NEWSWEEK POLSKA - 7.11.2010

 

TOMASZ KOZŁOWSKI

TERRORYŚCI Z PRL

 

DO AMBASADY PRL W BERNIE WSZEDŁ MĘŻCZYZNA. WYJĄŁ KARABIN I KRZYKIEM ZMUSIŁ PERSONEL DO POŁOŻENIA SIĘ NA ZIEMI. KONTROLĘ NAD PLACÓWKĄ PRZEJĘŁA POWSTAŃCZA ARMIA KRAJOWA.

 

GŁOŚNE WYDARZENIE

O zamachu na polską ambasadę w Bernie dokonanym przez grupę "pułkownika Wysockiego" i politycznych żądaniach terrorystów pisała prasa w wielu krajach

 

W skład grupy terrorystów wchodziło czterech mężczyzn. Ich przywódca używał pseudonimu pułkownik Wysocki. Jego podwładnymi byli "Ponury", "Kaczor'' i "Sokół". Po wtargnięciu 6 września 1982 roku do ambasady zgromadzili zakładników w jednym miejscu (ambasador był w tym czasie poza budynkiem) i rozpoczęli przeszukiwanie placówki. Robili to jednak niedbale i pominęli m.in. pomieszczenia, w których ukryli się szyfrant oraz attache wojskowy. "Pułkownik Wysocki" skontaktował się z policją i mediami. Oświadczył, że do organizacji, z której się wywodzi, należy ponad trzy tysiące członków w kraju i za granicą, a wspierają 200 byłych oraz czynnych oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Atak na ambasadę w Bernie miał być sygnałem dla bojowników PAK i początkiem serii zamachów skierowanych przeciw polskim dyplomatom w całej Europie Zachodniej. "Pułkownik Wysocki" domagał się zniesienia stanu wojennego oraz uwolnienia Lecha Wałęsy i wszystkich internowanych. W razie niespełnienia żądań groził wysadzeniem budynku.

Policja szwajcarska z jednej strony umożliwiła terrorystom ograniczone kontakty z mediami, z drugiej wywierała na nich coraz większą presję. Taktyka odnosiła skutek. Jeszcze tego samego dnia została zwolniona ciężarna zakładniczka, następnego dnia wolność odzyskały żony dwóch pracowników ambasady. Zamachowcy wypuścili jeszcze chorego radiotelegrafistę oraz wszystkie znajdujące się w budynku kobiety.

Poszukując w ambasadzie tajnych materiałów i broni, terroryści trafili na zabarykadowanego attache wojskowego, pułkownika Zygmunta Dobruszewskiego. Grożąc zastrzeleniem jednego z zakładników, "pułkownik Wysocki" zmusił go do otwarcia drzwi i wymusił otwarcie szafy oraz kasy pancernej, w której przechowywane były tajne dokumenty. Więcej szczęścia miał ukryty szyfrant, który zabezpieczył materiały operacyjne, a następnie uciekł przez okno.

Kiedy do Warszawy dotarła informacja o zajęciu ambasady, generał Wojciech Jaruzelski powołał zespół do walki z terroryzmem. W jego skład weszli przedstawiciele MSZ, MSW i MON. Jednym z najważniejszych zadań było odkrycie tożsamości terrorystów. Najszybciej zidentyfikowano szefa grupy. Oficer wywiadu pracujący w Holandii usłyszał "pułkownika Wysockiego" w radiu i rozpoznał jego głos. Należał on do Floriana Kruszyka, mitomana, przestępcy i awanturnika z niezwykłą biografią.

Kruszyk urodził się w 1940 r. w Wysocku koło Ostrowa Wielkopolskiego (prawdopodobnie stąd wziął się jego pseudonim). Zamiłowanie do munduru przejawiał od młodości - w 1957 r. wstąpił na ochotnika do wojska. Grał tam w orkiestrze na tubie. Ze służby odszedł po kilku latach jako starszy szeregowy. Został kontrolerem biletów w PKS. W 1967 r. poszukiwany był listem gończym w związku z defraudacją pieniędzy, kradzieżą, pobiciem i uchylaniem się od płacenia alimentów. Przed polskim wymiarem sprawiedliwości Kruszyk uciekł do Austrii. W 1968 r. został aresztowany przez tamtejszą policję i skazany na 10 miesięcy pozbawienia wolności za fałszowanie dokumentów. W 1969 r. zgłosił się do placówki RFN na terenie Austrii, gdzie wyjawił "tajemnicę" - twierdził, że jest byłym funkcjonariuszem polskich służb specjalnych, członkiem podziemnej organizacji Rada Narodowo-Wyzwoleńcza, i prosił o azyl polityczny. Nie wiadomo, czy władze RFN dały temu wiarę. Kruszykowi na pewno nie pomogło to, że w kwietniu 1969 r. wraz z trzema innymi osobami napadł na wiedeńskiego jubilera Abę Lewita. Po aresztowaniu przez policję Kruszyk i jego kompani utrzymywali, że są współpracownikami palestyńskiej organizacji bojowej Al-Fatah, a ich czyn jest zemstą za agresję Izraela na kraje arabskie. Kruszyk został skazany na dziewięć lat więzienia.

Po wyjściu na wolność udał się w 1978 r. do Holandii, gdzie wziął ślub i otrzymał zezwolenie na stały pobyt. W 1979 r. w Assen starał się założyć Komitet do spraw Ochrony Praw. Człowieka w Polsce, który miał zbierać pieniądze przeznaczone na finansowanie działalności opozycji demokratycznej w kraju. W tym okresie udzielał wywiadów, kreując się na byłego oficera służb specjalnych i doktora filozofii marksistowskiej. W styczniu 1981 r. Kruszyk otworzył w Hadze restaurację Chopin, która stała się popularna w środowisku emigrantów z Polski. Wśród bywalców lokalu szukał chętnych do przeprowadzenia akcji terrorystycznej.

Nie przeszkodziło mu to pod koniec roku zgłosić się do ambasady polskiej w Hadze, gdzie przedstawił się jako prawdziwy komunista oraz współzałożyciel Polskiej Partii Komunistycznej (wręczona pracownikom ambasady deklaracja programowa była ulotką Polskiej Partii Marksistowsko-Leninowskiej z 1976 roku).

Do akcji zwerbował trzech mężczyzn. Byli zwykłymi emigrantami zarobkowymi, bez przeszłości kryminalnej. Przekonał ich hasłami patriotycznymi i obietnicą dużych pieniędzy. Kiedy już zajęli ambasadę, zaczęli stopniowo zmieniać żądania z politycznych na finansowe. Już nie domagali się zniesienia stanu wojennego i uwolnienia internowanych, ale kilku milionów franków szwajcarskich oraz samolotu do Chin lub Albanii. Byli także skłonni iść na daleko posuniętą współpracę ze Szwajcarami. Kruszyk proponował, że w zamian za spełnienie jego żądań może przekazać tajne materiały, które znalazł w ambasadzie.

Oferta padła na podatny grunt. Dla Szwajcarów była to okazja jedyna w swoim rodzaju. Służby PRL podejrzewały, że terroryści przekazywali policji paczki z dokumentami, które były mikrofilmowane, a następnie zwracane do ambasady. Ponieważ pułkownik Zygmunt Dobruszewski nie zniszczył zawartości sejfu, w ręce szwajcarskiej policji wpadły szyfry i tajne dokumenty' operacyjne. Doprowadziło to do dekonspiracji metod oraz niektórych osób zaangażowanych w działalność wywiadowczą.

TERRORYŚCI PRZEKAZALI SZWAJCARSKIEJ POLICJI SZYFRY ORAZ TAJNE DOKUMENTY OPERACYJNE

Polskie władze nie miały zamiaru stać z boku. Postanowiły wysłać na miejsce oddział szturmowy pod dowództwem Jerzego Dziewulskiego. Ponieważ ambasador Szwajcarii w Warszawie ostrzegł, że konstytucja jego kraju zabrania przebywania na terytorium państwa umundurowanych członków obcych sił zbrojnych, grupa szturmowa miała być ubrana po cywilnemu. Jednak Szwajcarzy stwierdzili, że nie ma potrzeby przysyłania dodatkowego wsparcia. Rzecznik rządu w Bernie oświadczył wręcz, że Szwajcaria "zamknęła swój obszar powietrzny dla niezapowiedzianych samolotów polskich". Być może Szwajcarzy obawiali się zbytniego doku. Do Berna od początku kryzysu ściągali przedstawiciele służb specjalnych wielu krajów. Szwajcarzy współpracowali z policjami RFN. Holandii i Austrii. Pomoc zaoferowały również komórki antyterrorystyczne z Francji, Włoch i Anglii. Na miejscu sytuacji mieli przyglądać się także Amerykanie.

Okupacja ambasady zakończyła się 9 września. W godzinach przedpołudniowych oddział szturmowy szwajcarskiej policji uwolnił wszystkich zakładników oraz aresztował terrorystów. Policjanci posłużyli się podstępem. Pod drzwi budynku przyniesiono paczki, które zamiast obiecanego jedzenia zawierały środki obezwładniające. Kiedy jeden z terrorystów wyszedł, aby je odebrać, nastąpiła eksplozja, a po niej szturm.

To nie był koniec historii. Do Warszawy napływały z Berna alarmujące depesze: "Po uwolnieniu towarzyszy i aresztowaniu terrorystów policja dokonuje w tej chwili wykalkulowanej penetracji ambasady (dokumenty itp.) (...) Nie zgodzono się na wpuszczenie go [ambasadora] na teren ambasady na własne ryzyko". Policja weszła do budynku, tymczasem przedstawiciele władz polskich zostali od ambasady odcięci na cztery godziny. Raport wywiadu stwierdzał, że po wyprowadzeniu zakładników w ambasadzie słychać było wybuchy. "Po wejściu naszych przedstawicieli stwierdzono, że zostało wysadzone 8 drzwi do pomieszczeń, których nie udało się otworzyć terrorystom. Sprawdzanie budynku przez policję miało wyraźnie charakter penetracji". Strona szwajcarska broniła się, że policjanci zdecydowali się na wyłamanie kilkorga drzwi, ponieważ szukali materiałów wybuchowych.

Jednocześnie Szwajcarzy przesłuchiwali zakładników. Szybko wypuszczono wszystkich, oprócz pułkownika Dobruszewskiego. Polacy obawiali się, że szwajcarskie służby starają się wydusić z niego tajne informacje. Tak było w rzeczywistości - attache był wypytywany o dokumenty z ambasady. Szwajcarzy oddali mu jedną teczkę. Pozostałe trzy z dokumentacją dotyczącą NATO i RFN zatrzymali, gdy attache się ich wyparł. Sprawa tych dokumentów w stosunkach polsko-szwajcarskich powracała jeszcze przez kilka miesięcy.

Nad tym, kto stał za terrorystami z Powstańczej Armii Krajowej, głowili się nie tylko Polacy i Szwajcarzy, lecz także służby specjalne RFN. Były szczególnie zainteresowane sprawą, ponieważ na ich terenie spotkali się zamachowcy przed atakiem na ambasadę. W kołach rządowych RFN obawiano się, że zarzuty o powiązanie z terrorystami mogą stanowić podstawę do propagandowego i dyplomatycznego ataku ze strony PRL. Nieformalnymi kanałami dyplomatycznymi dawano do zrozumienia, że RFN w żaden sposób nie wspierała terrorystów. W ślad za tym szła następująca sugestia: "Zamachowcy korzystali z pomocy służb specjalnych, które posiadały rozeznanie placówek PRL w Szwajcarii i Austrii oraz dysponowały możliwością wytypowania i przygotowania kandydatów do akcji terrorystycznej. Takimi możliwościami dysponowały przede wszystkim amerykańskie służby specjalne". Również polskie służby podejrzewały, że za tą sprawą stała CIA, która wykorzystała sprzeciw polskich emigrantów wobec stanu wojennego. Dowody na poparcie tej tezy były jednak nikłe. W świetle zgromadzonych materiałów wydaje się, że to sam Florian Kruszyk był animatorem i mózgiem operacji.

Od momentu aresztowania terrorystów polska prokuratura starała się o ich ekstradycję. Szwajcarzy byli jednak w tej kwestii nieugięci. Proces toczył się 3-6 października 1983 r. przed szwajcarskim Trybunałem Federalnym w Lozannie. Sąd nie wnikał w genezę i mechanizmy finansowania operacji. Według wyjaśnień wszystkich oskarżonych (poza Kruszykiem) grupa miała poznać się w Monachium. Kruszyk przedstawić się miał jako "pułkownik Wysocki", członek organizacji Powstańcza Armia Krajowa - zbrojnego ramienia Polskiego Frontu. Członkowie oddziału złożyli przysięgę. "Wysocki" zdradził im cel zadania: mieli zająć jedną z placówek polskich w Europie Zachodniej (w grę wchodziły Austria, Belgia i Szwajcaria). Dzięki akcji świat miał się dowiedzieć o istnieniu Powstańczej Armii Krajowej. Po zamachu na ambasadę przywódcy tej organizacji działający na Zachodzie mieli się ujawnić. Członkowie grupy zostali skazani na wyroki od dwóch i pół roku do trzech lat. Kruszyk dostał sześć lat więzienia. W czasie procesu bagatelizował całą sprawę, twierdząc, że akcja była w dużej mierze pokojowa, groźby nie wzbudzały u zakładników strachu, a żądania były raczej propozycjami. Do końca utrzymywał, że Powstańcza Armia Krajowa oraz Polski Front rzeczywiście istnieją.

Po odbyciu kary trzej wspólnicy Floriana Kruszyka wyjechali do RFN. Sam Kruszyk wyszedł z więzienia we wrześniu 1986 r., wyrok skrócono mu o jedną trzecią. Kilka dni po odzyskaniu wolności spotkał się ze szwajcarskimi dziennikarzami przed budynkiem ambasady PRL w Bernie. Pozował do fotografii na tle budynku. Na zwołanej konferencji prasowej oświadczył, że zajęcie ambasady przeprowadzono w porozumieniu z ówczesnym szwajcarskim ministrem policji. Mieli zawrzeć umowę, że w zamian za łagodne traktowanie terroryści przekażą tajne materiały z ambasady.