Halina Misiołkowa i Zbigniew Herbert

 

 

Hali - parę gorzkich ziaren cierpliwej miłości

(20.01.1954, dedykacja na antologii "W każdej chwili wybierać muszę")

Hali - pierwszy egzemplarz tej książki, którą pisałem w cieniu Jej dobroci

(1.08.1957, na "Hermesie, psie i gwieździe")

 

Pani Halina Misiołek (rocznik 1915) *[Zmarła 18.07.2000 r. w Sopocie.], jego "Pierwsza wielka Opuszczona", o której myśli teraz tak haniebnie rzadko, jak pisał w "Zimie" (Z trzech erotyków), mieszka z córką w Sopocie. W pięknym nowym szeregowym domu z ogródkiem, urządzonym antykami, gdzie ma własne, wydzielone mieszkanie z łazienką. Córka, romanistka, zwykle w pracy, często za granicą, wnuk Filip już na swoim, choć wpada z prawnuczkiem Bartoszkiem Bożydarkiem, którym ją niedawno uszczęśliwił. Opiekują się więc nią na zmiany, dotrzymują towarzystwa dwie panie - podają obiad, herbatę, czuwają w nocy, bo cóż, lat już 85, dwa zawały. Ale teraz jakoś lepiej, tak że czyta, bawi się z kotkiem, czeka na córkę i Bartoszka, a przede wszystkim - rozmawia z Bogiem, już czas.

- Poznałam go w 1947, może nawet 46? - wspomina. - U Włodzia Wnuka, szefa wybrzeżowych literatów, ważnego wtedy, liczącego się, u którego wszyscy się kłębili. Zaprzyjaźniony z moim mężem, Edmundem, dał mi posadę sekretarki Związku Literatów. Wiedział, że czytam, mam "wyczucie" i dość siedzenia w domu.

Wpadał też do niego Zbyszek Herbert - dwudziestotrzy- czy dwudziestoczteroletni zaledwie, repatriant ze Lwowa, student, który drukował jakieś drobiazgi w miejscowej prasie, kręcił się koło Związku, został więc "kandydatem", kierownikiem biura, moim pomocnikiem z pensją początkowo niższą od mojej, ale Włodzio szybko mu wyrównał, żeby się nie czuł ode mnie gorszy.

Pracowaliśmy razem, w jednym pokoju, w pięknym miejscu, bo naprzeciwko morza, mola - i tak się zaczęło. Od razu, choć początkowo myślałam, że tylko mi nadskakuje, wyróżnia w towarzystwie, gdy na przykład na balu literatów w Grandzie tańczył jedynie ze mną. Ciągle wtedy balowaliśmy, byliśmy młodzi, chcieliśmy odbić sobie lata wojny, organizowaliśmy razem z plastykami bale w Grandzie, sprzedawałam ze Zbyszkiem bilety.

Choć najczęściej bawiliśmy się w Związku, przy butelce wódki i kawałku kiełbasy, albo właśnie u Wnuków, Franka Fenikowskiego, Róży Ostrowskiej. U Zbyszka chyba tylko raz, na wieczorku tańcującym wydanym dla jego siostry, panny na wydaniu, miał bardzo surowego ojca.

Jeszcze wtedy nie palił, prawie nie pił - przeszedł akurat zakaźną żółtaczkę, bo zjadł nieświeżego węgorza, którego wiózł do Krakowa cioci Mili Herbertowej. Nie tańczył, najwyżej ze mną, bo miał krótszą nogę, utykał. W naszym światku najlepszym tancerzem był Wincenty Krasko, młody, uroczy reporter z Gdańska. Boże, ile ja się z nim natańczyłam!

Wkrótce jednak jasne się stało, że Zbyszek zakochał się we mnie jak sztubak. Odprowadzał do domu, wyciągał na molo, na spacer do Orłowa. Mieszkał blisko mnie, bo na Bieruta (czego bardzo się wstydził), ja na Dąbrowskiego, na parterze, tak że wystawał pod oknem, stukał, krążył i w nocy, mówił, że nie może spać, źle znosi pełnię księżyca. Co rano znajdowałam na parapecie bukiecik fiołków czy stokrotek, nic droższego. Rysunki kwiatków z sześcioma płatkami, tyloma, ile liczy słowo kocham. Miłosne listy, wystarczy rzucić okiem na pierwsze i ostatnie zdania: "Maleńki mój Strumyczku!", "Mój mały Ptaszku!", "Moje Małe Śliczne kochanie", Kiciusiu-Miciusiu, tulę się do Ciebie!". "Jutro jestem przy Tobie", "Całuję Twoje małe łapki", "Mocno tulę i całuję 10 paluszków", "Całuję Cię mocno i zaraz idę wypić butelkę porteru za Twoje zdrowie", "Moje Maleństwo, leżę przy Tobie i ogrzewam nóżki", "Siwiejącą i głupią głowę kładę na kolanach".

Zasypywał miłosnymi wierszami, erotykami, pojedynczymi i prawie że tomikami, pisanymi maczkiem, wydawanymi "nakładem oczywiście własnym", np. "Podwójny oddech" z 1950, który zdecydowałam się opublikować, ale także inne: "Pięć wierszy dla Hali" z 1953, "Dla Ciebie" z 1952, których nigdy - przynajmniej w takiej ilości - dla żadnej chyba nie pisał.

- Początkowo zupełnie mi się nie podobał. Drobniutki, szczuplutki, chłopyszek, dzieciak. Nikt. Odpychałam go, uciekałam, miałam przecież prawie dziesięć lat więcej, małe córeczki, męża. Dlaczego ja? pytałam. Czemu nie znajdziesz sobie ładnej, młodej dziewczyny, o co w Sopocie nietrudno, wystarczy pójść na plażę, na molo?

Mówił jednak, że jestem dla niego najpiękniejsza, a Dorotka i Tereska, czyli Dudu i Tataja, jak je ponazywał, to moje małe siostrzyczki. Odbierał nawet czasem Dudu z przedszkola, ma z nią zdjęcie z piaskownicy.

Nie byłam chyba specjalnie piękna, ale pełna życia, energii, beztroska. Oczytana, z podobnymi literackimi gustami: Gałczyński, Proust, Conrad. Głównie dzięki Edmundowi, mojemu mężowi, książkowemu molowi, który ciągle mi coś podsuwał, sama też masę czytałam, choć mam tylko maturę u "Sercanek". Chciałam studiować, ale mój tradycyjny ojciec nie pozwalał, uważał, że studentki to "puszczalskie".

Myślę, że wybrał mnie, bo byłam... pod ręką. Czy to bowiem przypadek, że swoją przyszłą żonę poznał również w kolejnym miejscu pracy, w Związku Kompozytorów? Bo niby "się mądrował", błazenkował - "morze nasze morze" wyśpiewywał zawsze na molo - ale wobec kobiet bardzo nieśmiały, ponieważ utykał, chodził jakby na palcach, wykrzywiał buciki, jedną nogę miał cieńszą, krótszą, z wielką blizną po szwie, pamiątkę ze Lwowa, po wypadku na nartach. Był zwolniony z wojska, gdy studiował w Toruniu, wysyłałam mu papiery. Nie lubił tańczyć ani plażować, na plaży czuł się źle, nie ruszał z koca, bo widać było bliznę i bez bucika bardziej utykał.

Nie startował więc nawet do naszej królowej, pięknej wilnianki Róży Ostrowskiej, otoczonej zawsze rojem mężczyzn, ani do prześlicznej góralki Ireny Wnukowej. Wnuk wprawdzie był jego przyjacielem, ale mój Edmund przecież też.

Był jeszcze nikim, dopiero zaczynał, ale chciał bardzo pisać, miał zawsze przy sobie notesik, w którym notował pomysły, złote myśli.

Tak jednak czuły, delikatny, kochający, nadskakujący, że w końcu stało się. Jego wiersze, uczucia i adoracja padły na grunt podatny, nie byłam szczęśliwa w małżeństwie. Edmund dręczył mnie dziesięć lat, zanim za niego wyszłam i nigdy bym tego nie zrobiła, gdyby nie wojna.

Jestem poznanianką, ale urodzoną w Berlinie, bo mój ojciec, Piotr Skrzypczak, zamożny, ambitny chłop z Poznańskiego, wyjechał do Niemiec, Holandii, potem Belgii, uczyć się ogrodnictwa, szkółkarstwa. W 1913 kupił kwiaciarnię, firmę ogrodniczą w Berlinie i mimo konkurencji, polskiego nazwiska, zdobył szybko pozycję na wymagającym niemieckim rynku. Wielki patriota, działacz polonijny, żenić się chciał tylko z Polką, którą znaleźli mu i wyprawili do niego jego rodzice. Prosperował znakomicie, ale gdy Polska odzyskała niepodległość, wrócił natychmiast z rodziną - miałam pięć lat, mówiłam już po niemiecku.

W Poznaniu kupił mamie kwiaciarnię przy Świętego Marcina, jedną z najpiękniejszych, najlepszych, a sobie ziemię na Jeżycach, wtedy przedmieściach Poznania, gdzie zajmował się - znów z powodzeniem - ogrodnictwem, szkółkarstwem, ruchem ogrodniczym. Hodował azalie, hiacynty, hortensję, a nową odmianę chryzantemy nazwał na moją cześć "Halszką". Działał w Poznańskim Towarzystwie Ogrodniczym i nie tylko *[Wielki biogram Piotra Skrzypczaka, ogrodnika, działacza społecznego zamieszcza "Polski Słownik Biograficzny", PAN, t. 35.].

W listopadzie 1939 Niemcy wywalili nas z domu oddanego folksdojczom, umieścili w obozie przesiedleńczym, skąd wyciągnął nas przyjaciel ojca, rektor poznańskiej szkoły ogrodniczej. Pracowałam w Goplanie, niemieckiej wtedy fabryce czekolady, pakowałam karmelki; bałam się wywózki do Niemiec.

A tymczasem Edmund Misiołek, którego poznałam jeszcze przed wojną, znów napisał do mnie z Warszawy, że kocha, czeka. Wydawało mi się, że Generalna Gubernia to jednak Polska, miałam dość fabryki, pojechałam więc do niego i w 1940 pobraliśmy się, potem urodziły się dziewczynki. Mieszkaliśmy przez pewien czas w Konstancinie, u Romana Bratnego, u którego poznałam Tadeusza Gajcego - chodził z Tereską na spacery.

Pracowałam w RGO, Edmund razem z Bratnym walczył w Powstaniu, mnie natomiast udało się uciec z Tereską do Poznania. Po powrocie Edmunda - na Wybrzeże, skusiły nas mieszkania.

Zakochał się we mnie, gdy byłam jeszcze gimnazjalistką, na wakacjach w Jastarni, gdzie spędzałam co roku z rodzicami wakacje; był bratem mojego prefekta. Nie miałam jeszcze matury, a już chciał się ze mną żenić! Prawie że mój rówieśnik, rocznik 1914, urodzony w Wieluniu nad Notecią, absolwent poznańskiej polonistyki. Jeszcze przed wojną pisywał w "Verbum", potem na Wybrzeżu w "Dzienniku Bałtyckim" i "Rejsach", "Tygodniku Wybrzeże", "Arconie".

Oczytany, wielki erudyta. Dobry, spokojny, porządny, ale nieuczuciowy, nudny. Książkowy mól. Absolwent liceum staroklasycznego, znał łacinę i grekę i siedział ciągle w tym swoim średniowieczu. Ale co najbardziej bolało, nieustająco podciągał mnie do góry, podsuwał książki, podkreślał nasze środowiskowe różnice. On bowiem wielki dziennikarz, pisarz, a ja poznańska mieszczka, córka badylarzy, bo tak się wtedy mówiło. Z własnymi pieniędzmi, tzn. od rodziców, co było jednym z naszych poważniejszych rozdźwięków, bo który mężczyzna to lubi? Mojemu ojcu zabrano wprawdzie wtedy kwiaciarnię, zostawiono jednak ogrodnictwo.

Ja tymczasem - pełna życia, temperamentu, kochałam siatkówkę, plażę, ludzi, w domu nie utrzymały mnie nawet małe dzieci, wychowywały je Kaszubki - dobre, uczciwe, gospodarne.

- Zatopiony w swoim średniowieczu, nie widział albo nie chciał, że mój związek ze Zbyszkiem coraz bardziej jawny, widoczny, bo choć oczywiście nie afiszowaliśmy się, żyliśmy w tym samym małym światku i ukryć się tego nie dało. Był skandal, tym bardziej że członkowie Gdańskiego Związku Literatów przeważnie starsi, tradycyjni, wierzący.

Ale romans z mężatką, gdzieś na boku i po kryjomu nie był też w stylu Zbyszka - wierzącego, z zasadami, co więcej, kolegi Edmunda. Przyszedł więc któregoś dnia do niego i blady jak trup, powiedział wprost: "Kocham pana żonę!". "Nie dziwię się", mąż na to, ale nie chciał zgodzić się na rozwód ze względu na katolickie zasady, córki, odpowiedzialność także i za mnie. Uważał, że mój związek z "nieodpowiedzialnym, egoistycznym młodym człowiekiem" nie ma szans.

Cierpiała także moja rodzina - rodzice, dziadek, wierzący, solidni poznańscy mieszczanie, dla których mój rozwód byłby tragedią, moje córki natomiast, jak się oszukiwałam, były zbyt małe, żeby cokolwiek rozumieć.

 

Kochałem Cię źle, nieprzytomnie. I to jest mój grzech wobec Ciebie. Grzech i krzywda wobec pana Edmunda są aż nadto oczywiste, aby o tem pisać. Kiedy opamiętałem się, było już za późno. (...) Mam ogromne poczucie winy, że nadużyłem Twojej dobroci i zaufania. (...) To była moja ogromna lekkomyślność i brak odpowiedzialności, którą słusznie wytknął mi Edmund. Rozbicie rodziny jest ogromnym grzechem, którego nie odpokutuję, jakkolwiek bym cierpiał.

(23.01.1951)

 

Krynica. 4.10.1950.

Wielce Szanowny i Kochany panie! - pisał do Jerzego Zawieyskiego. (...) Więc jest to krótko mówiąc miłość, pierwsza, męska. Początek był jeszcze b. idealistyczny, b. zielony. Pragnąłem mieć wpływ na sferę intelektualną, duchową kochanej, nieszczęśliwej istoty, pomagać walczyć razem z nią, zdobywać prawdę, Boga, radość, wiarę w sens życia. Wkrótce jednak na przekór wzajemnym ślubom czystości zaczęło się stawać b. niebezpiecznie, b. zmysłowo, b. cieleśnie. Jestem starym bykiem, mam za sobą niejedno doświadczenie, ale w tym wypadku, dlatego właśnie, że to była miłość prawdziwa, a to znaczy bezinteresowna i czysta - nie mogłem, nie chciałem zgodzić się na brutalny schemat, jaki narzuca życie.

Była to dla mnie (a właściwie jest) - próba człowieczeństwa, konkretna, angażująca mnie całego, trudna, czasem rozpaczliwie beznadziejna. Była to walka pełna upadków i buntów, grzech, to znów pogodzenia i ufności. W takich wypadkach najprostszym rozwiązaniem jest samobójstwo albo ucieczka. Oba rozwiązania, pozorne rozwiązania, są wstrętne. Kobieta, którą kocham, jest w sakramentalnym związku, który musi być uszanowany. A zatem wyrzeczenie. Ale nie mogę wyrzec się miłości, przez którą żyję, tylko tego, co w niej grzeszne.

A zatem dramat trwa.

Wierzę, że jest to jedna z dróg do Boga. Świat wydaje mi się inny, głębszy, życie trudniejsze. Ale wdzięczny jestem Bogu za to doświadczenie. I wierzę, że zaprowadzi ono nas do prawdy. "Nas", bo już nie tylko za swój los jestem odpowiedzialny. (...)

Napisałem cykl wierzy o miłości, bez erotyzmu.

 

Nasza miłość wyzwolona od pieszczot

nasza miłość wysoka i gorzka

bliższa gwiazd niźli bicie serca

dobranoc,

dobranoc Kochana.

 

Toruń 1.03.51.

Wielce Szanowny i Kochany panie! (...) Jest mi po prostu b. ciężko. Czasem wydaje mi się, że nie udźwignę mojej miłości. Modlę się tylko na oślep b. zmęczony walką o drugiego człowieka. Nie ma rzeczy, której bym dla niego nie poświęcił. (...) Całe życie wypełnia mi właściwie ta sprawa, powikłana, trudna, pełna niebezpieczeństw. (...) Ten drugi człowiek ma prawo żądać, abym odpłacał mu czymś więcej niż wierszami.

 

- Postanowiliśmy więc skończyć z naszą niedobrą miłością. W 1951 wyjechał kontynuować studia do Torunia, potem do Warszawy. Miał już nie przyjeżdżać, zapomnieć. Ale nie udało się, choć chciał, podobał się innym kobietom. Nie potrafił jednak ze mną zerwać, mimo że uciekał do Tyńca, do klasztoru, gdzie zamykał się, modlił, pisał, po czym znów przyjeżdżał ukradkiem do Sopotu, pukał w moje okno. Wydzwaniał, zamawiał międzymiastowe, czekał godzinami na połączenia, wysyłał telegramy, szalał z niepokoju, gdy milczałam.

Zasypywał listami, wierszami, tak że rozstanie jeszcze bardziej nasz związek umocniło. Tym bardziej że... Nie moglibyśmy jednak pozwolić sobie na nasze dziecko. Pisał o tym w "Nie mam komu" z "Podwójnego oddechu":

 

Nad zaciekami ciemnych snów

i nad rozpaczą nocnych godzin

czuwa Twój krzyk i piąstki dwie

i martwy dzień Twych nienarodzin

i pochylona matki twarz

Kołysze płacz maleńkie sny

unosi lekkie ciało marzeń

i kołysanka się układa

Patrz nic wynosi kosze gwiazd

i tak jak ryby puszcza w błękit

 

- Wyjechał też ze względu na swoich rodziców, którym to wszystko podobać się nie mogło, tym bardziej że studiował jeszcze, pracował tylko trochę w Związku i siedział, jak mówił w "ich spiżarni".

Musiał słuchać surowego, rygorystycznego ojca tetryka, który utrzymywał dom i wszystko było pod jego dyktando. Wymagał od Zbyszka i jego siostry, potem także jej męża, obecności na posiłkach. O czternastej na obiedzie i o dziewiętnastej na gorącej kolacji. Przeklęłam te godziny, pracowałam tylko do dwunastej, chciałam wyskoczyć jeszcze na plażę, zanim córki wrócą z przedszkola, musiał jednak biec na obiad! Na szczęście tatuś pozwalał mu wychodzić jeszcze po kolacji.

Ale trudno mu się dziwić - był już tylko nauczycielem w Technikum Ekonomicznym i, wychowany na Mickiewiczu, wszystkie uczennice nazywał Zosiami, uczniów Tadeuszami. Później z kolei dorabiał jako radca prawny w Zakładach Obrotu Zbożami, miał jednak limit, który mógł jako emeryt zarobić, używał więc Zbyszka do małych "oszustw", przepisywał na niego część swoich prac zleconych. Przesiadywał najczęściej w swoim pokoju, przy biurku, wśród książek, z kotem Kubą, dla którego znosiłam ze Zbyszkiem resztki z kubłów przy smażalni ryb.

Mama z kolei dorabiała chałupnictwem, ozdóbkami ze sztucznych kwiatów, które oddawała do jakiejś spółdzielni, głównie jednak kręciła się w kuchni, przyrządzała obiady, kolacje, biegała rano po świeże bułeczki, bo mąż bardzo wymagający, tak że gdy wyjeżdżała nawet na jeden dzień do sióstr w Gdyni, organizowała mu jakąś pomoc - nie umiał nawet zaparzyć herbaty! Zbyszek natomiast nauczył tego moje córki, bo w moim poznańskim domu pijało się tylko kawę.

Miał żal do rodziców, przypominali mu bowiem, że jego młodszy braciszek, którego po śmierci idealizowali, był od niego zdolniejszy, lepiej się zapowiadał. Oni z kolei do niego o to, że się wałkoni, choć ma przecież dwa dyplomy. Jego mama nie chciała opróżnić dla niego służbówki-graciarni, gdzie chciał urządzić sobie pracownię i pisać.

- Nie potrafiłam kochać jednego, a być z innym, choćby formalnie, postawiłam więc sprawę na ostrzu noża, powiedziałam Edmundowi, że musimy się rozstać. Było już zresztą bardzo źle, tak że w 1952 wyjechał do Warszawy, choć twierdził, że tylko na jakiś czas, bo mnie "pan Zbigniew wkrótce przecież zostawi" i jeszcze się zejdziemy, przyjadę do niego, mamy przecież małe dzieci.

Głęboko wierzący, pobożny, rozdawał wszystkim różańce, wierzył, że ludzie są braćmi, a zwłaszcza ci, którzy błądzą, starał się więc nie mieć do Zbyszka żalu i oficjalnie do końca zachowali pozornie poprawne stosunki.

Przyjeżdżał jednak niespodziewanie do domu do córek, miał klucze, chciałam więc uwolnić się od niego ostatecznie. Wystąpiłam o rozwód, ale nie zgadzał się, nie stawiał na rozprawy albo twierdził, że kocha mnie i dzieci, że poczeka, aż zrozumiem swój grzech. Mieszkał już jednak w Warszawie trzy lata, związał się z kobietą, która urodziła mu syna, i dostałam rozwód.

Zaczepił się początkowo w PAX-ie, gdzie polecił go dobry Władzio Wnuk, potem w PlW-ie, pisywał i tłumaczył pod wiele mówiącym pseudonimem Andrzej Odnowa.

(...) Na dworcu widziałem Pana Edmunda. Szedł bardzo smutny i samotny. Nie mogłem nawet podejść do niego. (...) To jest ogromny żal i wstyd, z którym będę się nosił i nikt mi tego nie zabierze (2.04.1951)

Jedno jest tylko niemożliwe - związek - byłby on nielegalny i oparty na cudzej krzywdzie - pisał do mnie 23.012.1951 z Torunia

- Nie myśleliśmy nigdy o małżeństwie, byłoby skandalem: dużo starsza kobieta z dwójką dzieci i młodszy mężczyzna? Wyklęłaby mnie rodzina -dziadek, rodzice - i tak już oburzona rozwodem. Sama zresztą też bym się nie odważyła. I dla mnie, poznańskiej mieszczki, słowo "nie wypada" miało swoje znaczenie.

Tym bardziej że był z innego świata, nastawiony przede wszystkim na pisanie, o czym świadczą jego listy, głównie o jego zawodowych sprawach.

Wszystko więc trwało nadal, przeniosłam się z córkami do rodziców, przyjeżdżał więc do mnie, ja do niego do Warszawy, latem wędrowaliśmy po Kaszubach, a przede wszystkim pisywaliśmy; nawet nie wiesz, jakie to kojące uczucie, wysłuchiwać dalekie bicie życzliwego serca, powtarzał zawsze.

- Nigdy się córkom nie zwierzałam, nie wiedziały, że rozwiodłam się przez "pana Zbyszka", choć intuicyjnie się tego domyślały. Często przecież u nas bywał, strofował, rozśmieszał, mówił "padam do nóżek", "całuję rączki". Tereska, córeczka tatusia, bardziej rozwód przeżyła choć przede wszystkim to, że zabrałam je z ukochanego Sopotu, oddałam do szkoły klasztornej z internatem.

Nazywał je pannami córkami, pannicami, dziewczątkami - i naprawdę je lubił, żył ich sprawami, wspominał o nich w każdym liście:

Teresie i Dudowi pozdrowienia od bajczarza, który dziwaczeje bez dzieci.

Albo: W tym tygodniu wysłałem na adres Związku kompocik dla Tereski z listem. Czy doszedł?

Napisz, co Dudu napisała ? Napisałem do niej.

Jak się sprawują Twoje panny córki?

I: Na ulicach trzaska blisko 30° mrozu. Pocieszam się, że u Ciebie jest cieplej, lepiej nie wypuszczaj Tereski i ubieraj się ciepło. Dudu bardzo liryczna. Cała mama. O mój Boże.

Pisywał specjalnie dla nich bajki i wiersze. I jak nigdy potem, o dzieciach, choćby "Odwiedziny - dzieciom, które do mnie przychodzą". O "grzecznym chłopczyku", "z którym będzie oglądał książki", "zrobi mu okręt z papieru", ma tylko "nie pytać dlaczego nie ma tu innych dzieci".

- Mówiłam mu, że się nie znam, uważał jednak, że mam wrodzony smak i słuch literacki, pytał więc np.: "Kiciu, nie napisałaś, co robić, czy wydać w Czytelniku całość (wiersze i bajki) czy podzielić?".

Musiałam ciągle oceniać jego pomysły i wiersze, radzić, bo koledzy, wiadomo, zazdrośni. Czasem coś krytykowałam, na ogół jednak chwaliłam, widziałam, jakie to dla niego ważne. Choć prawdę mówiąc, moimi ulubionymi poetami byli Liebert, Gałczyński, Różewicz. Z wierszy Zbyszka, przede wszystkim te dla mnie, wczesne, bo autentyczne, prawdziwe. O miłości, o bólu, cierpieniu, samotności. Bo o tym powinna być poezja - że się kochali, rozstali, cierpieli.

Jego wiersze późniejsze - coraz mniej. Bezosobowe, chłodne, trudne, ciężkie, przeuczone. Za dużo mózgu i wiedzy, za mało uczucia. "Tren Fortynbrasa" - to przecież nawet trudno wymówić.

Tak że gdy mu przepisywałam, dodawałam na marginesach "chłodne, zimne, zbyt klasyczne" i czasem poprawiał, czasem nie. Mimo to zwierzał mi się ze wszystkich swoich pomysłów, także i niecenzuralnych, których potem jednak nie opublikował, np. "O potrzebie szkolenia" - o tych, którzy uczą się teraz propedeutyki rzeczywistości. (...) "Porzucili lunety, zeszli z wieży oglądając człowieka". I tylko jeszcze w środku lata noszą wielkie futrzane czapy, aby ukryć ośle uszy (jak w raju, wstyd oznacza początek moralności).

Stokrotne dziękczynienie za dobry, kochany list, który pomógł mi wydobyć się z duchowego impasu. Jestem jeszcze nieprzytomnie zaharowany, ale już ciut-ciut widzę koniec - pisał 8.12.1955.

- Dodawałam sił, wspierałam, pomagałam także i bardziej konkretnie. Miałam np. w domu i w biurze maszynę do pisania, przepisywałam mu więc najpierw pracę magisterską, potem wszystkie wiersze, z prozy chyba tylko "Sprawę słonia", której nie opublikował. Mam do dziś wiele jego nieopublikowanych juveniliów, w rękopisach, maszynopisach, z poprawkami jego i moimi.

Posyłałam też paczki, przemycałam jakoś pieniądze - zarabiałam, miałam rodziców, nietypowych poznaniaków, bo wielkich społeczników, którzy, zwłaszcza ojciec, lubili pomagać. Z wzajemnością zresztą, Zbyszek rewanżował mu się książkami. Załączam książeczki dla Ciebie i Taty (Rzepecki) - pisał 15.11.1956.

Zawsze jednak musiałam kłamać, kręcić, oszukiwać:

Otóż Kochanie z tymi pieniędzmi - pisał np. 2.04.1951 - to koteczku, to było zupełnie niepotrzebnie. Myślałem, że zwróciłaś mi resztę, tymczasem był to nowy dobroczynny podstęp. Kochanie Moje błagam Cię nie rób tego nigdy. Chciałem Ci zaraz odesłać, ale zrobiłbym Ci może tym przykrość. Teraz to już wydałem i wstyd mi i głupio, żal - czuję się, jakbym Ciebie okradał.

Ciągle mi o tym przypominał, błagał nawet: (...) A teraz klękam przed Tobą Haluniu! Proszę Cię, nie rób mi takich kosztownych prezentów! Te "500 lat malarstwa" i "Impresjoniści" - to kosztuje majątek - to mnie smuci i żenuje. (27.04.1951)

Wcale go jednak nie słuchałam, tak że piątego maja tego samego roku znów wyrzucał mi, że jeszcze nie ochłonął po "Impresjonistach", a tu nowa paczka, Koteczku, serdecznie dziękuję Ci, ale przecież list mój dostałaś, w którym przecież bardzo Cię prosiłem, żeby nie, bo to u mnie wywołuje radość pomieszaną ze wstydem i wyrzutami sumienia. (...) Róże (wiem, że teraz strasznie drogie) śliczne. Mogła być jedna i tak, jako że jestem b. zarozumiały, dośpiewałbym sobie resztę. (...) I do tego jeszcze książki. (...) Olbrzymie ciasto jest świetne - wczoraj zacząłem jeść palcami.

Ciągle do tego wracał: za Teofilakta rączki ślicznie całuję, ale błagam o zaniechanie kosztownych prezentów. Co do dzbanka - ale ten list miał być uśmiechem do Ciebie, więc już nic nie piszę, ach Ty moja gosposieńko.

Czasem jednak nie miał innego wyjścia i np. 12.02.1955 dziękował bardzo za przesłane pieniądze, przydadzą mi się teraz bardzo, myślę, że niedługo stanę na nogach, będę mógł żyć bez spekulowania na dobrych sercach ludzi.

A 28.06. tego samego roku donosił: będę miał w jesieni może jakąś grubszą gotówkę, wtedy zwrócę długi i nareszcie będę mógł pożyczać. Sprzedałbym się na parę lat, aby móc się zrewanżować (głupie słowo, w tej chwili, gdy tego potrzebujesz).

- Dla mnie były to drobiazgi, ale nie dla niego, choć tłumaczyłam, że od kochanej kobiety wolno, że nawet trzeba, że lepiej niż od byle szefów, od Jerzego Borejszy.

I to był właśnie nasz wielki problem, że miałam pieniądze, a on nie, co stawiało go w niezręcznej sytuacji. I gdyby tylko chciał, utrzymywałabym go, wolał jednak swoje byle posady.

Jest jeszcze zupełna nieumiejętność przyjmowania - pisał 15.03.1952 do profesora Elzenberga. - Uciekłem z domu, aby nie przyjmować i odgrywam komedię dostatku, aby nie prowokować pomocy. Nawet moje uczucie (to przez duże M) rozbiło się o to, że drugi człowiek chciał być równoprawny w dawaniu.

(...) Karygodne natomiast jest odmawianie kobiecie "równouprawnienia w dawaniu"- odpowiadał mu 14.02.1952 Elzenberg - (jeżeli dobrze to "dawanie" rozumiem jako pełne treści moralnej). Toż to krzywdzenie niewiasty w jej człowieczeństwie. Mam i ja skłonność gdy pozostaję z sobą i snuję swoje wizje, myśleć o kobiecie jako o anielskim piórku na wietrze, ale wobec żywej kobiety winniśmy mieć bardziej ludzką postawę!

- Wspominał często o swoich przyjaciołach: "dobrej bonie Leopoldzie" Kubiaczku, Najderku, nigdy ich jednak nie poznałam, z wyjątkiem Władzia Walczykiewicza, współlokatora z Wiejskiej. Ale przyjeżdżałam rzeczywiście na krótko, tak że chciał być wtedy tylko ze mną, pocieszałam się. Poza tym nie widziałam żadnych niepokojących sygnałów, wszystko było jak zawsze.

Jeszcze przecież 18.11.1956 przyznawał, że "słusznie go zrugałam", że "jest mu strasznie głupio", bo "zachował się jak histeryk" - "niepokoił mnie, ale nie mógł sobie znaleźć miejsca, było mu źle". "Ale już wszystko minęło - pracuje jak osioł, pisze, pierze, ceruje i sprząta". "Co znacznie lepsze niż przeklęta wóda, której nie znosi". Przyrzekał, że się poprawi, że to się nie powtórzy i "tego nigdy nie było. Gorąco całował i cieszył się, że w okolicach świąt będzie mógł mnie zobaczyć".

A 22.02.1957 pisał, że "czuje się nieszczególnie, będzie więc teraz długo spał, jadał regularnie (?), nie pił (!), próżnował (!!), pisał częściej do mnie!".

Zdaje się wiosną 1957 przyjechałam jak zwykle do niego do Warszawy. Poszliśmy na obiad i ni z tego, ni z owego oświadczył, że nie wie, jak mi to powiedzieć, ale zakochał się w innej, chce, żebym to wiedziała.

Pociemniało mi w oczach i nie bardzo nawet pamiętam, co działo się dalej, tyle tylko, że zaraz wyjechałam, że odprowadził mnie półżywą do pociągu, dał parę złotych konduktorowi, żeby się mną opiekował, wysadził w Poznaniu. Dowlokłam się półżywa do domu, zdruzgotana zupełnie położyłam się do łóżka. Nie jadłam, nie spałam, chciałam umrzeć. Z żalu, bólu, upokorzenia, to trwało jednak dziesięć lat i naiwnie myślałam, że już na zawsze.

Nie wstawałam z łóżka przez kilka dni, z odrętwienia wyrwał mnie głos mojej mamy, strofującej Tereskę. Boże, pomyślałam, jeszcze przecież żyję, co będzie, gdy umrę? Postanowiłam więc dożyć do wieczora, potem jeszcze dzień następny i tak się dźwigałam - dla córek.

Pomogła mi mama, która wypchnęła mnie na kurację do Krynicy, i klimat, masaże zrobiły swoje, postawiły na nogi, choć psychicznie załamałam się zupełnie.

Dla niego też nie była to decyzja łatwa, bo choć zabroniłam, dzwonił, pisał, robił jakieś podchody, uważał, że nie powinniśmy zrywać tak nagle. Postawiłam jednak warunek: albo ona, albo ja, na co się nie zgadzał. Chciał spotykać się ze mną, a kochać tamtą, ale czy mogłam się nim dzielić?

Zasypywał listami, depeszami z zapłaconą odpowiedzią: czy nie rozumiesz, że niepokoję się Twoim stanem i byłbym spokojniejszy, gdybym miał wyczerpujące wiadomości.

- Może nie powinnam była tak szybko się wycofywać, tylko walczyć jak inne kobiety? Zrujnowałam przecież dla niego życie swoje, Edmunda, naszych dzieci, on tymczasem - zakochał się!

Miał bardzo długo wyrzuty sumienia. 3.10.1961 przysłał "Studium przedmiotu" z dedykacją Hali - Zbigniew, Bydlę. I pisał do mnie nadal. 20.12.1957 np., że nic u niego nowego, wydobywa się trochę z marazmu i mniej pije.

Ale później już o swoich planach w prozie: o powieści (ale nie w sensie Gołubiewa, ale tak 100-200 stron), o zbuntowanym pisarzu, który pisze świetne utwory (do szuflady), po usunięciu tyrana załamuje się, bo potrafi pisać tylko przeciw komuś. Pozatem zawartość szuflady poza jednym (pierwszym) utworem okazuje się dość problematyczna i sława opada z tej postaci nadmuchiwanej przez historię płatek po płatku. Ten temat bardzo mnie frapuje, wyparł z wyobraźni zaczętą powieść "Mój brat deszcz".

- W styczniu 1959 jeszcze raz się zobaczyliśmy. Przyjechał do Poznania na wieczór autorski, na który wybrał się mój brat Włodek, zupełnie tego ze mną nie uzgadniając. Dobrze go znał, lubił, widział, jak cierpię i chciał, żebyśmy spokojnie porozmawiali, zaprosił do nas do domu, nie mogłam więc go wyprosić, ale już byłam pogodzona i spokojna, obyło się bez scen. Zjedliśmy kolację, rozmawialiśmy, zatańczyliśmy i przez moment wydało się, że znów wszystko wróci, wyrwałam się, jednak, uciekłam.

Był w bardzo złym stanie, bo przyjechał do Poznania, żeby odwiedzić matkę, która leczyła się w szpitalu dla nerwowo chorych w Kościanie. Nie wiadomo, co to było, może Alzheimer, którego wtedy nie znano? Martwił się jej stanem, bał, że jest po niej obciążony, obsesyjnie wypatrywał u siebie oznak choroby.

Bolał, że nie jest podobny do Herbertów, do ojca, do końca szczupłego, sprężystego, tylko do Kaniaków - zwłaszcza brata matki Józefa, tęgiego, przysadzistego pyknika. Tym bardziej że miał córkę, Bożenę, urodzoną w 1943 we Lwowie, przebywającą w zakładzie zamkniętym. Oficjalnie niby po zapaleniu opon mózgowych, ale nie było do końca pewne. Prześladował go demon dziedzictwa "po kądzieli".

Łapię chwilę czasu między dwoma pociągami - pisał 14.01.1959 - aby bardzo podziękować Ci za miłą gościnę w Poznaniu. Jest mi wstyd, że się tak wstrętnie zachowywałem i w ogóle, że byłem niegodziwy. Może i tym razem przebaczysz mi Koteczku? Dziękuję Ci bardzo i przepraszam.

(...) Kiedy myślę, co ja za niedorzeczności Ci naopowiadałem, krew mnie oblewa rumieńcem wstydu, nie bierz tego Kochanie serio. Nie jestem ani chory, ani hamletycznie rozbity. Po prostu czasem człowiek chce się wyżalić, niezależnie od tego, czy sensowne powody.

- Żeby zapomnieć, zagłuszałam się pracą fizyczną, pomagałam ojcu w ogrodzie, w szklarni, kwiaciarni. Dostałam od niego hektar ziemi i przy jego pomocy postawiłam dom, co było wtedy koszmarem. Zrywałam się o czwartej rano, wystawałam w kolejkach po cement, cegłę, użerałam się z robotnikami.

Gdy wydawało mi się, że najgorsze minęło - córki skończyły studia, powychodziły za mąż - dosięgną! mnie cios najstraszliwszy, przy którym poprzedni był niczym. Moja dwudziestoletnia zaledwie Dudu, studentka romanistyki, młoda mężatka, zachorowała nagle na okrutną nieuleczalną chorobę mięśni, miastenia gravis. Chorowała obłożnie przez piętnaście lat, wymagała całkowitej obsługi, w każdej chwili mogła się udusić, dzień i noc czuwałam przy niej na zmianę z pielęgniarkami oraz jej mężem, Adasiem. Pomagał Edmund, którego też dosięgną! cios podobny: zmarł tragicznie jego nastoletni syn. Pomagali moi rodzice, którzy sprzedali na leczenie wnuczki niemal cały majątek. Mimo to zmarła po piętnastu latach męki, w wieku zaledwie trzydziestu pięciu lat, jej mąż Adaś, który był przy niej cały czas i do którego bardzo się przez te lata przywiązałam, wyjechał z Polski, wyemigrował, chciał zapomnieć, ale do dziś do mnie pisze.

Przeszłam pierwszy, ciężki zawał i tak naprawdę umarłam już wtedy, razem z Dorotką, usunęłam się z życia. Tak że po śmierci moich rodziców Tereska, moja podpora, która mieszkała już wtedy w swoim Sopocie, zabrała mnie do siebie.

Ale życie się już dla mnie skończyło, żyłam z obowiązku, o Zbyszku w ogóle nie myślałam. Dostał przecież tak dobrą żonę. A ja, no cóż, po śmierci Dudu mnie już właściwie nie było.

Winiłam siebie za jej śmierć, za mój grzech. Rozbicie domu, cierpienie moich i Zbyszka rodziców, a przede wszystkim Edmunda. Nie pojmowałam tylko, dlaczego Bóg też go pokarał? Przedawkował śmiertelnie jego syn, może czuł się przypadkowy, niechciany? Edmund nie ożenił się nigdy z jego matką i to ja pchnęłam go - uczciwego, dobrego, wierzącego - w jej ramiona.

Nic nie masz ode mnie, nic oprócz bólu, pisał Zbyszek i tak było.

- Zawsze podkreślał, że jego pamięć leży u moich stóp jak wierny pies, pisywał więc do mnie do końca. 19.07.1998 np. z Berlina, najciekawszego dla niego miasta Europy, że pełno tu Polaków, którzy demonstrują powszechnie znaną prężność naszej umęczonej Ojczyzny. Po Berlinie jedzie do Włoch jakby chciał nadrobić 4 lata niemocy. Będzie pracował w bibliotekach i archiwach, głównie nad swoim odkryciem, malarzem z osiemnastego wieku, Altichiero. Zupełnie zapomnianym przez historyków sztuki odznaczających się przysłowiową ślepotą.

Czy jesteś zdrowa? Jak tam córka? Myślę o Tobie. Gorąco ręce całuję - kończył zawsze.

Tak że jego śmierć nie zaskoczyła mnie, ale mimo to bardzo ją przeżyłam, brałam środki uspokajające, spałam całymi dniami, nie chciałam się obudzić. Żałowałam, że nie spoczął w Laskach, które tak lubił, miałby ciszę, spokój.

Nie czytam "Zeszytów Literackich", ale pokazano mi jego przykry wiersz o mnie, którego jednak za życia nie wydrukował. Że tkam na zwęglonych krosnach, że to już pusty peron, że skończone. I to prawda, dlatego już nie boli. To pisał ktoś inny, kogo nie znałam, nie rozumiałam, o kim też czasem różnie myślałam, bo jednak źle się zestarzał - roztył, rozpił, obrażał po pijanemu ludzi.

Ale już nie był mój. Mój Zbyszek był inny: młody, szczupły, uroczy, skromny, nie palił; pił, ale bez przesady. I dał mi to, co najlepsze - swoją pierwszą miłość.

Początkowo chciałam zabrać jego wiersze i listy do trumny, ale zmieniłam zdanie po drugim ciężkim zawale, gdy było już z mną bardzo źle, żegnałam się ze światem, a wtedy człowiek chce coś po sobie zostawić. Żeby moje wnuki wiedziały, że nie straciłam głowy dla byle kogo, ale ZBIGNIEWA HERBERTA, na którym od razu się poznałam!

Zgodziłam się więc najpierw na rozmowę dla "Dziennika Bałtyckiego", a potem druk jego wierszy dla mnie.

Listów, najbardziej osobistych, wydawać nie chciałam, choć to świetna proza. Zdecydowałam się jednak, gdy po "Wspólnym oddechu" zadzwonił do mnie z Warszawy jakiś pan, nazwiska nie pamiętam. Niezbyt uprzejmy, który zaproponował mi sprzedaż wszystkich rękopisów Zbyszka do Ameryki, do jakiegoś instytutu, gdzie znajduje się również archiwum Miłosza. Spoczęłyby w sejfie i mogliby je czytać wyłącznie naukowcy zainteresowani twórczością Herberta. Rzucił też jakąś sumą, ale też nie pamiętam, bo w ogóle mnie nie interesowała. Dlaczego miałabym zamykać to pod kluczem i do tego w Ameryce?

Tym bardziej że po druku jego wierszy i listów do mnie w "Dzienniku Zachodnim", po "Wspólnym oddechu", zaczęły się te wszystkie przykre sprawy. Dwukrotne przeprosiny redakcji, która zapłaciła do tego odszkodowania spadkobiercom, tzn. wdowie i siostrze. Telefony od ich adwokatów do mojej wydawczyni, groźby procesu, ewentualnie ugody, ale po zniszczeniu tomiku i pięćdziesięciu tysiącach kary za druk tekstów, "nieprzeznaczonych przez poetę do publikacji".

Ale chorował przecież od dawna, wiedział, że jego dni są policzone, żegnał się ze światem. Mimo to, choć korespondowaliśmy do końca, nigdy nie napisał: Halu, oddaj moje listy i wiersze albo choć nigdy tego nie publikuj! To tylko nasze sprawy! Nigdzie za życia tego nie ogłosił, a spełniłabym oczywiście jego prośbę.

Co więcej, wiedział przecież, że mam rodzinę - córkę, zięcia, wnuka, synową, prawnuki, którzy prędzej czy później komuś to pokażą.

Mam wiele jego wierszy, chyba wszystkie juvenilia. Są to m.in.: "O ufności", "Apel", "Do czerni", "Do chłopca", "Samotność", "Trzcina", "Kolumna", "...kiedy wiosenne morze dobiega do ust", "Epos", "Lament oderwanego poety", "Do Francji", "Morze", "Kompozycja z ptakami", "Malarstwo", "Witraż", "De profundis", "Kościół", "Z twarzą na północ zwróconą", "Kontrasty", "Wybór natchnienia", "Przeciw Timajowi", "Panorama", "Egzorcyzm", "Kuszenie", "...owinięty starannie w staniole spojrzeń", "O Murzynku", "Morskie drzewo", "O pułkowniku, który ryczał", "Odwiedziny - dzieciom, które do mnie przychodzą", "...po tej nitce, małej nitce", "Wierność snu", "Wszystko", "Pod oknem", "Tyle", Kompozycja z ptakami", "O potrzebie szkolenia", "Taka chwila". Z prozy - "Sprawa słonia", bajki: "Los", "Morze sufit", "Noc".

Wydałam jednak tylko moje, dla mnie pisane i dedykowane, wysłane - zachowałam każdą kopertę! Nie tylko mi ich nie zabrał, ale specjalnie zostawił, bo całe życie miał wobec mnie wyrzuty sumienia.

Nie mógł powiedzieć: Halu, pomagałaś, wspierałaś, kochałaś, a teraz wszystko oddawaj!

Bywał okrutny, ale nigdy mały.

Zmarła 18 lipca 2000 roku, nie doczekała prawnuczki ani "Listów do Muzy", ale widziała szczotki, cieszyła się.

Miała 85 lat, dwa zawały za sobą, ale bezpośrednią, ostateczną przyczyną śmierci były nerwy i stresy ostatnich dni, odpowiedzialność za swoją wydawczynię i dziennikarkę "Dziennika Bałtyckiego", przesłuchiwanych "na okoliczność przestępstwa", które naraziła na kłopoty.

Przed laty chciała przez Zbyszka umrzeć. Położyć się i już nie obudzić.

I tak też się w końcu stało.

 

Podczas jednej z wizyt na wybrzeżu "Komendant" [Bolesław Piasecki, szef PAX] zaprosił cały gdański oddział na kolację do Grandu. Wnuka, Wnukową, całą "górę". Gdy tylko usiedli, zauważyli przy małym dwuosobowym stoliku Zbyszka Herberta z Haliną Misiołkową. Podczas zabawy, już po paru kieliszkach, "Komendant" bardzo nie fair, jak miał w zwyczaju, kiwnął nagle na Misiołkową, coś zagadał i zaprosił do stolika. Była miła, prostolinijna, usiadła więc na chwilę, choć nie powinna zostawiać Herberta. Nic więc dziwnego, że wpadł w szał. Wstał od stolika i zaczął "się gimnastykować" - robił szpagaty, potem wyrzucał na przemian wyprostowane nogi, najpierw lewą, potem prawą, aż wywalił pełną tacę przechodzącym kelnerom! I dopiero wtedy "Komendant" pozwolił Misiołkowej odejść.

Jedni twierdzili później, że chciał dotknąć i upokorzyć Herberta: smarkacza, którego nie namówił na PAX, a który mimo to bawił się obok indywidualnie, bezczelnie, jakby nigdy nic!

Choć moim zdaniem - mówi Irena Wnukowa - Herbert był dla niego nikim, nawet pewnie go nie zapamiętał, po prostu wielki czaruś, podobał się kobietom, chciał wypróbować swój męski urok także na Halinie Misiołkowej. Lubił takie gesty, rzucał np. na podłogę pudełko zapałek i śmiał się, obserwując panie, które rzucały się i prześcigały, żeby podać mu je z uśmiechem. A może chciał się przekonać, kto koło niego siedzi? Przyzwyczaił się, że wszędzie za nim łażą.
 

 

Zbigniew Szymański: Dyskretny w sprawach osobistych. Prawdziwy mężczyzna, bo nigdy nic na ten temat nie mówił. Ale i tak wszyscy wiedzieli o jego związku z Haliną Misiołkową - sekretarką Związku - choć nie afiszowali się; zanim do mnie zadzwonił, że przyjeżdża do Gdańska, miałem już od niej wiadomości, przekazywała mi też od niego pozdrowienia, gratulacje, na przykład gdy w 1956 wydrukowałem coś w "Twórczości".

Na pewno nie intelektualistka, ale i nie gęś, oczytana, deklamowała Gałczyńskiego, zwłaszcza Hermenegildę Kociubińską. Naturalna, miła, ciepła i serdeczna.

Niebrzydka, ale i nie piękność, niewysoka, o kobiecych kształtach, w sumie jednak myszka. Ale czy to coś w tych sprawach wiadomo?

 

* Joanna Siedlecka "Pan od poezji. O Zbigniewie Herbercie", 2002





HERBERT