Wprost - 28 marca 2010

 

Helena Kowalik

Utracona cześć Ireny Dziedzic

 

"Lustrowana odmawiała w czasie badania posłużenia się pismem zwykłym. Twierdziła, że od co najmniej 50 lat używa tylko dużych, drukowanych liter, a ponadto nie chce, aby na podstawie brzydkiego wyglądu pisma poznać jej osobowość. Konsekwentnie i usilnie pozorowała nieudolność pisania minuskułami. Wyszczególnione zgodności upoważniają do wnioskowania, iż podpisy z nazwiskiem probantki i z użyciem słowa »kwituję« pod następującymi kwotami: (tu lista sum wraz z datą) zostało nakreślone przez Irenę Dziedzic" - stwierdza w obszernej ekspertyzie grafolog sądowy. Pierwszego kwietnia rusza proces lustracyjny najsłynniejszej telewizyjnej gwiazdy PRL. "Wprost" dotarł do akt sprawy.

Dziennikarka chce się oczyścić z zarzutów, które - jak twierdzi - postawiła jej niemal połowa polskich mediów, m.in. Telewizja Polska, "Dziennik Polska Europa Świat" i "Newsweek". Biorąc pod uwagę materiały, które zachowały się w Instytucie Pamięci Narodowej, primaaprilisowa zdaje się nie tylko data pierwszej rozprawy, lecz także fakt, iż inicjatorką całego przewodu jest sama Irena Dziedzic.

W IPN zachowało się sześć dokumentów z lat 60., pod którymi podpisała się Irena Dziedzic. Na jednym z nich dziennikarka potwierdza swym imieniem i nazwiskiem, że wzięła od SB 6 tys. zł "w związku z wyjazdem do Paryża". Dziś twierdzi, że wszystkie dokumenty widzi po raz pierwszy. Że podpisy mogły być spreparowane - w końcu przez lata swej kariery rozdała dziesiątki tysięcy autografów. Że nigdy nie współpracowała z tajnymi służbami, a przeciwnie, to służby chciały ją zniszczyć. Że jest ich ofiarą od pięćdziesięciu czterech lat, tak jak dziś jest ofiarą zawistnych dziennikarzy, którzy zazdroszczą jej bezprecedensowej kariery.

Na swoim blogu była gwiazda TVP wymienia listę zawistników, którzy ją pomówili. Michał Karnowski ("Newsweek Polska"); Luiza Zalewska ("Dziennik Polska Europa Świat"); Dorota Kania, Anita Gargas (TVP), Bronisław Wildstein ("Rzeczpospolita").

Do nich wszystkich kieruje słowa ostrzeżenia zaczerpnięte z rewolucyjnej pieśni "Czerwony sztandar": "Nadejdzie kiedyś dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my...".

Tomasz Raczek, dziennikarz i filmoznawca, twierdzi, że Irena Dziedzic od zawsze budziła podziw i siała strach. - Była damą i potworem w jednym - ocenia. W 1956 roku stworzyła pierwszy w historii polskiej telewizji talk-show "Tele-Echo". Program prowadziła przez 25 lat. - Jej rozmówcy wyglądali jak struchlałe, przerażone myszy, odpowiadające na pytania przebiegłej kocicy - tłumaczy Raczek.

Podziwiana przez widzów, budziła nienawiść i zawiść wielu współpracowników. W zasadzie wszyscy, którzy się z nią zetknęli, twierdzą, że ma "koszmarny charakter" i jest skrajnie apodyktyczna. Znawca opery Bogusław Kaczyński do dziś pamięta, jak miał wystąpić w jej programie. Dziedzic podobno zaprosiła go do domu, zasiadła przy biurku i napisała na maszynie cały wywiad - z odpowiedziami. Zaznaczyła, kiedy jej rozmówca ma się zdenerwować, a kiedy roześmiać. Na koniec dała mu scenariusz do nauczenia się na pamięć.

Maciej Szczepański, legendarny prezes Komitetu ds. Radia i Telewizji w latach 1972-1980, w rozmowie z Teresą Torańską roześmiał się na pytanie, czy chciał wyrzucić Irenę Dziedzic za to, że nawymyślała wartownikowi, gdy zażądał od niej przepustki w gmachu. "Nawet gdybym chciał, tobym nie mógł. Musiałem połykać wszelkie jej fochy i zagrania".

Ci, którzy Dziedzic znają, jednym głosem twierdzą, że lubi ona mieć wszystko pod kontrolą. Dotyczy to zwłaszcza jej wizerunku. A nad nim właśnie przestała panować - trzy lata temu media ujawniły, że od początku 1962 roku do 30 kwietnia 1966 dziennikarka była zarejestrowana przez SB jako tajny współpracownik o pseudonimie "Marlena".

Autolustracja to rzadko stosowana konstrukcja prawna (wcześniej skorzystała z niej m.in. Zyta Gilowska). Pozwala ona osobie publicznej, którą ktoś oskarżył o współpracę ze służbami specjalnymi, zainicjować przewód, który mają oczyścić. Irena Dziedzic złożyła wniosek w tej sprawie w Sądzie Okręgowym Warszawa-Praga w lutym 2009 roku. Ten przekazany został do oddziałowego Biura Lustracyjnego Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie "celem przeprowadzenia pełnej kwerendy w zasobach archiwum IPN". Odpowiedź instytutu nie jest jednak dla zainteresowanej korzystna.

- Z całościowej analizy materiału dowodowego wynika, że od czerwca 1958 roku do kwietnia 1966 Irena Dziedzic w sposób świadomy i tajny współpracowała z SB jako osobowe źródło informacji - mówi w rozmowie z "Wprost" prokurator Jarosław Skrok z IPN. - Na zlecenie sądu pion lustracyjny IPN przeprowadził wnikliwą kwerendę archiwalną. Swoje wyjaśnienia złożyła też sama zainteresowana - dodaje.

W dokumentach I PN nie ma informacji o tym, w jakich okolicznościach mogło dojść do zarejestrowania dziennikarki. Jest za to sprawozdanie funkcjonariusza SB Lipińskiego (w dokumentach nie używa imienia) z nawiązania pierwszego kontaktu z dziennikarką w październiku 1957 roku. "Wystąpiłem jako oficer służb kontrwywiadu MSW. Zaproponowałem współpracę z organami, udzielanie nam informacji o dziennikarzach państw kapitalistycznych oraz kontaktach z nimi obywateli PRL. Irena Dziedzic zgodziła się. Oświadczyła, że rozumie konieczność pomagania organom bezpieczeństwa. Przekazała szereg informacji dotyczących B. - obywatela USA polskiego pochodzenia. Po spotkaniu z B. obiecała do mnie zadzwonić, aby podzielić się spostrzeżeniami, bo to może być interesujące dla organów BP. Uznałem, że dobrym pomysłem będzie przeprowadzenie z B. wywiadu telewizyjnego. Ponadto przekazała informacje o romansie koleżanki Joanny R. z dziennikarzem Hansem S.", mówi notatka.

Duża część raportów poświęcona jest rozległym potrzebom finansowym twórczyni "Tele-Echa". Kiedy Dziedzic rozstała się z pewnym telewizyjnym prezenterem, zabrała mu samochód, choć to on go kupił i spłacał raty. "Twierdzi, że skoro mieszkał u niej i jadł, to samochód należy do niej", przytacza rozmowę z dziennikarką oficer służb. Sprawa była głośna na telewizyjnych korytarzach i wyjaśniana na zebraniu partyjnym. Ponieważ raty za samochód nie były spłacane, komornik miał wejść na pensję owego prezentera. Towarzysze na zebraniu uchwalili więc, że skoro tow. Dziedzic nie ma pieniędzy na raty, należy jej przyznać premię w wysokości 3 tys. zł. "Wzięła pieniądze, kupiła ciuchy, nadal nie płaciła rat" - martwił się oficer.

W 1962 roku Lipiński tak charakteryzował "Marlenę": "Jest kobietą inteligentną, z dużym urokiem osobistym, posiadającą łatwość w nawiązywaniu znajomości. W toku współpracy zauważyłem, że chciałaby w stosunku do nas zachować niezależność, traktować rozmowę ze mną, choć poważnie, ale jako wolny strzelec. Na ogół chętnie udziela informacji. Ostatnio spotkania odbywamy rzadko, bo ta osoba mieszka z aktorem G. i brak jej naturalnych możliwości do spokojnej rozmowy na interesujące nas tematy. W wyniku częstych kłopotów finansowych otrzymała od nas szereg razy pieniądze (a w tym roku pożyczkę 9 tys. zł), co spowodowało uzależnienie jej od aparatu".

Trzy lata później Lipiński raportował, że "Marlena" nie spłaca pożyczki z MSW. Notuje, że udzielił jej reprymendy, iż takie uchylanie się może podważyć zaufanie aparatu bezpieczeństwa do niej. "Zdenerwowała się. Zobowiązała się na piśmie, że odda. Byłem u niej w domu, chciałem, aby opracowała doniesienie na temat aktualnej sytuacji wśród literatów opozycjonistów oraz innych osób grupujących się w kawiarni PIW, Czytelniku, i w SPATiF-ie. Wyraziła zgodę, prosząc o 2 tys. zł za wykonanie zadania. Przekazała dość ciekawe informacje na temat Ważyka".

Jak wynika z dokumentów, "Marlena" oddała wspomniane 9 tys. zł po czterech latach. Lipiński wpłacił pieniądze do kasy MSW. Zamiast odsetek przekazała wiele informacji o charakterze operacyjnym, dotyczących wyjazdu w 1957 roku do RFN Grzegorza Z., który odmówił powrotu. Podała jego aktualny zagraniczny adres z informacją, że pojechała do niego z Polski przyjaciółka, która prawdopodobnie już nie wróci.

Innym razem funkcjonariusz podsumowywał, że jego tajna współpracowniczka "usiłowała wykorzystać fakt współpracy z SB do załatwiania spraw osobistych oraz uzyskiwania od nas pomocy" i nie wywiązywała się z powierzonych jej zadań. W sumie miała otrzymać od SB 15 tys. zł (według ówczesnej wartości). Służby były więc niezadowolone, ale nadal nie spuszczały z niej oka. W roku 1966 do teczki personalnej Dziedzic trafił donos mówiący, że prowadząca "Tele-Echo" u wielu osób zaciągnęła długi, których nie spłaca. Tak miało być np. w 1964 roku, gdy na zaproszenie Polonii gościła przez sześć tygodni w Ameryce. Dziedzic miała gościnnie wykładać na Uniwersytecie Harvarda, ale - jak odnotował funkcjonariusz - "było to nieporozumienie, bo nie znała angielskiego. Nie przychodziła więc na spotkania, tłumacząc się złym stanem zdrowia".

Prawdą jest, że wokół tego pobytu w USA gwiazda PRL-owskiej telewizji stworzyła legendę. W książce "Teraz ja..." Dziedzic twierdzi, że otrzymała tam propozycję pracy w amerykańskiej telewizji. Miała dostawać 6 tys. dolarów za program w pierwszym roku trwania kontraktu, a 12 tys. w następnych dwóch. Odrzuciła ofertę, ponieważ doszła do wniosku, że w Polsce ma w dziennikarskim zawodzie do wypełnienia misję.

Bezpieka uważała jednak, że pobyt w USA skompromitował TW "Marlenę". W kwietniu 1966 roku Lipiński pisze bardzo krytyczny raport o współpracy z "Marleną". Stwierdza w nim, że dziennikarka nie ma możliwości dotarcia do cudzoziemców, którymi interesuje się bezpieka. Że naciąga SB na pieniądze, których później nie oddaje. Wniosek? Należy skończyć z nią współpracę i przekazać jej teczkę do archiwum. Jego sugestia zostaje wykonana.

SB nie zapomniała jednak o Dziedzic. W drugiej połowie lat 60. staje się ona dla służb "figurantką", czyli osobą rozpracowywaną. Akcja ma kryptonim "Spiegel". W jej życiu zdarzyło się bowiem coś, co mogło zainteresować kontrwywiad: latem 1966 roku gwiazda "Tele-Echa" poznała nad węgierskim Balatonem H.T. - dziennikarza z Berlina Zachodniego, wpływowego sympatyka SPD. SB zdobywa listy pary, świadczące o wzajemnym uczuciu. W Warszawie Polka i Niemiec spotykają się potajemnie u przyjaciółki Ireny Dziedzic. Tajne służby zastanawiają się, czy chodzi tylko o miłość? 

Przyjaciółka telewizyjnej gwiazdy zgadza się na zainstalowanie podsłuchu w swoim mieszkaniu, ale operacja się nie udaje: monterzy SB nie zdążają przed dyskretnym spotkaniem pary. Właścicielka lokalu informuje służby, że zauważyła ślady odsuwania mebli przez jej gości, gdy zostawiła ich samych. Niewątpliwie szukali "pluskiew"...

Służby są niepocieszone, zbierają też informacje o Irenie Dziedzic od agentów w środowisku dziennikarskim. Na przykład źródło "Szary" podaje, że gwiazdę "Tele-Echa" zna od ośmiu lat. Twierdzi, że jest skłonna stosować wszystkie chwyty, aby jej popularność nie wygasła. Kiedy opłaca się akcentować żydowskie pochodzenie, czyni to chętnie, kiedy korzystniejsza jest opcja przeciwna, deklaruje się jako antysemitka. Kiedy trzeba, sama wymyśla sensacje o sobie i puszcza je w obieg. W roku 1967, na kilka miesięcy przed wydarzeniami marcowymi, dochodzi do skandalu. Donos TW mówi o tym, że Dziedzic, wówczas prezenterka "Dziennika", "odczytując informację PAP: »Izrael mimo formalnego wyrażenia zgody na rozejm w dalszym ciągu prowadzi agresywne, imperialne działania wojenne na froncie z Syrią«, samowolnie zmieniła tekst informacji w ten sposób, że opuściła słowa »agresywne, imperialne«". Zostaje usunięta z redakcji "DTV". O przywrócenie jej do pracy walczyła, m.in. pisząc skargę do Zenona Kliszki, sekretarza KC PZPR. W archiwach IPN zachował się ten list. Oto jego fragment: "Imputuje mi się uprawianie działalności niezgodnej z linią Partii. Przeredagowałam zdanie, aby bardziej odpowiadało normom języka mówionego. (...) Zawsze przekazuję stanowisko Partii, ponieważ nie zwykłam mieć innych przekonań. (...) Zwracam się do Was, Towarzyszu, to już nie chodzi tylko o zepchniecie mnie na margines życia zawodowego. Chodzi przede wszystkim o dobre imię członka Partii, którym jestem od przeszło 20 lat". W tej sytuacji SB postanawia sprawdzić, czy zmienione zdanie o Izraelu ma związek z rzekomym żydowskim pochodzeniem gwiazdy. Tajniak dociera do jej gosposi Stefanii T. Za obietnicę poprawy losu jej uwięzionego syna (chłopak odsiaduje wyrok w celi, gdzie zamknięto 36 więźniów, straż przymyka oczy na fakt, że jest wykorzystywany seksualnie), kobieta daje mu klucze do mieszkania dziennikarki. Funkcjonariusze pod nieobecność właścicielki przekopują wszystkie szuflady. Odnalezione metryki urodzenia ponad wszelką wątpliwość dowodzą, że Irena Dziedzic nie ma żydowskiego pochodzenia "Zasadniczy jednak problem" - odnotowuje oficer SB - "czy jest związana z działalnością wywiadowczą, pozostał nierozstrzygnięty".

Tajnej teczki "Marleny" ani zobowiązania do współpracy z SB, sporządzanego zazwyczaj przez nowo pozyskaną TW, nie odnaleziono do tej pory w archiwach IPN. - Zgodnie z instrukcją pracy operacyjnej pisemne zobowiązanie nie zawsze musiało być pobierane. Od sporządzania takiego dokumentu można było odstąpić, choćby wtedy, gdy jego powstanie mogłoby negatywnie wpłynąć na psychiczne nastawienie informatora - mówi prokurator Skrok.

Prowadzący Irenę Dziedzic funkcjonariusz zmarł w 2007 roku. Był oceniany jako bardzo sumienny oficer bezpieki, chwalono jego umiejętną pracę z posiadaną siecią agenturalną rekrutującą się przede wszystkim ze środowisk inteligencji twórczej.

Kolejna rejestracja Dziedzic jako TW nastąpiła dopiero w roku 1986 i trwała do roku 1990. Ale to już inna teczka i inny prowadzący. Przesłuchiwany przez prokuratora IPN oficer, który dokonywał rejestracji, nie pamięta, z jakiego powodu "zabezpieczał" lustrowaną i jaki to miało mieć charakter. Według tego świadka "zabezpieczenie" było określeniem wieloznacznym, nie precyzowało charakteru zainteresowania SB wobec konkretnej osoby.

Obciążające Dziedzic dokumenty są mocne, a nagłośnienie spraw sprzed lat - niezależnie od wyroku - spowoduje w jej życiu kolejne turbulencje. O co więc właściwie chodzi byłej gwieździe telewizji? Ona sama nie rozmawia z mediami. Na swojej stronie internetowej napisała: "Proszę wybaczyć, ale nie udostępniam ani numeru telefonu, ani adresu. Po prostu, lubię spokój". Mimo to "Wprost" dotarł do niej przez jej bliskiego współpracownika. - Redaktor Irena Dziedzic nie będzie rozmawiała o tej sprawie przed zakończeniem procesu. Prosimy zwrócić się do nas nie wcześniej niż w miesiąc po zapadnięciu prawomocnego rozstrzygnięcia - usłyszeliśmy.

Bronisław Wildstein, który jest na "krótkiej liście" Dziedzic, twierdzi, że w tym szaleństwie jest metoda. - Wytaczanie procesów lustracyjnych jest częstą praktyką stosowaną przez osoby, które były TW. Każda z nich stara się uzyskać od sądu certyfikat swojej niewinności - mówi. Zdaniem Jacka Santorskiego, psychologa, dla ochrony swego wizerunku Irena Dziedzic chce wykorzystać fakt, że IPN ma w wielu kręgach niską wiarygodność. - W tej sytuacji procesy lustracyjne mają duże znaczenie wizerunkowe. Opinia publiczna dostanie jasny sygnał, że była gwiazda walczy o swoją niewinność, czyli nie była uwikłana we współpracę ze służbami - ocenia. Dopuszcza też, że jeśli Irena Dziedzic ma coś na sumieniu, może u niej działać psychologiczny mechanizm zaprzeczania i racjonalizacji rzeczywistości. - Wiele osób, jeśli coś brudzi ich wizerunek, za wszelką cenę potrzebuje oczyszczenia. Paradoksalnie wracają do bolesnych spraw z chęci osiągnięcia spokoju, nawet jeśli może to narazić tę osobę na kolejne kłopoty - mówi Santorski. I dodaje: - To takie przejście z psychologicznego piekła do czyśćca.

Janusz Rolicki, który pracował w telewizji w tym samym czasie co Dziedzic, uważa, że u podłoża lustracyjnej awantury leży osobowość dziennikarki. - Ona musi mieć wszystko pod kontrolą. Na innych lubi patrzeć z góry, specjalnie nosiła nawet buty na bardzo wysokich obcasach, żeby rozmówcy czuli się mniejsi i spoglądali na nią z dołu. Zawsze uważała się za królową serc i dusz milionów Polaków. Tak jak instruowała i korygowała swoich gości, tak teraz chce instruować dziennikarzy, którzy o niej piszą - tłumaczy. - Inna sprawa, że nie wierzę w jej współpracę z SB. Ona znała wszystkich świętych w PRL. Z wieloma na szczycie łączyła ją przyjaźń, a niektórzy plotkowali, że i coś więcej. Bycie agentką nie było jej po prostu do niczego potrzebne - przekonuje Rolicki.





Lustracja i materiały archiwalne