Anna Bikont Joanna Szczęsna

Pamiątkowe rupiecie

Biografia WISŁAWY SZYMBORSKIEJ

2012

 

(...)

 

Piętnaście lat w "Życiu Literackim"

Zimą 1955 roku ukazała się w "Życiu Literackim" kolumna sensacyjnych spóźnionych poetyckich debiutów: wiersze Mirona Białoszewskiego, Stanisława Czycza, Bohdana Drozdowskiego, Jerzego Harasymowicza i Zbigniewa Herberta, z komentarzami znanych poetów i krytyków literackich. Było to jedno z ważniejszych wydarzeń polskiej odwilży. Szefową działu poezji była wtedy już od blisko trzech lat Wisława Szymborska, która jednak skromnie w rozmowie z nami pomniejszała swoją rolę: - To Artur Sandauer przyszedł z tym pomysłem do redakcji, ja tylko byłam "za".

Do redakcji przychodziło się codziennie i siedziało tam między jedenastą a czternastą trzydzieści. Koledzy redakcyjni opowiadali, że Wisława była małomówna i rzadko zabierała głos na kolegiach. Jako szef działu dbała, by drukować dobre nazwiska. Na zorganizowanej po Noblu wystawie na Uniwersytecie Jagiellońskim znalazły się jej listy z prośbami o wiersze do Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i Juliana Przybosia. Zwracała się też do Jastruna, Iwaszkiewicza, Różewicza, Zagórskiego, prosiła o tłumaczenia Błoka, Chlebnikowa, Pasternaka. Ale miała również, jak nam mówiła, serce do debiutantów:

- Zwłaszcza takich, którzy nie byli zanadto pewni siebie i przynajmniej starali się zrozumieć, o co mi chodzi. Nie mówię, żeby zaraz się stosowali do moich uwag. Pamiętam, jak pierwszy raz pojawił się w redakcji Ireneusz Iredyński. Stanął w rozkroku, z rękami w kieszeniach, popatrzył na mnie i widać było, że myśli: "I co ty mi, idiotko, powiesz?". No więc większość pewnie myślała jak on. Tylko że wiersze, które on wtedy przyniósł, miały w sobie już pewną świetność. Potem spotykaliśmy się nieraz i już zawsze zachowywał się przyjaźnie.

Dział poezji był przez debiutantów odwiedzany tłumnie. Niektórzy z nich zapamiętali pierwszą wizytę w redakcji i onieśmielenie, w jakie wprawiała ich Szymborska. Adam Zagajewski opowiadał nam: - Jako młody, drżący poeta przyniosłem jej wiersze, wzięła jeden. Była sympatycznie ironiczna. Leszek Moczulski sam nie odważył się zanieść jej swoich wierszy, ale jego kolega Wincenty Faber wziął wiersze swoje i kolegów z Międzyuczelnianego Klubu Literackiego i poszedł z nimi do "Życia Literackiego". Szymborska dała im całą kolumnę na wspólny debiut.

Kiedyś zadzwonił do niej profesor Julian Aleksandrowicz i powiedział, że ma u siebie w szpitalu ciężko chorą na serce młodą poetkę, która pisze dobre wiersze. - W ten sposób poznałam Halinkę Poświatowską, to było zjawisko, jedna z najpiękniejszych twarzy, jakie kiedykolwiek widziałam - mówiła nam Szymborska. - Bardzo rwała się do życia, chciała tańczyć, bawić się, a nic jej nie było wolno.

Nawet miłość była niebezpieczna. W 1965 roku widziałam się z nią w Paryżu, Halina chodziła nocami po mieście. Pamiętam, odprowadzała mnie do autobusu, dała mi fiołki i jeszcze długo stała na przystanku, coraz bardziej malejąc.

Kiedy wkrótce potem, w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat, Halina Poświatowska zmarła, Szymborska zadedykowała jej wiersz. Jest to jedyna dedykacja, na jaką natrafiłyśmy w jej tomikach. Dedykacja napisana zresztą nietypowo, na końcu, nie na początku wiersza.

 

W niebezpieczeństwie strzykwa dzieli się na dwoje:

jedną siebie oddaje na pożarcie światu,

drugą sobą ucieka.

(...)

W połowie ciała strzykwy roztwiera się przepaść

o dwóch natychmiast obcych sobie brzegach.

 

Na jednym brzegu śmierć, na drugim życie.

Tu rozpacz, tam otucha.

(...)

Potrafimy się dzielić, och prawda, my także.

Ale tylko na ciało i urwany szept.

Na ciało i poezję.

(...)

Pamięci Haliny Poświatowskiej

("Autotomia", Wszelki wypadek, 1972)

 

Innym razem do redakcji wpadła młoda osoba, zostawiła tłumaczenie wierszy Mariny Cwietajewej, nie przedstawiła się, dygnęła i uciekła. Szymborskiej przekłady się spodobały, ale nie mogła ich drukować, nie znając nazwiska autorki. Poprosiła więc Stefana Otwinowskiego, kolegę z redakcji, który był zarazem opiekunem Koła Młodych ZLP, żeby na zebraniu Koła spytał w jej imieniu, czy nie ma wśród obecnych autorki przekładów.

- Byłam właśnie na tym spotkaniu - opowiadała nam Joanna Salamon, z zawodu lekarka, która przełożyła wiersze Cwietajewej. - Zgłosiłam się zaraz do Szymborskiej. Spytała, czy sama także piszę wiersze. Powiedziałam, że tylko dla siebie. Obiecała pomóc, gdybym chciała wydać tomik. W tamtych czasach spotkać kogoś takiego, kto liczył się z własnym zdaniem, a nie z tym, jakie kto ma koneksje, to była rzadkość. Dzięki niej moje przekłady weszły do wyboru poezji Cwietajewej w serii celofanowej PIW.

Do redakcji przyszedł kiedyś Stanisław Balbus, który tam publikował, i natknął się na taką oto scenę. Na podłodze w sekretariacie leżał potężny mężczyzna - był to redaktor Józef Maśliński, zresztą kolega Czesława Miłosza z Wilna - a po jego piersi deptała pantofelkiem Szymborska. "Pani redaktor - krzyczał Maśliński - już nigdy więcej nie będę przynosił wierszy". Cały ten cyrk miał odstraszyć jakiegoś wyjątkowo natrętnego autora.

- Siedziała za tym samym biurkiem od 1958 roku, kiedy to redakcja "Życia Literackiego" przeniosła się na Wiślną. Pamiętam ją zawsze z papierosem, jak przebiera w stosach wierszy - mówił nam Włodzimierz Maciąg. - Wyglądała na trochę zagubioną wśród listów, maszynopisów, papierów.

Jej kolega redakcyjny Zygmunt Greń opowiadał nam, że kiedyś Jarosław Iwaszkiewicz przysłał w rękopisie wiersz pod tytułem "Płowienie koni". Szymborska zastanawiała się, czy nie chodzi jednak o "pławienie". Automatycznych połączeń telefonicznych wtedy nie było, rozmowę trzeba było zamawiać, czekać, wysłała więc depeszę do Stawiska i przyszła odpowiedź: "Czarownice i poetki się pławi, konie się płowi". Wiersz ukazał się pod tytułem: "Płowienie koni". Kiedy powiedziałyśmy Szymborskiej, że w tomach poezji Iwaszkiewicza figuruje on jednak pod tytułem "Pławienie koni", złapała się za głowę.

- A to dopiero. Co ja narobiłam? Nie poznałam się na żarcie.

I dodała, że Julian Przyboś też zawsze przysyłał wiersze w rękopisie, bo gardził maszyną do pisania, więc w następnym numerze trzeba było zamieszczać sprostowanie, jeśli coś źle odczytała.

Świadomość, że to w jej rękach spoczywają decyzje, które wiersze drukować zaraz, które mogą czekać, a które wyrzucić do kosza, musiała jej nieco ciążyć. Kiedy w 1963 roku Przyboś zaproponował, aby została reprezentantką środowiska krakowskiego w Klubie Poetów, odmówiła. Tłumaczyła, że po pierwsze, nie nadaje się, by "być na czele", a po drugie, już i tak z racji funkcji w "Życiu Literackim" jest dla kolegów poetów "aparatem ucisku", więc nie chciałaby zostać monopolistką i zabierać głosu również na przykład w sprawie wieczorów autorskich.

W styczniu 1961 roku redakcję odwiedziła - z okazji dziesiątej rocznicy powstania - ekipa Polskiej Kroniki Filmowej. Jej widzowie mogli obejrzeć poetkę za biurkiem pełnym papierów i usłyszeć z offu głos lektora: "Dział poezji w »Życiu Literackim« prowadzi Wisława Szymborska. Wierszy drukuje się tu dużo, ale poetów - jak się okazuje - jest w Polsce na kilogramy papieru. Tygodnik szczyci się tym, że nic nie wyrzuca do kosza. Załatwia to inaczej". W tym momencie cięcie i widzimy biurko krytyka literackiego Włodzimierza Maciąga, który zgarnia naręcze maszynopisów ze swego biurka i wrzuca je do kominka.

Żarty żartami, ale korespondencji do "Życia Literackiego" przychodziło tyle, że pod koniec 1960 roku redakcja zdecydowała się wprowadzić nową rubrykę pod nazwą Poczta literacka, żeby odpowiadać autorom, którzy przysyłali utwory z nadzieją na druk na łamach pisma. Rubryka była prowadzona anonimowo i nie od razu zorientowałyśmy się, że na listy odpowiadała Szymborska. A było tak.

Czytając w starych rocznikach felietony Szymborskiej z cyklu Lektury nadobowiązkowe (nie wszystkie ukazały się w wydaniach książkowych), dość przypadkowo wciągnęłyśmy się w lekturę rubryki z ostatniej strony - Poczty literackiej. W udzielanych tam młodym adeptom pióra inteligentnych, dowcipnych, ironicznych odpowiedziach odnalazłyśmy ton znajomy z Lektur nadobowiązkowych. Na przykład taki fragment: "Rozmarzyły nas te zgrabne, pełne dworskiej afektacji wierszyki. Gdybyśmy mieli zamek z przyległościami, piastowałaby Pani urząd nadwornej poetessy, opiewała przykrość płatka róży, na którym siedzi muszka nie proszona, i chwaliła nas za to, że subtelnymi palcami spędzamy brzydulę z czarownego kwiecia. Oczywiście poeta, który by nam wypominał otrucie bigosem 12 stryjów, siedziałby w lochu jako beztalencie. A najdziwniejsze, że wierszyk o róży mógłby być arcydziełem, a wiersz o stryjach - kiepski. Tak, tak, muzy są amoralne i kapryśne".

Im bardziej pogrążałyśmy się w lekturze, tym więcej znajdowałyśmy dowodów, że autorką musiała być Szymborska. To samo poczucie humoru, styl, porównania, przykłady. Odwołania do tych samych pisarzy - Manna, Montaigne'a (spytana, jak się prawidłowo wymawia jego nazwisko, odpowiadała: "Mąteń, z akcentem na ostatniej zgłosce i przyklęknięciem na jedno kolano"), Pepysa, Twaina. Te same niepokoje (dlaczego próbuje się wyrugować z języka poczciwego "listonosza" i zastąpić go "doręczycielem"). Czasem nawet podobne sformułowania. "Marzymy, ale jak niedbale, niedokładnie" - zaczynała Szymborska felieton o życiu codziennym w osiemnastowiecznej Warszawie. "Poeta powinien marzyć dokładnie" - instruował redaktor Poczty. Kalendarz wymaga starannej korekty, albowiem "najdrobniejsza pomyłka mogłaby wzburzyć umysły. Strach wyobrazić sobie dwie środy w jednym tygodniu" - pisała poetka w Lekturach nadobowiązkowych. Kalendarz bez starannej korekty, w którym "znalazłyby się dwie soboty w jednym tygodniu, górowałby siłą liryczną nad nadesłanym wierszem" - tłumaczył redaktor Poczty literackiej. "Zaiste w tych warunkach nie warto umierać" - wyznawała poetka w Lekturach nadobowiązkowych. "Takie obyczaje odstraszają nawet od umierania" - oświadczał redaktor Poczty. Co prawda w pierwszym wypadku chodziło o używanie skrótu "zm. w zm.", co oznacza "zmarł w zeszłym miesiącu", a w drugim - o obyczaj czytania przemówień nad grobem z kartki, ale wniosek był ten sam: nie ma się co spieszyć z umieraniem.

Jednak pewność zdobyłyśmy dopiero po przeczytaniu takiej odpowiedzi: "W świecie Pańskiej poezji rosną wyłącznie róże, a na nieokreślonych gałęziach siedzą słowiki. Są jeszcze pszczoły, co prawda przez er zet. Żurawia nie liczymy, bo studzienny. W sumie - świat ubogi i mało urozmaicony. Daremnie by tu szukać tak wdzięcznych roślinek, jak wyczyniec łąkowy, języcznik zwyczajny, obrazek plamisty, kichawiec i szczwół. Nie ma prześlicznych ptaków jak dla przykładu warzęcha różowa, wdówka rajska, biegus zmienny, pieprzojad i gągoł. A gdzie nieprzeliczone owady z pryszczarkiem heskim na czele?". I nie chodzi tu wcale o chwyt polegający na wyliczaniu, który po wielekroć stosowała Szymborska również w swoich felietonach i wierszach. Nie chodzi nawet o to samo widzenie świata i natury. Chodzi o gągoła. Tego gągoła znałyśmy już z Lektur nadobowiązkowych, z felietonu o książce Ptaki Polski, w którym Szymborska ubolewała, że jakoś nie chcą go umieszczać w swych dziełach poeci. I to był dowód ostateczny. Czyż możliwe, żeby w jednej redakcji gągoł - mimo że jest kaczuszką wyjątkowo urodziwą - miał aż dwóch protektorów?

A kiedy już byłyśmy całkiem przekonane, że anonimowy redaktor Poczty literackiej to Szymborska, znalazłyśmy w numerze z 1964 roku zdanie: "Ja sam próbuję już 48 lat", od którego zachwiała się nasza pewność, bo wiek się nie zgadzał. Powiedzmy, że można dla kamuflażu zmienić płeć, ale postarzyć się o kilka lat? Na szczęście profesor Edward Balcerzan wrócił akurat z uroczystości noblowskich w Sztokholmie, gdzie był gościem laureatki, i uspokoił nas, że to akurat była właśnie jedna z tych rzeczy, które przed laty "uściślił". Laureatka redagowała Pocztę na przemian z Włodzimierzem Maciągiem. Żeby się odróżniać, Maciąg używał pierwszej osoby liczby pojedynczej, a ona - pluralis maiestatis.

- Chodziło o to - wyjaśniła nam później Szymborska - że byłam jedyną kobietą w redakcji. Gdybym używała liczby pojedynczej - "przeczytałam", "zauważyłam" - zaraz zostałabym rozpoznana.

- Najpierw przebieraliśmy, co dla niej, co dla mnie - opowiadał Włodzimierz Maciąg - potem braliśmy jak leci. Prowadziłem tę rubrykę do połowy lat siedemdziesiątych. Wisława rzuciła ją wcześniej. Zabawa z robieniem Poczty trwała może rok, potem przyszła rutyna.

Ale w odpowiedziach Szymborskiej rutyny jakoś wcale nie było widać.

"Przykro nam ciągle odpowiadać: niedojrzałe, banalne, bezkształtne. No, ale ostatecznie nie jest to rubryka dla laureatów Nagrody Nobla, tylko dla takich, którzy dopiero za jakiś czas pojadą sobie do Sztokholmu".

"Dziękujemy za wiersze wraz z fotografią. Ma Pan b. ładnie zawiązany krawat".

"Adresat liryków: »Zimny chłodem nienawistnych marzeń rzuconych na kryteria jego małej duszy«, chyba rzeczywiście nie był wart, żeby Pani chwyciła za pióro".

"»Choćby pioruny waliły nie wrócę do Ciebie mój miły«. Słusznie, fluktuacje przyrody nie powinny mieć wpływu na nasze postępowanie".

"»Kobieta życie kawalera zamienia w ciągłe cierpienia«. Słychać w tej skromnej fraszce lament doświadczenia".

"Jeśli żona powiada »zaprzestań już to pisarstwo«, to ze stylistycznego punktu widzenia z pewnością racji nie ma. Ale meritum jej wypowiedzi jest chyba słuszne".

"Najwięcej pomysłowości zdradza Pan w wymyślaniu nazwisk bohaterom. Ale to o wiele za mało, jak na udane opowiadanie s.f. Na razie mógłby Pan napisać bardzo ciekawą książkę telefoniczną".

"Sporządził Pan długą listę pisarzy, na których redaktorzy i wydawcy najpierw się nie poznali, a potem żałowali i wstydzili się bardzo. Aluzję pojęliśmy w lot. Felietony przeczytaliśmy ze stosowną dla naszej omylności pokorą. Są nieaktualne, ale to nic. Zostaną na pewno zamieszczone w »Pismach zebranych«, o ile napisze Pan ponadto coś w rodzaju Lalki i Faraona".

"Merytoryczna ocena eseju Pani jest na razie niemożliwa. Musielibyśmy mieć rzetelniejsze doświadczenie w sprawach nadprzyrodzonych. A my tymczasem stawiamy zaledwie pierwsze kroki. Poza komunię dusz (i to bardzo dorywczo doznawaną) nie wyszliśmy".

"Uchowaj nas, Materio, od takiej poezji. I po coś ruszał kamarynę - jak powiedzieliby przodkowie. Kto ciekaw, co to znaczy, niech zajrzy do Lindego. Ale lubieżników uprzedzamy, że to całkiem przyzwoite".

"Z pow. ogr. pap. nie moż. szczeg. wytł. dlacz. nie sk.".

"Mam westchnienie być poetą" - napisał ktoś. "Mam jęk być redaktorem" - odpisywała.

Z lektury Poczty wynika, że poważną jej klientelą byli licealiści buntujący się przeciwko szkole, lekcjom, lekturom, ortografii.

"Do czego potrzebny jest Kochanowski współczesnemu poecie?" "Do czytania" - odpowiadała.

"A jednak, młodzieńcze, dawną poezję znać trzeba, już choćby dla uniknięcia zbytecznego trudu. Może się przecież zdarzyć, że napiszesz Króla Ducha, i potem będzie ci przykro, że już wcześniej zrobił to kto inny".

"Wiersz na razie nieaktualny. Jeszcze ciągle piszemy: strzelec, mrówka, wziąłem. Jeśli w ortografii zajdą jakieś korzystne dla Pana zmiany, nie omieszkamy zawiadomić osobnym listem".

"Ładna historia, zaczynamy się śnić szkolnej dziatwie, i to jak - w postaci Meduzy, która samym spojrzeniem uśmierca. Na co nam przyszło, nam, którzy do tej pory żywiliśmy jeszcze nikłą nadzieję, że pojawiamy się czasem komuś w snach dozwolonych od co najmniej szesnastu lat".

"Zanim przystąpię do pisania, chciałbym poznać całą literaturę" - wyznawał jakiś młodzian. "Głuchy jęk wyrwał się z naszej zahartowanej piersi" - odpowiedziała mu. Hart ducha potrzebny był Szymborskiej zwłaszcza wiosną, kiedy to "okrutne dziewczęta opuszczają jednych poetów dla drugich, czego skutkiem jest zdwojony napływ wierszy" pełnych "determinacji, goryczy, pochopnych przyrzeczeń, wyrzutów sumienia i miłej zachęty". "Wszystko to ludzkie i w jakiś sposób ujmujące - puentowała - ale czy trzeba się dziwić, że każda kolejna wiosna budzi w naszych redaktorskich duszach uczucie trudnej do określenia trwogi?" Faktycznie, trudno się dziwić, czytając cytowane przez poetkę próbki ("mówiłaś mi komplementy, choć miałem duże mankamenty", "a kiedy już będę twym, ty się popluszcz w oku mym").

Na wzmożony napływ wierszy uskarżała się Szymborska również po śmierci kolejnych wybitnych osobistości. "Takie tempo wzrusza. Z drugiej strony budzi nieufność. Pośpiech oprócz niesłychanie rzadkich przypadków rodzi półfabrykaty. Chwytem z lubością stosowanym jest zwracanie się do nieboszczyka po imieniu. Jakby śmierć była rodzajem bruderszaftu".

Choć wypowiedzi Szymborskiej o poetach i poezji dałoby się zliczyć bodaj na palcach jednej ręki, zarazem jednak w latach 1960-1968 jako anonimowy redaktor Poczty zapisała wiele stron zabawnymi rozważaniami o poezji, dowcipnymi uwagami o warsztacie poetyckim, błyskotliwymi poradami dla początkujących poetów.

"W wierszu o czekaniu na telefon powinien się pojawić: Kato Starszy, bułka z masłem i chrabąszcze. Poezja zaczyna się poza oczywistością".

"Martwi nas, że wolny biały wiersz traktuje Pan jako wyzwolenie z wszelkich rygorów. (...) Poezja jest, była i będzie zabawą, a zabawy bez reguł nie ma. Wiedzą o tym dzieci, czemuż dorośli zapominają?"

"Nie dostrzega Pan - zwracała uwagę innemu początkującemu poecie - pułapki, jaką gotuje nieregularny, biały wiersz. Ma on przecież swoje ukryte, a konieczne rygory, wymaga muzykalniejszego ucha niż przy stosowaniu regularnej rytmiki, nie znosi ani jednego zbytecznego słowa, żadnej mielizny zawoalować nie umie. To, co w wierszu rymowanym ujdzie czasem uwadze, co można czasem darować dla ogólnego wrażenia, jakie sprawia pięknie owinięta w rymy całość, tu od razu rzuca się w oczy, jest bezbronne i niczym nie usprawiedliwione. Dlatego wcale nie jest łatwiej pisać wierszem wolnym, wiedzą o tym poeci. Ale żeby wiedzieć, trzeba umieć pisać i tak, i tak".

Już w szkole nie lubiła modernistycznej maniery, toteż regularnie tępiła młodopolskie zapędy przyszłych poetów: "Każdy rzeczownik okłada Pani dwoma, a nawet trzema przymiotnikami, wierząc, jak wierzono w Młodej Polsce, że przymiotnik jest główną częścią poetyckiej mocy, że to on stwarza aurę dla poezji właściwą. Żadna inna epoka tak przymiotników nie honorowała, instynktownie rozumiejąc, że rzeczy, które mają być określane trafnie, muszą być określane oszczędnie - inaczej najpiękniej zaplanowany wiersz pójdzie na dno, jak okręt przepełniony wodą. Pierwsze próby poetyckie zwykle powstają pod czyimś wpływem. Wybrała Pani wzorzec najgorszy".

Czasami pozwalała sobie na drobne złośliwości ("Sądził Pan, że lamus i Camus rymują się znakomicie, tymczasem powstał wiersz biały"), innym razem pisała jak najbardziej serio ("Źle wyobrażasz sobie poetę, jak świat światem nie było takiego, który by na palcach liczył zgłoski, poeta rodzi się z uchem") albo przypominała o rzeczach zasadniczych ("Słowo »dlaczego« jest najważniejszym słowem w ziemskim języku, a prawdopodobnie też w językach innych galaktyk, poeta musi je znać i musi się nim sprawnie posługiwać").

Przypominała też, że nie należy pozwalać sobie na nadmierne uleganie emocjom i że z najszlachetniejszych uczuć mogą powstać liche wiersze. "Ładne to by było i sprawiedliwe, gdyby sama siła uczuć decydowała o wartości artystycznej wiersza. Z pewnością by się okazało, że Petrarka to zero w porównaniu na przykład z młodzieńcem o nazwisku - dajmy na to - Bombini, ponieważ Bombini naprawdę oszalał z miłości, a tymczasem Petrarka zdołał utrzymać się w stanie nerwów sprzyjającym wymyślaniu pięknych przenośni". Radziła bacznie przypatrywać się wyrazom i używać wielkich słów "z aptekarskim wyrachowaniem": "W każdym wierszu chodzi o wrażenie - pisała - że te właśnie, a nie inne słowa od wieków czekały, żeby się ze sobą spotkać i zrosnąć w całość jedyną, już nie do rozerwania". "To są przecież te same słowa - tłumaczyła - które tkwią martwe w słownikach albo żyją naszym życiem w mowie potocznej. Jakże to się dzieje, że w poezji błyszczą odświętnie, jakby były całkiem nowe i dopiero co wynalezione przez poetę?"

Wytykała braki w wykształceniu: "Pisze Pan: »Przypomniał jej w gniewie starą sapiącą lokomotywę«. Tymczasem lokomotyw jeszcze wtedy nie było. Również cytowany w tekście sonet, pochodzący rzekomo z XVII wieku, wydaje się zbyt kiepsko rymowany jak na ówczesne gusty. Redaktorów jeszcze wówczas nie było, ale wymagania były".

Jacek Baluch, slawista, posłał kiedyś Szymborskiej dla zabawy wiersz, który był podróbką Tadeusza Różewicza.

- Pisałem wtedy pracę naukową o wersyfikacji w jego wierszach i problemach w przekładaniu go na język czeski - mówi. - Byłem ciekaw jej reakcji. Dostałem odpowiedź: "Naśladuje Pan bardzo zręcznie Różewicza".

Oceniała również prozę. I tak pisała do 3333 z Kielc: "Bohaterem nowelki jest pisarz polski, znakomity i wspaniały. Co za popularność, jakież bogactwo, jakaż płodność! Dziecię szczęścia, wybraniec losu, od świtu do nocy na rękach noszony, a od nocy do świtu spijający miód z kielicha świata. Nawet jeśli taki teczkę zgubi (z genialnym rękopisem), to prawie zaraz odnajduje ją wraz z ręką cud-dziewczęcia. Kochany fantasto, napisz raczej, co słychać w Kielcach. Czy wszyscy zdrowi?".

Na prośby o zdjęcie i autograf odpowiadała odmownie ("Analiza grafologiczna wykazałaby, że jesteśmy ludzie poczciwi, pełni współczucia dla wszystkich, którzy piszą, wszystko jedno, czy źle, czy dobrze"). Redaktor Poczty miał dla autorów, którzy słali fraszki, aforyzmy, dramaty, opowiadania, powieści, sonety, poematy - pozostać anonimem. Bo zdarzały się groźby, pytania "dlaczego nie skorzystacie" i "jakimi to kryteriami kieruje się redaktor", tłumaczenia, że narzeczonej, żonie, koledze się podobało. Szymborska odpowiadała serdecznie, ale i surowo. Wyjaśniała, że powinnością rodziny jest chwalić i zachęcać ("zwłaszcza kuzynkom ma się wszystko podobać"). Przypominała, że "więcej arcydzieł powstało dzięki przyjaciołom sceptycznym niż entuzjastycznym", a "dziewczyna, która potrafi wypalić prosto w oczy, że wybranek układa częstochowskie rymy, jest prawdziwym skarbem".

Kiedyś na kolumnie debiutów zamieściła Szymborska wiersz "Krowa", co wywołało lawinę protestów. Odpisała w Poczcie literackiej, że wiersz ten najwidoczniej "naruszył u czytelników hierarchię estetyczną wzruszeń. Wedle tej hierarchii stosowny jest w poezji słowik, stosowny motylek, stosowna biała dziewa nad jeziorem, krowa natomiast, choć jest dziełem tej samej natury i jej arcydziełem wytrzymującym niejedną konkurencję, ujdzie tylko w PGR-owskiej księgowości pod hasłem pogłowie. Cóż za regres smaku w stosunku do starych Greków, którzy swojej Herze pochlebiali przydomkiem »wolooka«".

Może wtedy właśnie zaczął chodzić jej po głowie pomysł, by oddać krowie sprawiedliwość wierszem? W każdym razie wiersz taki kilkanaście lat później powstał:

 

Cud pospolity:

to, że dzieje się wiele cudów pospolitych.

(...)

Cud pierwszy lepszy:

krowy są krowami.

("Jarmark cudów", Ludzie na moście, 1986)

 

Kandydaci na literatów bywali często uparci i zdeterminowani.

Szymborska: - Chwilami bardzo mi ciążyła ta ilość czytania. Poza tym poezja to dziedzina, która przyciąga ludzi zwichrowanych. Wariat nie napisze krytyki literackiej, więc Maciąga nie nachodzili zapoznani krytycy. Pamiętam jednego młodego, zdolnego poetę. Miał udany debiut i potem uważał, że powinnam drukować go co tydzień. Niestety, był schizofrenikiem. Listy pisał krwią, magazynował butelki z benzyną pod moimi drzwiami. Wylądował w końcu w szpitalu u profesora Antoniego Kępińskiego, którego dzięki temu poznałam. Zgłosiłam się kiedyś do niego po radę, jak się zachowywać w stosunku do jego pacjenta. Kiedy profesor usłyszał moje nazwisko, powiedział: "A, Szymborska, Szymborska, tu cała jedna sala rozbrzmiewa pani nazwiskiem". Radził zmienić mieszkanie na jakiś czas, co zrobiłam. Później dostałam wezwanie na milicję. Nie było napisane, o co chodzi, wiadomo, wtedy władza lubiła wywoływać w człowieku niepokój. Okazało się, że poeta popełnił samobójstwo, znaleziono jego ciało w Lasku Wolskim.

Przyjaciele odwiedzający Szymborską w redakcji zapamiętali, że do biurowej szafy przyczepiała pineskami co bardziej efektowne płody domorosłych poetów. Niestety nikt nie zachował w pamięci żadnego z nich. Ale my mamy swoich faworytów:

"Rosjanin ciężko pracuje, / ale gorącą herbatę z samowara pije. / Hiszpan się boi, / ale na rogatym byku jedzie. / Grek w cichobiegach chodzi. / Dla Francuza do gorącej kawy / ciastko zjeść nie zaszkodzi. / Niemiec ze swego ciężkiego cylindra / na głowie jest zadowolony. / Czech się uśmiecha / i cieszy z tego, bo jest wyzwolony. / Polska się na to godzi". (Komentarz Szymborskiej: "No i jak tu się mamy nudzić na redaktorskim krzesełku").

"Bo nie potrafisz mnie pokochać / Musnąć po włosach, pocałować / Ty umiesz tylko demonstrować / Swoją zażyłość psztyczkiem w nochal / Bo Twoja miłość jest chropawa / A czasem drętwa, wręcz kolczasta /I nieraz dręczy mnie obawa / Czy to jest tylko zwierzchnia warstwa". (Komentarz Szymborskiej: "Oj, dziewczęta, dziewczęta, miejcież wy sumienie, a jeśli już musicie dręczyć poetów, dręczcie ich jak Maryla, jak Laura. Bez psztyczka w nochal").

"Już się podobno propozycje czyni / by ludziom serce przeszczepić ze świni / ale krytycy, co to zawsze krzyczą / w takich przeszczepach złe zalety widzą". (Komentarz Szymborskiej: "Cytujemy, żeby się przekonać, czy żywy organizm Poezji nie odrzuci tego utworu"). Długo jeszcze po odejściu ze stanowiska szefa działu poezji i porzuceniu Poczty literackiej Szymborska skarżyła się, że wciąż śnią jej się po nocach poeci i ich rękopisy. "Siedziałam 15 lat na stołku poetyckim w »Życiu Literackim« i mam dosyć" - pisała na kartce do Jerzego Zagórskiego z 25 października 1971. - Teraz śnią mi się nie tylko niemieckie łapanki, ale i poeci z walizkami sonetów".

Trzydzieści lat później Teresa Walas przerzuciła stare roczniki "Życia Literackiego", wyłuskała z nich odpowiedzi Szymborskiej i ułożyła je w smakowitą książkę Poczta literacka, czyli jak zostać (lub nie zostać) pisarzem. Książka okazała się - co było do przewidzenia - zachwycająca i tylko jeden Jerzy Pilch dolał łyżkę dziegciu do beczki pochwał i ujął się (skądinąd bardzo w duchu Szymborskiej) za "bytem pominiętym", czyli Włodzimierzem Maciągiem, którego teksty zostały "skrzętnie eksterminowane":

"Ja oczywiście wiem, że literaturą rządzi bezwzględna, darwinowska walka talentów, wiem, że mocniejsze talenty zwyciężają, i wiem, że jest to dobre - pisał. - Ale tu jest przypadek specjalny i niech mi nikt nie mówi, że nie ma żadnego problemu albo że ja z felietonowej przekory fałszywy problem stawiam. Jak powstała książka Wisławy Szymborskiej pt. Poczta literacka? Powstała ona oczywiście w ten sposób, że autorka (sama o tym nie wiedząc) książkę tę po prostu napisała. (...) Ale książka ta powstała też w ten sposób, że współuczestnik jej niegdysiejszego duchowo-redakcyjnego zaplecza został tu chirurgicznie oddzielony, odseparowany i w majestacie wielkiej literatury i w świetle fajerwerków przedniej zabawy literackiej - tak jest - zgładzony".

Rubrykę "poczta literacka" wskrzeszono na jeden wieczór (promocyjny), na którym Szymborska na spółkę z Henrykiem Markiewiczem, Sławomirem Mrożkiem, Ludwikiem Jerzym Kernem i Martą Wyką znów oceniała nadesłane rękopisy.

Utwór niejakiego Homera jurorzy odesłali z powodu braku adresu zwrotnego, a też oryginalności (nazbyt wyraźna inspiracja filmami amerykańskimi w rodzaju Gladiatora). Autorowi Hamleta podziękował Sławomir Mrożek: "Nie umiemy po angielsku. Niech Pan coś napisze po polsku". Faraon nie znalazł akceptacji w oczach Ludwika Jerzego Kerna: "Ładne, ale za dużo o kapłanach, a za mało o krokodylach. Też drapieżniki. Ani mró mró o mrówkach. Mrówki faraona... sami wiemy, jaka to czysto egipska plaga. Brak też informacji turystycznej". Nadesłana Trylogia wzbudziła niejasne podejrzenia Mrożka: "To Pan jest Sienkiewicz? Prosimy o fotokopię dowodu osobistego".

Sama red. Szymborska odpowiedziała dwóm dramaturgom, filozofowi i pisarzowi.

"Ant. Cz., Moskwa. Każdy sadownik Panu powie, że stare sady trzeba po pewnym czasie wycinać, a na ich miejsce albo sadzić nowe drzewka, albo w inny sposób wykorzystać teren. Nurza nas Pan w wątpliwych sentymentach".

"Czekając na G. - podpis nieczytelny. Oj, niedobrze. Spróbujmy wyobrazić sobie widza, który, nazajutrz po obejrzeniu Pańskiego przedstawienia, zjawia się w pracy, a jego szef ni z tego, ni z owego prosi go, żeby mu opowiedział oglądaną wczoraj sztukę. Facet znajdzie się w niemałym kłopocie - wszelako nie z własnej winy. Należy pisać tak, ażeby potem było co streszczać".

"Plat., Ateny. Nieszczególnego dyskutanta wybrał Pan sobie do swoich dialogów. Nigdzie nie pracuje, nie wiadomo, z czego żyje, łazi tylko po mieście i zagaduje ludzi. Pyta Pan, czy pisać dalej. No cóż, skoro tyle już Pan napisał, to niechby był z tego jakiś pożytek. W tym celu musi Pan jednak całą historię sensownie zakończyć. Nie jesteśmy zwolennikami rozwiązań radykalnych, ale wpadło nam na myśl pewne rozwiązanie. Pański protegowany powinien znaleźć się w miejscu odosobnionym, z surowym wyrokiem za mącenie w głowach poważnym obywatelom, a co leszcze gorsze - młodzieży".

"Tomasz M., czasowo Kalifornia. Opisywanie muzyki słowami nie mogło dać dobrego rezultatu. Nudę wykładów usiłuje Pan urozmaicić fabułą, ale mój Boże, jakaż ta fabuła - z uwagi na nieleczony syfilis głównej postaci - nieprzyjemna! Szkoda, że przed napisaniem tej powieści nie zasięgnął Pan naszej rady. Bylibyśmy odradzili".

Szymborska pracowała na etacie w "Życiu Literackim" przez piętnaście lat. Wydała w tym czasie trzy tomiki poezji: Wołanie do Yeti, Sól i Sto pociech. W swoim piśmie publikowała jednak nie więcej niż trzy-cztery wiersze rocznie. Zygmunt Greń pamiętał, że - kiedy udało się z niej coś wydusić - za każdym razem prosiła: "Tylko nie dawajcie na pierwszą stronę". Jednak jej wiersze czasem pojawiały się na otwarcie numeru.

Kierowanie działem poezji, odpowiadanie na listy - do tego wszystkiego, czym zajmowała się w redakcji, polityka właściwie nie miała dostępu. Choć samo "Życie Literackie" spłacało władzy należne jej daniny. Najczęściej piórem redaktora naczelnego Władysława Machejka, rekordzisty w tej branży: przeżył zmiany wszystkich ekip rządzących, dosłużył się funkcji zastępcy członka KC PZPR i dotrwał na swoim stanowisku aż do likwidacji pisma w roku 1990. Ci, co u niego pracowali i publikowali, widzieli jakieś jego zalety jako szefa, a też redaktora naczelnego. Przypominali, że "Życie Literackie" miewało lepsze okresy, że zdarzało mu się publikować teksty odważne i wyprzedzające swój czas (jak esej Ludwika Flaszena z krytyką socrealizmu drukowany w 1952 roku), a także sporo świetnej krytyki literackiej.

"Chłop komunista spod Miechowa", "ambitny, sprytny, obcesowy i rubaszny, nie brakło mu poczucia humoru" - pisali o nim współpracownicy, zresztą nie bez pewnej sympatii. Z zewnątrz jednak jego zalety były jakoś mniej widoczne. Pamięta mu się, że był zawsze dyspozycyjny, zawsze na straży aktualnej linii partii, bez względu na to, czy trzeba było napisać komentarz do procesu biskupów, z przytupem dołączyć do antysemickiej nagonki czy zaatakować "ekstremistów" z NSZZ Solidarność. Jedno mu trzeba oddać: potrafił na pełnym sloganów i banałów języku, w którym zwyczajowo partia atakowała swych przeciwników, odcisnąć własne, niepowtarzalne piętno. Stanisław Barańczak językowym dziwolągom Machejka poświęcił felieton w swoich Książkach najgorszych: "typowe dla machejkizmu są większe całości zdaniowe, w których chłopsko-partyzancka pieprzność i dosadność zderza się z partyjno-urzędniczym brakiem logiki i pustym frazesem. Produktem końcowym jest bełkot". I cytował: "To nie mnie rozognia lubość, gdy w jednej formule naród mieści wszystko i jeszcze przelewa się od uzurpacji". Czy też: "stosunek np. kierownika zakładu do kobiecych przypadłości »jego« pracownic jest stwierdzeniem większych braków godzących w ducha socjalizmu w ogóle, a w społeczny charakter uchwał VI zjazdu partii w szczegółach".

- Szymborska umiała sobie stworzyć u tego okropnego Machejka prawdziwą wyspę - mówił nam Jacek Bocheński. - I zachowywała się tam niczym udzielna księżna u chłopka: jak smród, to omijamy.

- Ja nie znosiłem Machejka, a Wisława też nie była w nim rozmiłowana - mówił nam Stanisław Lem, który miał do Szymborskiej sympatię jeszcze z czasów, kiedy jako przymierający głodem student medycyny ani marzył, że będzie wziętym pisarzem, a ona poleciła go do satyrycznego śląskiego pisma "Kocynder", gdzie dorabiał. - Na Wiślnej były dwie redakcje dwu bardzo różnych pism. Ja wolałem "Tygodnik Powszechny".

Po raz pierwszy wiersz do "Tygodnika Powszechnego" Szymborska zaniosła w stanie wojennym.