NIE - 06/2010

 

Jerzy Urban

Cienias w teatrze cieni

 

Bywam traktowany jako źródło wiedzy o różnych wielkich ludziach Warszawy drugiej połowy XX wieku. Rzecz w tym, że z osobami tymi obcowałem niedbale i dopóty, dopóki wielkościami jeszcze nie były. Niekiedy ich wymiar uświadamiały mi dopiero poświęcone im mowy pogrzebowe i nekrologi. Szkoda mi się wówczas robiło, że takie gwiazdy olewałem za ich życia.

W porę wiedziałem, że są ważnymi, tylko o poetach przedwojennego chowu z pokolenia moich rodziców - Julianie Tuwimie i Władysławie Broniewskim. Z Broniewskim w początku lat 50. śniadałem przy kontuarze baru Jontek na Wiejskiej (później Sejmowy). Śniadania dawano tam typowo wiedeńskie: świńskie uszy albo ryje i ciepłą wódkę w musztardówkach. Po pierwszej setce poeta myślał, po następnych monologował bardzo już niejasno i tyle tego obcowania.

Z Romanem Polańskim zdarzało mi się zadawać, gdy był studentem i królem życia. Dziś niestety samopoczucie mu zmarniało. A wtedy był tylko autorem etiudy "Dwaj ludzie z szafą" i jeszcze nie istnieli Beatlesi, którzy zaśpiewają, że Polański jest geniuszem. Młody Polański czynił wrażenie krzykliwej pchły. Gorączkowo plotąc, ruchliwie się wiercąc i donośnie krzycząc, koncentrował na sobie uwagę. Miał fanów już wówczas nim oczarowanych - ja uciekałem. W latach 90. obiadowałem z nim u znajomych. Wszyscy czołgali się przed Mistrzem, ale kaczki podano niedopieczone.

W uczniowskich czasach nas obu u Jerzego Kosińskiego mieszkałem nawet kiedyś w Jeleniej Górze przez dwa tygodnie. Był milczący, a mimo to antypatyczny. Jako światowej sławy pisarz stał się potem interesującym gawędziarzem i wbrew powszechnej o nim opinii rozprawiał nie tylko o sobie. Kiedy w Nowym Jorku marniał jego literacki status i musiał przyjeżdżać do Polski, żeby czuć się nadal wielkim pisarzem, można już było przypuszczać, że ambicja go zabije. Sadzę, że Kosiński nie chciał żyć dłużej niż jego wysoka ranga.

Leszka Kołakowskiego poznałem jako zięcia łódzkich znajomych moich rodziców - państwa Dynensonów. Pani Dynenson zapewniała, że mąż Tamary bardzo jest zdolny, więc nie mogło to ulegać wątpliwości Urbanów. Parę lat później dla nas w "Po prostu" był już gwiazdą przewodnią i guru. W początku lat 60. spędzałem urlop w Zakopanem jako część jego świty. Seryjnie opowiadał dowcipy, nie mordując ich. Któregoś dnia odbywaliśmy wycieczkę saniami i dla zabawy Kołakowski podjął z prof. Górskim potoczną rozmowę po łacinie. Pojąłem, że to dla mnie za wysokie umysłowe progi i nie bacząc na koszty, nazajutrz wynająłem odrębne sanie.

Ostatnie spotkanie to był rok 1968. Profesor utyskiwał, że go śledzą - stale jeździ za nim samochód. Waha się więc, czy nie wyjechać z Polski. Powiedziałem, że jeśli widzi za sobą ten samochód, to nie znaczy, że go śledzą, tylko że go straszą. Zapewne właśnie chcą, żeby emigrował.

Pilnie czytałem wszystko, co Kołakowskiego ukazywało się po polsku w dowolnym obiegu. Oczywiście nie sięgałem po lektury przeznaczone dla fachowców. Wyjąwszy "Główne nurty marksizmu", odniosłem wrażenie, że Kołakowski używa swego wielkiego umysłu do pokazywania myślowych sztuczek, zabawia publiczność myśleniem. Czynienie z myślenia rozrywki powinno było bardzo mi się podobać, ale dopełniałem tego obowiązku z pewnym przymusem. Uważam, że największym myślicielem z Polski nie był Kołakowski, lecz jest Zygmunt Bauman. Zajmuje się głównymi problemami współczesnego świata, nie zaś pokazami swego cudownego umysłu.

Jak wszyscy inni, ceniłem sobie bardzo towarzystwo Marka Hłaski. Cała Warszawa była w zalotach. Marek mógłby leniwie siedzieć, przyjmować hołdy i tylko robić losowanie, z kim spośród dziewczyn lub pisarzy i krytyków pójdzie dziś do łóżka. A jednak ten pieszczoch był w życiu towarzyskim pracowity. Po pierwsze słuchał ludzi i wszystko zapamiętywał. Jako pisarz karmił się bowiem opowiadanymi mu lekturami, przygodami, anegdotami. W knajpach uczył się też, jak mówią pijaczkowie, jak cipy, jak milicjanci. Po drugie Hłasko wiedział, że za kult swoim wyznawcom należy płacić. Każdego wieczoru urządzał z siebie teatr dla swojego towarzystwa i na ogół wystawiał spektakl premierowy. Jego nocną sceną była głównie tancbuda Kameralna. To zjadał szklankę. To policzkował dziewczyny kwiatem. Raz przyszedł z dużą forsą i rozrzucał banknoty po całej knajpie. Nie to, żeby czyniąc wrażenie już nieprzytomnego, potem nie chodzić od stolika do stolika, aby żądać zwrotu. Forsa i za socjalizmu wywoływała u pijaków ataki przytomności.

Kiedy indziej, pamiętam, Hłasko przyprowadził do "Kamery" młodziutką sekretarkę z biur filmowych na Puławskiej. Do trzeciej flaszki opowiadał, jaka jest piękna i że rano wezmą ślub. Po kolejnych ćwiartkach pytał kumpli, skąd taka wstrętna kurwa mu się przypętała, i finał: - Wynoś się, szmato! Nie dam ci na taryfę.

A ona łkała, że aż bolało nas w środku od śmiechu. Wszystko to było bardzo dla mnie rozrywkowe, ale jak długo można chodzić do jednego i tego samego teatru? Jako widz Hłaski począłem odczuwać nudę. A przy tym mam tę skazę, że będąc pijakiem, alkoholików nie znoszę.

Jerzego Grotowskiego poznałem w nocy. Leżał na piętrowym łóżku w jakimś warszawskim internacie. Był wiceszefem krakowskiej delegacji na kongres młodzieży (początek 1957 r.), na którym proklamowałem powstanie Rewolucyjnego Związku Młodzieży. Wraz z naczelnym redaktorem "Po prostu" Ryszardem Turskim coś z Grotowskim negocjowaliśmy, chyba jego ugodę polityczną z Beniem Tejkowskim i Stefanem Bratkowskim. Byłem potem posiadaczem zszytych maszynopisów pism politycznych Grotowskiego. Tę pamiątkę łakomą dla każdego muzeum teatralnego w świecie spaliłem wraz z innymi papierami w roku 1968. Bałem się wtedy rewizji w domu.

Jan Himilsbach to był postrach. Wolałem bulgotanie wody płynącej do wanny niż jego monologi z rejsów prywatnych. Wkrótce do knajp go już nie wpuszczano. Rano zaczepiał na ulicach i chrypił: - Daj dychę, jak Boga kocham, zwrócę.

Jakiś czas bowiem mieszkał u katolików w Laskach, a też pisał wiersze dla PAX-u, więc się z Bogiem nieco skumplował.

Po "Rejsie" Himilsbach został uznany za pierwszoplanową postać charakterystyczną Warszawy. Opowiadania, które pisał, miały wdzięk i prostotę. Gdy umarł, okazało się, że był wielki: z wierzchu menel, w środku subtelny artysta i wstyd dla wszystkich, którzy żałowali mu dychy lub nie dawali więcej.

Agnieszkę Osiecką poznałem jako nastolatkę, kiedy zaczęła studia. Razem pobieraliśmy logikę formalną u prof. Marii Ossowskiej. Chadzała na Foksal do knajpy dziennikarzy. Uchodziła za ładną, ale zimną, milczącą, niepijącą i nieciekawą. Potem wszystkie te wady jej przeszły. To ja pierwszy napisałem w "Szpilkach", że nie jest żadną tam tekściarą od piosenek, tylko wybitną poetką. I że wielkich poetów Polska ma teraz jak psów, ale kiedyś z tego wszystkiego tylko Osiecka się ostanie w masowym obiegu. I rzeczywiście. Chociaż Nobla dostała nie ona, lecz jeden słuszny polski poeta i jedna poetka genialna, cóż kiedy nieśpiewana, to tylko nazwisko Osieckiej jest powszechnie znane.

Osiecka - podobnie jak jej eks-kochanek Hłasko - starannie zabawiała towarzystwo, ale bez teatru, słownie. Do swoich opowieści miała zawsze zawczasu przygotowaną puentę. Wszyscy więc słuchali pilnie, żeby się jej doczekać. Z latami minęło to w miarę jej picia. Potrafiła godzinami powtarzać jedno zdanie, które się jej uczepiło. Wytrzymywali to tylko ci, co ją kochali. Pod koniec głównie pijane kobiety.

Za wielkość z czasów PRL uchodzi teraz reżyser Stanisław Bareja. To prekursor ekranowego sitcomu w Polsce. Nie cierpiałem i nie lubię tego gatunku humoru. Bardziej go nie lubiłem, niż lubię pieniądze. On czytał moje Kibice w "Kulisach" i widział we mnie scenarzystę swych komedii. Był jedynym, któremu odmówiłem, pomimo że pachniało to szmalem.

Z Ryszardem Kapuścińskim przez jakiś czas pracowałem w tygodniku "Polityka". Musiałem go jednak poznać wcześniej, gdyż był w "Sztandarze Młodych", gdzie znałem wszystkich. W "Polityce" Kapuściński spędzał czas na korytarzu, gdzie dziewczyna-goniec miała swój stolik. Tylko przy takich polowaniach przestawał być małomówny.

Pisał zrazu reportaże z Polski, które czytywałem bez zachwytu. Zwano je literackimi, a maniera ta dominowała w owym czasie. Wzorem był Marian Brandys. Były to utwory bogato zdobione zmyśleniami, opisami miejsc, odtwarzaniem klimatu. Tkał je Kapuściński dialogami, które miały uzmysłowić egzotykę języka i górników, i hutników, kolejarzy, chuliganów. Jak owi górnicy wieźli zwłoki kolegi do rodzinnej wsi, to jechali i jechali, snując się przez dziesiątki stron maszynopisu. Wrażenie, że to nudziarz, potęgowały stałe telefony już z zagranicy do wpływowej kobiety, z którą dzieliłem redakcyjny pokój. Wciąż o coś prosił, marudził i użalał się nad sobą. Gwiazdą był w owe lata reporter Józef Kuśmierek - zwięzły, śmiały, konkretny, chropowaty i krzykliwy.

Wielkość Kapuścińskiego objawiła mi się nagle i w niespodziewanym miejscu. Były nią kartki z powielacza na okropnym, szorstkim papierze: "Biuletyn Specjalny PAP" dla wybranych. Ryszard opisywał szczyt afrykański w Addis Abebie. Rzecz miała też wersję drukowaną, ale krótszą i gorszą. Kapuściński po prostu relacjonował bez komentarzy, co po kolei mówili afrykańscy prezydenci. Były to genialnie streszczone występy autoparodystów przynoszące niezwykle śmieszną karykaturę afrykańskich elit politycznych. Jeżeli w PAP zachowały się kartki tych biuletynów sprzed pół wieku, warto wygrzebać z nich Kapuścińskiego i wydać książkę pokazującą, co on pisał dla wybranych, więc prawie bez cenzury.

W latach 50. czy 60., a także trochę później zdumiałby się każdy, ja najbardziej, gdybym mógł przewidzieć, co świat przyjmie z całego polskiego piśmiennictwa literackiego XX wieku, co się z niego za granicą ostanie w XXI w. Zdawało się w połowie wieku, że Bruno Schulz, Tadeusz Borowski, Jerzy Andrzejewski, Jarosław Iwaszkiewicz. Niektórzy wiedzieli, że jest Witold Gombrowicz. Największy okazał się Kapuściński, długo, długo nic i Lem jeszcze.

Tak więc dopóki Ryszard Kapuściński był kolegą, nie zwracałem na niego uwagi. Kiedy zaś spotkałem go współcześnie już jako boga, był niedostępny, choć przystępny jak zawsze.

I tak oto ocierając się o niemal wszystkie tutejsze wielkości moich czasów, odpychałem od siebie chwilowe lub trwałe legendy tych lat.

Przesłanie: żeby ciekawie nasycić swój czas, nie można być odpychającym. Trzeba w ogóle lubić ludzi, alkoholików też. Będąc snobem jak ja, należy zaś uwodzić każdego gówniarza, gdyż nigdy nie wiadomo, co z niego wyrośnie.