa i Maryi. Zdarzały się one nawet w ich saloniku, podczas oglądania wspólnie z mężem programu telewizyjnego. Gordon nigdy niczego nie widział, ale przyznał, że ich piesek Jamie zachowywał się wówczas dziwnie: zerkał w ten sam kąt pokoju, w który wpatrywała się Jane. "Obejrzałem się i ja, ale niczego tam nie było - zapewnił Gordon. - Więc spytałem Jane: >>Widzisz kogoś?<< A ona powiedziała: >>Tak!<<".

W 1992 roku - również w Anglii - na ciele Heather Woods pojawiły się stygmaty. Heather urodziła się w 1949 roku. Gdy miała dziewięć lat, jej matka popełniła samobójstwo i odtąd dziewczynka całe lata spędziła w różnych instytucjach opieki społecznej. Prawie trzydziestokrotnie musiała uciekać przed napastowaniem i przemocą. Potem urodziła upośledzonego umysłowo synka, jej mąż zmarł młodo, a ona sama przebyła osiem poważnych operacji. Została członkiem grupy spirytystycznej, zajmującej się duchowym uzdrawianiem, a następnie ordynowano ją na diakonisę (pomocnicę duszpasterza). Miewała też wizje i była łącznikiem ze światem duchów, które przekazywały za jej pośrednictwem rysunki i wiadomości na piśmie; zajmowała się również uzdrawianiem. W 1992 roku pojawiły się na ciele Heather stygmaty: rany na rękach, nogach i boku, a także znaki krzyża na czole. Zanim zmarła w listopadzie 1993 roku (utonęła w rzece; sąd orzekł śmierć z powodu nieszczęśliwego wypadku), jej rany często poddawano oględzinom, filmowano i fotografowano. "Krew tryskała przez skórę jak z fontanny - relacjonował pewien świadek - a żar bijący z jej stygmatów był wprost niewiarygodny: około 15 centymetrów nad nimi miało się wrażenie, że dotyka się palcem płomienia świecy".

Heather Woods współdziałała z ojcem Erikiem Eadesem, uzdrowicielem, który utrzymywał, że pozostaje w duchowym kontakcie z Ojcem Pio, włoskim księdzem i cudotwórcą (zmarłym w 1968 roku), najsławniejszym ze współczesnych stygmatyków-uzdrowicieli.

Z około sześćdziesięciu ujawnionych w naszym stuleciu stygmatyków, co najmniej dwudziestu (m.in. George Hamilton w Szkocji, Christina Gallagher w Niepodległej Irlandii, Giorgio Bongiovanni we Włoszech oraz trzy wyżej wymienione osoby) to dosłownie nasi współcześni. Czy są to cuda? Czy też krańcowe objawy psychosomatyczne? W podanych powyżej przypadkach, zarówno Jane Hunt jak Heather Woods doznały poważnych stresów, zanim wystąpiło u nich krwawienie; Cloretta Robinson zaś mieszkała w Oakland, w którym odnotowuje się największe w Stanach Zjednoczonych nasilenie przemocy. Niemniej jednak, wiele innych osób żyje w podobnych warunkach - czym więc wyróżniają się ludzie, na których ciele pojawiają się stygmaty?

Przede wszystkim - cierpienie?

Niezwykle intensywne koncentrowanie się na cierpieniu ukrzyżowanego Chrystusa może niekiedy spowodować wystąpienie krwawiących ran w jednym lub kilku tzw. stygmatycznych punktach ciała, związanych z Męką Pańską. Są to: dłonie i stopy (gwoździe), bok (włócznia setnika), miejsce nad sercem (pałająca miłość Boga), oraz czoło (korona cierniowa). Zazwyczaj krwawienie występuje w Wielki Piątek lub w inne święta kościelne; potem rany mogą się zasklepić, a następnie znów się otwierają. Stygmatykami są przeważnie katolicy. Bardzo wiele jest wśród nich franciszkanek i dominikanek, skłonnych do chorób lub wyniszczających się dobrowolnymi umartwieniami. Zdecydowana większość stygmatyków to kobiety (w przeszłości proporcja wynosiła 7 stygmatyczek na 1 stygmatyka; w naszym stuleciu stanowią one jedynie dwie trzecie przypadków - przypuszczalne powody takiej zmiany omówimy później). Niektórzy są zarazem uzdrowicielami, biorącymi na siebie cierpienia innych. Obok stygmatów mogą także występować inne fenomeny. Na przykład Ojciec Pio, św. Franciszek i niemiecka wizjonerka, Anna Katarzyna Emmerich (1774-1824), podobno lewitowali. Ojciec Pio miał również ukazywać się równocześnie w kilku miejscach (bilokacja); otaczała go szczególna "woń świętości" (odor sanctitatis). Zwłoki niektórych świętych-stygmatyków oparły się - jak powiadają - rozkładowi. Inni obywali się bez pożywienia, na przykład George Hamilton, który podobno nie wziął do ust żadnych pokarmów stałych od 1992 roku; Teresa Neumann (1898-1962), Luiza Lateau (1850-1883) i Dominika Lazzari (1815-1848) żyły podobno przez całe lata, pomimo znikomej ilości lub całkowitego braku pożywienia. Dwie z nich zmarły w wieku 33 lat - tradycja głosi, że tyle właśnie lat miał Chrystus w momencie swej śmierci - a zatem kolejna, ekstremalna forma stygmatycznego naśladownictwa.

Włoska chłopka, Palma Matarelli (1825-1888) rzekomo miała wypalone na skórze stygmaty i zwracała niestrawione opłatki, mimo iż nie przystępowała przedtem do komunii. Na jej czole pojawiała się "korona cierniowa". Gdy przytykano płótno do ran na czole, plamy na nim miały kształt serca, miecza i innych symboli religijnych. Podobnie jak u Conchity Gonzalez z Garabandal w 1961 roku, na jej języku materializowała się nieoczekiwanie hostia, jakby z powietrza. Na hierarchach Kościoła rzymskokatolickiego (którzy do podobnych fenomenów zawsze podchodzą ostrożnie, uważając je za mało wiarygodne, a nawet za potencjalne omamy szatańskie) wyczyny Palmy zrobiły mniejsze wrażenie niż na francuskim badaczu, dr A. Imbert-Goubeyre, studiującym ten przypadek. Pod naciskiem Watykanu, w swej pionierskiej pracy "La Stigmatisation" (1894) uczony złagodził swoje wcześniejsze wnioski na temat Palmy Matarelli, ale w głębi serca nigdy nie wyrzekł się swych przekonań.

"Cokolwiek czyni Palma, jest dziełem diabła - zawyrokował papież Pius IX w prywatnej rozmowie z monsignorem Barbierem z Montault w 1875 roku - a te cudowne komunie, podczas których, jak twierdzi, w sposób nadprzyrodzony przyjmuje hostie przeniesione z Bazyliki św. Piotra, są po prostu oszustwem. To jedno wielkie szalbierstwo i tutaj, w szufladzie mego biurka, mam na to dowody. Udało się jej oszukać wiele pobożnych, ufnych dusz". W "La Stigmatisation", pierwszym systematycznym opracowaniu na ten temat, Imbert-Goubeyre wymienia dwieście osiemdziesiąt stygmatyczek i czterdziestu jeden stygmatyków. Ponad dwie trzecie z nich złożyło śluby zakonne. Było wśród nich stu dziewięciu dominikanów (czy dominikanek) i stu dwóch franciszkanów (lub franciszkanek); brakło bardziej światowych benedyktynów i cystersów, wymieniono tylko trzech jezuitów. Ponad jedną trzecią stanowili Włosi; reszta to: siedemdziesięciu Francuzów, czterdziestu siedmiu Hiszpanów, trzydziestu trzech Niemców, piętnastu Belgów, trzynastu Portugalczyków, pięciu Szwajcarów, pięciu Holendrów, trzech Węgrów, jeden Peruwiańczyk. Protestanckich Anglików, Szkotów i Skandynawów nie było na liście; znacznie bardziej zaskakujący jest brak przedstawicieli katolickiej Irlandii. Tylko sześćdziesiąt dwie z wymienionych osób zostały następnie beatyfikowane lub kanonizowane, i to z całkiem innych powodów, niż stygmaty. Poza tym - na co zwrócił uwagę Thurston - bez wątpienia wiele przypadków zarówno wówczas, jak i obecnie, nie zostaje zgłoszonych czy odnotowanych - z powodu wstydu lub strachu.

W Psychology of the Occult (Psychologii wiedzy tajemnej), wydanej w 1952 roku, D.H. Rawcliffe twierdzi, że jedynymi "prawdziwymi" stygmatami są te, których podstawę stanowią "topoalgiczne halucynacje" (umiejscowione bóle bez widocznego urazu). Wszystkie inne to oszustwo, samookłamywanie się lub też "rozmyślne samookaleczenia, dokonywane podczas ataków histeryczno-epileptycznych, po których następuje amnezja". Thurston jednak, omawiając pięćdziesiąt przypadków w swej książce Physical Phenomena of Mysticism (Fizyczne fenomeny związane z mistycyzmem), opublikowanej w 1952 roku, polemizował z zarzutem "histerii". Wykazał, że w przypadku Dominiki Lazzari czy Palmy Montanelli (o której nie wyraził swej osobistej opinii) występowanie stygmatów nie zawsze wiązało się z chorobliwą fascynacją Męką Pańską. W cierpieniach zaś św. Teresy z Avila (1515-1582) lub Ojca Pio Thurston nie dostrzegał niczego, co świadczyłoby o histerii. Jednakże - ponieważ stygmatyczkami są zazwyczaj kobiety - "trzeźwo myślący" mężczyźni mogą łatwiej zbagatelizować ów niepokojący fenomen, jeśli opatrzą go etykietką "histeria".

A fenomen jest rzeczywiście niepokojący.

Krwawienie i całkowity post: Teresa Neumann

Przez trzydzieści dwa lata w każdy piątek mieszkanka Bawarii, Teresa Neumann (1898-1962), traciła podobno około 0,5 litra krwi z ran na rękach, nogach, w boku i na czole. Jedynym pokarmem, jaki przyjmowała przez trzydzieści cztery lata, był rzekomo opłatek komunijny i łyk wina. Od 1930 roku - jak mówiono - przestała wydalać, a jej przewód pokarmowy uległ atrofii. Stygmaty po raz pierwszy pojawiły się na ciele Teresy po tym, jak znikła tajemnicza choroba, która nękała ją osiem lat; po niej zaś przyszła kolej na wizje.

Teresa Neumann była najstarszą córką krawca, katolika, mieszkała w miejscowości Konnersreuth w pobliżu czeskiej granicy; miała dziewięcioro rodzeństwa. Choć nadpobudliwa, była inteligentna i krzepka. Wydawała się dość szczęśliwa, mimo iż dwukrotnie usiłowano ją zgwałcić. Jednak 10 marca 1918 roku wybuchł pożar w domu obok gospody, gdzie pracowała. Kiedy Teresa dźwigała wiadra z wodą, doznała jakiegoś urazu pleców. Niebawem podniosła się z łóżka, ale stan jej zdrowia pogarszał się. Gdy ją hospitalizowano, zaczęła dostawać konwulsji, a w marcu 1919 roku straciła wzrok (choć źrenice jej oczu w dalszym ciągu normalnie reagowały na światło). W kwietniu, gdy rodzice pomagali jej wstać z łóżka, Teresa upadła, zesztywniała - i przez następne cztery lata miała sparaliżowane obie nogi. 25 kwietnia 1923 roku papież Pius IX beatyfikował Teresę z Lisieux (czyli św. Teresę od Dzieciątka Jezus), która zmarła w 1897 roku przeżywszy dwadzieścia cztery lata. Cztery dni później jej imienniczce - Teresie Neumann - przyśniło się, że ktoś dotknął jej poduszki. Kiedy się obudziła, otwarła oczy i stwierdziła, iż odzyskała wzrok; pozostała jednak sparaliżowana do 17 maja 1925 roku, dnia kanonizacji św. Teresy.

Usłyszawszy w tym dniu wołanie córki, państwo Neumann weszli do jej pokoju i zobaczyli, że rozmawia z jakąś niewidzialną istotą. Wydawało się, iż jest w transie; poprosiła rodziców o sprowadzenie miejscowego proboszcza, ojca Nabera. Wyjawiła mu, że ujrzała przepiękne światło. Wydobywający się z niego głos oznajmił jej, że znów będzie chodziła. Wspierając się na lasce Teresa po raz pierwszy od lat poszła do kościoła. 30 września, w rocznicę śmierci św. Teresy z Lisieux, głos oznajmił Teresie, iż może już poruszać się bez laski - i tak się też stało. Jednak jej tajemnicza choroba ciągnęła się aż do 4 maja 1926 roku, gdy miała podobno wizję Jezusa w Ogrodzie Oliwnym. Tak później o tym opowiadała: "Gdy wpatrywałam się w Zbawiciela, nagle zabolało mnie tak strasznie w boku, że pomyślałam: >>zaraz umrę<<. Równocześnie poczułam, jak coś ciepłego spływa mi po boku. To była krew. Płynęła do południa następnego dnia".

Teresa nikomu o tym nie wspomniała; przez kolejne dwa piątki powtarzały się i wizja, i krwawienie z boku; krew pojawiła się również na grzbiecie lewej dłoni. Przez ponad pięć godzin w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek Teresa śledziła przebieg całej Męki Pańskiej, włącznie z ukrzyżowaniem. Rana w jej boku zaczęła broczyć silniej; na dłoniach i stopach pojawiły się wyraźne ślady gwoździ.

Tajemnica wyszła na jaw. Wieść rozniosła się lotem błyskawicy - wkrótce wszyscy już o tym wiedzieli. Ilekroć wychodziła z domu, starannie osłaniała twarz, żeby uniknąć kamer. Przez pozostałe trzydzieści sześć lat życia rany na jej ciele otwierały się prawie co piątek.

Nasuwały się jednak pewne podejrzenia. Gdy Teresa rzekomo była "niewidoma", jej źrenice normalnie reagowały na światło. Budził również zdumienie fakt, że wiele jej wizji miało miejsce w dni świąteczne, związane w jakiś sposób z osobą jej imienniczki, św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Jeśli chodzi o dochodzenie wszczęte przez władze kościelne w 1928 roku, rodzina Neumannów była do niego niechętnie nastawiona. Prof. Martini, dyrektor Szpitala Akademickiego w Bonn, odnotował, iż krew płynęła z ran Teresy tylko wówczas, gdy jego poproszono o opuszczenie pokoju. Taka sytuacja "budzi podejrzenie, że chciano coś ukryć" - stwierdził. Nie podobały mu się też "częste manipulacje Teresy pod podciągniętym do góry przykryciem" oraz fakt, iż nigdy nie oglądał na własne oczy "ani jednaj z [jej] ran w trakcie krwawienia". Jeśli zaś chodzi o nieprzyjmowanie przez Teresę żadnych pokarmów, obserwowano ją bacznie przez piętnaście dni w 1927 roku - nie jadła wówczas nic, potem jednak odzyskała swą krępą, krzepką figurę i nie zgodziła się na żadne dalsze badania. Jednakże Anni Spiegl, która napisała jej biografię, twierdzi: "przez dziesięć tygodni przebywałam stale w towarzystwie Teresy i mogłam wówczas wchodzić do jej pokoju o każdej porze bez pukania; pomagałam także go sprzątać i z całą pewnością zauważyłabym, gdyby znajdowała się w nim jakaś ukryta żywność... A co więcej, nie owijając niczego w bawełnę: każdy, kto je, musi też wydalać, a obu tych czynności nie da się utrzymać w sekrecie przez dziesiątki lat - Teresa zaś przez kilkadziesiąt lat nie miała wypróżnień".

Anni Spiegl nie wyjaśniła, skąd o tym wie.

Podkreślając, że "nigdy nie schwytano Teresy Neumann na żadnym oszustwie" Wilson konkluduje, iż niektórzy stygmatycy rzeczywiście mogą obchodzić się przez dłuższy czas bez jedzenia, choć nie do tego stopnia, jak się powszechnie uważa. Być może tak właśnie było w przypadku Marty Robin (1903-1981). Tę Francuzkę także zmogła choroba; od 1928 roku była sparaliżowana od szyi w dół i przykuta do łóżka. Jej jedyne pożywienie przez pięćdziesiąt trzy lata stanowił podobno otrzymywany raz w tygodniu komunijny opłatek.

Inne przypadki obywania się bez pokarmu: Luiza Lateau i Dominika Lazzari

W 1867 roku Belgijka Luiza Lateau - wówczas siedemnastolatka - omal nie umarła, pobodzona przez byka (lub stratowana przez krowę; wersje są różne). Gdy miała zaś osiemnaście lat, na jej ciele wystąpiły pełne stygmaty. W 1871 roku przestała w ogóle jeść: nawet łyżka wody wywoływała u niej wymioty. Niemal wszyscy - bardzo liczni - lekarze, zajmujący się nią (jedni nastawieni do Luizy przyjaźnie, inni wrogo) przyznawali, że nie było żadnego dowodu podważającego relacje samej Luizy, jej sióstr oraz spowiedników, zapewniających, iż "przez te wszystkie lata nie przyjmowała żadnego pożywienia".

W swej publikacji AVisit to Louise Lateau (Wizyta u Luizy Lateau), z 1873 roku, dr Gerald Molloy, rektor kolegium uniwersyteckiego w Dublinie, opisuje stygmaty Luizy jako: "owalne piętna o jaskrawoczerwonym zabarwieniu, pojawiające się na grzbiecie i we wnętrzu obu dłoni, mniej więcej pośrodku... Nie jest to rana w sensie dosłownym; krew zdaje się przenikać przez nie uszkodzoną skórę. W bardzo krótkim czasie wypłynęło stamtąd dostatecznie dużo krwi, by zadowolić następnych pobożnych pielgrzymów, którzy - tak samo jak ich poprzednicy - osuszali ją swoimi chusteczkami, póki nie została znów całkowicie wytarta".

Luiza Lateau zmarła w wieku trzydziestu trzech lat, podobnie jak Dominika Lazzari (1815-1848) z odległej wioski Capriana we włoskim Tyrolu. Trzynastoletnia Dominika, z żalu po śmierci ojca młynarza, przestała jeść i rozchorowała się. Pięć lat później spędziła samotnie przerażającą noc we młynie. Do dziś nie wiadomo, co się wówczas wydarzyło. W wyniku nerwowego ataku zachorowała obłożnie. Nigdy już nie opuściła łóżka. Rozwinęła się u niej anorexia nervosa (odmawiała przyjmowania pokarmów) oraz hyperaesthesia (nadwrażliwość). Lekkie dotknięcie sprawiało jej przeraźliwy ból. Jasne światło oślepiało ją i wywoływało konwulsje. Każdy dźwięk ją ogłuszał. W 1834 roku przestała całkowicie jeść i podobno przez następne czternaście lat nie brała niczego do ust. Na krótko przed śmiercią otwarły się rany na jej rękach, nogach i na lewym boku, które broczyły w każdy piątek. Trzy tygodnie po pojawieniu się stygmatów, na jej czole ukazały się drobne ranki, jakby od cierniowej korony.

"W nocy - powiedziała Dominika rodzinie - podeszła do mego wezgłowia przepiękna pani i włożyła mi na głowę koronę".

Lekarz Dominiki, dr Dei Cloche, zbliżając się pewnego piątku do domu, usłyszał przeraźliwe krzyki. "Dochodziły one z jej pokoju przez okno wychodzące na drogę. Gdy podjechałem bliżej, mogłem rozróżnić słowa, powtarzane raz po raz: >>Boże, przybądź mi z pomocą!<<" W pokoju Dominiki lekarz obejrzał rany dziewczyny, włącznie z nakłuciami na czole. Ręce miała kurczowo zaciśnięte; na grzbiecie każdej dłoni, między środkowym i serdecznym palcem lekarz dostrzegł okrągłą, czarną wypukłość, podobną do główki gwoździa o średnicy 2,5 centymetra. Z ran na dłoniach dziewczyny obficie lała się krew.

"O czwartej po południu, choć krew przestała już płynąć ze stygmatów, Dominika nadal, z równą gwałtownością, powtarzała swe rozpaczliwe wołanie. Gdy spytałem, czemu nie milknie ani na chwilą, odparła: >>Ponieważ bez przerwy odczuwam straszliwy ból w całym ciele, a zwłaszcza bolą mnie rany. Krzyk pomaga mi to znieść<<".

Sława Dominiki rozniosła się. Pojawili się przybysze. W 1842 roku Anglik, lord Shrewsbury oświadczył w swoich "Listach": "wyraźnie widziałem rany, krew i osocze, zupełnie świeże; spływały od nadgarstka w dół". Oglądając jej nogi (przykuta do łóżka Dominika leżała w pozycji horyzontalnej) lord Shrewsbury dostrzegł także, iż "krew zamiast ciec w normalnym kierunku, płynęła do góry w stronę czubków palców od nóg, zupełnie tak, jakby dziewczyna wisiała na krzyżu". To niezwykłe zjawisko zostało potwierdzone przez innych. W Journey into France and ltaly (Podróży do Francji i Włoch) T. W. Alies opowiada o tym, jak odwiedził Dominikę wraz z dwoma przyjaciółmi, z których jeden, J.H. Wynne, zrobił następującą uwagę: "lekarz badał jej stopy setki razy; są one naznaczone tak samo jak ręce, krew zaś płynie w kierunku palców stóp, a po twarzy - jak sami widzieliśmy - w górę wzdłuż nosa po sam jego czubek".

Zjawiwszy się tam we czwartek wieczór Wynne i jego przyjaciele zastali dziewczynę skuloną na łóżku. Twarz przypominała maskę: pokrywała ją warstwa zaschniętej krwi. Kolejne strugi wypływały regularnie z ranek w czole i ściekały po twarzy w takim kierunku, jak gdyby Dominika znajdowała się w pozycji pionowej a nie horyzontalnej. Gdy następnego dnia znów ją odwiedzili, byli zdumieni "bardzo wyraźną zmianą w stanie jej ran". Zacytujmy znów wypowiedź Wynne'a:

Twarde blizny na zewnętrznej stronie dłoni zapadły się. Były na poziomie skóry i stały się świeżymi otwartymi ranami, ale nie miały krawędzi. Płynął z nich strumień krwi wzdłuż palca, nie prostopadle, ale w dół, do środka przegubu ręki. Rana we wgłębieniu lewej ręki wydawała się za to głęboka i poszarpana. Wypływało z niej wiele krwi i ręka sprawiała wrażenie pokiereszowanej. Nie było widać, jak głęboka jest rana na prawej ręce. Nakłucia na czole krwawiły i były otwarte, tak że maska z krwi zdawała się grubsza i sprawiała okropne wrażenie. Najgorszy był czubek nosa. Widok ten mógł przerazić, osoba o słabych nerwach z pewnością by zemdlała.

Dominika i jej siostra nie pobierały żadnych opłat od przybyszów. Nie sposób z całą pewnością stwierdzić, że nie dopuściły się żadnego oszustwa, ale cytowane relacje są bardzo dokładne.

O świadków i dowody jest tym trudniej, im bardziej zagłębiamy się w przeszłość - aż do początków tego fenomenu.

Pierwszy stygmatyk: św. Franciszek z Asyżu

We wrześniu 1224 roku, na ciele św. Franciszka z Asyżu (1181-1226) pojawiły się pierwsze stwierdzone stygmaty Męki Pańskiej. Niemal wszyscy są co do tego zgodni, choć Thurston wygrzebał skądś przypadek odnotowany przez Mateusza z Paryża w 1222 roku, dotyczący człowieka postawionego przed sądem kościelnym w Oksfordzie: "Miał on... na boku, rękach i nogach pięć ran Męki Pańskiej". Człowiek ten, który obwołał się Chrystusem i miał skłonność do samookaleczeń, jest - jak się wydaje - nie pierwszym autentycznym stygmatykiem, ale pierwszym pseudostygmatykiem, odnotowanym w średniowiecznych rejestrach. Sądzono go równocześnie z jakimś obojnakiem i z chrześcijańskim diakonem, który przeszedł na judaizm, i skazano ostatecznie na dożywotnie uwięzienie o chlebie i wodzie, w Banbury.

Być może osiągnął właśnie to, czego pragnął - męczeństwo. Jednakże ta surowa kara mogła przyczynić się do tego, że z czasów przed św. Franciszkiem nie zachowały się żadne wzmianki o stygmatach. Tego rodzaju przechwałki (bez względu na to, czy usprawiedliwione, czy fałszywe) zostałyby najpewniej boleśnie ukarane. Samo jednak odnalezienie podobnej informacji świadczy o tym, iż ów fenomen był już wcześniej znany. Zresztą, sam apostoł Paweł stwierdził (w liście do Galatów, 6, 17): "ja stygmaty jezusowe noszę na ciele moim". Być może w XII wieku dosłowna interpretacja tego tekstu (słuszna czy niesłuszna) mogła pobudzać do podobnych twierdzeń jak to, o którym wspomniano wyżej.

Bez względu na to, czy na ciele św. Franciszka rzeczywiście po raz pierwszy w historii pojawiły się stygmaty, czy też nie - z całą pewnością był on pierwszym uznanym i rozsławionym stygmatykiem. Urodził się w rodzinie bogatego sukiennika, Pietra di Bernadone, i wyrósł na trwoniącego grosz rozpustnika, bez celu w życiu. Trwało to do chwili, gdy - w czasie wojny Asyżu z Perugią - efektem nieprzemyślanego ataku na wrogów było wzięcie przez nich do niewoli między innymi Franciszka.

Przesiedział cały rok w więzieniu. To wydarzenie przeobraziło go. Gdy pokonał dręczącą go chorobę, porzucił dawne, szalone życie. Pewnego razu wszedł do walącego się wiejskiego kościółka św. Damiana i ukląkł przed ołtarzem. Stojący na nim krucyfiks nagle ożył. Słysząc głos Jezusa wzywającego, by przyczynił się do odbudowy kościoła, Franciszek dał staremu księdzu, strzegącemu tej ruiny, wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie. Następnie pojechał do składów swego ojca w Asyżu, wykradł stamtąd najlepsze sukno, sprzedał je podobnie jak swego wierzchowca, potem zaś wrócił pieszo do walącego się kościoła, wręczył staremu księdzu pieniądze i został tam.

Jego rozwścieczony ojciec popędził do kościoła św. Damiana, ale uprzedzony o tym Franciszek skrył się przed nim. Po miesiącu powrócił do Asyżu jako żebrak w łachmanach. Wszyscy sądzili, że stracił rozum. Piętro Bernadone skłonił opata Gwidona, by zwołał specjalny sąd w celu rozpatrzenia jego sporu z synem. Wezwany na publiczne przesłuchanie w mroźny dzień zimowy 1206 roku, Franciszek pojawił się w pałacu biskupim w Asyżu w bogatych szatach, przekazał mieszek z pieniędzmi i wymknął się bocznymi drzwiami. Zdawało się, że sprawa została zakończona - ale wówczas pojawił się znowu; był nagi - zdjęte szaty trzymał przed sobą.

"Słuchajcie wszyscy i przyjmijcie do wiadomości - zawołał. - Dotąd zwałem Pietra di Bernadone moim ojcem. Od tej chwili jednak chcę służyć jedynie mojemu Bogu. Zwracam więc ojcu pieniądze, o które tak się gniewał, i wszystkie szaty, które od niego dostałem. Chcę mówić odtąd tylko >>Ojcze nasz, któryś jest w niebie<<, a nie >>mój ojcze, Pietro Bernadone<< ".

Odrzucił od siebie szaty i stanął kompletnie nagi. Biskup Gwido pospiesznie nakrył go własnym płaszczem (później zastąpił go stary habit). Tak oto Franciszek rozpoczął nowe życie w ubóstwie i zebrał garstkę towarzyszy, którzy stali się zalążkiem zakonu franciszkanów, zatwierdzonego oficjalnie przez papieża Innocentego III w 1210 roku.

Wzgardziwszy wszelkimi wygodami, Franciszek i jego uczniowie nie oszczędzali się. Chodzili boso nawet w zimie, nocowali w przeciekającej szopie na ubitej polepie, obywali się bez ognia i żywności całymi dniami. Kiedyś w okresie Wielkiego Postu, spędzonego na wysepce na Jeziorze Trazymeńskim, Franciszek przez czterdzieści dni spożył - jak mówią - zaledwie pół bochenka chleba. Lekka przesada? Nękały go rozliczne choroby, między innymi prawdopodobnie malaria, i doprowadziły do takiego stanu, że w 1224 roku jak relacjonuje jego biograf, św. Bonawentura: "Zaczęły nękać go różnorodne dolegliwości tak dotkliwe, iż ani jedna cząstka jego ciała nie była wolna od bólu i ran. W końcu przez te rozmaite choroby, długotrwałe i uporczywe, uległ takiemu wycieńczeniu, że ciało na nim prawie zanikło i pozostały jedynie kości powleczone skórą".

14 września 1224 roku Franciszek - wówczas czterdziestodwuletni, po miesięcznym surowym poście, spędzonym tym razem na zalesionych stokach gór Alverna nad rzeką Arno - był w opłakanym stanie. Nie wiadomo, czy przyczyniła się do tego jakaś choroba, czy w delirium sam się pokaleczył. Tzw. Fioretti (Kwiatki św. Franciszka, krótki wykaz czynów i wypowiedzi świętego, sporządzony w późniejszym okresie przez autora z Toskanii) przekazują, że owego dnia przed świtem święty wyszedł z chaty, by się pomodlić; rozważał Mękę Pańską tak żarliwie, iż "całkowicie zjednoczył się z Jezusem w miłości i współczuciu". Ujrzał wówczas Serafina (anioła) "o sześciu błyszczących, ognistych skrzydłach", który zstąpił z nieba; "miał on postać Ukrzyżowanego". Efekt tej wizji był następujący: "na rękach i nogach św. Franciszka pojawiły się natychmiast znaki gwoździ, takie same, jakie oglądał na ciele Jezusa Ukrzyżowanego".

Potwierdzenie przez naocznego świadka istnienia stygmatów (które początkowo św. Franciszek próbował ukryć) zachowało się do dziś. Brat Leon, który także przebywał na odludziu w Alverna, później zaś miał stać się zwierzchnikiem zakonu franciszkanów, napisał na odwrocie wierszy, ułożonych przez Franciszka wkrótce po tym wydarzeniu: "Dwa lata przed śmiercią Franciszek pościł... na górze Alverna... i ręka Boga była nad nim. Po swej wizji, słowach Serafina i wyciśnięciu stygmatów Chrystusowych na jego ciele, ułożył hymn wielbiący Boga, który zapisany jest po drugiej stronie tej karty".

Brat Nasseo, także przebywający w tej samotni, napisał, że naznaczonemu stygmatami Franciszkowi chodzenie sprawiało tak wielką trudność, iż ich protektor, Orlando hrabia Chiusi, przysłał na szczyt góry osiołka, by umożliwić świętemu zejście na dół. Kiedy św. Franciszek zmarł w niespełna dwa lata później, brat Leon (a może Eliasz) rozesłał do wszystkich prowincjałów nowego zakonu następujące przesłanie:

Donoszę wam o wielkiej radości i o nowym cudzie. Od zarania wieków nie słyszano o tak niezwykłym wydarzeniu, chyba wtedy, gdy żył na ziemi Syn Boży, Chrystus, nasz Pan. Albowiem, na kilka lat przed śmiercią, nasz ojciec i brat, Franciszek, został jakoby ukrzyżowany, nosząc na swoim ciele pięć ran, które zaiste były Chrystusowymi stygmatami. Jego ręce i stopy miały znaki takie, jakby przebito je gwoździami na wylot. Rany te były otwarte lub okrywały je strupy na podobieństwo czarnych gwoździ. Jego bok zaś wydawał się przebity włócznią, a krew często z niego płynęła.

W Vita prima (Pierwszym życiu Świętego), dziele napisanym wkrótce po śmierci Franciszka na zlecenie papieża Grzegorza IX, Tomasz z Celano opowiada:

...gdy modlił się, dalej nie zdając sobie jasno sprawy ze znaczenia [ukazania się Serafina], a niezwykłość wizji niepokoiła jego serce, zaczęły występować na jego rękach i nogach znaki gwoździ, jakie widział przedtem u Ukrzyżowanego, który wznosił się nad nim. Jego ręce i stopy zdawały się przebite na wskroś gwoździami; ich główki pojawiły się na grzbiecie dłoni i na górnej części stóp, a ich końce pod spodem. Znaki te były okrągłe na wierzchu dłoni i wydłużone z przeciwnej strony, a strzępki ciała przybrały postać ostrza gwoździa, wygiętego do tyłu, które sterczało z wnętrza każdej dłoni. Podobne ślady gwoździ widoczne były na stopach i wznosiły się nad powierzchnią ciała. Poza tym na prawym boku, jakby przeszytym włócznią, pojawiła się wielka blizna, która często krwawiła, tak iż tunikę i nogawice wielokrotnie zraszała święta krew.

Z dwóch wizerunków św. Franciszka, wykonanych nie później niż dziesięć lat po jego śmierci, jeden - dzieło Bonawentury Berlingheriego, obecnie znajdujące się w Pescii - ukazuje gwoździe, o których pisał Celano. Jedna ręka świętego jest tak ustawiona, że widać je wyraźnie. Czyżby artysta oglądał zwłoki? Celano (który prawdopodobnie je widział) zapewnia, iż nie objęło ich stężenie pośmiertne (rigor mortis) i "wprawiały w zadziwienie nie tylko rany na jego rękach i nogach, ale same gwoździe, uformowane z ciała świętego, czarne jak żelazo, a po prawej stronie zabarwione krwią".

Ten niezwykły szczegół: sterczące gwoździe, powstałe z ludzkiego ciała, spotykamy wyłącznie w relacji o stygmatach św. Franciszka. Ostrza gwoździ miały być wygięte szerokim łukiem, można było podłożyć tam palec. W swojej Legenda Minor, którą napisał nie później niż w 1274 roku, św. Bonawentura podaje, iż gwoździe tak wystawały z podeszew stóp, że "nie tylko nie mógł stąpać swobodnie po ziemi, ale można było wetknąć bez trudu palec w zagięte ostrze - tak przynajmniej sam zasłyszałem od ludzi, którzy oglądali je na własne oczy".

Średniowieczni stygmatycy: sami masochiści?

Przykład św. Franciszka sprawił, że pękły wszelkie tamy. Imbert-Goubeyre podaje, że do końca XlI wieku stygmaty pojawiły się u trzydziestu kilka osób, przede wszystkim u mniszek. Jednym z pierwszych takich przypadków była spontaniczna stygmatyzacja dominikanki, błogosławionej Heleny z Veszprem, 4 października 1237 roku - w dzień nowego święta, ustanowionego na cześć Franciszka z Asyżu. Siostry zakonne tej stygmatyczki, opisując jej cierpienia, podały, iż miała rany na obu rękach, stopach oraz na piersi. Podobno "wołała: >>Panie, zaniechaj! Nie czyń mi tego, Boże mój i Panie!<< Zaprawdę, słyszałyśmy z jej ust te słowa, choć nie mogłyśmy dostrzec, z czym się zmagała, ani też do kogo mówiła".

Elżbieta, mniszka ze zgromadzenia cystersek w Herkenrode w pobliżu Liege, także zmagała się z niewidzialnymi istotami. Jak relacjonował około 1275 roku Filip, opat z Clairvaux, zakonnica przeważnie była pogrążona w transie, codziennie przeżywając całą historię Męki Pańskiej. Można by postawić diagnozę "rozdwojenie osobowości i masochizm" na podstawie opisu opata Filipa:

Chwytając się za szatę na piersiach prawą ręką, szarpała się w prawo, lewą - popychała w przeciwnym kierunku. Kiedy indziej znów, wyciągając ramię i groźnie wznosząc pięść, zadawała sobie gwałtowny cios w szczękę, tak iż całe ciało zdawało się od niego zataczać i słaniać. Albo też, mocno zaparłszy się w posadzkę nieruchomymi stopami, ciągnęła się z całej siły za włosy, póki nie uderzyła głową o ziemię.

Początkowo nieufny opat Filip przekonał się ostatecznie, że ta nieszczęsna kobieta jest autentyczną stygmatyczką, gdy ujrzał krew płynącą z ran na jej głowie, jak gdyby miała na niej cierniową koronę.

Jeszcze bardziej niesamowite było to, iż inna zakonnica, Lukardis z Oberweimaru (ok. 1276-1309), zwykła środkowym palcem wykonywać ruch podobny do wbijania gwoździ w Chrystusowe dłonie - i gwałtownie uderzała nim w swą drugą dłoń. Czubek jej palca wydawał się wówczas równie ostro zakończony jak gwóźdź, a "ci, którzy go dotykali, twierdzili, że twardy był niczym z metalu. Gdy uderzała się nim... słychać było odgłos przypominający stuk młota walącego w gwóźdź lub w kowadło". I dalej: "Tymże palcem, w porze seksty i nony [Lukardis], zwykła była uderzać się gwałtownie w pierś", robiąc przy tym tyle hałasu, iż jakby odbijał się echem w całym klasztorze, i odbywając dziwny rytuał tak punktualnie, że mniszki przekonały się, iż "można jej łacniej zaufać niźli zegarowi".

Po dwóch latach tych samoudręczeń pojawiły się stygmaty. Stało się to po nocnej wizji jakiegoś młodzieńca o ciele naznaczonym takimi ranami. Przycisnął on swą prawą rękę do dłoni Lukardis mówiąc: "Chcę, byś cierpiała wraz ze mną". Natychmiast na jej ręku pojawiła się rana, później ukazały się następne na drugiej dłoni, stopach i boku. Krwawiły tylko w piątki - taka dokładność była cechą charakterystyczną stygmatyków późniejszego okresu - z których Lukardis była chyba pierwsza. Regularność ta świadczy o pewnej formie utajonej kontroli umysłu.

Biorąc pod uwagę masochistyczne skłonności Lukardis i Elżbiety z Herkenrode, możliwe, że ich rany nie były zjawiskiem spontanicznym, lecz rezultatem samookaleczeń - ale możliwe jest również, iż natężenie ich myśli i uczuć wywołało dostrzegalne zmiany fizyczne. Żadna z nich nie została kanonizowana ani rozsławiona. Prawdopodobnie Kościół nie bardzo jeszcze wówczas wiedział, jak należy postąpić w podobnych przypadkach. Franciszek z Asyżu był święty - rzecz jasna - ale te zakonnice? Kogo one w gruncie rzeczy naśladowały: Chrystusa czy świętego Franciszka? A może nie chodziło o żadnego z nich i działały tu moce ciemności?!

Nie ulega wątpliwości, że nawet niektórzy święci stygmatycy podchodzili do swoich cierpień z nieco podejrzanym entuzjazmem. Podczas wizji przeżywanej w 1373 roku św. Katarzyna Sieneńska (1347-1380) zamiast złotej wybrała koronę z cierni, którą ofiarowywał jej Chrystus. Wkrótce została naznaczona pięcioma ranami; prosiła wówczas, by stygmaty zniknęły a pozostał jedynie ból - i modlitwa jej została wysłuchana. Od dwudziestego roku życia odmawiała przyjmowania pokarmów, biczowała się, i uważała się za nawiedzoną przez demony. Jej śmierć w trzydziestym trzecim roku życia (znów to samo!) Rudolph M. Bell tak skomentował w książce pt. Holy Anorexia (Święta anoreksja): "Wyczerpana narzuconymi sobie rygorami i złamana duchowo z powodu nieudanej próby zreformowania Kościoła, Katarzyna straciła wolę życia i zaczęła niecierpliwie oczekiwać śmierci. Przyspieszyła ją wydatnie nie pijąc wody przez prawie cały miesiąc. To dobrowolne odwodnienie wywarło zamierzony efekt i Katarzyna legła na śmiertelnym łożu. Wegetowała tak jeszcze trzy miesiące, bardzo cierpiąc i odzyskując przytomność tylko na krótkie chwile".

Urodzona w bogatej rodzinie i wcześnie wydana za mąż święta Katarzyna Genueńska (1447-1510) przeżyła swe życie według znanego nam już schematu: bezmyślna młodość, nagłe nawrócenie, następnie zaś pełna poświęcenia służba wśród chorych. Choć nie należała do żadnego zgromadzenia religijnego, jej przeżycia duchowe były bardzo niezwykłe. Podobno nie spożywała żadnych pokarmów w latach 1476-1499, pijąc tylko napój złożony z wody, octu i soli. Anonimowy biograf napisał w 1551 roku: "Gdy piła tę miksturę, miało się wrażenie, iż płyn wylewa się na rozpalone do czerwoności flizy, gdzie natychmiast wysycha - tak wielki był ogień, gorejący w jej wnętrzu".

Podczas przedśmiertnej agonii jej ramię podobno wydłużyło się o około 13 centymetrów - skutkiem wewnętrznego żaru tak wielkiego, że tuż przed śmiercią zawołała: "Wszystkie wody świata nie sprawiłyby mi najmniejszej ochłody!". Język i wargi były tak spieczone od trawiącego ją ognia, że nie mogła nimi poruszać ani mówić. Jeśli ktoś dotknął choćby włoska z jej głowy albo nawet krawędzi łóżka, krzyczała, jakby ją kto ugodził nożem. Gdy zanurzono jej dłonie w naczyniu z zimną wodą, ta zawrzała. W ostatnim dniu życia św. Katarzyny nawet sącząca się ze stygmatów krew była tak gorąca, iż parzyła. Podobno jej ciało po dwóch latach nie uległo jeszcze rozkładowi, a stan ten rzekomo utrzymuje się do dziś.

Bogaci rodzice (znowu to samo!) dziewczyny, która zasłynęła potem jako św. Maria Magdalena de Pazzi (1566-1607), popełnili błąd nadając jej imię Katarzyna, być może na cześć św. Katarzyny Sieneńskiej. Ich córka wkrótce zrobiła wszystko, by dorównać swej imienniczce. Biczowała się kłującym pasem i wkładała sobie na głowę własnoręcznie uwitą koronę z cierni, nie mając jeszcze dziesięciu lat. Gdy je skończyła, złożyła przysięgę wiecznego dziewictwa i udała się do klasztoru. Tutaj demonstrowała zakonnicom ślady po samobiczowaniu i domagała się najbardziej poniżających funkcji. W wieku szesnastu lat wyrzekła się rodziców i została karmelitanką. Zwracała wszelki pokarm prócz chleba i wody. Potem zaczęła zapadać w kataleptyczny trans, zastygając w połowie ruchu. Zdarzało się też, że w zapamiętaniu rozbierała i pieściła statuę Jezusa. Odziana tylko w kuse giezło wiła się na podłodze pod niewidzialnymi ciosami albo zdzierała z siebie szatę i tarzała się nago po cierniach lub biczowała. Ta "sado-masochistyczna neurotyczka w pełnym rozkwicie" miała zaledwie dziewiętnaście lat, gdy pojawiły się na jej ciele stygmaty.

Jednak lepiej znana od tych historii i jeszcze bardziej makabryczna i dziwaczna jest opowieść o tzw. diabłach z Loudun.

Matka Joanna: szatan przejmuje kontrolę

Z wysokiego rodu, ale niziutkiego wzrostu, matka Joanna od Aniołów (1602-1665) nie należała do osób zbyt zrównoważonych. Mimo to, wstąpiwszy do zakonu urszulanek, w 1627 roku została przeoryszą klasztoru w miejscowości Loudun w Anjou. Wkrótce poczuła słabość do miejscowego przystojnego proboszcza, którego bezczelne uganianie się za kobietami już wcześniej usposobiło do niego wrogo wielu miejscowych notabli. Zadurzenie Joanny drogo miało Grandiera kosztować.

Jego upadek rozpoczął się w 1629 roku, gdy matka Joanna zaklinała go, by został klasztornym spowiednikiem, on zaś odmówił, wykręcając się brakiem czasu. Przeorysza była wściekła, ale nadal snuła co wieczór erotyczne marzenia, związane z osobą Grandiera. Jej opowieści o tym, jak to duch proboszcza wodzi ją na pokuszenie, tak rozpłomieniły inne siostrzyczki, iż wkrótce w całym klasztorze wrzało, i tylko najstarszych mniszek nie nawiedzało (w najgorszych zamiarach) ciało astralne Grandiera.

Do wrogów proboszcza zaliczał się także nowy spowiednik klasztorny, kanonik Mignon. Słuchając w konfesjonale sensacyjnych wyznań mniszek, pojął, że nadarza mu się sposobność zniszczenia proboszcza. Wytłumaczył im więc, iż zostały opętane przez diabła, nasłanego na nie przez Grandiera. Wezwał egzorcystów, by podsycić jeszcze szał siostrzyczek i wijące się, bluźniące i obnażające się wystawić na widok publiczny. W 1635 roku przybywali na to "widowisko" ciekawscy nawet z Anglii! Grandiera aresztowano, poddano torturom, uznano za winnego i spalono żywcem na oczach żądnych takich emocji sześciu tysięcy gapiów, stłoczonych na placu Świętego Krzyża (Place Sainte-Croix) w Loudun. Na tym sprawa powinna się zakończyć - ale opętanie, które nabrało własnego rozpędu, trwało nadal po śmierci Grandiera. Wkrótce szatan nie tylko przejął w pełni kontrolę nad Joanną i innymi mniszkami, ale dopadł również egzorcystów. Najpierw przytłoczeni, a potem zniszczeni przez złe moce, ojcowie Laktancjusz i Trankwillus wyzionęli ducha wśród wrzasków i wymiotów. Tylko jezuita Jean-Joseph Surin, obdarzony niezwykłym wyczuciem dobra i zła, wytrwał w tym piekle rozhuśtanych emocji. Jednak i on nie wyszedł bez szwanku: od 1639 do 1657 roku nie był w stanie czytać ani pisać, często tracił mowę i zdolność poruszania się, a po nieudanym zamachu samobójczym (wyskoczył z okna na piętrze) znajdował się pod ścisłym nadzorem przez całe lata. Dopiero tuż przed śmiercią odzyskał zmysły.

W szczytowym okresie szaleństwa - w 1635 roku, zaraz po śmierci Grandiera, na ciele matki Joanny zaczęły pojawiać się osobliwe stygmaty. Na jej czole ukazał się krwawy krzyż i widniał tam przez trzy tygodnie. Potem jeden z diabłów, Balaam, oświadczył, że ponieważ go wypędzają, naznaczy swym imieniem lewą rękę zakonnicy. Joanna zaczęła wić się po posadzce na brzuchu. Piersi i język obrzmiały jej w sposób widoczny. Wzywała na pomoc św. Józefa. Potem - jak zeznał pod przysięgą naoczny świadek, angielski dramaturg Thomas Killigrew: "ujrzałem, jak na jej ręce pojawia się barwna plamka - różowawa - tuż obok żyły i powiększa się do wielkości około 3 centymetrów; ukazuje się na niej wiele czerwonych punkcików, z nich zaś powstaje wyraźne słowo. Było to imię, które powtarzała - Józef".

W swych Diabłach z Loudun (1952) Aldous Huxley wspomina o imionach Jezusa, Maryi i św. Franciszka Salezego, które pojawiały się "najpierw jaskrawoczerwone, po tygodniu lub dwóch zazwyczaj bladły, ale potem anioł stróż matki Joanny ponownie je zapisywał. Powtarzało się to w regularnych odstępach od zimy 1635 roku do dnia św. Jana w 1662 roku. Potem imiona zniknęły na dobre".

Opętanie matki Joanny zakończyło się w 1637 roku, gdy - bliska śmierci po trwających tydzień gwałtownych torsjach - miała wizję św. Józefa, który położył na niej swe ręce. "Potem odzyskałam zmysły i zostałam całkowicie uleczona" - napisała w swej Autobiografii. Sławna jako "chodząca relikwia", Joanna odbywała podróże skąpana w blasku chwały. Król, królowa i kardynał Richelieu oglądali imiona na jej ręce - podobnie jak prawie wszyscy mieszkańcy Paryża. Osiemnaście godzin dziennie matka Joanna przesiadywała w swoim pokoju w Hotel de Laubardemont, wymachując przez okno ręką ze stygmatami, by tłum na ulicy mógł je zobaczyć. Potem przeorysza wróciła wreszcie do Loudun, do ciszy i zapomnienia.

Wilson uważa to za klasyczny przykład rozszczepienia osobowości i wysuwa hipotezę, iż stygmaty Joanny można wyjaśnić dermografią. Jest to stan chorobowy, gdy skóra staje się tak wrażliwa, że każde draśnięcie jej powierzchni powoduje znaki, widoczne nawet na odległość - podobne do poparzenia pokrzywą, jednak bez przykrego swędzenia. Jeśli chodzi o Joannę, jej reakcje były zapewne szczere, lecz być może - świadomie lub bezwiednie - sama kreśliła litery palcem prawej ręki (była praworęczna, imiona zaś pojawiały się na jej lewej ręce).

Można odnieść wrażenie, że w dawnych wiekach roiło się w Europie od histerycznych masochistów - ale nie było wówczas telewizji, książek też nie za wiele, w zimie zaś po osiemnaście godzin na dobę panowała ciemność lub półmrok. Jakże lepiej można było spędzić te puste godziny niż na rozpamiętywaniu przemawiających do wyobraźni scen Męki Pańskiej? W dodatku takie zajęcie wiodło prosto do nieba! Wówczas - być może - u tych, którzy skoncentrowali się ze szczególną mocą, pozostawały na ciele fizyczne ślady tych medytacji - na przykład stygmaty.

Uzdrowicielskie cuda Ojca Pio

W późniejszych już czasach równie silne zainteresowanie ogólne wywołały uzdrowienia oraz inne cuda związane z osobą włoskiego kapucyna, Francesca Forgione - lepiej znanego pod imieniem Ojca Pio z Pietrelciny (1887-1968).

Był on synem ubogich mieszkańców Neapolu, którzy nazwali go na cześć św. Franciszka - co wzmocniło jeszcze jego powołanie religijne. Wstąpił więc do zakonu franciszkanów w 1915 roku i przybrał imię "Ojciec Pio". Wkrótce okazał się "kłopotliwym nabytkiem". Często chory, skłonny do popadania w ekstazę Pio praktykował skrajne umartwienia poszcząc i spędzając długie godziny na modlitwie.

We wrześniu 1915 roku, w tym samym tygodniu, w którym przed siedmioma wiekami św. Franciszek został naznaczony stygmatami, Pio odwiedził swych rodziców w Pietrelcinie. 20 września modlił się w ogrodowej szopie i nagle wybiegł stamtąd wymachując rękami, jakby opędzał się od roju pszczół. Szpileczki bólu w jego rękach zniknęły, ale w ciągu następnych miesięcy Pio większość czasu spędzał samotnie w pobliskiej wieży. Sąsiedzi słyszeli dobiegające stamtąd stuki, łomoty i krzyki. Ojciec Pio wyznał później, że walczył wówczas z demonami, które "rzucały się na mnie, przewracały na ziemię, zadawały gwałtowne ciosy, ciskały poduszkami, księgami i stołkami - i przeklinały mnie w najohydniejszy sposób".

Gdy podczas I wojny światowej powołano go do wojska, Ojciec Pio schronił się u kapucynów (jest to zgromadzenie franciszkańskie o najsurowszej regule). Wysłali go do ustronnego klasztoru w San Giovanni Rotondo w górzystym regionie Gargani na południu Włoch.

20 września 1918 roku, po trwających (z przerwami) przez osiem lat bólach w rękach, nogach i boku, Pio po mszy klęczał samotnie, wpatrując się w statuetkę przedstawiającą ukrzyżowanego Jezusa. (Zachowała się ona do dziś - jest wyjątkowo krwawa). Inni bracia zakonni usłyszeli krzyki Ojca Pio. Wrócili pędem do kościoła i ujrzeli krew płynącą z głębokich ran na jego rękach i nogach, i przeciekającą przez habit - najwyraźniej z rany po lewej stronie klatki piersiowej. Rany te nigdy się nie zabliźniły. Przez następne pięćdziesiąt lat jego życia to zasklepiały się chwilowo, to znów krwawiły - ani razu jednak nie nastąpiło zakażenie.

"Wystawcie sobie, jakiego doświadczyłem bólu i jaki nadal znoszę każdego dnia - pisał Ojciec Pio po latach. - Rana w okolicy serca krwawi nieustannie, najsilniej od czwartkowego wieczora do soboty. Umieram z bólu i wstydu, jakiego przyczyniają mi te rany".

Ojciec Pio nagle stał się sławny, nie tylko z powodu stygmatów, ale z racji uzdrowień i innych niezwykłych mocy, jakie mu przypisywano. Londyński "Daily Mail" (z 19 czerwca 1921 roku) entuzjazmował się:

Niezwykłe sceny rozgrywają się na oczach świadków w Foggii [miasto w najbliższym sąsiedztwie San Giovanni Rotondo] każdego dnia. Wieśniacy chcą spowiadać się wyłącznie u pewnego młodego zakonnika i nie zgadzają się, by kto inny udzielał im komunii świętej. Wskutek tego większość braci zakonnych nie ma nic do roboty, a młodego franciszkanina oblegają tłumy, wpatrując się z podziwem w znaki widoczne na jego dłoniach, obutych w sandały stopach i na czole.

Kościół utyskiwał, a medyczni eksperci przyjechali na oględziny. Niektórzy zdumiewali się, gdy wetknięte z dwóch stron palce spotykały się pośrodku rany w dłoni Ojca Pio. Jego krew miała przyjemny zapach, a skóra wokół rany nie była uszkodzona. Inni zarzucali zakonnikowi oszustwo, histerię, autohipnozę, nawet czynili zeń satanistę. Otoczono go szpiegami. Pewien arcybiskup orzekł, że rany powstały pod wpływem karbolu i wody kolońskiej. Wykonano jednak mnóstwo fotografii stygmatów, zarówno oficjalnie, jak i nieoficjalnie. Żyje również do dziś wielu ludzi, którzy widzieli na własne oczy stygmaty Ojca Pio. Podjęto energiczne działania. 5 lipca 1923 roku W Acta apostolicae sedis (Aktach Stolicy Apostolskiej) odnotowano wyrok Świętego Officjum: "Nie zostało udowodnione, by zjawiska kojarzone z osobą pobożnego kapucyna, ojca Pio... były pochodzenia nadprzyrodzonego". W 1926 i ponownie w 1931 roku, publikacje o Ojcu Pio znalazły się na kościelnym indeksie. Nikomu nie wolno było odwiedzać go ani pisać doń listów. Ojcu Pio zabroniono wszelkiej korespondencji, publikowania artykułów, udzielania wywiadów. Przez pewien czas nie mógł nawet spowiadać, ani odprawiać publicznie mszy. Próba przeniesienia go z San Giovanni Rotondo w inne miejsce nie powiodła się, gdyż okoliczna ludność zagroziła, że użyje siły w obronie swego duszpasterza. Ojca Pio czczono nie tylko z racji jego stygmatów i niezmordowanej posługi kapłańskiej (spędzał po osiemnaście godzin pod rząd w konfesjonale!), ale z powodu tajemniczych, paranormalnych zjawisk, które wiązano z jego osobą. Podobno uzdrawiał na odległość. Zdarzały się też rzekomo przypadki bilokacji. Tajemniczo pojawiał się w różnych częściach Europy, pomagając ludziom w jakiejś trudnej sytuacji - choć fizycznie nigdy nie opuszczał San Giovanni Rotondo. Nieraz takim odwiedzinom towarzyszyła wyraźna, słodka woń. Kiedy zadawano mu na ten temat pytania, Ojciec Pio mrugał i żartował: "Ach, te miniwizje i głosy!". 

Pewne polskie małżeństwo napisało do Ojca Pio z Anglii w jakiejś prywatnej sprawie. Nie otrzymawszy odpowiedzi małżonkowie wyruszyli do San Giovanni Rotondo. Podczas podróży zatrzymali się w obskurnym hoteliku - ale w zajmowanym przez nich pokoju coś słodko pachniało. Spotkawszy się z Ojcem Pio przeprosili go, iż przybywają bez uprzedzenia, ale pisali do niego i nie otrzymali odpowiedzi. Pio odparł z oburzeniem: "Dlaczego uważacie, że nie odpowiedziałem? Czyż tego wieczora w gospodzie nic nie czuliście, żadnego zapachu?".

John McCaffery, szef operacji specjalnych w Europie podczas II wojny światowej, spotkał w pociągu do San Giovanni Rotondo rolnika z okolic Padwy, który zwierzył się, że po wojnie miał wypadek, w wyniku którego nastąpił zator obu płuc. Wiedząc, iż grozi mu śmierć, modlił się, żeby "ktoś godniejszy od niego" wstawił się za nim. Ujrzał wówczas "coś w rodzaju zjawy: przy moim łóżku stanął brodaty mnich. Pochylił się nade mną i położył mi rękę na piersi, uśmiechnął się, a potem zniknął". Chory poczuł, że został uleczony - i tak też było. Nie wspomniał nikomu prócz swej matki o tym, jak to się stało. Kilka miesięcy później, w Padwie, na ścianie domu, który odwiedził, ujrzał fotografię tego samego mnicha. Dowiedziawszy się, iż jest to Ojciec Pio, udał się prosto do Foggii, na ranną mszę odprawianą przez tego zakonnika; potem zaś poszedł wyspowiadać się u niego. Wówczas Ojciec Pio, choć przybysz nie zdradził swej tożsamości, zapytał: "Powiedz mi, jak tam płuca? Zdrowe już? (Zadał mu to pytanie najzwyklejszym w świecie tonem). Zrobiłeś prześwietlenie?". 

Miał podobno trudny charakter; wielu uważało, że jego własne zmagania z demonami uczyniły zeń niezrównanego egzorcystę. Ponadto niektórzy byli zdania, iż jego wnikliwość podczas spowiedzi graniczy z jasnowidztwem. Gdy odkrył, że powoduje kimś pycha lub pusta ciekawość, odmawiał rozgrzeszenia lub nawet wyrzucał taką osobę, nie szczędząc wyzwisk. Zdarzało się, iż dał komuś w twarz lub po uszach. Wielu się go bało. Mimo to kolejki do konfesjonału, w którym spowiadał, były długie, niekiedy penitenci musieli czekać na spowiedź kilka dni. W jedynej mszy, którą pozwalano mu codziennie odprawiać - o piątej rano - uczestniczyły zawsze tłumy.

Cierpienia fizyczne Ojca Pio wzmagały się z wiekiem. W końcu był przykuty do fotela inwalidzkiego. W ostatnim roku życia stygmaty zaczęły blednąc, a całkowicie zniknęły 23 września 1968 roku, w dniu jego śmierci. Na mszę żałobną przybyli nie tylko kardynałowie i biskupi, ale także setki tysięcy wiernych. Słynny słodki zapach wypełnił kościół, w którym wystawiono na katafalku zwłoki Ojca Pio.

Błyskotliwy Clemente Dominguez

Inny stygmatyk, który od niedawna sprawia Kościołowi kłopoty, to ktoś całkiem odmiennego pokroju niż Ojciec Pio. Rany hiszpańskiego wizjonera i samozwańczego "papieża", Clemente'a Domingueza, regularnie broczą we wszystkich pięciu punktach stygmatycznych; krew płynie też z obrażeń na czole. Być może rany te są autentyczne (często je fotografowano), choć wydaje się, że wystąpiły dopiero w następstwie niezwykle rozreklamowanych wizji Najświętszej Maryi Panny. Być może są także następstwem wypadku samochodowego w 1976 roku, w którym Dominguez stracił wzrok. Jednak charakter tego wizjonera jest równie nieobliczalny, jak wielu "duchowych przywódców" różnych sekt, a przebieg kariery Domingueza wyraźnie wskazuje na to, iż uznanie tych stygmatów za dowód jego głębokiej wiary byłoby wyjątkową naiwnością.

Młodzieńczy zapał religijny Clemente'a nie został uwieńczony święceniami kapłańskimi (zawinił jego nieobliczalny charakter i skłonności homoseksualne). Podjął więc pracę w Towarzystwie Ubezpieczeniowym Archanioła Rafaela (a jakże!) w Sewilli. Zdumiewająca kariera Domingueza jako odszczepieńczego biskupa i papieża-samozwańca rozpoczęła się w 1968 roku, gdy miał dwadzieścia dwa lata.

Właśnie wówczas na wzgórzu za miastem Palmar de Troya (niedaleko Sewilli), dwie piętnastolatki ujrzały rzekomo Najświętszą Pannę. Biorąc pod uwagę częstotliwość wizji Maryjnych wśród andaluzyjskich dziewcząt, można przypuszczać, że "widzenie" szybko poszłoby w niepamięć, gdyby nie to, że wzgórze sąsiadowało z posiadłością ziemską, należącą do dziewięćdziesięciotrzyletniej baronowej de Castillo Chirel. Pełniła ona funkcję skarbniczki skrajnie prawicowego ugrupowania polityczno-religijnego, a jej fascynacja wizjami sprawiła, iż - ku przerażeniu rodziny - w testamencie przeznaczyła siedemnaście milionów peset na budowę świątyni na wzgórzu. Gdy baronowa zmarła, zjawiło się aż sześciu ambitnych wizjonerów i rozpoczął się wyścig do worka ze złotem. Tę szóstkę stanowili: czterej księża, chłopiec imieniem Pepito i - Clemente Dominguez.

Przez dwa lata tysiące widzów napawało się spektakularną rywalizacją wizjonerów, którzy - chcąc prześcignąć rywali - podawali coraz bardziej wymyślne opisy swych spotkań z Madonną, a niekiedy również z Chrystusem, aniołami i rozmaitymi świętymi. Clemente pobił konkurencję na głowę. Odrzucony niegdyś przez oficjalny Kościół, założył teraz swój własny. Po spotkaniach z Maryją Panną regularnie cytował jej najnowsze słowa krytyki pod adresem Watykanu.

Do Clemente'a dołączyli dwaj jego dawni kochankowie: Carmelo, tancerz flamenco, i Manuel Alonso, który niegdyś pracował również w Towarzystwie Ubezpieczeniowym Archanioła Rafaela, teraz zaś został dyrektorem handlowym przedsięwzięcia Domingueza. W kwietniu 1971 roku na czole Clemente'a pojawiła się rana w kształcie krzyża. Dominguez utrzymywał, że Jezus napiętnował go tak krwawiącym krucyfiksem. Bujda? Z całą pewnością, ale nie zaszkodziła mu w oczach wyznawców.

Zimą 1974 roku sprawy przybrały jeszcze dziwniejszy obrót. "Trzej Bracia Miłośnicy" (jak nazywano w okolicy Manuela, Carmela i Clemente'a) polecieli do Rzymu, by obwieścić wietnamskiemu arcybiskupowi imieniem Petrus Ngo-dinh-Thuc, iż Najświętsza Maryja Panna pragnie z nim porozmawiać w Palmar de Troya. Arcybiskup Thuc odznaczał się szczególnym uwielbieniem dla Maryi (nasza trójka musiała chyba o tym wiedzieć?), spakował więc zaraz manatki i ruszył w drogę. Na miejscu dowiedział się, że Maryja życzy sobie, by niezwłocznie wyświęcił trójkę przyjaciół na księży, a wkrótce nadał im godność biskupów. Tak się też stało, z zachowaniem całego należnego ceremoniału, w dniu 11 stycznia 1975 roku Clemente został więc biskupem Fernando, Manuel - biskupem Isidoro, Carmelo zaś - biskupem Eliasem.

Następnie Clemente, w uroczystym biskupim stroju, stanął przed Bueno y Monreal, arcybiskupem Sewilli, który przed laty odmówił mu święceń kapłańskich. Kardynał Bueno poinformował o wydarzeniu Watykan. Trzy dni później ekskomunikowano nowych biskupów (a Thuc popadł w niełaskę). Było już jednak za późno. Wyświęcenie odbyło się w sposób zgodny z prawem i było legalne. Nakładając ręce na trzech młodzieńców - według starożytnego i obowiązującego nadal rytuału - Thuc obdarzył kościelną mocą i autorytetem Clemente'a i jego "Braci Miłośników". Byli biskupami (niebawem sami nadali sobie godność arcybiskupów!) Kościoła katolickiego. Clemente nie zwlekał z wyciągnięciem z tego korzyści, budując własny "Watykan" u podnóża Wzgórza Chrystusa Króla. Była to chwiejna prowizorka wsparta na rusztowaniach i ozdobiona zielonym, falistym plastikiem. Rzym nie mógł nic na to poradzić. I choć 29 marca 1976 roku Clemente stracił wzrok w wypadku samochodowym, nie powstrzymało go to w rozpędzie. W latach 1975-1979 wyświęcił trzystu nowych biskupów, przeważnie młodych i przystojnych, z których siedemdziesięciu "zamieszkało przy katedrze". 

Co noc i przez całą noc odbywały się rytualne przedstawienia. Maryja upominała pogrążonego w transie Clemente'a, by nowo mianowanym biskupom zapewnił pożywienie i dach nad głową. "Potrzeba mi krzepkich biskupów" - wyjaśnił Clemente. Jego duchowe zalecenia stawały się coraz bardziej dziwaczne. Palenie tytoniu było mile widziane (Clemente nie wypuszczał papierosa z zębów). Brody natomiast jednego dnia były dozwolone, a następnego wszystkim polecano je zgolić. Steki i wino były zawsze w jadłospisie, ale czekolada, różne słodycze i sery raz były na indeksie, innym razem wręcz odwrotnie.

Transy Domingueza stawały się coraz bardziej dramatyczne. Efektem jednego z nich był dokument głoszący, iż nadeszły "czasy ostateczne" (chwyt wykorzystywany do obrzydliwości przez wszystkie sekty). Kiedy indziej okazało się, że Clemente powinien zasiąść na papieskim tronie po Pawle VI. Dominguez ogłosił generała Franco "świętym męczennikiem" za jego walkę z komunizmem, kanonizował sześćdziesięciu najaktywniejszych faszystów, obłożył klątwą "mahometan, masonów, króla Anglii Henryka VIII i szatańską Drugą Republikę Hiszpańską". Co noc, wśród ciągnących się w nieskończoność "ceremonii pokutnych" biskupi Clemente'a modlili się w intencji papieża Pawła VI. Maryja Panna oznajmiła im bowiem, iż tajne sprzysiężenie satanicznych kardynałów ubezwłasnowolniło papieża, zatruwając jego wino mszalne. Paweł VI obłożył ekskomuniką Clemente'a i jego zwolenników, gdyż "nie był sobą". Tak czy owak, Clemente jest obecnie papieżem Grzegorzem XVIII i świetnie prosperuje. Pielgrzymi zjeżdżający się całymi autokarami sprawili, że skarbiec "Watykanu" pęcznieje. Czuwa nad nim arcybiskup Isidoro, jedyny z "Braci Miłośników", który nie miewa wizji Maryjnych - prawdopodobnie nie starcza mu na to czasu: bez przerwy liczy forsę. 

Stygmaty podobno pojawiają się na ciele Clemente'a podczas "ceremonii pokutnych". Same tylko konwersacje z Maryją Panną trwają po trzy godziny. Krzyż na czole Domingueza budzi pewne wątpliwości, lecz tradycyjne rany stygmatyczne (włącznie z raną w sercu - ferita - i cierniową koroną) - sądząc z fotografii - wyglądają na autentyczne. Mimo to, jak podkreślono w artykule opublikowanym w 1979 roku na łamach "Fortean Times", samo wystawianie ran na pokaz wystarczyłoby Watykanowi do uznania ich za diabelski omam - gdyby władzom kościelnym zależało na dostarczeniu Clemente'owi darmowej reklamy.

Clemente Dominguez nadal kieruje swym odszczepieńczym "Watykanem" - i broczy krwią tak, jak tylko potrafi rasowy aktor - co oczywiście nie znaczy, że aktor nie może się naprawdę skaleczyć.

Przypadek Elżbiety K.

Inny znaczący przypadek z naszego stulecia. "Elżbieta K." (1902-?). Była to Austriaczka, która w 1928 roku została pacjentką niemieckiego psychiatry Alfreda Lechlera - akurat w okresie kontrowersji na temat Teresy Neumann.

Elżbieta, pochodząca z rodziny neurotyków, przejawiała skłonności somnambuliczne. Gdy miała sześć lat, jej matka zmarła. Potem despotyczna macocha zmieniła życie dziewczynki w piekło. Szesnastoletnia Elżbieta zapadła na influenzę, która srożyła się w Europie po zakończeniu I wojny światowej (i zabiła więcej ludzi niż ta wojna). Dziewczyna wyżyła, ale zaczęły dokuczać jej kurcze w kończynach i niekontrolowane drżenia głowy, prawego ramienia i nogi.

Leczenie hipnozą i praca z dala od domu wpłynęły dodatnio na stan jej zdrowia, ale macocha zażądała, by Elżbieta wróciła. Spowodowało to u dziewczyny najpierw bóle głowy, mdłości i zaburzenia wzroku, potem zaś paraliż prawej strony ciała. Nie mogła usiąść, poruszać głową ani mówić. Cierpiała na dolegliwości gastryczne i odmawiała przyjmowania pokarmu, trzeba więc było karmić ją. Zwrócono się w jej sprawie do dr. Lechlera, ten zaś dał Elżbiecie pracę w swoim domu. Okresowa terapia hipnotyczna poskutkowała, choć dziewczyna miała skłonność do przejmowania objawów każdej choroby, o której zasłyszała. W Wielki Piątek 1932 roku była na odczycie z przezroczami na temat Męki Pańskiej. Czuła wyraźnie ból, jaki zadawano Chrystusowi, przebijając gwoździami jego ręce i nogi. Wróciwszy do domu dr. Lechlera poskarżyła się na to. Lechler (chyba niezgodnie z etyką?) postanowił przeprowadzić eksperyment: wywołać stygmaty drogą sugestii hipnotycznej. Polecił Elżbiecie, by wyobraziła sobie, że ktoś wbija prawdziwe gwoździe w jej ręce i nogi.

Ocknąwszy się z transu Elżbieta niczego nie pamiętała, ale nazajutrz, w Wielką Sobotę, jej dłonie były zniekształcone czerwonymi, nabrzmiałymi znakami wielkości grosza, a ze skóry otaczającej te znamiona sączył się bezbarwny płyn. Lechler uspokoił Elżbietę, wyjaśnił jej, co zrobił, i obiecał spowodować zniknięcie ran - przedtem jednak chciał, by wyraziła zgodę na dalsze eksperymenty. Dziewczyna zgodziła się. Doktor poprosił ją, by - nie wpadając w trans - wyobraziła sobie krwawe łzy, które widziała na fotografii Teresy Neumann. Po kilku godzinach Elżbieta stanęła przed Lechlerem: spod powiek wypływała jej krew i ciekła po policzkach. Doktor sfotografował ją i poddał sugestię, by krwotok się zakończył - tak się też stało. Również rany od gwoździ zniknęły w ciągu dwóch dni.

Lechlerowi bardzo zależało na rezultatach - pragnął bowiem wykazać, że powstawanie stygmatów jest procesem psychologicznym. Zasugerował więc następnie zahipnotyzowanej Elżbiecie, iż ma na głowie cierniową koronę. Gdy musnął lekko palcami jej czoło, szarpnęła się, jakby zadał jej ból. Następnego dnia czoło pokrywały nieregularne ranki. Zgodnie z sugestią, sączyła się z nich krew. Kiedy zaś zahipnotyzowana Elżbieta usłyszała, że jest Jezusem dźwigającym krzyż, następnego dnia jej prawe ramię było spuchnięte i zaczerwienione. Obrażenia i ból znów szybko minęły dzięki poddaniu dziewczynie właściwej sugestii.

Późniejsze eksperymenty przeprowadzone w maju i w sierpniu 1932 roku ponownie spowodowały krwawienie z rąk, nóg, oczu i czoła, będące skutkiem hipnotycznej sugestii - co wskazywało na możność kontrolowania "spontanicznie" powstających stygmatów. Wyglądało na to, że stygmatycy to mistrzowie autohipnozy, którzy wizjom powstającym w ich umyśle nadają kształt fizyczny. Lechler podbudował jeszcze tę teorię, każąc Elżbiecie (znów zahipnotyzowanej) wyobrazić sobie, iż jest świadkiem ukrzyżowania. "Rezultat był zawsze ten sam - pisze Lechler. - Po zahipnotyzowaniu Elżbieta widziała, co się działo, a wyraz jej twarzy i ruchy ciała świadczyły o głębokich przeżyciach".

Zakładając, że Elżbieta nie oszukiwała (choć byłoby to całkiem zrozumiałe: nie chciała wracać do domu), przypadek jej dowodził, iż intensywna koncentracja myśli na najbardziej okrutnych momentach Męki Pańskiej (już od XIII wieku powstawały krwawe dzieła plastyczne o tej tematyce) odgrywa znaczącą rolę w powstawaniu zmian na ciele, co zdarza się wielu stygmatykom, od św. Franciszka po Ojca Pio i innych, bardziej nam współczesnych. Wyobraźnia może (dosłownie!) spowodować zmianę reakcji chemicznych w organizmie, tak iż odbije się na nim w sposób fizyczny stan zasugerowany przez umysł.

Pytanie: czy umysł góruje nad materią?

Jeśli założymy, że stygmaty rzeczywiście się pojawiają, nasuwa się pytanie: u kogo i dlaczego? Jakie siły są w to zaangażowane? Jakie jest ich pochodzenie?

Warto rozpatrzyć pięć czynników. Pierwszym i najbardziej oczywistym jest fakt, iż większość znanych przypadków dotyczy katolickich zakonnic, intensywnie koncentrujących się na tradycyjnym wyobrażeniu mąk ukrzyżowanego Chrystusa. Przeważnie są to dominikanki lub franciszkanki. Surowe reguły zakonu wymagają od nich wielkich wyrzeczeń - i zapewne przyciągają jedynie osoby skłonne z natury do samoumartwień. Świeccy stygmatycy na ogół także są pobożnymi chrześcijanami.

Po drugie, stygmaty pojawiają się znacznie częściej u kobiet niż u mężczyzn. Dawniej proporcja wynosiła około siedmiu stygmatyczek na jednego stygmatyka. Zastanawiające, że w ostatnich latach ten stosunek wynosi około 2:1. Tak więc, w porównaniu z dawnymi czasami, jest obecnie znacznie więcej mężczyzn-stygmatyków. Dlaczego?

Trzecim czynnikiem jest fakt, iż w wielu przypadkach stygmaty wystąpiły po długotrwałej chorobie, która często przykuwała pacjentów do łóżka (Teresa Neumann, Dominika Lazzari, Luiza Lateau i in.). Następująca po tym stygmatyzacja może łączyć się z takimi zjawiskami, jak odmawianie przyjmowania pokarmów, nadwrażliwość (hyperaesthesia) i skrajny masochizm. Nawet jeśli nie występują żadne inne anomalie, prawie wszyscy stygmatycy mają na swym koncie poważne urazy psychiczne lub fizyczne. Jane Hunt była głucha do szóstego roku życia, a po wyjściu za mąż miała kilka poronień. Życie Heather Woods było prawdziwym piekłem. Nie są to bynajmniej wyjątki. Na przykład, angielska nauczycielka Teresa Higginson (1844-1905; nazwano ją tak na cześć św. Teresy z Avila) rzuciła się do tracznego dołu, gdy zmarł jej młodszy brat. Potem jako nastolatka umartwiała się, pościła i często chorowała. Stygmaty pojawiły się u niej na Wielkanoc 1874 roku. W tym samym roku została zwolniona z pracy, podobno w związku z dziwnymi zjawiskami typu poltergeista. Ethel Chapman (1921-1980) straciła ojca, gdy była jeszcze mała, potem zaś dowiedziała się, że jej mąż jest bigamistą z czworgiem dzieci. Pojawiły się u niej symptomy stwardnienia rozsianego. W 1974 roku czytała z ilustrowanej Biblii historię Męki Pańskiej i zaczęły wówczas krwawić jej dłonie.

Po czwarte, stygmaty są przeważnie poprzedzone jakąś wizją lub bardzo żywą kontemplacją świętego wizerunku albo obrazu przedstawiającego Mękę Pańską. Cloretta Robinson z Oakland czytała o ukrzyżowaniu Chrystusa, zanim zaczęła broczyć krwią. Ojciec Pio modlił się przed statuetką przedstawiającą krwawiącego Chrystusa na krzyżu. Jane Hunt ujrzała Jezusa w nocy, zanim zaczęła krwawić. Święty Franciszek przeżywał ekstatyczną wizję, gdy pojawiły się na jego ciele stygmaty. O ranach na swym czole Dominika Lazzari powiedziała: "W nocy podeszła do mego wezgłowia przepiękna pani i włożyła mi koronę na głowę". Anna Katarzyna Emmerich (1774-1824) ujrzała swego "Boskiego Oblubieńca w postaci młodziana spowitego promienną poświatą; zbliżył się ku mnie, trzymając w prawicy koronę z cierni".

Tego rodzaju przeżycia, zazwyczaj tak intensywne, że aż wyczerpujące, wydają się bezpośrednio związane ze zmianami na ciele tych osób, wywołanymi żywą wizją tragicznej Męki Pańskiej lub innymi ogólnie znanymi opowieściami religijnymi. Nieważne, czy są one historycznie prawdziwe. Istotna jest tylko intensywna koncentracja na tym obrazie - i wiara.

Po piąte: do czasów św. Franciszka prawie nic nie wiedziano o stygmatach. Thurston zauważa: "Dopiero wówczas... gdy rozeszła się wieść o niezwykłym zjawisku, występującym w ostatnich latach życia anielskiego Franciszka... zaczęły występować inne niekwestionowane przypadki stygmatów u całkiem prostych ludzi... Św. Franciszek przyczynił się do powstania >>kompleksu ukrzyżowania<<, udowodniwszy, iż możliwe jest fizyczne uczestnictwo w cierpieniach Chrystusa poprzez noszenie na swych rękach, nogach czy boku śladów jego ran..." Thurston dodaje: "Wytworzyła się w gruncie rzeczy istna obsesja na tym tle wśród osób pobożnych; do tego stopnia, że u sporej grupki wyjątkowo wrażliwych sama myśl o tym przybierała postać fizyczną".

Thurston wyciąga więc wniosek: "Wszystko to zdaje się świadczyć o tym, że stygmaty są raczej efektem autosugestii niż wynikiem działania jakiejś przyczyny zewnętrznej, bez względu na jej charakter". Zadaje również pytanie, dlaczego kobiety wykazują większą podatność niż mężczyźni? Thurston przyznaje wprawdzie, że wydarzenia z okresu I wojny światowej dowiodły, iż "histeria nie jest - jak poprzednio uważano - chorobą wyłącznie kobiecą", jednak sprytnie unikając tego terminu stwierdza, że "stygmaty nie są wynikiem wyjątkowej świętości, lecz objawem nadwrażliwości nerwowej, którą można częściej zaobserwować u kobiet niż u mężczyzn". 

Inne możliwe wyjaśnienie podajemy niżej. 

Dodatkowy czynnik wiąże się z oszustwem i chęcią zwrócenia na siebie uwagi. Istnieje wiele niewątpliwych przypadków tego rodzaju. Między innymi można tu wymienić Magdalenę de la Cruz (1487-1560), która w 1543 roku, obawiając się śmierci w stanie grzechu, wyznała, że sama zadawała sobie rany. Maria de la Visitacion (ur. w 1566 roku) została schwytana na gorącym uczynku, gdy malowała sobie stygmat na dłoni. Do oszustek należy zapewne także Palma Matarelli (1825-1888), której nie udało się zwieść papieża Piusa IX. 

"Żywię przekonanie, że orzeczenie >>oszustwo<< - udowodnione wszakże w bardzo wielu przypadkach - stanowi najbardziej wiarygodne, uniwersalne rozwiązanie zagadki stygmatów". Tak twierdzi Joe Nickell. A jednak, jeśli tak przedstawia się prawda, czemu niektórzy stygmatycy - od Lukardis z Oberweimaru do Luizy Lateau czy Dominiki Lazzari, posuwają się tak daleko w okrutnym samoudręczeniu, po to tylko, by kontynuować owo "oszustwo" - choć ból i cierpienie, które znoszą, są autentyczne, ekstremalne i długotrwałe? 

I co począć z takimi przypadkami jak Benedetta Carlini (ur. w 1590 roku)? Uwięziono ją pod zarzutem oszustwa i skłonności lesbijskich. Z całą pewnością sama zadawała sobie rany, by powstały "stygmaty". Równocześnie fingowała objawy rozszczepienia osobowości (między innymi powołując do życia lubieżnego nieco cherubinka imieniem Sataniello). A jednak, mimo wszystkich tych oszustw, była istotnie (co zostało dowiedzione!) źródłem autentycznych, paranormalnych zjawisk. 

Twierdzenie, że jedynym słusznym wyjaśnieniem jest "oszustwo", prowadzi do powierzchownego osądu w kategoriach "czarne-białe". Spytajmy przede wszystkim: co skłania oszusta do popełniania tego przestępstwa? Obecnie osoby poddane hipnozie snują rzekome wspomnienia, dotyczące poprzednich wcieleń, porwań przez kosmitów lub seksualnej przemocy ze strony satanistów - potem zaś okazuje się, iż nastąpił "syndrom pozornej pamięci". Czy tych ludzi można nazwać oszustami? 

Stygmatycy mogli reagować na niezwykle plastycznie rozgrywające się w ich wyobraźni wydarzenia Męki Pańskiej - które albo nigdy nie miały miejsca, albo wyglądały w rzeczywistości zupełnie inaczej. Nie są jednak istotne historyczne realia, ale wiara, że tak właśnie przedstawiały się te wydarzenia, wiara tak potężna, iż może wywołać poważne urazy fizyczne (lub skłonić tych ludzi do impulsywnego samookaleczania - podobnie jak atmosfera niektórych dzisiejszych procesów w sprawie "przemocy ze strony satanistów" skłania czasem obwinionego do samooskarżeń). 

Tak czy inaczej, mamy tu do czynienia z odbiegającymi od normy stanami umysłu, których pierwotną przyczyną jest "jakiś wyjątkowy fizyczny lub umysłowy stres". Kolejną wskazówkę daje nam przypadek Elżbiety K. Podobnie jak wielu innych stygmatyków, nie tylko często chorowała w dzieciństwie, była tyranizowana przez macochę i cierpiała na paraliż, ale zdradzała też pewne objawy rozszczepienia osobowości - które również, jak wiadomo, jest efektem silnego stresu. 

Wilson zwraca uwagę na symptomy wspólne dla stygmatyków i osób, które (jak Benedetta Carlini, utrzymująca w dzieciństwie, że prześladuje ją diabeł w postaci czarnego psa) cierpią na rozszczepienie osobowości i w związku z tym mają ataki konwulsji, pozornie tracą wzrok, odnawiają się im stare rany albo zdarzają sytuacje, gdy jedna osobowość nie ma pojęcia o działaniach drugiej. Wilson podkreśla, że Teresa Neumann w jednej chwili mogła "być" pięcioletnim dzieckiem, które nie umie rachować, a w następnym momencie znaleźć się w stanie "wyższej obojętności", kiedy mówiła o samej sobie jak o kimś obcym, w trzeciej osobie - i tak dalej. 

Dawniej nazywano rozszczepienie osobowości "opętaniem przez demony". Szatan starał się opętać podobno wielu stygmatyków, począwszy od matki Joanny od Aniołów aż do Teresy Higginson i Ojca Pio. Problemy Teresy Higginson opisuje następująco jej współlokatorka:

Właśnie zasypiałam, gdy rozbudził mnie brzęk trzęsących się szyb w oknie niedaleko mego łóżka. Noc była bezwietrzna. Zaniepokoiły mnie donośne odgłosy - jakby kogoś bito po twarzy. Potem rozległy się głośne stuki. Miała miejsce jakaś szarpanina, ktoś miotał się po pokoju. Następnie drzwi sypialni panny Higginson zatrzęsły się gwałtownie i usłyszałam straszne, nieludzkie wrzaski... 

Ojciec Pio podobnie zmagał się z "demonami", które znieważały go, przeklinały, biły i ciskały weń różnymi przedmiotom, gdy spędzał miesiące na samotnym czuwaniu w pietrelcińskiej wieży. 

Wszystko to bujda? Być może. "Demony" zawsze miały opinię kawalarzy. Bardziej istotne jednak jest to, że stygmaty są dowodem - znanych od najdawniejszych czasów - powiązań umysłu i ciała. Podobnie jak osoba, na którą wskazała "wróżba z kości" aborygenów lub padła klątwa voodoo, umiera bez widocznej fizycznej przyczyny (mamy wiele współczesnych i należycie udokumentowanych przypadków tego rodzaju, nie tylko na Haiti, ale i w Stanach Zjednoczonych), tak samo u stygmatyków powstają, zdaje się, mechanizmy powodujące krwawienie, w dodatku według określonego schematu. Wielu z nich broczy krwią tylko w piątki lub jakieś konkretne święta. Co więcej, niejednokrotnie stygmatycy umierają w trzydziestym trzecim roku życia, czyli w wieku, w jakim (zgodnie z tradycją) zakończył życie Chrystus. Tak stało się w przypadku Lukardis z Oberweimaru, świętej Katarzyny Sieneńskiej, Matki Agnieszki od Jezusa (1602-1634), Magdaleny Morice (1737-1790), Dominiki Lazzari, Luizy Lateau, siostry Tomassiny Possi (1911-1945) i Teresy Musco (1943-1976. Zapowiedziała, że umrze mając trzydzieści trzy lata - i dotrzymała słowa). 

Czy wszystkie te kobiety popełniły psychosomatyczne samobójstwo? A jeśli tak, to czy było to "oszustwo"? 

Wilson, znowu odnotowując, iż stres zdaje się powodować krwawienie, zauważa, że stygmatycy często odczuwają zmianę stanu świadomości i wówczas, jak gdyby na skutek autohipnozy, wyjątkowo silnie reagują na historię Męki Pańskiej. Ta reakcja zdaje się wywoływać zmiany fizyczne, prowadzące do powstania stygmatów na ich ciele. Być może przyczynia się do tego podwyższone ciśnienie krwi? Komentując widoczne sukcesy nowej metody terapeutycznej, stosowanej w przypadku raka oraz innych chorób - wdrażanej po pioniersku w Stanach Zjednoczonych przez zespół Simontona (który doradzał pacjentom, by uzmysłowili sobie siły obronne swego organizmu, zwalczające chorobę) - Wilson sugeruje, iż lepsze zrozumienie tych mechanizmów może zwiększyć szansę leczenia chorób potocznie określanych jako nieuleczalne.

W opublikowanym w 1993 roku na łamach "Fortean Times" artykule na temat syndromu Munchhausena (jest to zaburzenie osobowości, którego objawem bywa samookaleczanie lub symulacja choroby - jako środek pozwalający na manipulowanie otoczeniem lub zwrócenie na siebie uwagi), Jim Schnabel podsuwa myśl, że występowanie stygmatów może być związane z podobnym typem osobowości. Sugeruje też, iż tak jak szamani lub tzw. okaleczeni uzdrowiciele, stygmatycy bywają zazwyczaj lekceważonymi albo pozbawionymi wpływów członkami społeczeństwa, którzy zdobywają w nim autorytet, ciągnąc zyski ze swej niedoli. Jest również prawdopodobne (gdyż pierwotne stygmaty nigdy nie powstają w obecności innych osób), że owe początkowe rany są istotnie samookaleczeniem - świadomym lub bezwiednym - późniejsze zaś występują już spontanicznie. Takie wyjaśnienie pozwalałoby zrozumieć, dlaczego tradycyjnie większość stygmatyków stanowiły katolickie mniszki - nic nie znaczące członkinie społeczeństwa zdominowanego przez mężczyzn, dla których jedynym sposobem wyzwolenia się spod ich władzy i uzyskania prawa do udziału w "społeczności Ciała Chrystusowego" było odtworzenie na własnym ciele Jezusowych ran. Fakt, iż w naszym feministycznym stuleciu proporcja stygmatyczki-stygmatycy z 7: 1 zmalała na 2: 1, może świadczyć o tym, że obecnie kobiety nie muszą już podejmować tak drastycznych środków, by zwrócić na siebie uwagę.

Dawniej, gdy na wszystkich dziełach sztuki przedstawiających ukrzyżowanie Chrystusa rany od gwoździ umieszczano na jego dłoniach, także u stygmatyków pojawiały się one w tym miejscu. Odkąd jednak stały się ogólnie znane wizerunki w rodzaju Całunu Turyńskiego, na których rany po gwoździach widoczne są na nadgarstkach, u stygmatyków zaczęły pojawiać się one również na przegubach - na przykład u pastora baptysty, Jima Bruce'a z Waszyngtonu. (W jego kościele płakały też podobno posągi Madonny).

Jeśli w stygmatach jest istotnie coś cudownego, dotyczy to przede wszystkim potęgi umysłu, który - świadomie lub podświadomie - wpływa na strukturę materii i powoduje jej zmiany. Wydarzenie to ma charakter psychologiczny a nie religijny czy teologiczny - przynajmniej wydaje się, że takie spojrzenie na to zjawisko jest sensowniejsze od któregoś z istniejących do dziś, kontrastowych i krańcowych stereotypów myślenia: albo stygmaty są cudownym dowodem Boskiej interwencji, albo wszelkie tego typu przypadki to oczywiste oszustwo. Wszystko wskazuje na to, iż stygmaty rzeczywiście się pojawiają. Jak to się dzieje i dlaczego, to już inna kwestia.

 

Stuart Gordon "Księga cudów", 1998 r.






Stuart Gordon - Wizje Maryjne