Rzeczpospolita - 07.08.2004

 

 

WOŁYŃ 61 LAT PÓŹNIEJ

 

 

MAJA NARBUTT

Pamięć i zapomnienie

 

 

- To był straszny krzyk. Nikt nie chce umierać. A tam wszyscy wiedzieli, że za chwilę zginą. Płacz i modlitwy szły aż do nieba - mówi Władimir Szafran. Patrzy nieruchomo w dal, jakby wciąż słyszał ten krzyk sprzed sześćdziesięciu lat. W oddalonej o 20 kilometrów od granicy z Polską ukraińskiej wsi Sokół żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają zagładę sąsiadujących z nimi Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Jednak mówić o tym chce tylko jeden człowiek.

 

Kiedy spogląda się na przecinającą Sokół piaszczystą drogę, po której czasem przejeżdża drabiniasty wóz i wzniecając kurz bosymi stopami, idą ubrane w długie spódnice kobiety, można pomyśleć, że czas się zatrzymał. Wiejskim obyczajem na wąskich ławeczkach ustawionych przed chałupami odpoczywają po gospodarskich zajęciach ludzie. Obok siedemdziesięciotrzyletniego Władimira Szafrana usiadły dwie stare kobiety. - Co ty opowiadasz! Co mogłeś usłyszeć? Niczego nie słyszałeś - mówi z gniewem jedna z nich. Ale on się upiera - Pasłem krowy i na ziemie Mazurów poszedłem. Słyszałem te kobiety i dzieci.

- Ja tam krów nie pasłam. Więc nie wiem, czy tam się coś stało, czy nie - z dezaprobatą zaciska usta Marta Hapicz. Tak jak Szafran miała w sierpniu 1943 roku kilkanaście lat. Nie jest możliwe, by nie wiedziała, co zdarzyło się za miedzą pól otaczających jej wieś. Uparcie jednak powtarza, że nic nie wie. I że nie wiadomo, czy tam w ogóle jacyś ludzie zginęli. A jeśli tak, to nie trzeba o tym mówić, bo to im życia nie wróci.

Rozmawiając z mieszkańcami Sokoła, ma się wrażenie, że ulegli zbiorowej amnezji. Sąsiadujące z nimi wsie zostały starte z powierzchni ziemi, w ciągu kilku godzin wymordowano w nich około tysiąca Polaków. W Sokole nie chce się o tym pamiętać. I tylko niekiedy, w długiej rozmowie, ludziom wymykają się zdania, z których - jak z kawałków mozaiki - można poskładać obraz tego, co zdarzyło się w dwóch polskich wsiach.

- Hakami ciągnięto ciała leżących koło lasu ludzi do rowu. Minęło już kilka dni, trzeba było sąsiadów pochować - mówi nieoczekiwanie jedna z Ukrainek. Ktoś inny napomyka, że kiedy baby z Sokoła poszły do Woli Ostrowieckiej i Ostrówek po szmaty i inny dobytek, to już nie wróciły. Bo banderowcy odeszli, a na zgliszcza przychodzili uzbrojeni polscy chłopcy, którzy mścili się za wymordowane rodziny.

Trudno rozmawia się w Sokole. Rozmowa rwie się, gdy podchodzi ktoś trzeci. Nikt nie chce wspominać wydarzeń sprzed sześćdziesięciu lat. I tylko Władimir Szafran, który jako trzynastoletni chłopiec poszedł pod las i słyszał śmiertelny krzyk trzystu kobiet i dzieci, mówi: - Należy im się pamięć.

I dodaje, akcentując każde słowo: - To była zagłada. Unicestwienie narodu.

Gipsowa Madonna stojąc na skraju pola, wyciąga ręce bez dłoni. To wszystko, co pozostało z Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Jest jeszcze cmentarz, zarosły gąszczem krzewów i drzew, gdzie tylko niewielkie wzniesienia świadczą o tym, że były tu groby. Niektóre z nich, najwyraźniej nie tak dawno, ktoś rozkopał i splądrował.

Tak naprawdę cmentarzem jest cały teren, na którym rozciągały się dwie duże polskie wsi. Dziś panuje tu martwy spokój. Nawet cisza jest jakby nieruchoma, w gęstych zaroślach, gdzie stoi drewniany krzyż, nie śpiewa żaden ptak. Krzyży jest kilka, ale mogłoby być znacznie więcej, bo przecież ludzie ginęli nie tylko w miejscach masowych mordów, ale i przy swych obejściach, gdy próbowali uciekać lub gdy odnaleźli ich kryjówkę plądrujący wieś ukraińscy chłopi.

Jeden z krzyży stoi już pod lasem. To Trupie Pole, tak je dziś się nazywa, bo gdzieś tam pod murawą leżą kości trzystu kobiet i dzieci. Las podszedł już pod pola i nikt z miejscowych nie potrafi, a może i nie chce wskazać miejsca, gdzie zginęły.

Kiedy w 1990 roku po raz pierwszy po latach przyjechali tu dawni mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, nie poznali rodzinnych miejsc. Wyszli z autokaru, popatrzyli na pustkę, która rozciąga się tam, gdzie były ich domy. Z okolicznych pól zaczęli iść w ich kierunku chłopi. W odruchu, który jest wspólny wszystkim ocalałym Polakom z Wołynia, chcieli uciekać. Jednak opanowali panikę. Stanęli twarzą w twarz ze swymi dawnymi sąsiadami. Zaczęli krzyczeć: - Mordowaliście nas, spaliliście nasze domy, rozgrabiliście dobytek!

- Tak, tak było. Uciekliście w jednej koszuli. Ale teraz żyjecie jak dziedziczka Konczewska przed wojną. A my? Popatrzcie na nas.

W Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej nie wierzono, że Ukraińcy mogą na nas napaść. Przecież zawsze żyliśmy z nimi w zgodzie. O tym, co już się stało w innych powiatach Wołynia, nie mieliśmy pojęcia. A jednak czuło się jakieś napięcie. Ludzie mówili, że mają brzydkie sny - mówi Tomasz Trusiuk, który przeżył masakrę jako trzynastoletni chłopiec.

Koniec upalnego sierpnia 1943 roku był tu niespokojny. Powtarzano, że w cerkwi w Połapach pop święcił siekiery i noże na "przeklętych Lachów". Na drodze prowadzącej do Sokoła widziano dziesiątki wozów z uzbrojonymi mężczyznami. Zagłada przyszła nad ranem 30 sierpnia. Sąsiadujące ze sobą dwie polskie wsie zostały otoczone, rozległy się strzały. Pojawili się Ukraińcy uzbrojeni w pistolety, siekiery i kołki.

- Wchodzili do obejść. Pytali, dlaczego się boimy. Przecież są takimi samymi ludźmi jak my. Mówiliśmy sobie: tyle było strachu, a wszystko jest tak dobrze, tak grzecznie - wspomina mająca wówczas dwadzieścia lat Helena Popek.

W obu wsiach masowe morderstwo odbyło się zgodnie z precyzyjnie zaplanowanym scenariuszem. Przerażonym Polakom powiedziano, że mają pójść do szkoły na zebranie. Tam mieli się dowiedzieć ważnych rzeczy dotyczących wspólnej walki z Niemcami. Większość uwierzyła. Ci, którzy przeżyli, wspominają, jak uśpiono ich czujność wyreżyserowanymi gestami - głaskaniem dzieci po główkach, opatrzeniem czyjejś rany postrzałowej. Często więc szli do szkoły dobrowolnie. Tych, którzy się opierali, wyciągano siłą.

Gdy na placu szkolnym i w szkole w Ostrówkach byli już wszyscy, którym nie udało się ukryć, oddzielono mężczyzn od kobiet i dzieci, które popędzono do kościoła. Ludzie uspokajali się wzajemnie, powstrzymywali przed paniką. Do szkoły w Woli Ostrowieckiej także spędzono ludzi. Gdy ukraiński komendant z patosem opowiadał, jak Polacy i Ukraińcy razem będą walczyć z niemieckim okupantem, w pobliskich zabudowaniach kopano już groby.

Po pewnym czasie z obu szkół zaczęto wyprowadzać małe grupki mężczyzn, mówiąc im, że idą na badania lekarskie. Zaczęła się rzeź.

- Zamknięto okna, drzwi na ganek, wszystkie wejścia. Trudno już było się łudzić. Ludzie płakali i modlili się na kolanach - mówi Tomasz Trusiuk, który przetrwał ukryty na strychu szkoły w Ostrówkach. Po latach udało mu się precyzyjnie zrekonstruować, jak ginęli jego bliscy. Mordowano ich siekierami i młotem używanym w rzeźni. Tylko nieliczni zginęli od kuli. Te ustalenia potwierdziła później ekshumacja i opinia eksperta. Tak samo zabijano ludzi w Woli Ostrowieckiej, a gdy wykopane w ziemi jamy były już pełne, Ukraińcy obłożyli szkołę słomą, oblali benzyną i podpalili. Do środka rzucono granaty. Zginęło około dwustu ludzi, część z nich spłonęła żywcem.

Potem z kościoła zaczęto wypędzać kobiety i dzieci. - Gdy nas wyprowadzano, śpiewaliśmy "Pod twoją obronę". Niektóre kobiety błagały, by oszczędzono chociaż dzieci - wspomina Aleksander Pradun. We wsi rozległy się strzały - od strony Równego nadjechali Niemcy, prawdopodobnie namówieni przez znajdujących się w oddziałach Wehrmachtu Ślązaków. Ukraińcy, kryjąc się za kolumną ludzi, zaczęli zmuszać idących do pośpiechu, a tych, którzy nie wytrzymywali tempa, zabijali na miejscu. Gdy kobiety i dzieci zapędzono pod las przy wsi Sokół, kazano wszystkim położyć się na ściernisku. Odrywano od grupy po kilka osób i zabijano pchnięciami bagnetów i strzałami z pistoletów. Wśród morderców ofiary rozpoznawały znajomych z ukraińskich pobliskich wsi.

Kiedy Aleksander Pradun zrozumiał, że zaraz umrze, poczuł wielki smutek. Pomyślał, że ma dopiero 13 lat. Pożegnał się z mamą i krewnymi. Zapędzeni na pole pod Sokołem do ostatniego momentu trzymali się razem, chcąc żyć choć parę minut dłużej.

Dzisiaj cudem ocalony z rzezi Pradun mieszka po polskiej stronie Bugu, w oddalonej zaledwie kilka kilometrów od granicy Michałówce. Wysoki, zwalisty chłop opowiada o wydarzeniach w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej bez emocji. A jednak i jemu załamuje się głos, gdy mówi, jak zginęła matka. I po tylu latach pamięta widok sześcioletniej dziewczynki, która poderwała się po serii strzałów i zaczęła biec w kierunku nieżywej już matki. Upowiec strzelił do niej kilka razy, padała, lecz ciągle podnosiła się z okrzykiem "mamo", aż wreszcie Ukrainiec dobił ją kolbą karabinu.

Tomasz Trusiuk także może mówić o masakrze z pozoru beznamiętnie. Już od lat pięćdziesiątych zaczął przyjeżdżać na Ukrainę, pochodzi przecież z mieszanego małżeństwa i ma ukraińskich krewnych. Starał się dowiedzieć jak najwięcej o tym, co wydarzyło się na Wołyniu w 1943 roku. Rozmawiał z Żydami, którym udało się przeżyć tu holokaust. - Pierwszy trening w zabijaniu Ukraińcy odbyli właśnie na Żydach. Przekonali się, że mord jest nie tylko bezkarny, ale i popłatny. Można zabić człowieka i zagarnąć jego majątek.

Kiedy prawie sześćdziesiąt jeden lat temu, po odejściu banderowców, zszedł ze strychu szkoły w Ostrówkach, skierował się do gospodarstwa swego krewnego. Najpierw zobaczył wbitego na sztachety kolegę. Potem znalazł ojca. Z odrąbanymi nogami i rękami. Po paru dniach dowiedział się, że zabił go znajomy, dawny sąsiad, obok którego kiedyś mieszkali w ukraińskiej wsi Równe. - Razem handlowali wieprzkami, razem pili wódkę i kradli drzewo z lasu.

Rozmawiamy w mieszkaniu Trusiuka w Lublinie, ale jego pozorny spokój pryska, gdy pytam, czy wydarzenia sprzed lat nie powracają czasem we snach. Zdejmuje okulary i długo je przeciera.

- Ja ciągle jestem na wojnie. Uciekam, padam, gonią mnie.

Krzyczy przez sen także ponadosiemdziesięcioletnia dziś Helena Popek. A kiedy nie może zasnąć, wspomina po kolei tych, którzy kiedyś mieszkali w jej rodzinnej wsi.

- Było sto siedemdziesiąt numerów, to tak liczę sobie, ilu ludzi w naszych Ostrówkach żyło. I ile rodzin zostało wybitych tak, że nie ocalał z nich nikt.

To, co się wtedy zdarzyło trwa w pamięci ocalonych z rzezi. Z fotograficzną precyzją wyryły się w niej obrazy i słowa. Dawni mieszkańcy Woli Ostrowieckiej i Ostrówek pamiętają rzeczy porażające swym okrucieństwem i zupełnie błahe. Śmierć najbliższych, dobijanie rannych, ludzi w konwulsjach, krew wypływającą z płytkich mogił. I elegancką uprząż bułanego konia, na którym jechał oficer UPA.

Pamiętają ostatnie słowa swych rodziców i znajomych, przywołują zdania: "może Matka Boska nakryje nas swym płaszczem", "żeby zabił od razu, a nie ranił". Cytują po ukraińsku drwiny morderców, wspominają ich śmiech. Pamiętają paraliżujący lęk, czepianie się życia lub dziwne otępienie i rezygnację. Przed oczami przewija im się film - prawdziwy, lecz zbyt drastyczny, by ktoś zechciał go nakręcić.

Trwa też wspomnienie Woli Ostrowieckiej i Ostrówek - istniejących od XV wieku wsi z brukowaną ulicą, drewnianym kościołem. W pamięci żyją też ludzie, którzy tam mieszkali, ich nazwiska i przydomki. Niepamięci sąsiadów z ukraińskich wiosek dawni mieszkańcy Woli Ostrowieckiej i Ostrówek przeciwstawili pamięć absolutną. Ze zdjęć, kiedyś podniesionych z pogorzelisk i przechowywanych jak relikwie, patrzą całe rodziny, odświętnie ubrani rodzice otoczeni gromadką dzieci, babcie z dumą piastujące pulchne niemowlęta. Uwieczniono też ważne wydarzenia z życia wsi, święta, kiedy bawiono się wspólnie z ukraińskimi sąsiadami. Na fotografii z wycieczki do Gdyni jest jeden z nich - Alosza Basiuk z Sokoła, zwany później "mordercą Polaków".

Gdy rozmawiam z mieszkańcami Sokoła, pytam ich właśnie o niego. - Po wojnie był kierownikiem radiowęzła w Łucku. Szukał swojej żony, ale przepadła bez śladu. Była Polką, Wanda miała na imię, ładna kobieta, z długim warkoczem, w szkole uczyła. W 1943 roku wzięła dzieci i tak po kryjomu wyjechała. I czemuż wyjechała, męża zostawiła?

Ja nic nie wiem, co się działo w czasie wojny, miałam wtedy siedem lat - broni się starsza kobieta, spotkana na drodze we wsi Borowoje, dawniej Przekurka. Z pomocą przychodzi jej sąsiadka, potężnie zbudowana bosa baba. - Strasznie było. Co tu Polacy wyrabiali! Palili chałupy, do ziemianek musieli ludzie uciekać. - Nagle patrzy na mnie badawczo: - A wy Polka, tak? Wszystko jasne. Polka. - Na moment milknie, lecz po chwili z impetem zaczyna na nowo: - Wasi zaczęli pierwsi. Banderowcy byli na swojej ziemi. Walczyli w obronie narodu.

Starsza kobieta nieśmiało protestuje: - Polacy nie zaczęli.

Młodsza kobieta napiera na nią swym ciężarem, głośno wymyśla. Krzyczy też na mnie: - Nie rozgrzebujcie tego, co było. Nie wracajcie. Bo znowu na siebie pójdziemy. Powiedzcie to w Polsce.

Iwan Kowalczuk, starszy mężczyzna, który przystanął na chwilę, przysłuchując się rozmowie, próbuje łagodzić: - Nie, nie pójdziemy na siebie. Chyba żeby była wojna.

Wszystkiemu winna była wojna. I Niemcy - bo dali broń ukraińskim policjantom, a ci poszli z nią do UPA. A potem Niemcy dali broń Polakom. I napuścili Ukraińców i Polaków na siebie. Tak mówi się dziś w ukraińskich wsiach: Przekurce, Sokole, Równem. Jeśli już chce się o tym cokolwiek mówić.

Bezpiecznym tematem jest za to wspominanie tego, co było przed wojną. - Zgodnie żyliśmy - mówią ludzie, którzy nie pamiętają nic z tego, co stało się potem, bo przecież byli za mali, za młodzi. Ale mogą za to opowiedzieć, jak jeździło się do młyna w Woli Ostrowieckiej, jak wspólnie z polskimi kolegami paśli krowy, pamiętają ich imiona, wspominają, jak razem bawili się na weselach i wieczorkach. Dobrze było, powtarzają, i lekki cień uśmiechu pojawia się na ich twarzach.

Jest też inny temat, który sprawia, że łagodnieją i najbardziej zacięci. W każdej z ukraińskich wiosek otaczających wymordowane polskie miejscowości był ktoś, kto pomagał Polakom. Schował dzieci, które w panice przybiegły do jego obejścia. Wywiózł znajomych do miasteczka, gdzie stacjonował niemiecki garnizon. Dlatego też we wsi Borowoje, gdy zalewa mnie potok gniewnych pretensji, mówię, że słyszałam o mieszkającym tu człowieku, który przechowywał Polaków. I natychmiast krzycząca na mnie kobieta traci impet. - Tam, w tej chałupie, mieszka Siergiej Stepanowicz. Idźcie do niego koniecznie.

Kiedy dziewięćdziesięcioletni Siergiej Zieliński dowiaduje się, że przyjechaliśmy z Polski, zaczyna deklamować. Wiersz o polskim orle, który będzie bronił granic od złych sąsiadów, zachował się w jego pamięci od czwartej klasy przedwojennej szkoły powszechnej. - Sam inspektor z powiatu chciał, bym się dalej uczył, na koszt państwa - mówi z dumą. - Ale ojciec powiedział, że jak się będę uczyć, to kto będzie krowy paść.

Gdy zaczęła się masakra w polskich wsiach, do jego obejścia przybiegła Helena Kowalik z dziećmi. Przez kilka dni przechowywał ich w swej chałupie, a potem, by nieszczęścia na dom nie sprowadzić, postanowił odprowadzić ich do teściów. Gdy był już z nimi na obrzeżach wsi, do chałupy przyszedł mąż, który od tygodni pracował jako cieśla w innych wsiach. - Zaczął krzyczeć: "Gdzie ich pochowaliście?". Babka go uspokajała: "Bolek, oni żyją", ale uwierzył dopiero, gdy ktoś przyprowadził ich z powrotem do chałupy - wspomina Siergiej Zieliński. Patrząc niemal niewidzącymi oczami, dodaje: - A jak było naprawdę? Wy mówicie, że to Ukraińcy mordowali Polaków. A jak przyjeżdżają nasi korespondenci, to mówią, że Polacy wszystko zaczęli.

Nie ma woli politycznej, by upamiętnić pomordowanych na Wołyniu. Ich kości, płytko zakopane w jamach, wypłukane przez deszcz, czasem bieleją w miejscach, gdzie kiedyś były wsie. Nie można jednak robić ekshumacji. Bo ekshumacja jest twardym dowodem, że mordów dokonano. A historycy i władze ukraińskie nie chcą takich dowodów. Nie można też dostać pozwolenia na choćby symboliczne mogiły czy krzyże - mówi Leon Popek z lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej.

Dzisiaj nie byłoby już szans na to, co stało się w 1992 roku, kiedy wraz z grupą dawnych mieszkańców Woli Ostrowieckiej i Ostrówek doprowadził do ekshumacji dwóch zbiorowych mogił. W jednej z nich znalazł drewniany krzyżyk należący kiedyś do dziadka. Leon Popek jest synem Heleny Popek - tej, co krzyczy przez sen, a w bezsenne noce wspomina sąsiadów. Niemal od zawsze wiedział, że będzie historykiem, choć kiedy zaczynał studiować w latach siedemdziesiątych, mogło się wydawać, że prawda o mordowaniu Polaków na Wołyniu nie ujrzy światła dziennego. Jednak już wtedy zaczął zbierać relacje tych, co ocaleli.

- Niektórzy bali się mówić. Inni nie byli w stanie. Przekonywałem wtedy: po to przeżyliście, by dać świadectwo.

Dokumentowanie zbrodni na Wołyniu było trudne. - Ukraińcy mordowali tak, by nie zostawić świadków. Zdarzało się, że z całej wsi ocalał tylko jeden człowiek. Zapisywanie relacji było wyścigiem z czasem. Gdy ktoś umierał, zabierał do grobu tajemnicę losów wielu ludzi. Ocaleni z wołyńskiej rzezi milczeli przez lata, przekazując wiedzę o tragicznych wydarzeniach tylko najbliższym. Czasem i oni nie byli w stanie uwierzyć.

Aleksander Pradun, dawny mieszkaniec Ostrówek, historię dwóch polskich wsi, które przestały istnieć w ciągu kilku godzin, starał się przekazać córce. - A wie pani, że parę lat temu, gdy zaczęto mówić i pisać o tym wszystkim, przyszła do mnie i powiedziała: "Nie wierzyłam ci, bo nic takiego nie uczono nas w szkole. A teraz wiem, że mówiłeś prawdę".



Ludobójstwo, eksterminacja, rzeź