Roman Kaleta

Tragedia pięknej mniszki

 

 

Dnia 21 lipca 1969 r. upłynęło 100 lat od czasu wykrycia przez policję krakowską zbrodni, której dopuściły się karmelitanki bose w klasztorze przy ul. Wesołej na swojej umysłowo chorej siostrze, Barbarze Ubryk, zamurowując ją w ciemnej celi i więżąc z górą przez 21 lat w warunkach urągających elementarnym zasadom humanitaryzmu.

Wiadomość o wielkim grzechu popełnionym przez córy Karmelu przedostała się rychło na miasto. W miejscach, gdzie przekupka przekupce, jedna pani drugiej pani przekazywały mrożące krew w żyłach nowiny, zaczęły się zbierać grupy ludzi zaskoczonych i podnieconych mniszym skandalem. Tu i ówdzie dały się słyszeć groźne okrzyki: "Precz z karmelitankami!" Potoczyły się, podawane z ust do ust, niesamowite opowieści o życiu i urodzie Barbary, której postać obrosła szybko w legendę.

Spróbujmy poniżej nakreślić, oczywiście w największym skrócie, curriculum vitae pięknej mniszki na podstawie faktów odnotowanych w broszurce pt. Prawda o Barbarze Ubryk, napisanej przed sześćdziesięciu laty przez prof. Stanisława Tomkowicza na podstawie zebranych przezeń dokumentów i opowiadań rodzinnych (przełożona klasztoru była ciotką autora!), oraz czterotomowej książki Stanisława Harbuta pt. Mały Rzym (Kraków 1936-1938), obfitującej w sensacje przejęte z żywej jeszcze w okresie młodości piszącego tradycji i z pracowicie przewertowanych akt sądowych.

 

Barbara Ubryk urodziła się 14 lipca 1817 r. w Węgrowie. Na chrzcie otrzymała imię Anny (Barbara, to jej nomen zakonne). Ojciec jej był cieślą. W trzynastym roku życia straciła rodzica, a w kilka lat później matkę. W r. 1836 wyjechała do Wilna, a następnie do Warszawy z zamiarem wstąpienia do klasztoru. Przez dwa lata mieszkała na Krakowskim Przedmieściu w pałacu Potockich jako panna respektowa rezydującej tu "hrabiny" Dziewanowskiej.

Wysoka, o smukłej linii ciała i dużych niebieskich oczach, którym "gwiazdy jasnością zrównałyby może" (Norwid), dziewczyna stała się rychło przedmiotem uwielbienia młodzieży. Podkochiwali się w niej ponoć m. in. Bolesław Podczaszyński, późniejszy historyk sztuki, i Julian Bartoszewicz, znakomity z czasem dziejopis i publicysta, oraz Teofil Lenartowicz. Ale najwięcej uczucia okazał jej Stanisław Krzywda, syn Czesława i Elżbiety z Mażdżewskich, uczeń Augusta Freyera, organisty klasztoru PP. Wizytek. Spotykali się w kościele po nieszporach, w czasie których młody muzyk pięknie wygrywał i wyśpiewywał nabożne pieśni. Rozegzaltowana pod względem religijnym dziewczyna uległa jego adoracji i pokochała go wzajemnie, lecz jako "brata w Chrystusie". Pewnego razu złożyli sobie nawet cichutko przed wielkim ołtarzem wyznanie i przysięgę dożywotniej miłości. Po kilkunastu miesiącach gorących spojrzeń, westchnień i szeptów doszło między nimi do zerwania; zapewne w momencie, kiedy młody człowiek zaczął zabiegać o pozyskanie uległości Anny w wymiarze zmysłowym, zgodnym z prawami natury. Zrozpaczony Stasio opuścił Warszawę, uszedł ponoć gdzieś za granicę i ślad po nim zaginął.

S. Harbut dociekł na podstawie ksiąg klasztornych, że Krzywda zatrudniony był u Wizytek w latach 1836-1838. W jakiś czas po jego zniknięciu Anna uczyniła zadość swojemu pierworodnemu postanowieniu i dnia 16 września 1838 r. wstąpiła do nowicjatu PP. Wizytek.

W kościele zaroiło się zaraz od najprzedniejszej młodzieży. Przełożona odkryła rychło, że wszyscy nie spotykani dotychczas w tej świątyni warszawiacy modlili się do pięknej probantki, usiłując ją wyrwać zza kraty - ten ognistym spojrzeniem, ów listem miłosnym sprytnie przemyconym do chóru. Po kilku miesiącach bohaterka nasza została zwolniona z klasztoru z opinią, że oczywiście nadaje się do bezpośredniej służby Bogu, lecz w zakładzie zamkniętym.

W karecie kasztelanostwa Wężyków piękna panna opuściła wkrótce Warszawę, udając się pod kuratelą nowych opiekunów do ich wiejskiej rezydencji w Minodze pod Krakowem. Kiedy wiosną 1839 r. Barbara zawitała do dawnej stolicy Jagiellonów, aby starać się o przyjęcie do karmelitanek, mężczyźni oczarowani nadzwyczajną urodą panny znowu starali się odwieść ją od tego przedsięwzięcia. Nawet tak dostojni patrycjusze, jak Stanisław Wodzicki, były prezes Senatu Wolnego Miasta Krakowa, i Józef Haller, aktualny prezydent, orzekli, że jest, panie dzieju, marnotrawieniem darów bożych i, panie dzieju, wprost grzechem zamykanie takich ślicznot i najskromniejszych dziewic za murami klasztoru, a pozostawienie, panie dzieju, najbrzydszych i złośliwych innym na żony i matki.

Po odbyciu dwuletniego nowicjatu złożyła Barbara śluby zakonne w dniu 12 marca 1841 r. W pierwszych latach pobytu w klasztorze śliczna mniszka zachowywała się spokojnie. "Lecz już w r. 1845 - pisze Tomkowicz - rozpoczęły się u niej objawiać symptomata zboczenia umysłowego i zaczęła niepokoić siostry swoim postępowaniem: gasiła świece w chórze, przewracała brewiarze, tańczyła i śpiewała pieśni światowe; aż nareszcie raz, uciekłszy z chóru, zamknęła się w swojej celi i nie chciała otworzyć, a gdy przemocą drzwi wyważono, zastano ją całkiem nago, w gestach najnieprzyzwoitszych". Sprowadzono do niej lekarza i zastosowano zaleconą przezeń terapię. Wskazane środki nie przyniosły jednak poprawy, którą mogło zapewnić jedynie zwolnienie pacjentki z klasztoru i powrót jej do życia zgodnego z prawami natury. Ponieważ choroba siostry Barbary nie ustępowała, przełożona w porozumieniu ponoć z bezpośrednimi władzami kościelnymi i z lekarzem kazała ją w (kwietniu 1848 r.) zamknąć w karcerze, przesądzając tym samym o przejściu biednej istoty ludzkiej w krainę wieczności za żywota.

Wyniki śledztwa przeprowadzonego w jej sprawie przez prokuratora podano do wiadomości publicznej w konserwatywnym "Czasie" (nr 166 z 24 VII 1869), w artykule, który powtarzamy z nieznacznymi skrótami:

 

We wtorek (20 VII) otrzymał tutejszy sąd karny doniesienie bezimienne, że w klasztorze Karmelitanek Bosych na Wesołej przesiaduje jedna z zakonnic tegoż zakonu od lat wielu w ścisłym zamknięciu. Wskutek tego doniesienia sąd polecił dochodzenie, poruczając takowe c. k. adiunktowi sądowemu, drowi Gebhardtowi, który natychmiast udał się do ks. biskupa Gałeckiego celem wyjednania pozwolenia do wejścia do klasztoru. Ks. biskup zrazu wyraził przekonanie swoje, że doniesienie wzmianowane polega na mistyfikacji, gdy atoli dr Gebhardt przedstawił mu konieczność dochodzenia w celu wyświecenia prawdy, z gotowością uznania godną udzielił pozwolenia na piśmie, delegując ks. prałata Spitala do uczestnictwa w komisji. Komisja składająca się z dr. Gebhardta, ks. Spitala, asesorów sądowych, pp. Stanisława Gralewskiego i Teofila Parviego, oraz protokolisty Kwiatkowskiego udała się bezzwłocznie na miejsce, a uzyskawszy wstęp do klasztoru, zapytała się przełożonej, czy w klasztorze znajduje się zakonnica Barbara Ubryk. Na odpowiedź zatwierdzającą udała się Komisja do celi tej zakonnicy, a po otwarciu drzwi podwójnych osłupiała na widok, który się jej przedstawił. W celi z oknem zamurowanym, tak ciemnej, że zaledwie dzień od nocy odróżnić było można, a fetorem przepełnionej, okazało się przy płomieniu świecy stworzenie podobne do ludzkiego, nagie zupełnie, w kąciku siedzące na podłodze, okryte brudem i kałem. W celi prócz nieczystości i trochę zgniłej słomy, mającej służyć biednemu stworzeniu za łoże, nie znaleziono nic innego, jak dwie miseczki gliniane ze strawą z karpieli i kartofli składającą się. Z wychodka komunikującego się z kloaką, a niczym nie nakrytego, szerzył się smród mefityczny. Pieca ani komina w celi nie ma. Ujrzawszy ludzi, Barbara Ubryk jęcząc zawołała:

- Dajcie mi jeść, trochę pieczeni, bo cierpię głód!

Na zapytanie, dlaczego tu siedzi, odpowiedziała:

- Popełniłam grzech nieczystości, ale i wy, siostry (zwracając się do zakonnic), nie jesteście aniołami.

Przełożona odpowiedziała, że Barbara Ubryk, przyjęta do klasztoru w r. 1841, pochodzi z Warszawy, już tam cierpiała chorobę umysłową, ale wyleczoną przybyła do Krakowa i od owego czasu znajduje się w tej celi z porady śp. dr. Juliana Sawiczewskiego (zmarłego w r. 1848). Później ordynujący w klasztorze dr Wróblewski kazał jej zamurować okno z powodu, że światło jej szkodzi (dr Wróblewski bawi obecnie u wód), od pięciu zaś lat żaden lekarz jej nie widział.

Dr Gebhardt nakazał, aby Barbarze bezzwłocznie dać odzież, po czym zostawiwszy resztę komisji na miejscu, pojechał do ks. biskupa, który przybywszy do klasztoru, a zobaczywszy stan rzeczy, zgromił zakonnice w te słowa:

- Toć to wasza miłość bliźniego, kobiety?! Czy wy jesteście ludźmi, czy furiami, że stworzenie boskie tak traktujecie?!

Nakazał przynieść Barbarę do wygodniejszej celi, co przełożona nie bez oporu uskuteczniła.

We czwartek udała się powtórnie taż sama Komisja wraz z prokuratorem rządowym, p. Kędzierskim, i z przybraniem lekarzy: dr. Macieja Jakubowskiego, prymariusza domu obłąkanych, i docenta medycyny sądowej, dr. Blumenstpcka, do klasztoru. Komisja tym razem znalazła już Barbarę w celi wygodnej, oczyszczoną z brudów i odzianą...

Lekarze orzekli, że cela, w której Barbarę Ubryk znaleziono, pod względem higienicznym musiała wywrzeć najgorszy wpływ na stan fizyczny i umysłowy Barbary, że nadto trzymanie w takim śmierdzącym, nigdy nie przewietrzanym, przez 20 lat nie opalanym pomieszczeniu osoby nawet zdrowej musiałoby ją przyprawić o utratę zdrowia fizycznego i umysłowego. Co do stanu umysłowego Barbary, w chwili obecnej, po jednorazowym jej badaniu, nic stanowczego orzekać nie mogą i uważają za potrzebne przeniesienie badanej na kilka tygodni do zakładu obłąkanych celem obserwacji i wydania ostatecznego orzeczenia. Sąd w porozumieniu z biskupem zarządził jej przeniesienie, które dziś ma nastąpić. Dowiadujemy się właśnie, że ks. spowiednik przez biskupa suspendowany został.

 

W sobotę 24 lipca doszło w Krakowie do potężnej manifestacji. Wzięło w niej udział około 6000 ludzi, wśród których widziano nie tylko radykała Bałuckiego, komediopisarza, ale i Helenę Modrzejewską, i Adama Asnyka, i młodego Jacka Malczewskiego, i podobno Narcyzę Żmichowską. W wiecu protestacyjnym na Małym Rynku wziął udział także oburzony do żywego na mniszki Jan Matejko.

Tłum ruszył następnie w kierunku Wesołej. W oknach klasztoru wybito szyby. Kiedy wśród manifestujących rozeszła się wieść, że zamurowana zakonnica była dziewczyną z ludu, ktoś wzniósł okrzyk pod adresem ksieni, Apolonii Wężykówny: "Precz z przełożoną hrabianką!" Hasło to zostało natychmiast podtrzymane. Dała się słyszeć znana już wówczas powszechnie, krakowska rodem, pieśń proletariacka:

O, cześć wam, panowie, magnaci,

Za naszą niewolę, kajdany!

Z pewnością smutno skończyłby się ów dzień dla białych mniszek z ulicy Wesołej, gdyby nie natychmiastowa interwencja policji i wojska. W stronę klasztoru ruszyły: szwadron huzarów i kompania piechoty. Kordonem żołnierzy okolono całą zagrożoną dzielnicę, nie dopuszczając z zewnątrz nikogo. Komendę nad akcją objął osobiście dowódca garnizonu, gen. Dormus. Tłum zaatakował wojsko kamieniami. Jeden z nich trafił w głowę generała.

Wiadomość o sensacji krakowskiej powędrowała szybko w świat za pomocą telegrafów. Do starej stolicy Polski zjechali korespondenci zagraniczni, aby na miejscu zapoznać się ze szczegółami wydarzenia niezwykłego w wieku pary i żelaza. Osoba nieszczęśliwej mniszki krakowskiej stała się od razu znana całej cywilizowanej ludzkości. Zaczęto o niej pisać dramaty, wiersze i powieści w kraju i za granicą. O nieprzemijającej po dziś dzień sławie obłąkanej zakonnicy świadczy fakt, że uczestnicy licznie odwiedzających Kraków wycieczek krajowych i cudzoziemskich zwracają się od czasu do czasu do przewodnika z prośbą o pokazanie klasztoru, w którym okrutne mniszki zamurowały piękną Barbarę Ubryk.

 

Po upływie kilku lat od momentu przewiezienia obłąkanej zakonnicy z zamurowanej celi klasztornej do szpitala dla umysłowo chorych, kiedy o krakowskim wydarzeniu mówiono już coraz rzadziej i bez podniecenia, rozeszła się po kraju wiadomość o byłym narzeczonym Ubrykówny. Wiadomość tę ogłosił Teodor Tripplin, lekarz i znany obieżyświat w pierwszym tomie, na stronicach 65-67 swoich Wspomnień z ostatnich podróży wydanych drukiem w Warszawie w 1878 r.

Z dawnym oblubieńcem Barbary o nazwisku (niewątpliwie zmienionym)  D r e z d y ń s k i  Tripplin zetknął się w Konstantynopolu jako z zupełnie już zbisurmanionym pułkownikiem tureckiej żandarmerii konnej. Przybysz z Polski zawarł z nim znajomość i na podstawie przeprowadzonych rozmów oraz szczegółów przydanych mu przez innych zamieszkałych w Turcji ziomków ogłosił o perypetiach jego losu ciekawą relację, którą przytaczamy poniżej z nieznacznymi skrótami:

"... Jedne z ofiar jezuityzmu nadzwyczaj przewrotnego znalazłem w Pera, w owej części europejskiej Konstantynopola, w której mieszkają chrześcijanie, gdzie rezydują panowie ambasadorowie i chmara osób od nich zależnych.

Był to na nieszczęście jeden z tych biednych ziomków, którzy przeszli na islamizm już w roku 1849, nakłoniony do tego - jak mi zaręczał - przez pewnego jezuitę polskiego, ojca Rył..... Utrzymywał ten ojciec znany z zasad swych, nie wiem, czy na swoją odpowiedzialność, czy na skutek udzielonych mu rad, że najlepszym sposobem skatoliczenia i spolszczenia bisurmanów byłoby, żeby Polacy przekonani o świętości swej religii przechodzili pozornie na islamizm, uczyli się pilnie języka tureckiego, który jest łatwym, wchodzili w towarzystwa tureckie, aby zręcznie, chytro i mądrze podkopywać ich zasady tak słabe, spróchniałe i kruche islamizmu, a trzecim jego słowem zawsze było: >>Cel uświęca środki<<.

Za jednego z tych ludzi, umiejących postępować dla dopięcia dobrego świętego celu zręcznie, chytrze i mądrze, uważał siebie także pan Drez... może dlatego, że w roku 1848 potrafił zbałamucić pewną karmelitkę, która przedtem jeszcze, w r. 1846 (sic!) była jego narzeczoną w Warszawie, nim zaszły okoliczności zmuszające pana Drez...go do schronienia się do Prus, następnie do Francji, i które nakłoniły pannę Bar. Ub. do szukania przytułku w klasztorze karmelitek, pracować bowiem, jako dobra szlachcianka, nie chciała, zresztą, powiedziawszy prawdę, i nie umiała. Lecz po zajściu innych rozgłośnych i donośnych okoliczności w Paryżu w roku 47-m pan Drez. przyjechał do Krakowa, tu dowiedział się z niemałym zdziwieniem, że jego niegdyś narzeczona właśnie wstąpiła do klasztoru, a chociaż jego mury wysokie, zdołał się widzieć z nią raz tylko jeden, lecz na nieszczęście tak z bliska, że ta biedna karmelitka przypłacić musiała skutki tych odwiedzin zamurowaniem w celi. Musiała się poddać temu rygorowi, jaki wówczas istniał w zakonnych murach, do których dawniej sądownictwo cywilne austriackie nie miało prawa wdawać się. Na jej może jeszcze większe nieszczęście wdał się w sprawę lat ośmnaście potem lud i uniwersytet krakowski. Wiemy, w jakim stanie znaleziono biedną ofiarę. A sprawca tego wszystkiego nic o tym nie wiedział, w dni bowiem kilka po swej wyprawie udał się do Węgier na innego rodzaju wyprawy przeciw Austriakom, które się skończyły przejściem do Serbii, później do Konstantynopola, gdzie miał szczęście poznać się z doradcą swoim, ojcem Rył..., który mu się wrył w pamięć udzieleniem mu zbawiennej rady katolizowania Turków. Znudzony bezczynnością, nękany głodem, wiedział zresztą, że jeden z najchlubniej znanych ziomków, Czaj... (Czajkowski), niegdyś wielki katolik przed Bogiem, przeszedł sobie, nie wiem, czy dla odczepienia się od pierwszej żony, czy też może w celu katolizowania, najspokojniej z romanizmu do islamizmu i za to został baszą o trzech buńczukach i wcale przez to nie stracił szacunku u ludzi, nawet u najszczytniejszych patriotów, jakim był wierny Adam (Mickiewicz) i u najdostojniejszych, jakim był stary Adam (Czartoryski) i u takich walecznych hetmanów, jakim był Władysław (Zamoyski), który by był w razie potrzeby bez zająknienia się przybrał nazwę Piątego i wcale w tym nikt nie widział nic nadzwyczajnego.

Więc tedy pan Drez... ...poszedł za dobrym przykładem, wyrzekł się pozornie Chrystusa, naszego Odkupiciela i prawodawcy, przystał, także pozornie, na wiarę improwizowaną przez Mahomę, szarlatana i fałszerza, i cieszył się pozornie, gdy mu wykonywano chrzest bisurmański

Biedna Barbara była tymczasem najzupełniej zapomnianą przez młodego swego niegdyś narzeczonego, który w zgiełku kolei, przez jakie tylko Polak w emigracji przechodzić może, zmuszony brnąć ciągle naprzód, by zwalczyć rzeczywistości srogie koleje, zapomniał na czas niejaki wszystkie wrażenia spokojniejszej przeszłości. Pewno, że nie dowiódł wcale głębokiej sercowości, tak, jak jest, niestety, pewnym, że i Bar..., która tak łatwo zapomniała wszystkie względy winne religii, honorowi i wstydliwości, nie należała do rzędu istot, wielkim hartem charakteru obdarzonych. Widać jednakże, że tak była niewinną, że nie wiedziała na jaką się okropną wystawia karę. Może być, że jej nie oświecono dostatecznie... Padła ofiarą swego niedoświadczenia, nawet nie temperamentu, bo ten jej do złego nie pobudzał. Kobieta powinna strzec się najwięcej tego, którego kocha.

Renegat uzyskał posadę kapitana w żandarmerii konnej, która miała się formować z samych renegatów znających język turecki. Ojciec jego chrzestny Dziaffir-Basza, naczelnik wojska Arnautów, dał mu dwa konie z rzędami i tysiąc pięciofrankowych talarów tureckich, za które nasz renegat najął sobie mieszkanie w dzielnicy stambulskiej Madziandzi-Maidan, kupił meble i wszystkie porządki domowe, a tak wyposażony, pobierając duży żołd w żywności i pieniądzach, niestety, papierowych!, bardzo niestałej i zmiennej wartości, postanowił się ożenić dla zrobienia sobie stosunków ze światem tureckim i dla propagowania wiary, której się pozornie wyrzekł. Spuszczając się na znaną wspaniałomyślność Sułtanowej-Walidei, matki Padiszacha, przedstawił się Jej Sułtańskiej Mości w pełnej, przyrodzonej mu piękności i w pełnym mundurze, który był ozdobnym...

Teraz po dwudziestoleniej służbie Drez... jest pułkownikiem, ozdobionym krzyżem komandorskim, lecz siły jego zerwane znojami służby, truneczkiem i zmartwieniem, zwłaszcza truje go wspomnienie o losie, jaki sporządził biednej karmelitce.

Żył tak, jak żyją żołnierze nie służący własnej sprawie, własnemu krajowi, własnej wierze i własnej rodzinie. W wielu przebywał krainach: w Mecce, w Medynie, w Kairze, w Memphis - wiele widział, lecz mało o tym mówi, zawsze bowiem pogrążony w własnych ponurych myślach i w tym stanie ciągłej alkoholizacji, który z człowieka robi coś do bydlęcia nader podobnego. Dopiero od lat kilkunastu (sic!) dowiedział się z gazet, przez jakie okropne koleje przechodziła Bar... od dzieciństwa mu znana jeszcze w Warszawie. Zapewne ubolewa nad losem tej niewiasty tak głośną niesławą uwieńczonej, przedstawianej - chociaż o tym nie wie - na wszystkich scenach owych teatrów ludowych, na których fama głosi heroiczne czyny, zbrodnie, okrucieństwa wstrząsające jak najsilniejszymi nerwami ciekawego społeczeństwa.

Biedna Bar...! Postradała ona wprawdzie rozum, lecz odzyskała przynajmniej swój niegdyś tak dobry apetyt, utyła i dobrze wygląda. Wiary nie straciła, lecz ją skoncentrowała na swoim czarnym kocie, do którego się modli jak do bóstwa.

Jej zaś dawny ideał, o którym w jej sercu i duszy cała pamięć wymarła, zostanie może kiedyś baszą, a tymczasem grywa w gierałasza i pije wszystko, nawet i mastykę. Nie chciałbym ani na chwilę tkwić w jego skórze, chociaż młodsza i mniej podarta niż moja".

 

 

Roman Kaleta "Sensacje z dawnych lat" 1986